Ta droga prowadzi od Hogsemade aż do hogwarckiej bramy. Jest dość szeroka, by z łatwością zmieściły się powozy przywożące uczniów ze stacji kolejowej. Na jej powierzchni widać lekkie wgniecenia od kół, zapewne z okresów gdy już we wrześniu psuła się pogoda i nowy rok rozpoczynał się wyjątkowo deszczowo, przekształcając drogę w wielką rzekę błota. Uczniowie chodzą tędy zawsze do wioski, co zajmuje im około dwudziestu minut.
Podczas podróży przez ścieżkę masz możliwość natknięcia się na uczniów pobierających przede wszystkim galeony od pozostałych uczestników życia w czarodziejskiej szkole. Nikt nie wie, kiedy dokładnie pełnią swoją wartę, niemniej jednak jest to zależne przede wszystkim od Twojego szczęścia. Zaleca się zatem trzymania w minimum trzyosobowej grupie, aczkolwiek nic nie stoi na przeszkodzie, by iść samemu - jeżeli posiada się odpowiednie ku temu umiejętności.
Aby dowiedzieć się, czy na Twojej drodze stanęli skorzy do bijatyki uczniowie, rzuć kostką.
Spoiler:
1, 2, 3, 5 - całe szczęście, tego dnia podróż wzdłuż ścieżki nie przyniosła Ci żadnych przykrych sytuacji. Pech postanowił Cię odpuścić - na jak długo - niestety nie byłeś w stanie stwierdzić. 4, 6 - swobodna przechadzka? Skądże - na Twojej drodze stają właśnie oni - wymagający pieniędzy, byś mógł w spokoju odejść. Jeżeli nie chcesz wdawać się w żadną bójkę, możesz zapłacić odpowiednią kwotę - zależną od ich humoru. Wówczas musisz rzucić jeszcze raz literką; A oznacza liczbę 1, B oznacza liczbę 2 - i tak po kolei. Następnie mnożysz liczbę przez pięć, odnotowując stratę w odpowiednim temacie. Jeżeli jednak nie możesz zapłacić wymaganej kwoty (przykładowo posiadając mniejszą ilość galeonów), musisz przejść do opcji walki.
Zasady
1. Walka opiera się z początku na wylosowaniu zaklęcia, z którego będziesz korzystać. Odruch ten jest normalny, naturalny, w związku z czym postanowiłeś użyć pierwszego czaru, który przyszedł Ci do głowy, by móc się obronić, gdy próba przekonania uczniów w żaden sposób nie zadziałała.
Spoiler:
A - Acusdolor (zaklęcie żądlące - 0 pkt z OPCM) B - Bombarda (zaklęcie niszczące powierzchnie - 0 pkt z OPCM) C - Conjunctivis (zaklęcie oślepiające ofiarę - 5 pkt z OPCM) D - Drętwota (zaklęcie oszałamiające przeciwnika - 0 pkt z OPCM) E - Expelliarmus (zaklęcie rozbrajające przeciwnika - 0 pkt z OPCM) F - Furnunculus (zaklęcie powodujące pojawienie się białych krost oraz piekących bąbli - 0 pkt z OPCM) G - Rictumsempra (zaklęcie powodujące nagły skurcz mięśni - 0 pkt z OPCM) H - Obscuro (zaklęcie powoduje pojawienie się u przeciwnika czarnej opaski - 3 pkt z OPCM) I - Relashio (zaklęcie powodujące wypłynięcie z różdżki strumienia ognia - 0 pkt z OPCM) J - Jęzlep (zaklęcie powodujące przyklejenie się języka do podniebienia ofiary - 0 pkt z OPCM)
2. Następnie rzucasz trzema kostkami odpowiadającymi za technikę użycia zaklęcia. Ważne współczynniki odgrywają tutaj przede wszystkim wymowa, ruch nadgarstkiem oraz szczęście. Sumując wynik, możesz dowiedzieć się, jak dokładnie podziałało Twoje zaklęcie i czy odniosło jakikolwiek skutek.
Spoiler:
3 - 7 - kompletna porażka, podczas której zaklęcie odbiło się rykoszetem w Twoją stronę pod wpływem Protego. W zależności od wylosowanego wcześniej czaru, zmagasz się z poszczególnym efektem aż do następnego posta; obrażenia natomiast są stałe i prędzej czy później będą wymagały uleczenia przez pielęgniarkę. 8 - 13 - po części dobrze go użyłeś, po części jednak zmagałeś się głównie ze swoim brakiem szczęścia lub odpowiedniej techniki - rzuć jeszcze raz kostką, by dowiedzieć się o ostatecznym wyniku działania zaklęcia. Parzysta - gratulacje, udaje Ci się prawidłowo zastosować czar na jednym z uczniów, odnosząc tym samym częściowe zwycięstwo; to jednak nie jest koniec Twoich działań. Nieparzysta - niestety, zaklęcie to nie jest ewidentnie Twoją mocną stroną, w związku z czym trafia rykoszetem prosto w Twoją stronę. Na szczęście jest osłabione, w związku z czym nie zmagasz się aż nadto ze skutkami tejże nieprzyjemnej sytuacji. 14 - 18 - udaje Ci się bez problemu wyprowadzić czar, w wyniku czego trafiasz jednego z uczniów i powodujesz u niego poszczególny efekt.
3. Wygrana wymaga dziewięciu prawidłowych trafień w stronę przeciwnika. Każdy z uczestników pojedynku posiada po trzy życia, o których informuje w podanym poniżej kodzie. Utrata wszystkich z nich powoduje jednocześnie wyłączenie z walki w postaci nadmiernej ilości obrażeń lub utraty przytomności. Nie można na niej zastosować Rennervate ani pozostałych zaklęć uzdrawiających, tak samo na pozostałych uczestnikach pojedynku - dodatkowo jest zobowiązana do napisania jednego posta w gabinecie pielęgniarki.
4. Każde dziesięć punktów z Zaklęć i OPCM uprawnia do przerzutu jednej z trzech kostek, w zależności od własnego wyboru. Przerzuty obowiązują podczas całej rozgrywki oraz nie resetują się wraz z kolejną kolejką.
5. Mistrz Gry oraz nauczyciele mają prawo do ingerencji w wątek w zależności od własnych preferencji oraz zastosowania odpowiednich kar za udział w pojedynku.
