Całe boisko okalają wysokie trybuny z których, przy pomocy lornetki, można zobaczyć każdy ruch graczy. Udekorowane są kolorami domów, czyli zielonym, niebieskim, żółtym i czerwonym. Dla nauczycieli przeznaczona jest oddzielna loża. Czasem zagości tam również dyrektor lub pracownik Ministerstwa. Podczas meczu, całe trybuny rozbrzmiewają dopingującymi okrzykami i mienią się rozmaitymi hasłami.
Autor
Wiadomość
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
- Następnym razem spróbuję was wkręcić - prychnął z rozbawieniem, nawet sobie nie wyobrażając jak właściwie miałby namawiać Vincenta, by mógł przyprowadzić na jakąś jego imprezę dwójkę swoich znajomych; automatycznie łączył już Rivera z Basilem, nie dając się mocniej zasmucić własnymi spięciami w relacji ze Ślizgonem. Zerknął na swojego rozmówcę z niedowierzaniem, niezbyt rozumiejąc dlaczego tego nie korci dopytanie o cokolwiek - szybko jednak wrócił do obserwowania przemykających niedaleko szukających, uznając, że po prostu nie wypada opowiadać więcej szczegółów, bo River nie chce ich słyszeć. - Tak - przytaknął natychmiast, absolutnie nie biorąc innej opcji pod uwagę. Podobało mu się bardziej, niż się spodziewał. - I nie żałuję, aleeee pewnie powinienem coś zrobić trochę inaczej, tylko no nie wiem, czy serio bym chciał - przyznał, marszcząc lekko brwi, bo chociaż tłumaczył to już Vincentowi, to dalej miał wrażenie, że brzmi głupio. - No bo nie powiedziałem mu, że to mój pierwszy raz... a pewnie byłoby lepiej, gdybym powiedział, ale wtedy on by do tego inaczej podchodził i w ogóle - wyjaśnił, poprawiając kołnierz kurtki, który próbował go ochronić przed chłodniejszymi powiewami wiatru, gdy puchoński szalik trwił na riverowej szyi. - No iiii ogólnie było super i w ogóle, ale wiesz, trochę potem sobie spanikowałem i rozważałem napisanie do ciebie, ale nie miałem jak i było mi głupio, więc ogólnie to twoje czasy mentorowania raczej się nie skończyły, w razie gdybyś się o to martwił - wypalił jeszcze ze śmiechem, który zamarł mu w gardle, gdy wrzawa na trybunach przetoczyła się ku chwale Krukonów. - O-och, bez sensu...
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Odłożył pusty talerz po grzankach na bok i zaplótł ręce na piersi, kiwając poważnie głową, jakby naprawdę mógł wiedzieć CO Bee powinien był zrobić inaczej, w rzeczywistości jednak zatapiając się w myślach o tym czy może to jednak z nim samym było coś nie tak, bo doskonale pamiętał to poczucie żalu, że mógł to wszystko rozegrać inaczej, lepiej. A jednak teraz nie pozostawało mu już nic innego jak przekonywanie siebie i innych, że właśnie tego chciał. Może to samo robił Bee? - Nie b-boisz się, że będzie z-zły, jeśli się kiedyś dowie? - podpytał ciszej, chowając nos w puchońskim szaliku, bo i nieco zapadał się już w sobie, pogrążając się w rozpraszającym natłoku myśli, który tylko połowicznie dotyczył Bee i prowadzonej z nim rozmowy. Przetoczył nieobecnym spojrzeniem po graczach, na moment bystrzejąc na widok lecącego na druga stronę boiska Bazyla, mimowolnie niemal podrywając się, by mu pomachać, a jednak ledwo wyplątał ręce ze splotu na piersi, a już znów ją tam wciskał, nieco chowając zmarznięty nos w miękki materiał, by zachichotać w szalik z nazywania go mentorem. - Jak już nie mogę Ci m-mentorować w praktyce to w-wiesz... - zaczepił go rozbawiony, szturchając go łokciem zanim znów nie zachichotał, próbując na szybko zorientować się co właściwie wydarzyło się między graczami. - To k-koniec? - zapytał tępo, zdezorientowany zerkając na Bee, by zaraz przetoczyć spojrzeniem po wiwatujących Krukonach, posyłając jednemu z nich grymas niezadowolenia z jego szczęścia. - Znasz chociaż jednego fajnego Krukona? - podpytał ciszej Bee, właściwie czysto retorycznie, bo i bez sekundy pauzy, wstając już z miejsca, przeskoczył do: - Ciekawe czy ten Twój Francuski Adonis nie byłby Krukonem.
