Jeśli tutaj się znalazłeś to jeszcze nie dostaniesz szlabanu a co najwyżej srogie upomnienie. To granica, po której przekroczeniu znajdziesz się już w sławnym zakazanym miejscu. Są tu porozrzucane większe głazy, na których można sobie przysiąść. Bardzo często może atakować wrażenie obserwowania przez kilkanaście par oczu.
Autor
Wiadomość
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Clement poczuł się idiotycznie, potarł ręką zarośnięty policzek i spojrzał na nią z czymś na kształt zakłopotania. - Wybacz, kiepski ze mnie rozmówca- mruknął, odwracając wzrok. No tak, jego sztuczność nie mogła umknąć jej uwadze, stanowczo za dużo czasu spędzał sam. Zdążył już trochę zdziwaczeć, zwłaszcza, że jego kontakty z Kim czy Mylesem nie zmuszały go do kurtuazyjnych rozmów. Zwykle to oni mówili, zresztą wiedzieli, że Wellington po prostu taki jest, a od śmierci Todda jego małomówność osiągnęła swoje apogeum. - Rozumiem, że bliższe Ci wróżenie... hm, z żywych istot?- uniósł lekko brwi. Wróżenie z wnętrzności było absolutnie sprzeczne z jego... no wszystkim. Uważał to za pogański przeżytek, niejednokrotnie wolał zwierzęta od ludzi, a uśmiercanie ich w celu odczytania mętnego obrazu przyszłości napawało go obrzydzeniem, jednak nie okazał tego. Całkiem nieźle potrafił panować nad takimi odruchami.
Pokręciła delikatnie głową.-Wybacz? Nie ma za co wybaczać... Ja nie należę do wygadanych osób.-Powiedziała spokojnie. Czyżby było to jakieś pocieszenie? Skierowane do niego? Mógł tak je przyjąć. Nie musiał zachowywać się w stosunku do niej inaczej. Nie liczyła na żadne uprzejmości. Ci, którzy zdążyli ją kiedykolwiek poznać wiedzieli, że rozmówca z niej kiepski. A rozpoczęcie jakiejkolwiek nowej znajomości, graniczy z cudem. Może miały na to wpływ wydarzenia, przez jakie musiała przejść? A może po prostu taka jest. I tu i tu, zgodziłaby się. -Nie zabijam tych istot.-Powiedziała i zmarszczyła lekko brwi. Po co chciała mu to teraz tłumaczyć? -Nie zrozumiesz tego... Co mnie nie dziwi.-Wzruszyła lekko ramionami. Racja, nie zabijała specjalnie zwierząt. Poza tym, nie mówiła tutaj o zwierzętach. Nie ograniczałaby swoich zainteresowań do wróżenia... Z czegokolwiek. Skąd pomysł, że nauczyciel Wróżbiarstwa musi tylko wróżyć? Równie dobrze, mogła być nauczycielem Historii czy Zaklęć. Nie robiło to jej większej różnicy. Robiła to, co uważała za interesujące. A lubiła babrać się w dziwnych rzeczach. Poza tym, nie zamierzała się nikomu tłumaczyć. Nie oczekiwała tego od innych, to czemu miałaby sama to robić?
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Ta rozmowa coraz bardziej go męczyła. Sam nie wiedział, jaki ma stosunek do tej dziwnej nauczycielki wróżbiarstwa. Jednak musiała być nawiedzona, zachowywała się dziwnie, nie rozumiał jej i wcale nie był przekonany, czy naprawdę mu zależy. Skinął głową, akceptując jej słowa, po czym przesunął ręką po kudłatym łbie Rob Roya. Powroty do cywilizacji są trudne, zwłaszcza po tak długim życiu w odosobnieniu. - Rozumiem. To znaczy, możliwe, że nie rozumiem. Wybacz, ale chyba już pora, abym udał się na obchód Zakazanego Lasu. Muszę się pożegnać- Clement uśmiechnął się lekko, w czym wciąż nie miał specjalnej wprawy, skinął Afrze głową i ruszył w stronę lasu. To była dziwna rozmowa, z całą pewnością.
Doskonale zdawała sobie sprawę w tym, że posunęła się za daleko. Nie oczekiwała, że kiedykolwiek to zrozumie... Lub, że nawet polubi jej osobę. Nie zależało jej na przyjaźniach. Nie potrzebowała ich, z swoich własnych pobudek. Ona sama czasem nie rozumiała innych, ale jest to chyba normalne... Lepiej Af abyś zakończyła to teraz, bo dojdziesz jeszcze do nieciekawych odkryć. -Rozumiem. Pa.-Powiedziała spokojnie, lekko nieco sztywne podnosząc dłoń. Czyżby to było pożegnanie w jej wykonaniu? Najwidoczniej. Pewnie jak i dla niego, tak dla niej stosunki między ludzkie, nie były za łatwym tematem. Wyjęła fajkę z paczki i wsadziła ją sobie między wargi. Od tej czynności zaczęła swój spacer w kierunku zamku.
Przyglądała się drzewom i wpatrywała w mrok Zakazanego Lasu. Po głowie chodził jej szalony pomysł, który gotowa była zrealizować. Nie ukrywajmy, że za coś takiego mogła wylecieć ze szkoły zanim powiedziałaby "Hogwart". Robiło się ciemno, a niebo rozświetlał księżyc w pełni. Poprawiła plecak na ramieniu i odetchnęła głęboko. Właśnie miała zamiar wejść w gęstwinę drzew i spędzić noc w śrieodku lasu. Jednak nie chodziło wcale o jakiś debilny sprawdzian sił. Raczej interesowały ją centaury. Miała nadzieję dowiedzieć się od nich paru rzeczy, ale nie wiedziała gdzie jest ich obóz. Liczyła więc, że spotka jakiegoś przypadkiem. Nagle podskoczyła, słysząc za sobą czyjś głos. Natychmiast złapała za różdżkę i wycelowała ją w nieznajomego. Rozpoznała w nim ucznia, ale i tak nie miała zamiaru mu ufać. - Ani kroku dalej!- warknęła, a jej włosy przybrały ogniście czerwony kolor.- Kim jesteś?! Jeśli ten kolo nakabluje na nią, to będzie miała przechlapane. Dyrektor udusi ją na miejscu.