6. Pod koniec swojego posta należy zamieścić stosowny kod.
Spoiler:
Życia:٭ ٭ ٭ Rzucone zaklęcie: [url=Nazwa zakl%C4%99cia]Nazwa zaklęcia[/url] Statystyka z Zaklęć: Liczba punktów w kuferku Wykorzystane przerzuty: Wykorzystane przerzuty Wymowa, ruch nadgarstka, szczęście: [url=kostka, kostka, kostka]kostka, kostka, kostka[/url] Obrażenia: Tutaj wpisz Życia przeciwników:٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭
Kod:
<og>Życia:</og> [size=18]٭ ٭ ٭[/size] <og>Rzucone zaklęcie:</og> [url=]Nazwa zaklęcia[/url] <og>Statystyka z Zaklęć:</og> Liczba punktów w kuferku <og>Wykorzystane przerzuty:</og> Wykorzystane przerzuty <og>Wymowa, ruch nadgarstka, szczęście:</og> [url=]kostka, kostka, kostka[/url] <og>Obrażenia:</og> Tutaj wpisz <og>Życia przeciwników:</og> [size=18]٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭ ٭[/size]
7. W przypadku wygranej otrzymujecie nagrodę w postaci 150g (do podziału) oraz losowy przedmiot z poniższej listy - należy rzucić literką.
Spoiler:
A - Magiczny Flet B - Kompas Miotlarski C - Amulet Uroborosa D - Rozmach Grubej Damy E - Fałszoskop F - Jedno użycie Felix Felicis G - Światełko Dźwiękowe H - Smocza Zapalniczka I - Model Smoka J - Kryształowa Kula
8. W przypadku przegranej tracicie po 150g do podziału od każdej z osób.
Och, jak ten Twan na nią działał! Oczywiście tego nie pokazała. Była jemu wdzięczna, że pozbawił ją brzemienia pożegnania Ingrid. Co prawda ona coraz bardziej ją irytowała, ale Puchonka nie umiała jej tego otwarcie powiedzieć, czy docinać. Jak dobrze, że siedziała w dość stabilnej pozycji, jeszcze w takiej wygodnej! Uśmiechnęła się na myśl, że rano popsikała się jej ulubionymi fiołkowymi perfumami, których zapach Twan pewnie czuje. Ciekawe, czy mu się podoba? Przypomniała sobie widok latających uczniów, których obserwowała zza okna zamku. - Hmm...jakoś się trzeba chyba odepchnąć - powiedziała w zamyśleniu i to zrobiła. Mocno odbiła się od ziemi, sprawiając, że unieśli się w górę zawisając w powietrzu. - I co teraz? - zapytała już pewna siebie, gotowa na dalsze instrukcje. Rozejrzała się. Nie zawiśli wysoko, no, ale to już coś. Mimo obaw, czuła się pewnie na miotle, a na pewno pomagała tej pewności obecność Twana.
Czuł, oczywiście. Kiedy tylko wtulił brodę w jej szyję, między kosmyki rudawych włosów, od razu owiała go woń tych tych kwiatów. Niemal tak ładny jak konwalie, które były chyba jego ulubionymi roślinami. - Super. Teraz już się unosimy i można ćwiczyć równowagę. W końcu sama zdolność utrzymania się na miotle jest bardzo ważna, inaczej spadniesz - mówił to dość cicho, bowiem z tak małej odległości dziewczyna bez problemu powinna słyszeć każde jego słowo. - Nowszy model miotły, taki właśnie jak Nimbus wyczuwa niemal każdy twój ruch, dlatego nie musisz bardzo się wysilać by nim kierować - przesunął jej ręce nieco do przodu, żeby złapała tej wygodnej części rączki. - Po prostu wykonaj ruch jakbyś chciała zacząć bujać się na huśtawce, nie dotykając przy tym stopami do ziemi i pochyl się lekko do przodu.
Jakimś cudem udało się jej dogonić Charlesa. Była koszmarnie zmęczona i cała wyziębiona, ale nie zwracała teraz na to uwagi. Dopóki miała siłę iść, nic jej nie przeszkadzało. Widziała tylko sylwetkę idącego w stronę szkoły bibliotekarza, dlatego też była zmuszona nieustannie przyspieszać, by się do niego zbliżyć. Jego płaszcz, spoczywający obecnie na ramionach Antoinette, niezbyt dobrze spełniał rolę zatrzymywania ciepła jej organizmu, ale i tak dzięki niemu była w lepszej sytuacji niż prawidłowy właściciel odzienia, podróżujący bez niego. Od czasu do czasu zahaczała o własne nogi, więc bardzo niewiele brakowało jej do wywrócenia się, jednak była na tyle zdesperowana, by również tym się nie przejmować. Jej dłonie były zaciśnięte na połach płaszcza, by zapewnić sobie jak najwięcej ciepła. Mimo to, wiedziała doskonale, że będzie przeziębiona. To nic. Miała teraz coś znacznie ważniejszego na głowie. Jeden cel. Dogonić Charlesa i wszystko mu wyjaśnić, przeprosić. W pewnym momencie miała wrażenie, że zwolnił. Tak, to była idealna okazja. Zaczęła stawiać kolejne kroki jak najszybciej tylko mogła, a kiedy znalazła się w wystarczającej odległości, wyciągnęła rękę i zacisnęła dłoń na łokciu agenta Primrose. Kiedy w końcu zatrzymał się i odwrócił w jej stronę, ich spojrzenia znów się spotkały. Towarzyszył temu odgłos świszczącego wiatru, a jakby tego było mało, zaczynał padać śnieg. Do tej pory myślała, że gorzej być już nie może, ale najwyraźniej się pomyliła. Jej wargi były już sinawe, dodatkowo drżała na całym ciele i kilka razy zabierała się do wytłumaczenia siebie z tej nieszczęśliwej sytuacji, jednak miała wrażenie, że jej biedne struny głosowe zamarzły na amen. - J-ja... - zaczęła, nie spuszczając spojrzenia z Charlesa ani na chwilę. - Ja ni-nie chciałam, z-zasiedziałam się i... Al-ale nie chciałam z-zapomnieć! No proszę, czyżby zamarzł jej też mózg? Podczas poszukiwań Charlesa ułożyła piękne przemówienie, by chociaż minimalnie złagodzić jego złość, ale wcielenie go w życie wyszło jej teraz tragicznie. Naprawdę pragnęła wyjaśnić mu wszystko, całą swoją głupotę, jakoś usprawiedliwić się, ale cóż, nie potrafiła. Patrzyła więc na niego błagalnie, trzęsąc się z zimna panującego na zewnątrz. Cały czas nie puszczała też jego łokcia, ale o tym zdawała się po prostu zapomnieć. Ponadto miała dla niego jeszcze jedną nowinę, jednak to też obecnie wyleciało jej z głowy. A szkoda, może skruszyłoby to jego serce?