Bee May Valentine
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 177cm
C. szczególne : Słodki zapach - miód, kwiaty i owoce;
- Już się dowiedział - prychnął z rozbawieniem, bo ewidentnie sobie nie radził, skoro okazywało się, że po kolei wykonywał wszystkie możliwe scenariusze i przy tym musiał przyznawać się do swoich potknięć. - I no, trochę się bałem, ale nie był zły. Był absolutnie cudowny i wyrozumiały, i porozmawialiśmy o tym tak na spokojnie i sobie wszystko wyjaśniliśmy, i już się nie bałem - pochwalił się, mając wrażenie, że od tak mocnego uśmiechu zaczyna mówić niewyraźnie. Potarł lekko dalej zaczerwieniony policzek, nim nie zerknął na Rivera, upewniając się czy on w ogóle chce jeszcze słuchać takiej pełnej zauroczenia paplaniny. - No wiem, to musisz w teorii. Nie wymigasz mi się już tak łatwo - ostrzegł niby groźnie, a przynajmniej na tyle, na ile był w stanie. I naprawdę na chwilę złapał go chłodny niepokój, że straci taką bezpieczną opcję rozmowy, jaką zapewniał Gryfon - bo może czasem się trochę śmiał, czasem trochę straszył i czasem wyglądał na aż zbyt zadowolonego valentinową niepewnością, to mimo wszystko zawsze był i zapewniał jakiś wkład, do tej pory też nigdy nie nadwyrężając puchońskiego zaufania. - Noo, koniec... - przytaknął ponuro, by zaraz zaśmiać się pod riverowym pytaniem. - Och, nie, nie ma opcji. Dałbym sobie rękę uciąć, że byłby Ślizgonem - zdradził, nie mając co do tego żadnych wątpliwości, nawet jeśli lubił wyobrażać sobie Vincenta w dormitorium Hufflepuffu. - Dobra, idź pocieszyć swojego Ślizgona... możesz mi oddać szalik później - zaoferował, lekkim szturchnięciem poganiając swojego rozmówcę, bo trybuny już falowały zbierającymi się do świętowania czy opłakiwania kibicami. - Iiii no, możesz wspomnieć, że kibicowałem z tobą... - dodał jeszcze, nieco ciszej i na pożegnanie, nie chcąc się z tym jakoś bardzo narzucać, ale jednak mając szczerą nadzieję, że Basilowi będzie przynajmniej miło.
Senior rodu traktował quidditcha jako bezużyteczny rozpraszacz uwagi, ale Olivier ostatnimi czasy coraz częściej buntował się przeciwko jego poglądom, a w konsekwencji postanowił przybyć na trybuny w skrzętnie przygotowanym wcześniej rynsztunku. Węże tego popołudnia miały wolne, dlatego zdecydował się wesprzeć głośnym krzykiem dom borsuka, a to oznaczało że przywdział na siebie miodową kurtkę i żółto-czarny szalik… ale to nie wszystko! Trzymał bowiem wysoko w górze transparent z jakże wymownym napisem #free_hugs_for_huffs z jednej strony i #free_kisses_for_beetches z drugiej, i bynajmniej nie zamierzał się wskazanej na banerze obietnicy opierać. Miał nadzieję, że reprezentanci poczciwej Helgi rozkwaszą tłuczkami lwie pyski, dlatego kibicował uparcie, wzrokiem wodząc za rzucanym pomiędzy zawodnikami kaflem. – Do boju, Puchoni! – Wydarł się również z uśmiechem na ustach, podrywając się na krótką chwilę z krzesełka. Potem rozsiadł się nieco wygodniej, otwierając przemycone pod kurtką piwo, z którego wychylił potężnego łyka w oczekiwaniu na związanie boiskowej akcji.
Można śmiało zaczepiać.
Milo E. S. Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : loki; magiczny tatuaż przedstawiający pszczołę (normalnie jest na lewym nadgarstku); piegi; dołeczki w policzkach; blizny wzdłuż żył od dłoni do łokcia.