Ech te jego spacery.. Ostatnio się dłużyły. Zdecydowanie dłużyły. Za bardzo, rzekłbym nawet. Bo przecież wychodził rano, wracał dopiero na lekcje, albo wieczorem, jeśli akurat nie odbywały się żadne zajęcia. Oczywiście dostał już za to reprymendę. Szczęśliwie nie od prefektów, czy nauczycieli, ale własnej mamy. Bo przecież Lunarni mogą być wszędzie i takie tam.. Pierdolety! Hogwart jest bardzo bezpiecznym miejscem. Może pomijając Zakazany Las, obok którego chłopak właśnie przechodził. Od zawsze wzbudzał w nim pewnego rodzaju respekt. Jednakże teraz, stojąc z nim twarzą w twarz, w dodatku w nocy, czuł lekki dreszczyk przerażenia na plecach. Dostał też gęsiej skórki. Jak się okazało, nie był tu jednak sam. Usłyszał bowiem jakąś dziewczynę. Czyżby kogoś nieopatrznie przestraszył? A to Ci historia.. - Lunarni! – odpowiedział na pytanie dziewczyny, nie ukrywając rozbawienia w głosie. Teraz, gdy już nieco się zbliżył mógł stwierdzić, że wcale jej nie zna. Wyglądała na nieźle przestraszoną. Chyba nawet trzymała w dłoniach różdżkę, ale nie mógł tego jednoznacznie stwierdzić.. – Jestem stąd. Thomas Hill. Z zawodu łowca przygód, przyszły najwspanialszy oblatywacz na miotle, w wolnym czasie także uczeń i Puchon. – ukłonił się w stronę nieznajomej. – A Ty? I co tu robisz? Nie wyglądasz, jakbyś miała wracać do Dormitorium..
Prychnęła. Żartowanoe sobie z Lunarnych było głupstwem. Schowała różdżke i przeczesała palcami włosy, które na powrót przybrały kasztanowy kolor i opadły kaskadą loków na plecy. Dziewczyna podeszła powoli do Thomasa aby lepiej mu się przyjrzeć.- Anabeth Blackwood.- mruknęła, lustrując chłopaka.- Bo tak jest. Dziś raczej nie wracam do zamku. Ale jeśli piśniesz słówko komukolwiek, to odrobina eliksiru Amortencji znajdzie się w twoim soku dyniowym. Nie sądzę, że chciałbyś zakochać się w dyrektorze.- zagroziła. Powoli zaczęła zagłębiać się w leśny gąszcz. Usłyszała za sobą kroki Thomasa, ale nie odwróciła się. Jak chce iść, to niech idzie. Kiedy ogarnęła ją ciemność, ponownoe wyciągnęła różdżkę i mruknęła "Lumos.". Jej lekko przestraszoną twarz oświetliło światło.
Benedict wyszedł właśnie na spacer, żeby odświeżyć myśli i ogólnie to tak trochę rozplanować sobie dzień, a najlepiej miesiąc, albo od razu rok. Za bardzo nikt nie chciał z nim rozmawiać. Chyba zorientowali się, że do najmilszych nie należy... Mówi się trudno, płakać z pewnością nie będzie. Oj na pewno nie. Miał wiele innych powodów do zmartwień niż te, które tu tak mu na siłę wciskano. I oto uśmiechnął się sam do siebie wyciągając różdżkę przed siebie. Wraz z pozostałymi aurorami już dawno postanowili zbadać Zakazany Las, ale wciąż brakowało im na to czasu. Benedict zatem pomyślał, że może jak pójdzie sam to choć zorientuje się w terenie, żeby ich poprowadzić. Część z nich była wciąż dziecinna i nieodpowiedzialna. Najwidoczniej za mało widzieli. I nagle zobaczył dwójkę uczniów? Studentów? Nie obchodziło go to. Podszedł bliżej i gdy tylko usłyszał słowo "lunarni" pokręcił głową. Jeśli to miał być obiekt żartów, to serdecznie współczuł chłopakowi poczucia humoru. - Halohalo. Co Wy tu robicie? Szczególnie teraz? Oboje do zamku w trybie natychmiastowym. - Zwrócił się do nich głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Anabeth.. Fajne imię. Ciekawe. – pomyślał. Nie czas był jednak teraz na rozmyślanie o imieniu nowo poznanej dziewczyny. Czy ona naprawdę chciała wejść do Zakazanego Lasu?! Jeszcze w nocy?! – Chyba nie mówisz poważnie?! – zapytał cicho. Doskonale zdawał sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwa czyhają na śmiałków, którzy postanowią wyprawić się tam za dnia, a co dopiero nocą. Gdy zagroziła zaś mu eliksirem amortencji, nie bardzo zrozumiał na początek co takiego miała na myśli, mówiąc o nim. Wystarczyła jednak wzmianka o możliwym uczuciu do profesora Hampsona, by wnet pojął, jak działa ta mikstura. Niepozorna nazwa. Ani się obejrzał, a otoczenie nagle zostało oświetlone. Wszystko za sprawą zaklęcia dziewczyny. Wyglądała na nieźle przerażoną.. – No Anabeth. Myślę, że nie do końca jesteś przekonana do swojego pomysłu.. – rzekł obejmując ją na linii ramion, w celu dodania jej otuchy. Oczywiście idzie z nią! Nie będzie przecież narażał damy na takie niebezpieczeństwa! To byłaby dla niej, ale i plama na jego honorze. Daleko jego jednak nie przeszli. Wszystko za sprawą jakiegoś mężczyzny. Co on tu robił? Lunarny? A może jeden z tych Aurorów, których było teraz na pęczki w szkole. Miał wielką nadzieję, że gość należał do tej drugiej grupy. Bo nauczycielem raczej nie był. Chyba, że zaczął pracować w Zamku w tym roku szkolnym. Prawdopodobne. W sumie, to nie poznał jeszcze wszystkich nowych profesorów.. Przecież dopiero rok szkolny się zaczął, prawda?