Szedł, szedł, szedł, i w sumie sam nie wiedział, gdzie też się kieruje; wydawałoby się, że nogi same niosą go do zamku, bowiem myśli miał zajęte zupełnie czymś innym. Tak, moi drodzy, wciąż dręczyła go okrutnie sprawa Tosi i tego, że został tak bezczelnie wystawiony w dniu zaręczyn, o losie. Przyznam, że nie chodziło nawet o samo jej spóźnienie, które z pewnością byłby w stanie jej wybaczyć, no bo każdemu może się przecież zdarzyć. Sęk raczej w tym, że była to kropla, która przepełniła czarę goryczy (czarę ognia, ha-ha) i doprowadziła gniew, który gościł w nim już od jakiegoś czasu, do tak zwanego punktu kulminacyjnego, co bynajmniej nie powinno się zdarzyć w takim momencie, no ale cóż. Było zimno, i to piekielnie, bo oprócz panującej od dłuższego czasu niskiej temperatury, tej nocy do fantastycznych zimowych zjawisk atmosferycznych dołączył też cudowny, świszczący, lodowaty wiatr, znacznie bardziej uciążliwy niż śnieg i mróz. Szczególnie dla osobników, które w porywie geniuszu wychodzą z okolicznej herbaciarni, nie zabierając płaszcza. No, jednak ogólny dyskomfort fizyczny i zamarzające kończyny dało się znieść; było to bez porównania dogodniejsze niż poczucie beznadziejnego stanu psychicznego, jaki dręczył go od początku tego uroczego spaceru, a może nawet i dłużej – od połowy swego kilkugodzinnego posiedzenia u pani Puddifoot. Zwolnił, sama nie wiem dlaczego; może podświadomie chciał dać Tośce szansę, żeby go dogoniła, choć nie miał ochoty jej teraz widzieć? W każdym razie, bez względu na to, czy tego chciał, czy nie, spotkali się i został zmuszony przez dziewczynę do odwrócenia się i wysłuchania jej usprawiedliwień. Dość marnych, nawiasem mówiąc. - Naprawdę myślisz, że chodzi tylko o to? O to, że nie przyszłaś? O to, że starałem się jak głupi i w efekcie tkwiłem tam tyle czasu, czekając, aż łaskawie sobie o mnie przypomnisz? – pytał, choć kiedy wychodził, postanowił sobie, że będzie milczał jak zaklęty – Nie. Wyobraź sobie, że nie, bo tak naprawdę coś dziwnego dzieje się z tobą… z nami? to trwa już od jakiegoś czasu, i ty naprawdę tego nie widzisz? Nie dostrzegasz, że jakimś dziwnym trafem ładnych parę dni, parę tygodni, traktujesz mnie jak… jak… - zamknął się na chwilę, bo w jego niezwykle wyszukanym słowniku brakło mu słowa, by określić to, jak też się czuje – jakbym już nic nie znaczył, wiesz? JAKBYŚ ZAPOMINAŁA, ŻE ŁĄCZY NAS JAKIEKOLWIEK UCZUCIE, DO CHOLERY. Dobra. Nie drzyj się na kobietę w ciąży. - Czyli to tyle? Tylko jakieś głupie przyzwyczajenie? Jesteś ze mną, bo co? Bo będziemy mieli dziecko i tak po prostu łatwiej i wygodniej?
Każde słowo wypowiedziane przez Charlesa docierało do niej z lekkim opóźnieniem. Teraz musiała bardziej wysilić się z analizowaniem sensu jego wypowiedzi, a z każdym kolejnym postępem twarz Antoinette stawała się coraz bledsza. Nie miała pojęcia, jak powinna się do tego ustosunkować, bo doskonale wiedziała, że bibliotekarz ma rację. Ostatnio zachowywała się tak, jak gdyby w ogóle jej nie obchodził, a wciąż trwała u jego boku tylko i wyłącznie ze względu na dziecko, które nosiła w sobie. Zraniła go swoim podejściem i zachowaniem praktykowaniem przez kilka ostatnich tygodni. Nie dostrzegała jego starań ani dobrych chęci. Coraz częściej wybierała między głośnymi spotkaniami z innymi znajomymi, a zacisznym kątkiem, gdzie mogłaby pobyć zupełnie sama. W ciągu dnia rzadko kiedy bywała w jego gabinecie, tłumacząc się nadmiarem lekcji i pracami domowymi, w których on nie był w stanie jej pomóc. Wydawać by się mogło, że gdzieś podczas ostatniej, przebytej przez nią drogi zapomniała o tym, że łączy ich szczere i jakże gorące uczucie. Co się z nią stało? Przecież nie chciała tak wobec niego postępować. Z początku nie zareagowała na to, co mówił. Nie miała pojęcia, jakimi argumentami powinna się teraz bronić, skoro sama uważała, że w jego słowach było więcej racji, niż w tym, co sama chciałaby powiedzieć, by chociaż odrobinę się oczyścić. Proszę, proszę, chyba po raz pierwszy w życiu to ona ewidentnie była czemuś winna. Co za przełom w jej egzystencji, doprawdy. Szkoda tylko, że ani trochę nie była na niego przygotowana i jakoś nie wydawało się jej to teraz przesadnie pocieszną myślą. Stąpała po bardzo niepewnym gruncie i wiedziała o tym doskonale, dlatego zdawała się ważyć każde słowo, by odpowiednio je dobrać do sytuacji, w jakiej się znalazła. W jakiej obydwoje się znaleźli przez jej głupotę, nad którą najwyraźniej nie miała imponującej kontroli. - Masz r-rację - odparła w końcu, spuszczając lekko głowę. W tym momencie cofnęła też rękę, uwalniając łokieć Charlesa z dotychczasowego uścisku. Mógł to odebrać jako pozwolenie odejścia. W dokładnie każdym tego słowa znaczeniu. Skoro nie był z nią szczęśliwy tu i teraz, tak samo jak cały czas, to czemu miałaby go przy sobie trzymać? Czasem miłość to nie wszystko. Choć miała ochotę powiedzieć mu teraz, że kocha go znacznie bardziej, niż jest jej teraz zimno, nie zrobiła tego. Zapewne popełniła kolejny błąd w swojej taktyce. Strategiem to ona na pewno nie będzie. Dyplomatą zresztą też, z oczywistych powodów, których nie trzeba przytaczać. - A-ale i tak cię ko-kocham, niezależnnie od tego c-co robię czy mó-ówię - oznajmiła dość cicho, co mogło teraz zostać zagłuszone przez świszczący wiatr. Mogła więc tylko modlić się, by jednak to usłyszał. Tym razem cofnęła się sama o kilka kroków. Chciała oddać mu płaszcz, ale w ostatniej chwili egoistycznie z tego zrezygnowała. Było jej zbyt zimno, żeby mogła wykonać tak zaawansowany ruch jak zdjęcie go i przekazanie prawowitemu właścicielowi, który zapewne w tym samym stopniu odczuwał nieprzychylność panującej temperatury. - Ko-ocham ciebie i na-naszą córeczkę - dodała jeszcze, przekazując mu w ten mało subtelny sposób to, czego dzień wcześniej dowiedziała się od uzdrowiciela.