Skrzywiła się, ale nie strząsnęła ręki chłopaka. - Oczywiście, że jestem pewna swojego planu.- prychnęła.- A właściwie byłabym, gdybym jakiś miała.- dodała z cynicznym uśmieszkiem. W tej chwili na drodze pojawił się mężczyzna. Trybiki Anabeth zaczęły pracować na najwyższych obrotach. Wyraz jej twarzy znów stał się przestraszony, a różdżka zgasła. - Oczywiście proszę pana.- zakwiliła cichutko. Phi! Powinna zostać zawodową aktorką.- Widzisz kochanie?- zwróciła się do Thomasa z lekkim wyrzutem.- Mówiłam, że to nie jest dobry pomysł. Wracamy do zamku.- warknęła i pociągnęła chłopaka w stronę Hogwartu. Brneli przez ciemność, potykając się o korzenie. Nie miała pewności, że to się uda, ale zaryzykowała. Z całych sił skupiła się na twarzy profesora Godfreya. Niestety coś poszło nie tak. Co prawda twarz wyglądała jak trze, do lostura wciąż była drobna, delikatna, dziewczęca. - Cholera!- syknęła. W gardle miała ogromną gulę, a serce niemal wyskoczyło jej z piersi. To, że było po nich, było oczywiste! Słyszała za sobą kroki mężczyzny. Jeszcze przez parę sekund szukała drogi ucieczki, ale zrezygnowała. Załamana oparła się o drzewo i czekała na wyrok. W najlepszym wypadku dostanie szlaban, albo zostanie zawieszona. Nie sądziła, że będą dla niej tak łaskawi. Wyleci ze szkoły. Wiedziała, że najprawdopodobniej już jutro będzie siedzieć w pociągu i wracać do Nowego Jorku. A skoro ją wyleją, to na pewno różdżkę też złamią. To był kniec. Pięć lat w Hogwarcie i nienaganne oceny oraz Achowanie, a teraz...
No więc edytowane i na szczęście kostki były łaskawe. sorki, obiecuję poprawę. :3
Ostatnio zmieniony przez Anabeth Blackwood dnia Nie 1 Wrz 2013 - 10:12, w całości zmieniany 1 raz
Soreczka, ale tak nie może być. Po raz. Zgłosiłaś się o interwencję Mistrza Gry. Przysyłamy aurora, a Ty sobie uciekasz i tak cudownie zamieniasz się w pana profesora. Twoja postać ma 14 lat. Genetyka jest wrodzona (metamorfomagia), lecz nie ma tak hop siup. Tą zdolność trzeba wyćwiczyć do perfekcji, więc to co zrobiłaś będziesz mogła w pełni zrobić gdzieś na oko za dziesięć lat, jeśli postać będzie systematycznie planować
Dlatego otrzymujesz jeden rzut kostkami: parzysta - Zamienienie się w profesora nie powiodło się jak trzeba. Choć wydawałoby się, że twarz została dobrze zmieniona to jednak nadal masz dziewczęcą posturę i nie możesz ruszyć się dalej. Cóż robić? Za plecami stoi już auror. Masz przechlapane. Lepiej, żebyś Ty i Twój kolega nie uciekali. nieparzysta - Przemiana udała się, lecz tylko przez chwilę. Chyba pomyliłaś obraz nauczyciela eliksirów z woźnym. I pomieszała Ci się wizja. Zatem niestety, ale wyglądasz teraz co najmniej dziwnie z rozmiarem muskuł XXL oraz z twarzą, gdzie nos zajmuję jedną drugą jej powierzchni. Niestety, ale chyba coś nie wyszło.
Życie płata różne figle, więc musicie teraz grzecznie poczekać na dobry dzień pana Benedict'a, bo ten się zdenerwował, kiedy młodzież odeszła i tak go zignorowała, więc dogonił ich, bo z wice ministrem bezpieczeństwa to nie są żarty, i chciał już im powiedzieć co o nich myśli, ale to co zobaczył przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Zatem dziewczyna została odprowadzona wraz z panem Benedict'em do gabinetu profesora Brendan'a. A chłopiec do gabinetu Mary Abney. Czy spotkanie z opiekunami domów zakończy się szczęśliwie?
Blackwood, jeszcze jeden taki numer i będzie upomnienie.
Jesień to w istocie pora roku, jak się okazuje bardzo lubiąca poezję, czyż nie? W końcu wiatr wpycha ludzi do domów jakby chciał zachęcić ich do samotnych rozmyślań, tak czy nie? Deszcz też ma w tym swój udział. A drzewa? Chmury? Liście? Nie zapominajmy. Czy to wszystko nie wychodzi z siebie, żeby tylko wporawdzić nastrój melancholii i wzbudzić zmysły artystyczne w ludziach? I chyba im się udaje. A w każdym razie do takiego zacnego, Lamarowego wniosku doszedł w jeden ze Ślizgońskich studentów, który wychodząc na błonia miał głowę pełną myśli. Nie zdążył jednak niestety rozbudzić w sobie filozofa, bo zaobsorbował go nagły prysznic. Niespodzianka! Aczkolwiek stworzenie to uparte z natury, po chwili smutnego niedowierzania we własnego życiowego pecha, postanowiło mimo to brnąć do lasu, jak to sobie wcześniej w ciepłym zamku zaplanowało. Zwłaszcza, że bierząca para butów okazała się jedną z nielicznych, która nie kolekcjonuje wody, więc chlupotliwa przeprawa przez trawę nie była tak niekomfortowa jak mogłaby być. Pokrzepiające. Wepchnął ręce do kieszeni, opuścił głowę pozwalając kropelkom wody spływać sobie po lekko haczykowatym nosie i maszerował w najlepsze. A całe te poświęcenie dla świętego spokoju, żeby spełnić życzenie pewnej wiedźmy, która od kilku tygodni dręczyła jego i swoją sowę nieustanną wysyłką listów pełną żądań i pretensji, czyli standardzik. Ostatnio zamarzyła jej się nalewka z kasztanów. Oczywiście, że zorganizowanie sobie produktów to dwa machnięcia różdżką, ale lepiej zawracać głowę swojego byłego podopiecznego, któremu zjawisko takie jak asertywność było kompletnie obce. Wolał już wziąść te kilka kasztanów, wepchnąć do koperty, wysłać i mieć ten cholerny święty spokój. Więc szedł oto do tego lasu z nadzieją, że znajdzie tam jakieś kasztany. W razie czego przygotowałby starej wiedźmie jakiś eliksir nalewkopodobny, który pomógłby na bóle stawów, chociaż ta nie wypije od niego żadnego gotowego eliksiru... Jakiś czas temu ubzurała sobie ni stąd ni zowąd, że Lamar chce ją otruć, więc nie je ani nie pije niczego, co przebywało sam na sam z Lamarem. No nic, oby te kasztany się gdzieś znalazły. Przy okazji pozbierałby sobie liści i innych żołędzi, żeby sobie trochę tej nastrojowej jesieni zabrać ze sobą do domu. Dotarł do brzegu lasu, poprawił kurteczkę, poprawił czapeczkę, odgarnął loczki, odkrył, że powoli kończy się ta porcja deszczu i w miarę mógł już rozpocząć poszukiwania materiałów z szelestem przekopując butem liście, odpływając myślami za morza i oceany.
Mattie od kilku dni czuła, że jej serduszko skurczyło się do rozmiarów orzeszka i nie można było nic z nim zrobić. Wszystko ją bolało i opuściła nawet zajęcia z ONMS, żeby tylko pospać dłużej i wypić wielki kubek gorącej herbaty. A tera to wszystko na nic. Wszak nie mogła się pogodzić z tym, że Kai ją wykorzystał, a teraz porzucił po prawie roku związku. To było dla niej za dużo. Mogło to się zdarzyć każdemu, ale zdarzyło się jej. Niewinnej istotce. Nie mogła mu nakazać siebie kochać. Miłość to nie było uczucie, które można było wymusić. Jeszcze miała nadzieję, że to chociaż było obecne w nim jakiś czas temu... Że ją chociaż lubił. Nie wytrzymałaby gdyby spełniła się najgorsza z powiastek iż był z nią tylko ze względu na to, że była i jest podobna do Veronique. Jej serce roztrzaskałoby się wtedy na sto tysięcy kawałków i rozpadłoby się wszędzie. Ona -naiwna Puchoneczka. Dobro w najczystszej postaci. Upada przed kimś z kim chciała zrobić wszystko... A teraz nie mogła nic. Złota jesień pukała w okna. Wszędzie były porozrzucane ukochane liście, w których Mattie uwielbiała się tarzać. A nie mogła wyjść z domu. Zaraz wybuchała płaczem, a i nie miała się do kogo odezwać. To prawda, że Lamarowi nie dawała spokoju od jakiegoś czasu, ale kiedy wygospodarował dla niej minutkę, albo dwie, to nie chciała tego zmarnować przez własne nieszczęście. Wszak powinna wychodzić do słońca. Cieszyć się życiem.Posmakować czegoś nowego. Wszystko mogło być takie kochane. A czy było? Powinno. Pobiegła do szafki wyciągając z niej wygodne spodnie i kilka ciepłych sweterków, gdzie założyła jeden na drugich. Ubranie się na "cebulkę" było całkiem w jej stylu. A kiedy znalazła jeszcze ukochaną czapeczkę z pomponikiem to już w ogóle była gotowa na cacy. W tym stroju pognała na skraj Zakazanego Lasu taszcząc ze sobą taki słodki koszyk, jakby piknikowy. Oczywiście chowała w nim kilka babeczek, którymi chciała poczęstować Lamara, jeśli byłby tak dobry i poprawił jej humor. Ukrywanie tego wszystkiego chyba szło jej dobrze, bo nawet się uśmiechała delikatnie w stronę słońca, które jakby się żegnało i chciało powiedzieć: "no do zobaczenia, pochmurna zima wpadnie tutaj już za moment". - Laaamar! - Zaczęła krzyczeć wesoło i machać rączką, kiedy tylko napotkała go wzrokiem. Jego sylwetka stawała się co raz wyraźniejsza, a ona stanęła przed nim dumna z tego, że znalazła go od razu bez łażenia w prawo i lewo. Miło z jego strony! - JAK FAJNIE CIĘ WIDZIEĆ. - Powiedziała entuzjastycznie i odrzuciła na moment koszyk do tyłu, żeby przylepić się do niego iście po przyjacielsku. - A zrobisz ze mną kasztanowe ludkii?! No obiecaj proszę Cię mocno barrrrdzo. - Mówiła pieszcząc się jak kilkuletnie dziecko.
Smukła sylwetka wyrośniętego Hiszpana plątała się smętnie na skraju lasu. Ślizgon próbował doglądać znajomego łysawego drzewa pod którym znalazłby to czego szuka, nie zapominając o sprawdzaniu czy nie depcze może po jakimś ładnym listku, który prosi się o przygarnięcie i położenie w honorowym miejscu między maszyną do szycia a szkicownikiem. No i kręcił się tak we wszystkie strony, kiedy przypadkiem kątem oka dostrzegł ruch z oddali. I to taki uroczo znajomy ruch. Ucieszył się na widok Mathilde, bo mimo jasno określonych planów czyli nazbierania materiałów i szybkiego powrotu do domu, nie miał nic przeciwko jej towarzystwu. Uśmiechnął się już na sam jej widok. Zwłaszcza skaczący na czapeczce pomponik był rozczulający. Ledwie zdążył odmachać blondwłosej torpedzie, kiedy ta już stała już przed nim i rzucała się do uścisku. - Mattie, ciebie również! – odpowiedział ucieszony, pochylając się do niższego dziewczęcia. Co prawda jego uwadze nie umknął koszyk i cicho zaczął liczyć, że pozna jego zawartość, ale bardziej skupił się na Dunce. Jak zawsze urzekającej i uśmiechniętej. Działającej na przekór ponurej pogodzie. Ale miało to też złe strony, bo taki taki Lamar nigdy nie potrafił odgadnąć kiedy humor dziewczynie faktycznie dopisywał, a kiedy tylko starała się sprawiać takie wrażenie. Mógł polegać tylko na zawodnym przeczuciu. Nim zdążył ocenić sytuację i podpytać blondwłosą o samopoczucie i o to, co ładnego ostatnio zmalowała, ta wyskoczyła ze swoim pomysłem. To było do przewidzenia. - Um, jasne, jasne! Wspaniały pomysł! – odpowiedział szybko, kiedy tylko wysoki głosik dotarł do jego uszu. Już mu w krew weszło machinalne zgadzanie się na co nowsze pomysły przyjaciółki, zresztą czemu miałby się nie zgadzać, skoro to sprawia taką przyjemność Dunce? Dobrą chwilę zajęło mu przestawienie się z normalnego trybu, na tryb nadążający na Mattie. - Całą wioskę kasztanowych ludków! – zaproponował rezolutnie, unosząc znacząco brwi. – Co ty na to? W końcu hej, dobre ludki nie są złe! A Llamas nie miał większego problemu ze zmianą żałośnie samotnych planów na dzisiejszy dzień. Nawet jakby miał kręcić się po lesie dłużej niż planował w nieco lżejszej kurtce niż powinien. Brr.