O Merlinie, czyli cokolwiek z tej chaotycznej wypowiedzi do niej dotarło? Niemożliwe, niemożliwe, że zrozumiała wszystko, o co mu chodziło, a w dodatku, cholera, tak po prostu przyznawała mu rację. Stał przez chwilę zdumiony, bo wydawało mu się, że zaraz powinien usłyszeć dalszą część jej wypowiedzi – przecież teraz ona miała zaatakować jego, wybuchnąć oskarżeniami i zażaleniami, swoim ostatnim zwyczajem zarzucić mu wrodzoną głupotę i inne tego typu ułomności, tak, by wkurzyć go jeszcze bardziej, ba, może nawet widowiskowo odejść? Ale nie – wyraźnie usłyszał padające z jej ust krótkie „Masz rację”, po których zapadła krótka cisza, przerywana tylko nieznośnym wyciem wiatru i szczękaniem zębów dziewczyny. Stał nieruchomo, milcząc, i nie zareagował nawet na to osobliwe przyzwolenie, jakim było puszczenie jego łokcia. Nie ruszał się z miejsca głównie dlatego, że nie miał pojęcia, co dalej. I co? Ma teraz sobie odejść? Spakować wszystkie rzeczy Tosi, by następnie wystawić je przed drzwi gabinetu i wrócić do swoich obowiązków, jak gdyby nigdy nic? A za parę miesięcy rozpocząć regularne wysyłanie jej określonej kwoty pieniędzy, co też miałoby być jego wkładem w wychowanie dziecka? A może spakować swoje rzeczy, rzucić posadę, zerwać wszystkie dawne kontakty i znajomości i zniknąć, by za jakiś czas listownie poprosić o wysyłanie zdjęć potomka co roku w jego urodziny? A może zostać, dać sobie spokój z problemami, które przecież kiedyś muszą się skończyć, wyjąć ten przeklęty pierścionek, który gdzieś się zapodział, nawiasem mówiąc, poprosić Tosię o rękę i zacząć trudną, ale w gruncie rzeczy przyjemną zabawę w szczęśliwą rodzinkę? Nie miał zielonego pojęcia do chwili, kiedy usłyszał ostatnie wyznanie dziewczyny; to pierwsze jakoś do niego nie dotarło; może zagłuszył je wiatr, a może słowa zostały pochłonięte przez jego myśli, zajmujące teraz cały jego mózg? Więc, dosłyszał słowa na-naszą córeczkę i, nie wiedzieć czemu, jakoś nagle i niespodziewanie cholernie go uderzyła wartość tych słów i cały ich sens. Do tej pory, kiedy żyli w niewiedzy, o dziecku myślał raczej bezosobowo, po prostu dziecko, ono – nie umiał sobie go zwizualizować, dopóki nie poznał tego szczegółu. Dziewczynka. Cholera jasna, dziewczynka! Czyli nie będzie rozwrzeszczanym piratem, odważnym policjantem ani nieustraszonym rycerzem. Będzie primabaleriną albo księżniczką, zarazem delikatną i twardą jak stal (o, już on się o to postara), a on będzie ją wielbił ponad życie, bo… bo… - Właśnie do mnie dotarło, że naprawdę, już niedługo będziemy mieli dzie… córkę – oznajmił niezwykle odkrywczo, bez cienia wcześniejszego gniewu; teraz w jego głosie pobrzmiewało tylko bezbrzeżne zdumienie i przeogromna radość. Tak, agencie Primrose, potrzebowałeś aż sześciu miesięcy, by to pojąć, ale ważne, że się udało. Zaśmiał się głośno, czego też zaraz pożałował, bo do jego gardła dostało się więcej piekielnie zimnego powietrza, lecz mimo tego wciąż się cieszył, trochę jakby oszalał, ale spokojnie, wszystko było w porządku. CHYBA. - Na brodę Merlina, naprawdę, dziecko, córkę, dziewczynę, córeczkę, dziewczynkę, to… to… - miał ochotę krzyknąć „ale czad!”, ale zdecydowanie nie byłoby to na miejscu, zostawił więc pauzę, bo brakło mu słów – Lucy – rzucił z rozmarzeniem, teraz nabierając już o niej pełnego wyobrażenia – Lucy Primrose! Om nom nom, na wszystkich Merlinów świata, jak to rozkosznie brzmi! Po prostu perfekcyjnie, no. Lucy bije Rose Primrose na głowę, no niestety. Gra słów nie występuje wcale, jednak to bynajmniej nie umniejsza rewelacyjności tegoż połączenia. Tak. Tak. Rzucił się w stronę Antoinette, by z impetem, ale jednak delikatnie i ostrożnie, żeby jej nie uszkodzić, ją serdecznie uściskać, przytulić, pogładzić po brzuchu i pocałować jej zmarznięte wargi – wszystko na raz, co za szaleństwo. W przypływie emocji przypomniało mu się też, że do jasnej ciasnej, miał się jej oświadczyć, ale został wytrącony z równowagi i tego nie zrobił. Trzeba to nadrobić, natychmiast; wszak droga do Hogsmeade była dużo mniej romantyczna niż herbaciarnia, ale może prawdziwy romantyk jest romantykiem, bo nie przejmuje się, czy nim jest, czy też nie? W każdym razie – damy radę!