Tak. To prawda. Mało kto doceniał jaka z Mattie dobra aktorka. Była tą dziewczyną, która malowała piękne obrazy i szyła piękne kreacje, lecz tyle. Ponadto skakała często z radości. Acz teraz nie widać po niej było bólu po zerwaniu. Jakby się tego spodziewała, jakby taki był scenariusz. Nie chciała nikomu mówić bojąc się charakterystycznego "a nie mówiłem/am". To byłoby zbyt trudne. Nie do przyjęcia. Oni mieli rację, bo ona się pomyliła ufając mu? Nie do końca wiedziała czy chce o tym myśleć w czasie przeszłym. Wszak dla niej Kai był jakby dniem dzisiejszym nadal. I pomimo tego, że to był "koniec" czuła jego obecność w promieniu tych kilku kilometrów. Czy znowu latał bez celu, czy może szedł po zamku śmiejąc się z kogoś? Był wolny. Math nie analizowała tego, czy może już ktoś się koło niego kręci. Najgorsze były tu te pytania i odpowiedzi na nie. Bo najstraszniejsze było to co się nie stało. Przygotowała list do rodziców. Nie chciała, aby się zanadto przejmowali. Poinformowała ich, że była już w kilku agencjach w Londynie i zatrudniono ją jako fotografa. Musi pogadać z Gilbertem o sprzęcie... Musi zacząć na siebie zarabiać. Czas wyrosnąć z miłości, z kwiatów i z bycia tą najbardziej naiwną. Już czas... A ona nadal wolała siedzieć w poczekalni. Było też kilka rzeczy, które ją dręczyły. Nawet bardzo. Jej drobne serce przecież się skurczyło, jej drobne dłonie nie były w stanie więcej unieść. Szmaragdowe oczy spoczęły na lamarowej twarzyczce. Jak widać dla Villadsen nie przeszkadzało, że pada. Nie obchodziło ją to. Czując, że do twarzy przyklejają się kolejne kosmyki włosów machnęła różdżką, a zaraz obok pojawiła się kolorowa parasolka... Otworzyła ją z trzaskiem i zaraz pod nią się schowała. Zachęcała Lamara by się z nią schował, ale chyba zdała sobie sprawę, że musiałby odrobinę przykucnąć. - Potrzebujemy w takim razie dużo kolorowych liści, ładnych, lśniących kasztanów i żołędzi też! - Uśmiechnęła się odstawiając koszyczek na bok. Podała mu dłoń, co by mogli podejść pod skrzydła drzew na pierwsze zbiory. Liście, kasztany, żołędzie... - Caaaała wioska? Obiecujesz? Trzeba zrobić parzystą liczbę, żeby żaden nie czuł się samotny! - Powiedziała bardzo mądrze.
Deszcz wcale się nie przejął tym, że Mathilde i Lamar już sobie ustalili plany na dzisiaj i to jakże twórcze! Padał sobie w najlepsze, a mokra, Lamarowa kurtka pociemniała o kilka tonów. Nawet czarująca Math wyglądała dość biednie, mimo pozornie zadowolonej miny. Gdyby tylko Ślizgon mógł wiedzieć, ile różnych ponurych myśli przewija się teraz w jej głowie i ile bólu nie znajduje ujścia. Z pewnością by przytulił, wysłuchał, pocieszył... cokolwiek. Ale cóż, teraz nawet słynny Llamasowy instynkt (legenda głosi, że ktoś z zacnego rodu Llamasów z czasów przed sukcesją hiszpańską, był jasnowidzem i nawet słyszało o nim tych kilka osób, ale jeśli tak było, to dar uciekł Llamasowym genom przy pierwszej okazji) nie mógł zauważyć żadnej czerwonej lampki u Mattie. Słaby z niego radar, co na to poradzić? Na razie mógł sobie moknąć nieświadomie z Dunką u boku. Chociaż nie. Czarownica zza morza sobie ładnie poradziła i już po chwili chowała się za wyczarowaną parasolką. Ba, nawet i Llamas został zaproszony pod daszek, ale cóż, ukochana przewaga wzrostu. - Spokojnie, ja sobie poradzę – zapewnił, poprawiając instynktownie kaptur, który co chwilę zmieniał swoje ułożenie. – Może od deszczu jeszcze urosnę? – dodał optymistycznie, mrugając do Mattie. Chociaż jeszcze większa różnica wzrostu, mogła w ich przypadku jeszcze bardziej utrudnić komunikację. Wróćmy jednak to kasztanowej wioski. Reakcja Math na Lamarową propozycję była tak przewidywalna, że Llamas nie mógł się do siebie nie uśmiechnąć. Radość w wydaniu jego duńskiej przyjaciółki była wyjątkowo miła dla oka. - Calutka, calusieńka – zadeklarował z ręką na sercu, kiedy dziewczyna snuła dalsze plany kasztanowego świata. Zaskoczyła Lamara swoim praktycznym podejściem do tematu. Chociaż w tym wypadku może przemawiała przez nią ta romantyczna, marzycielska część Math? - Oczywiście, nie może być żadnego smutku w wiosce! – zgodził się, poważnie kiwając głową. Którakolwiek z części Mathilde by to nie była, był to w istocie uroczy pomysł. Przyszło nawet Lamarowi na myśl, że mądre mądrości panienki Villadsen to coś co zasługuje na zapamiętanie, a nawet spisanie w przyszłości. Przy codziennym przebywaniu z nią, na pewno wyłapałoby się więcej życiowych filozofii, zawartych w prostych słowach. No ale w końcu mają cały dzień i całą wioskę do zbudowania! Szli sobie więc ładnie za rączkę, aż doszli i trzeba było zabrać się za pierwszą partię zbiorów. Zobaczywszy kilka kasztanowych skorupek, Ora przykucnął i zaczął powoli wybierać je z między liści. Melduję, że pierwsze kasztanowe główki zebrane!
Zapewne Mattie wiele by dała, aby czułe ramiona Lamara ją objęły i pozwoliły się wypłakać bez powodu. Bez rozmawiania o tym, ale na takie rzeczy przecież była już za duża! Zbyt często uważana za dziecko, aby jeszcze dawać argumenty ludziom, że to prawda... Zatem nim się rozsypała na milion małych, zapłakanych Villadsenek, po prostu złożyła się w kupkę nieszczęścia pokrytego lukrowym uśmiechem. A któż by uważał, że pod tą płachtą kryje się coś innego? Wszak Mattie ma wielu przyjaciół, umie szyć, dobre gra w quidditch'a, a przy tym wszyscy ją kochają... Wszyscy. Nawet zwierzęta na ONMS od razu poddają się jej drobnym rączkom, które mogą ukoić ból każdego. Taka spokojna... I choć Math wiedziała, że kiedyś wszyscy i tak się dowiedzą... To wtedy już nie będzie tak źle. Poradzi sobie. Wszak puzzle to jej ulubiona zabawa z dzieciństwa. I to nie te proste z kolorowymi obrazkami, ale te bardziej skomplikowane, które wystawiały jej cierpliwość na próbę, gdy biegała za Gilbertem z krzykiem w związku z tym, że schował jej kilka elementów... Było niewinnie. Słodko. I choć te puzzle są trudniejsze, to co stoi na przeszkodzie, aby zmusić komuś do pomocy i dodania trochę empatii, aby wszystko złożyć w całość? Kolorowa parasolka choć z pozoru miała chronić Mattie, to zaraz została rzucona w kąt, bo dziewczyna wylądowała na kolanach pod rozłożystymi ramionami klonu, gdzie dziewczyna wybierała najpiękniejsze liście na sukienki dla ludzikowych dam. Wszak każda zasługiwała na coś wyjątkowego. Villadsen miała też nadal plan zrobienia kwiatów. Wielu kwiatów, które rozwiesiłaby na sznureczkach na ścianach przy klatce schodowej. Tak pięknie... Tak inaczej. Z tego miejsca uśmiechała się szeroko do Lamara nie zważając na to, że może się nabawić przeziębienia. - Zero smutku dla ludzików! Każdy też musi mieć swój domek. Myślę, że to już ważniejsza sprawa do obgadania, bo musimy kupić dużo wykałaczek by im zbudować domki, ale najpierw ludzki. Potem każdemu nadamy imię! - Ożywiła się wyobrażając sobie, że teraz będzie miała okazję wymienić wszystkie imiona, które marzyły się jej w dzieciństwie... I zaczynało się od Klary, a kończyło na Rozalii. A pomiędzy Klarą, a Rozalią był milion imion. Biedny Lamar. Chyba zbieranie kasztanów nie będzie krótkim zajęciem...A spędzą tu godziny... Na szukaniu tych idealnych, lśniących, brązowych ktośków. - Myślisz, że one mogłyby mieć duszę? Ja myślę, że tak. Są takie śliczne zawsze... I uwielbiałam się nimi bawić gdy byłam mniejsza. Wiesz? Mama mi pomagała je robić, a tata... Tata to w ogóle był superkowy, bo zabierał mnie na dłuuugie spacery do lasu. I wieesz? Czasem pozwalał mi zbierać z nim grzyby, ale zwykle przynosiłam te z czerwonymi kapeluszami, bo podobały mi się bardziej od brązowych! Kompletnie nie rozumiem czemu je potem wyrzucał. A TY? - Spytała Lamara patrząc teraz na niego szeroko otwartymi szmaragdowymi oczyma pełnymi dziecięcej naiwności.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Ostatnimi czasy starszy Howett jakby wyparował i tak naprawdę Bóg jeden wie, co on przez ten czas robił! Dla jego siostrzyczki, która zawsze była w cieniu brata (hehe), z pewnością była to świetna okazja do pokazania się światu. W każdym razie on wrócił! i nie miał zamiaru więcej opuszczać lekcji, bo ostatnio często to robił, choć oczywiście cały czas był w zamku i starał się uczęszczać nań regularnie. To ostatni rok, nie może zawalić! A później zaklepie sobie jakąś ciepłą posadkę w Hogwarcie i będzie mógł dawać Laili szlabany. I Jude. Której, tak na marginesie, nie widział całe wieki - znowu! Nie miał pojęcia, co się z nią dzieje, ostatnio widzieli się kilka tygodni temu i powiedziała mu, że była u mamy. Może więc znów do niej pojechała? W ogóle była jakaś taka przyczajona, sam już nie wiedział, co z ich związkiem. Potrzebował ciągłych zmian, potrzebował się śmiać i wariować. Zabawa była szalenie ważna w jego egzystencji, a ta dziewczyna mu tego nie zapewniała. Prędzej czy później, po tak długim czasie bez kontaktu, ich uczucie wyparuje... I co wtedy? Znów będzie wolnym ptakiem. Sam nie wiedział, czy taka perspektywa mu się podoba. Kochał Jude, ale to uczucie osłabło, a taki obrót spraw spowodowany był głównie brakiem kontaktu. Tymczasem miała odbyć się lekcja, na którą - uwagauwaga - nie spóźnił się, a wręcz przeciwnie, przybył przed czasem! Oparł się o drzewko i pogryzał bułkę, bo rano umyślnie zaspał na transmutację, a nikt nie był na tyle wspaniałomyślny, aby przynieść mu coś pysznego do przekąszenia z wielkiej sali. Musiał sam się pofatygować, co za skandal! Oczywiście to dobrze, że nie miał nic podanego na tacy, ale taka Jude to na pewno pomyślałaby o jedzeniu... Na pewno!