Nie ma to jak w porę uświadomić sobie, że zostanie się ojcem. Ewentualnie matką. Co prawda ostatnimi czasy nawet Tośka zdawała się o tym zapomnieć. Tęskniła do poprzedniego, beztroskiego życia, kiedy mogła spotykać się z kim tylko chciała i kiedy chciała, mogła bezczelnie kokietować innych przedstawicieli płci męskiej, mogła pić, palić, ćpać, robić wszystko co lubi większość młodzieży. Chyba powoli docierało do niej to, że z potomkiem nie będzie już tak łatwo. Mogła zapomnieć o wysypianiu się, za to powinna jak najszybciej zapisać się na jakiś kurs gotowania, bo kiedy już zamieszkają razem jako szczęśliwa rodzina, nie chciałaby, żeby biedny Charles umarł śmiercią głodową. W końcu chciałaby być dobrą gospodynią domową. Merlinie, jak to dziko brzmi. Chyba nigdy nie przyzwyczai się do tej roli. Może z początku nawet jej to odpowiadało, ale podczas ostatnich tygodni coraz skuteczniej uświadamiała się w tym, że jednak nie będzie tak kolorowo i możliwe, że nie obejdzie się bez małego buntu. Dlatego też agent Primrose powinien postąpić dyplomatycznie i, tak na przyszłość, niczego jej nie nakazywać i służyć swoją pomocą. W końcu musiała jakoś skończyć naukę w Hogwarcie, ba, mimo wszystko planowała iść na studia, więc każda chęć wsparcia byłaby niebywale doceniona. I wyglądaliby jak normalna rodzina. Tośka mogła mieć tylko nadzieję, że Charles ma tego świadomość i okaże się, wbrew pierwszym, niezbyt pozytywnym pozorom, idealnym materiałem na męża i partnera do końca życia. Zobaczymy, być może nie będzie jakoś przesadnie tragicznie. To byłoby naprawdę miłe. Oczekiwała bez słowa jego reakcji, obserwując uważnie, jak zmienia się jego mina. Wydawał się być niejako wstrząśnięty tym, co powiedziała mu Krukonka. Kiedy wreszcie odezwał się, nie do końca zrozumiała. Najwyraźniej mózg zdążył jej zamarznąć, chociaż... Zaraz potem nastąpił atak euforii, której bądź co bądź jednak się nie spodziewała. Przewidywała natomiast, że skomentuje to w kilku słowach i odejdzie, wciąż zły. Całe szczęście, że Charles postanowił zadziwić ją i zachować się inaczej. Blondynka uśmiechnęła się w odpowiedzi i kiwnęła głową na jego nową propozycję imienia. Chwalić Merlina, że zrezygnował z Rose, bo Antoinette naprawdę nie wiedziała już, jak wybić mu z głowy ten paskudny pomysł. Fakt, może gra słów momentami była fascynująca, ale na pewno nie wtedy, kiedy mówimy o nazwaniu dziecka. Zapewne ich córeczka spaliłaby się ze wstydu, tak samo jak i jej matka zresztą, gdyby musiała się komuś przedstawić. To tak jakby nazywać się Ri Risse. Ble, nikomu nie życzyłaby takiego rozczarowania gustem rodziców. - Tak, Lucy Primrose - powtórzyła, by miał stuprocentową pewność, że zgadza się na tę zgrabną kombinację, a następnie wtuliła się w niego z nieukrywaną ochotą, zaciągając przy tym również na niego poły zbyt dużego jak na Tośkę płaszcza. Wstyd się przyznać, ale brakowało jej bliskości z nim. Ostatnio ograniczali się wyłącznie do wspólnego spania, jakby mieli za sobą trzydzieści lat nieudanego małżeństwa i mieli serdecznie dosyć siebie nawzajem, a to przecież nieprawda. To oczywiste, że w niej tkwił błąd. Tęskniła do dawnej beztroski i zrzucała na niego winę za perspektywę swojej przyszłości, z której powinna się cieszyć. Niedługo zostanie matką. Wyda na świat nowego człowieka, piękną i zdrową dziewczynkę (jeżeli jeszcze nie zamarzła). Sama Tośka zdąży się jeszcze napalić, napić i wyszaleć, kiedy będzie miała sposobność do tego, by zostawić dziecko pod opieką swojej ciotki o wręcz anielskim usposobieniu, która miała spore doświadczenie w tych sprawach, bo wychowała już jedno pokolenie. Czy warto więc przekreślać wszystko ze względu na swoje chwilowe zachcianki? Nie. Pamiętała doskonale, jaka była kiedyś, przed ciążą. Pewna siebie, zadziorna i nieco złośliwa. Przy każdej okazji zaczepiała Charlesa, by zechciał poświęcić jej odrobinę uwagi i ewentualnie odrobić za nią pracę domową. Miała raczej średnio wyzywający styl bycia, pod tym względem będąc podobną do swojej siostry, z którą utrzymywała wówczas świetny kontakt. Gościła na wielu imprezach a żadna z używek nie była dla niej rzeczą obcą. Gdzie podziała się tamta Antoinette? Czy naprawdę miała już nigdy nie wrócić, na korzyść tej, która pojawiła się na jej miejscu? I, co ważniejsze, czy jej nowa wersja naprawdę była tak tragiczna, jak odbierała ją sama Risse'ówna? Zmieniła się, to prawda, ale dzięki temu stała się bardziej znośna dla otoczenia. Przez pewien okres czasu była także idealna, bez najmniejszej wady, chcąc zadowolić wszystkich wokół. Ludzie mogli manipulować nią do woli, wiedząc, że ona i tak się nie sprzeciwi. Stała się bardziej naiwna. Potem znów się zmieniła, uświadamiając sobie wszystkie swoje błędy. Obecnie była w trakcie przechodzenia wewnętrznego buntu, choć dalej pozostawała raczej miła w stosunku do innych. Wreszcie wiedziała, co chciałaby robić w przyszłości - zostać uzdrowicielką i pomagać innym, którzy być może mieli podobne problemy z odnalezieniem siebie na długiej, pełnej niepewności drodze egzystencji. Jedyne, co pozostało w niej niezmienne, to mimo wszystko wstręt do nauki, a przynajmniej większości obecnych, szkolnych przedmiotów. Więc czy naprawdę była gorsza od tej Antoinette sprzed kilku miesięcy? Tej, bez większych ambicji, która miała na uwadze wyłącznie własne dobro i wygodę? Teraz nie była odpowiedzialna tylko za siebie, do cholery. Czemu tak trudno przychodziło jej zaakceptowanie tego? Przestała być zapatrzonym w siebie bachorem, wkraczała w pewien etap dorosłości. I choć okolicznościami zraziła do siebie sporo osób, chyba, niezależnie od wszystkiego, co sobie teraz wmawiała, nie cofnęłaby się.