Lekcja dodatkowa, którą zorganizował Gabriel nie była obowiązkową. Mógł przyjść kto miał ochotę, warunek był jeden, mieli to być jedynie uczniowie starszych klas i studenci. Miał przygotowanych parę ciekawych "atrakcji" dla uczniów i wolał by coś już umieli by mogli sprostać jego oczekiwaniom. Tak więc dla tych, którzy pofatygują się wieczorem na zajęcia z obrony przed czarną magią nauczyciel przygotował niespodzianki... może im się spodobają a może nie. Nie można jednak wszystkim dogodzić. Nie będzie się więc starał by wszyscy uczniowie wyszli zadowoleni czy szczęśliwi bo przecież nie o to w tym chodziło. Mieli się czegoś nauczyć i przy okazji Gabriel chciał się przekonać ile osób się zjawi, ile osób będzie miało ochotę, wenę i tak dalej by poświęcić wolny czas, wyjść z zimny wieczór z cieplutkiego zamku i pojawić się w wyznaczonym przez nauczyciela miejscu. Nie spodziewał się cudów i wielkiej frekwencji. Wróć. Cudem będzie jak ktokolwiek się pojawi. Może Gabriela "braciszek" jego imiennik zlituje się nad nim i przyjdzie by wspierać go. Jeśli tylko on przyjdzie to pewnie jego dom dostanie od ręki z 20 punktów za chęci do nauki a w sumie poćwiczą tylko zaklęcia. Przybył na miejsce odrobinę przed czasem uśmiechając się delikatnie do chłopaka, który zapewne czekał na lekcje. Więc jednak ktoś przybył? Cudownie. Wspaniale. Po prostu miód malina. Klasnął w dłonie i wesoło, w swoim stylu przywitał się z uczniem. -Dobry wieczór. Gotowy na wycieczkę po lesie? Jak myślisz? Ktoś jeszcze będzie chętny? - nie oczekiwał odwzajemnienia swego dziecięcego entuzjazmu. Zadowoliłby się nawet pomrukliwym "dobry wieczór" czy coś w tym guście. Gabriel był życiowym optymistą i z radością typową dla dziecka cieszył się z prawie wszystkiego. Więc czemu teraz nie miałby tego robić? Przecież ktoś zechciał z własnej woli przybyć na jego lekcje.
Gabriel Lacroix
Rok Nauki : I
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : legimilencja & oklumencja, teleportacja
Właściwie nasz Gabriel miał już wolne. Był piątek i obowiązkowe lekcje miał już za sobą, więc mógł się wybrać gdzieś z kimś i upić iść do domu, gdzie czekała na niego Amelia może nawet coś ugotowała? Posiedzieć ze swoim wkurzającym oraz irytującym braciszkiem (tym rodzonym), którego tak kochał ze aż nienawidził lub pójść do swej dziewczyny.. To dziwne, że ona jest na samym końcu, a nie na początku, ale, ale! Wszak nie mógł nigdzie pójść, bo czekała go jeszcze jedna lekcja, choć tym razem dodatkowa to prowadzona przez Gabriela jego imiennika, przyjaciela i brata tego normalnego, chociaż nie rodzonego. Tak, więc Gabriel wykąpał się i poszedł na zajęcia. Faktycznie miejsce i porę wybrał idealną na zachętę innych uczniów, ale co tam! Pouczmy się trochę i zdobądźmy kilka punktów dla swego domu a przede wszystkim coś podpalmy! Tak! Palmy, podpalmy, spalmy! Yeap! Świetny plan… I tak ochoczo Gabriel dotarł do miejsca cel. - Dobry wieczór panie profesorze. – Powiedział jakże kulturalnie, bo wszak trzeba było utrzymywać pozory, by nikt nie wiedział, iż profesor ma bliższe stosunki z uczniem, chociaż ich stosunki były małym Pikusiem biorąc pod uwagę, że.. Cii. Tajne. Gabriel oparł się o jedno drzewo skinając głową na przywitanie znak innemu uczniowi, którego przecież znał lub nie sam nie wiedział nie pamiętał, więc nie ważne. - Czekamy jeszcze na kogoś? – Zapytał patrząc dookoła czy nie nadchodzi jakiś wielki tłum ochoczo krzycząc i wiwatując, ale niestety każdy miał to w dupie, bo było za zimno i za ciemno a profesor zbyt przerażający. Tak wiec jesteśmy tu we dwójkę, a nie wróć we trójkę i będzie całkiem zabawnie, przyjemnie i kolorowo.
Nadish Narayanan
Wiek : 30
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 178
C. szczególne : Tatuaż na ramieniu lewej łopatce i szyi.Na lewej piersi ma 5 centymetrową bliznę po odłamku szkła
- Ci wszyscy Puchoni i inni uczniowie to jakiś żart! Co to ma być?! Szczupła postać kasztanowe włosy chłopaka mknęła szybko pomiędzy rozlewającymi się na błoniach uczniami Hogwartu, którzy wyściubili nosy, korzystając z przerwy w deszczach. Powietrze i tak było ciężkie. Nadish ściskał między chudymi palcami różdżke. -przepraszam za spoźnienie -odpowiedział cicho rozgladając się po lesie. Niezapięty, za duży, kolorowy sweter oplątywał się wokół jego chudziutkich ramion i nadgarstków. I tak dotarł na skraj Zakazanego Lasu. Może tutaj głupota i grubiaństwo jego domu odczepi się na kilka dłuższych chwil. Przystanął, równocześnie jak jego cienkie trampki przemakają od zwilżonem deszczem trawy. Zaczesał nerwowo kasztanowe włosy do tyłu. Czy szedł ktoś za nim A cóż z tego?Cały las był w zasadzie złowrogim miejscem. Choć rozum mówił mu żeby iść w zupełnie drugą stronę, chłopak ruszył w stronę miejsca gdzie miała sie odbywać lekcja Obrony przed czarną magią. Wyciągnął z kieszeni różdżkę. Starał się iść najciszej jak potrafi. Był też przygotowany by w razie czego się bronić.