Śnieg sypał miarowo gdy z lekkiej zadymki wyłoniła się wysoka mierząca sobie 180 cm. postać ubrana w gruby czarny wełniany płaszcz z mocno nasuniętym na głowę kapturem taszcząc przez zaspy śniegu ogromny kufer podróżny.Idąc miarowym krokiem miną rozmawiającą na drodze parę ludzi ignorując ich całkowicie. Pod kapturem pojawił się leciutki cień uśmiechu bo oto oczom Nataniela ukazały wyłaniające się z zadymki mury zamku Hogwardu - Więc tak ma wyglądać mój nowy dom? Zły uśmiech zagościł w jego oczach. Tak zdecydowanie postanowił dobrze wykorzystać czas który spędzi w tym zamku
O dziwo nie bała się. Siedziała sobie pewnie na miotle zawieszonej parę metrów nad ziemią wtulona w Twana i było jej dobrze. Całą siła woli skupiła się na wskazówkach towarzysza ignorując piękne widoki rozciągające się wokół niej. Jak dawno się nie bujała na huśtawce! Całe wieki! Jeszcze pamięta jak ze swoją młodszą siostrą kiedyś ,,ścigały się", która dziewczynka wyżej się rozbuja nie dotykając nogami ziemi. Tak, Angie miała w tym wprawę. Powtarzając manewr z dzieciństwa, wykonała ruch opisany przez Twana i pochyliła się nad miotłą. Niespodziewanie wystrzelili do przodu. Angie się nie bała. Nie wiedziała skąd, ale doskonale umiała prowadzić miotłę. Udało się! Tak się ucieszyła, że wybuchnęła gromkim śmiechem nie tracąc panowania nad Nimbusem. - Cel przed nami panie kapitanie! Podchodzę do lądowania! - krzyknęła do Twana mimo, że siedział tuż za nią - O ile nas nie zabiję- mruknęła cicho.
O Merlinie, no oczywiście, że wszystkie te spostrzeżenia są trafne. Wiadomo, że nie będzie różowo, że cała ta zabawa w poważne, odpowiedzialne, dorosłe życie w rodzinie będzie wymagało wielu poświęceń i wyrzeczeń. Przecież Czarls dostrzegał do tej pory tylko te trudne strony i wciąż na nowo przeżywał, jak będzie im ciężko i ile będą musieli poświęcić z dawnego życia. Zresztą, ta przemiana zaczęła zachodzić już wcześniej (i agent to zauważył, moi państwo, o tak, zauważył), ba, Tosia teraz, a Tosia sprzed pół roku to dwie zupełnie inne osoby; gdyby spotkał je jednocześnie w jakimś odległym, trzecim wymiarze, zapewne uznałby, że to dwie zupełnie od siebie inne bliźniaczki. Wiecie, dobra i zła, grzeczna i niegrzeczna, nudna porządna i fascynująca nieporządna… co prawda wydawać by się mogło, że zmiana ta wyszła jej na dobre. Dzięki ciąży stała się odpowiedzialna (jeśli w ogóle można tu mówić o jakichkolwiek przebłyskach odpowiedzialności, bowiem nastolatka będąca w ciąży ze szkolnym bibliotekarzem bynajmniej nie jest przykładem tejże cechy, no ale), dojrzała i dorosła. Ale czy naprawdę teraz tego potrzebowała? Przyznam szczerze, że nie wiem i nie jestem w stanie ocenić, która Antoinette była lepsza – nie jestem w stanie napisać tego nawet z punktu widzenia Charliego, który z jednej strony doceniał nową, ułożoną(?) pannę Risse, z drugiej zaś tęsknił za tamtą nutką zadziorności i szaleństwa, która się w niej kryła… Ale przecież wszystko to zostało bardzo dokładnie roztrzęsione i rozłożone na czynniki pierwsze w powyższym poście, nie będę więc przepisywać tego samego innymi słowami, chociaż nabrałam na to dzikiej ochoty! Ucieszyła go niezmiernie (choć wydawać by się mogło, że bardziej radować już się nie da) jej aprobata odnośnie Lucy. Lucy in the sky with diamonds, ha-ha. Choć przyznam, że opcja z Ri Risse jest niemalże równie kusząca – ach, szkoda, że rodzice Antoinette na to nie wpadli, doprawdy. Jeśli chodzi o naszego zacnego agenta, byłoby to niestety niemożliwe, chyba że zmieniłby nazwisko i nazywał się Charles Les. Też sympatycznie, nie zaprzeczę! Więc gdy już się nawzajem ogrzali (a warto zaznaczyć, iż trwało to dość długą chwilę, bo najwyraźniej oboje zdążyli się za sobą stęsknić, choć teoretycznie wciąż byli obok siebie – blisko, a jednak tak daleko, och, jakie to cholernie górnolotne), Primrose stwierdził, że albo teraz jej się oświadczy i wrócą do zamku albo też oboje (lub też troje, jeśli wliczymy w to Lusię) zamarzną i tak się skończy ich romantyczna przygoda. Odsunął się zatem od niej i, modląc się w duchu, by okazało się, że jego zacny, gustowny, oszałamiająco lśniący i piękny pierścionek zaręczynowy siedział grzecznie w jego kieszeni. JEST! Wygrzebał go zatem skostniałymi z zimna palcami i (uwaga uwaga) jednocześnie przyklęknął, wyciągnął dłoń ze świecidełkiem w stronę dziewczyny i (akcja stop – tu wchodzi orkiestra, a może tylko kwartet smyczkowy, przygrywając im jakąś obłędnie romantyczną i wzruszającą melodię): - Tosiu – odezwał się, jakoś niepewnie i ostrożnie, bo chociaż zapewniła go o swojej miłości, kiełkował w nim niepokój, że znowu coś się spieprzy – W-wyjdziesz za mnie? Darował sobie wszystkie te pierdoły, wstępy i owijanie w bawełnę, takie rzeczy nie były teraz potrzebne. Poza tym, co tu kryć, było mu tak zimno, że ledwo wykrzesał z siebie krótkie pytanie; jakiekolwiek ogniste przemowy były absolutnie niewykonalne.
Być może było to winą buzujących w niej hormonów? Sama nie do końca wiedziała, kiedy dokładnie zaszła w niej tak diametralna zmiana, która zaczynała zresztą okropnie działać jej na nerwy. Chciała powrotu do tego, co było kiedyś. I wiedziała, że potrafi to zrobić, bo swojej natury nie można zabić. Człowiek jest w stanie jedynie ją zagłuszyć, uśpić na pewien czas, ale to normalne, że prędzej czy później zatęskni za tym, jaki był i powinien dalej być. No, z drobnymi wyjątkami, a przynajmniej w jej wypadku. Nie mogła pozwolić sobie na nadmierne flirtowanie ani prowadzenie typowo nocnego życia, na pewno nie teraz. Jednak tym samym wiedziała, że może stać się dla Charlesa zbyt nudna i szablonowa, jak zresztą postrzegała siebie samą obecnie. Nie, nie, nie. To nie powinno tak być. Weszła na zdecydowanie złą drogę, która zrobiła z niej, jakby to powiedział mugol, ciepłe kluchy. W tym momencie dotarło to do niej z taką siłą, jak do bibliotekarza informacja o perspektywie posiadania dziecka. Przez jej zapomnienie o kolacji i spędzenie czasu w towarzystwie wiedziała, że to było jej swego rodzaju powołaniem. Tylko pojawia się teraz pytanie, czy będzie w stanie do tego wrócić w ciągu niedługiego czasu? Coraz częściej była smutna i markotna, bo dusiła się we własnym ciele. Starała się zadowolić wszystkich naokoło i udowodnić im, że będzie cudowną matką, zapominając o własnych potrzebach czy dawnych przyzwyczajeniach. Koniec z tym. Nie można uzależniać swego charakteru od opinii otaczającego nas społeczeństwa. Zapewne gdyby to były inne okoliczności, to uderzyłaby pięścią w stół i wydarła się, że ma dosyć, no ale teraz nie było ani stołu, ani nie mogła zacisnąć zmarzniętej dłoni w pięść, niestety. Była kompletnie zamyślona nad swoim życiem, więc nawet nie zauważyła skonsternowanej miny Primrose'a, który właśnie planował idealne oświadczyny. Kiedy jednak zdecydował się nawet poświęcić i uklęknąć, coś wydawało się Tośce nie tak. Momentalnie zbystrzała i spojrzała na niego uważnie, przez chwilę zastanawiając się, czy nie powinna zacząć go reanimować, ale zaraz po tym usłyszała to jedno, rozbrajające pytanie, którego w sumie teraz najmniej by się spodziewała. W końcu byli świeżo po kłótni. - Jak będziesz grzeczny - odpowiedziała w końcu, nieco oszołomiona, jednak zreflektowała się w przeciągu kilku sekund - To znaczy, oczywiście, że tak! Bez wahania pozwoliła, żeby Charlie wsunął prześliczny pierścionek na jej palec, a gdy nieszczęśnik podniósł się z klęczek, znów musnęła jego usta i pociągnęła w stronę zamku. Przecież nie chciała, by obydwoje skończyli jak Leoś w Titanicu.
Trzymał ją w taki sposób, by nie spadła, a jednocześnie, żeby zbytnio nie krępować jej ruchów. W końcu kierując miotłą, powinna mieć możliwość do odwrócenia się niemal w każdą stronę. Kiedy ruszyli, powietrze smagnęło go w twarz, ale i tak najbardziej odbiło się to na Angie, która z przodu, wystawiona była na wszelkie działania tego bezlitosnego żywiołu. Jeszcze tylko brakowało burzy śnieżnej, bo jak na razie, niewielkie płatki śniegu leniwie sypały się z ciemnego nieba. - Może wylądujemy dopiero na terenie Hogwartu? - Przelecieli na razie tak małą odległość, że wieki by im zajęło takie ciągłe lądowanie. Delikatnie skierował miotłę odrobinę do góry, a po chwili wyrównał jej lot. Mocniej objął Angie, bo Słońce zachodziło i robiło się zimno, poza tym, póki co wystarczyło, że utrzymywała jako taką równowagę, więc większa swoboda nie była jej potrzebna.
Zaiste, on i Sparkler przewietrzyli się, nie ma co. Wiatr był tak mocny, że mało brakowało, a zdmuchnąłby z drogi drobną nauczycielkę. Matias szedł obok niej, ale ze zgrozą obserwował ją cały czas, żeby w porę ją złapać. Pomińmy już lodowaty śnieg, który z pasją wbijał się w ich twarze. - Czasem mam już dość zimy! - powiedział, a raczej zawołał, bo słabo było go słychać poprzez wycie wiatru. Widoczność była zła. Zamieć jak nic. Mgła gęsta jak mleko. Matias przyrzekł sobie, że nauczy się wszystkich sztuczek z pogodą i chociaż będzie w stanie zatrzymać śnieg... To by okazało się bardzo przydatne.
Nie mogąc już znieść silnego wiatru który nie dość, że niemal ją przewracał to jeszcze uderzał ją prosto w twarz wraz ze śniegiem, wyciągnęła różdżkę i rzuciła na siebie zaklęcie Impervius, po czym odetchnęła z ulgą. mimo iż nadal nie było łatwo brnąć przez śnieg to przynajmniej wiatr i zamieć nie uderzały jej tak mocno. Spojrzała na swojego towarzysza. - Rzucić też na ciebie zaklęcie odpychające? - zawołała przez zamieć, wolała się zapytać, zanim to zrobi, bo niestety zaklęcie miało takie skutki, że odpychało wszystko. Ale przecież jak dotrą do zamku to i tak je zdejmie.
Bardzo dobrze zrobiła, że zapytała, bo Matias nie lubił, kiedy ktoś rzucał na niego zaklęcia bez pytania. Czuł się wtedy jak zaszczuty pies. - Taaa! - zawołał próbując jednocześnie się nie wywrócić. Tu lód, tu śnieg, a tu wiatr. I idź człowieku! Matias zasłonił płaszczem kawałek twarzy, bo już całe policzki go szczypały od mrozu oraz śniegu. Już wolał kiedy świeciło słońce lub padał deszcz.
Rzuciła na niego zaklęcie Impervius i uśmiechnęła się. - Ja bardzo nie lubię zimy. - Powiedziała nadal dość głośno, żeby było ją słychać przez huczący wiatr. - jestem strasznym zmarzluchem. Najbardziej lubię bardzo wczesną jesień, kiedy jeszcze jest w miarę ciepło ale liście już zaczynają zmieniać kolor. - w tym momencie poślizgnęła się na oblodzonej drodze i zachwiała tracąc równowagę.