Szedł spokojnie wokół skraju lasu. Był rozwścieczony, miał zamiar wejść do lasu i nie wyjść. Jakiś gryfon ukradł mu torbę i uciekł. Nie był pewny czy gryfon, ale tak myślał. Tylko z nimi miał na pieńku. Usiadł na mokrej od deszczu trawie. Wpatrywał się w ciemną dal lasu. Miał już mokre spodnie. Jedynie co mu pomoże to spotkanie z jakąś piękną dziewczynką. Zamknął oczy. W torbie miał wszystkie potrzebne do życia przedmioty typu różdżka. Nie wiedział co bez niej ma począć. Jedynie co miał to butelkę wiole procentowego alkoholu. Był już w połowie wypity.
Miała ochotę na chwilę samotności. Spokojnym krokiem kierowała się w stronę lasu. W wewnętrznej kieszeni kurtki miała ukryty alkohol, a w zewnętrznej papierosy. Niczego więcej nie potrzebowała. Podśpiewując cicho szła w stronę Zakazanego Lasu, lecz po chwili przystanęła. Przed nią, na mokrej trawie, leżała rozwalona torba. Kucnęła i podniosła ją. Wrzuciła rzeczy, które najwyraźniej z niej wyleciały, w tym różdżkę, przerzuciła ją przez ramię i wstała. Najpierw przyjemności, a potem obowiązki! Po odpoczynku na łonie natury zamierzała odnaleźć właściciela. Gdy była już na skraju lasu zauważyła znajomą osobę i jakoś przeszła jej ochota na samotne siedzenie w lesie. Usiadła obok chłopaka, a torbę położyła obok siebie. -Cześć. Wszystko w porządku? - Widziała, że chłopak do trzeźwych nie należy. Zamierzała zostać tego wieczora towarzyszką jego niedoli. Wyciągnęła swoją butelkę i papierosy.
Wstał i otrzepał się. Miał zamiar jednak wejść do tego lasu. Już stawiał pierwszy krok, aż tu nagle, niespodziewanie słyszy głos kogoś. Kogoś znajomego, kogoś kogo znał, aż za dobrze. To była kochana Earleen! Uśmiechnął się i odwrócił. Od chrapnął -Witam panią Colins. Noo... częściowo zgubiłem torbę z najważniejszymi przedmiotami typu różdżka, papierosy, koka... - zaśmiał się niewinnie. Znów usiadł obok dziewczyny. Spojrzał na nią. Wygląda jak zawsze... oszałamiająco. Każdy kto się tym interesował wiedział, że Q coś czuję do dziewczyny. Te "coś" może kiedyś się przerodzić w niewinną akcje... kto wie? Zauważył w jej ręce jego zbawienie... torba! Uśmiechnął się i spoglądnął na dziewczynę. - I oczywiście ty mi pomagasz mi w odnalezieniu tej torby. Dziękuje! - uśmiechnął się i pocałował lekko ją w policzek. Może przesadził? Jednak on wyraźnie tego nie czuł. W normalnych warunkach by bardziej skrywał mocne emocje skryte do tej osoby, lecz teraz wypił połowę niezłego alkoholu więc co się dziwić?
Widziała, że chłopak ma zamiar udać się na zwiedzanie lasu, lecz na szczęście udało jej się przyjść w odpowiednim momencie. Lubiła go i zdecydowanie wolała spędzić wieczór w jego obecności niż w samotności. Gdy usłyszała o zaginionej torbie uśmiechnęła się i automatycznie spojrzała na zgubę. Odpadło jej przynajmniej szukanie właściciela. Wstała jeszcze na chwilę, aby zdjąć z siebie kurtkę i położyć ją na mokrej trawie. Spódniczka po minucie byłaby całkowicie mokra. Gdy tylko usiadła On pocałował ją w policzek. Nie mogła powiedzieć, że jej się to nie spodobało. -Sprawdź czy wszystko masz. -Mówiąc to otworzyła swoją butelkę i pociągnęła łyk. Nie było na co czekać. -To co, za zagubione torby? Wieczór uważała za rozpoczęty. Przy chłopaku mogła się rozluźnić, zawsze bawiła się z nim dobrze. Może byli bratnimi duszami? Diabli wiedzą.
Skinął głową i otworzył torbę... było chyba wszystko... nie! Nie ma koki. Q prychnął. - Nie ma koki. - zaśmiał się. Zanim odpowiedział na następne pytanie przez chwilę się zastanawiał. - Co chcesz. Możesz wybrać wszystko jeszcze jestem otwarty na wszystkie propozycje. - mruknął po czym dodał - tylko lepiej się spiesz bo tworzy się niezła kolejka - wyciągnął papierosa i zapalił. Spoglądnął na Earleen. - Palisz? - zapytał. Tego jeszcze o niej nie wiedział. A chciał wiedzieć jak najwięcej. Czasem nawet myśli o przyszłości z nią. Jako para. Para do końca życia. Nie da się ukryć, że czuł do niej wielką sympatie. Nawet więcej niż sympatie. Nie wiedział czy to miłość czy co, ale miał dni, że bez jej widoku wytrzymać na dupie nie umiał. Wyciągnął butelkę. Teraz nie musiał jej się pytać bo doskonale wiedział, że piję i nie odrzuci jakiegoś wina. Na ten temat wiedział wystarczająco. Normalnie nie przepadał za puchonami, ale ona wywarła na nim wielkie wrażenie. Nie znał nikogo kto jet piękniejszy od niej. Nawet ta dziewczyna, która podobno jest w połowie wilą. Ona także jej nie dogoniła. Czasem się zastanawiał czy on w ogóle może przebywać w jej towarzystwie.