- A ja...! - zamierzał się wypowiedzieć na swój temat, ale zauważył jak Spark leci na łeb na szyję. Znaczy na plecy. Rzucił się w bok, żeby zdążyć ją złapać, bo w końcu to było bardzo niebezpieczne. Już Matias słyszał o przypadkach gdzie dziewczyna się poślizgnęła i uderzyła czaszką o lód, a inna połamała sobie nogi. Całe szczęście, że Matias ręce miał długie. Był jednak takiego wzrostu, że złapanie niższej nauczycielki było trudniejsze. Poza tym, wiatr dalej trochę wiał i dostał jej długimi włosami po oczach. Ale nie połamała się! W rezultacie on leżał rozłożony na łopatki, a ona na nim siedziała. Matias odetchnął z ulgą. Zdążył ochronić już jedno istnienie.
- Wybacz - powiedziała zsuwając się niego - jesteś cały? - zapytała z troską w głosie klęcząc przy nim. - Dziękuję za uratowanie mnie przed upadkiem - pochyliła się nad nim chcąc go pocałować w policzek, ale zaklęcie odpychające jej nie pozwoliło i tylko uśmiechnęła się do niego. - Boli cię coś? - zapytała sprawdzając czy nie rozbił sobie głowy. - Dasz radę wstać?
Łech, głupie zaklęcie. - Nniee - przeciągnął kręcąc głową i spróbował wstać na równe nogi. - Dam radę, jestem nieśmiertelny w końcu... Wstał i strzeliło mu w biodrze, ale nie zwrócił na to uwagi. Ostatnio trochę utykał po tym upadku ze schodów, ale nigdy mu to nie przeszkadzało. I oczywiście, że go bolał tyłek, ale on nie chciał o tym mówić, bo trochę to było ,,obciachowe". Tak nazywają to niektórzy Krukoni. Strzepnął ze spodni śnieg. To było nawet całkiem fajne.
- Hmmm... Skoro tak twierdzisz. - wstała za nim. - No, to chodźmy. tym razem postaram się iść ostrożniej. - wyszczerzyła ząbki. byli już w połowie drogi(albo dopiero w połowie.) Nagle przypomniało jej się pytanie które zawsze jej się nasuwa jak widzi kogoś z domu Ravenclaw. - Nie męczyło cię nigdy odpowiadanie na pytania zadawane przez kołatkę? - zapytała zaciekawiona. - ja zawsze byłam pod wrażeniem, że krukoni mają na to siłę po całym dniu nauki albo jak im się śpieszy na lekcję, a nie wzięli jakiejś potrzebnej rzeczy z dormitorium i muszą wrócić.
- Dlatego staram się wszystko zabierać. - zaśmiał się. - Czasami myślenie mi się wyłącza, więc muszę na kogoś czekać. Wtedy główkujemy wspólnie, chyba, że ktoś zna odpowiedź na pamięć. Śnieg już tak nie sypał i dotkliwie nie uderzał w twarze. Matias miał coraz lepszy humor. Hogwart! Wkrótce już będzie mógł zagrzać się we wnętrzu szkoły. Znaczy marnie tam grzeją, ale zawsze jakaś osłona przed wiatrem. - Czasami Drzwi są bardzo nieprzyzwoite - poskarżył się, bo może nauczycielka coś na to poradzi. Się wie, większe doświadczenie. - Ostatnio zapytały mnie o to czy preferuję bokserki, czy slipy - wyciągnął palec, żeby jakoś przykuć czyjąś uwagę. - Jak ona może wtedy ocenić czy odpowiedź jest poprawna, czy też nie?
Zaśmiała się cicho. - Moim zdaniem poprawną odpowiedzią są bokserki, ale nie mam pojęcia jak można to ocenić. - zażartowała. Było jej tak zimno, że marzyła, żeby znaleźć się już w jakimś ciepłym miejscu(czyt. np dormitorium), wtedy przypomniało jej się, że w Hogwarcie nie ma wind a pokój wspólny krukonów znajduje się w wieży, co oznaczało milion stopni do pokonania. Westchnęła cicho.
- Poprawną odpowiedzią było: ,,wolę bez". - mruknął Matias. - Chodźmy do Dormitorium. Miał nadzieję, że jakoś dotrwają na samą górę. Uśmiechnął się na myśl, że musiałby pchać panią nauczycielkę po schodach. Może jeszcze nieść na barana. Tyle kondygnacji... Musiałoby to zabawnie wyglądać.
Zaśmiała się us lyszawszy poprawną odpowiedź... doszli do zamku, wreszcie. - Nie mogę wejść do twojego dormitorium bo nie mam uprawnień. Weź nalewkę i spotkajmy się w moim gabinecie - zaproponowała nieśmiało oczekując odpowiedzi...
Wyprostował się i zasalutował jej. - Tak jest. - oświadczył. - Nie zdąży pani... Znaczy, nie zdążysz nawet policzyć do pięciu! To krzyczał biegnąc już w stronę drzwi. Susami pokonał pierwsze schody, z innymi było troszkę trudniej, ale czy to się liczy? Ważne, że śmignął do siebie, znalazł pod łóżkiem to czego szukał i udał się do miejsca, gdzie się umówili.
Te niedzielne popołudnie (jak każde niedzielne popołudnie...) Jared spędzał w Wieży Ravenclaw, nudząc się niemiłosiernie. Choć szczerze mówiąc dziś nie było tak źle, gdyż znalazł sobie niesamowicie zajmującą zabawę, a mianowicie tworzenie z kartek papieru samolocików i rzucania ich gdzie popadnie. Ot, mugolska zabawa. Sporo się ich zebrało po pewnym czasie, a on trwał tak w niewesołym i niesmutnym humorze. Do czasu. Ktoś właśnie otworzył jedno z okien, aby wpuścić sowę, która podleciała do Krukona. Odwiązał list niezbyt chętnie, sądząc, że jest od jakiejś dziewczyny, która chce go gdzieś wyciągnąć. Trafił, ale poznawszy pismo od razu się uśmiechnął. Aż rozerwał kopertę. Chwilę później pędził już do dormitorium z niezadowoloną miną, aby narzucić na siebie kurtkę i pojawić się na drodze do Hogsmeade. Tak, tak, w międzyczasie odpisał na list, ale zrobił to bardzo szybko. Mijając po sześć schodków naraz zszedł (zbiegł znaczy) z siódmego piętra i wyszedł na błonia, skąd ruszył już spokojniej, aby poczekać na Gabrielle. Myśli nie dawały mu spokoju. Co mogło się stać? Znów jakieś nieszczęście? List od Krukonki nie wyglądał zbyt dobrze, już sam ton zapewniał, że stało się coś złego. Tak więc czekał niecierpliwie, rozkopując wokół siebie śnieg.