- A ja ci mówię, że Gryfoni górą! Śmiał się, idąc razem z @Hyung Jin-woo w kierunku trybun. Żaden z nich akurat teraz nie grał (a szkoda), więc chociaż mogli sobie pooglądać zmagania pozostałych ze względnie bezpiecznych trybun, na których nie będą musieli uderzać w siebie z tłuczków. Może i lepiej, że nie pojawił się przed meczem w szatni, bo jeszcze dostałby reprymendę za to, że nie było go na ostatnim treningu, ale co mógł poradzić na to, że akurat wtedy miał szlaban? I to jeszcze za niewinność! Przynajmniej teraz mógł spędzić trochę czasu z Jinem. Sam na sam, ale nie do końca. I normalnie pewnie kibicowałby żółtej drużynie, ale teraz... teraz to Gryffindor był ważniejszy! I zamierzał mu to głośno pokazać. - Mówię ci, jak Puchoni trafią nam chociaż jednego, to... nie wiem, dam ci buzi - rzucił, jeszcze zanim znaleźli się na trybunach. Puścił do niego oczko, zanim przepuścił go przodem. - A tak serio, to jaki wynik obstawiasz?
Tym razem dobrowolnie dał sie zaciągnąć na trybuny, musiał zobaczyć to jak Gryfoni przegrywają. - No nie ma takiej opcji nawet - prychnął w odpowiedzi. Jakby mógł to zapewne pobił by się z Rudym, byleby jego drużyna wygrała. - Buzi mówisz? Pfff - parsknął aż śmiechem, no, śmieszny żart. - Mam wielką nadzieję, że puchoni wygrają. - Odpowiedział mu na pytanie już spokojniej. Cóż... Prawdę mówiąc to w duchu trochę bardziej liczyć na wygraną ze strony swojej drużyny po komentarzu Milo. Szybko wyrzucił z głowy nadzieję na buziaka od rudzielca, w końcu jedynie się przyjaźnili, a ten sobie żartował... Raczej.
Milo E. S. Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : loki; magiczny tatuaż przedstawiający pszczołę (normalnie jest na lewym nadgarstku); piegi; dołeczki w policzkach; blizny wzdłuż żył od dłoni do łokcia.
- To jak Puchoni wygrają, zabieram cię na... - powstrzymał się, żeby tylko nie powiedzieć "randkę" - ... nie wiem, jakiś spacer? - no, brzmiało to prawie jak randka, ale chłopak się starał, żeby tylko nie dać poznać po sobie tego, jakie były jego zamiary. No bo... nawet nie wiedział, czy Hyung był nim zainteresowany. Czy w ogóle był zainteresowany związkami? Głupio było pytać wprost, więc... wolał bawić się w głupiutkie podchody. Na swój sposób brał je za dość urocze, nawet jeżeli go całkiem irytowały przez to, że nie miał pojęcia, na czym stoi. Nie wiedział, jak traktować chłopaka. A szkoda. - O, widzisz? Już trafili! - odwrócił się w kierunku siedzącego obok chłopaka z szerokim uśmiechem. W takiej sytuacji jego włosy dawno byłyby mocno rude, ale tym razem zdawały się nawet stonowane. Bliższe brązu, niż faktycznemu, intensywnemu rudemu. - To może ustalimy, co się stanie, jak Gryfoni wygrają? Co mi zaproponujesz, hm?
Przez pierwszą chwilę miał leciutką nadzieję, że usłyszy to co chciałby usłyszeć… Aczkolwiek skończyło się jedynie na spacerze. - Stoi! – uśmiechnął się do niego lekko, choć w duchu naprawdę wolałby, jakby to była randka… Po ich króciutkiej rozmowie brunet bardziej skupił się na boisku i co jakiś czas noga mu skakała ze stresu. - Cholera… - przeklnął pod nosem gdy to gryfoni zdobyli punkt. – Nie wiem… A co ty byś chciał co? – skierował głowę ku jemu podnosząc jedną brew do góry. Prawdę mówiąc to on sam chciał zaproponować randkę albo buziaka, ale musiał się powstrzymać. Bał się czegokolwiek związanego z tym uczuciem, nie chciał się zakochiwać czy chociażby się zauroczyć. Co do tego drugiego to chyba było już za późno, choć Jin-woo wciąż starał się wypędzić z głowy chęci do pogłębienia swojej relacji z Rudym, było dla niego nie tylko za wcześnie na to ale i stało się to straszne... Nawet pomimo tego, że brunet często miał chęć rzucenia się na Milo i to nie z pazurami.
Milo E. S. Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : loki; magiczny tatuaż przedstawiający pszczołę (normalnie jest na lewym nadgarstku); piegi; dołeczki w policzkach; blizny wzdłuż żył od dłoni do łokcia.
Nie miał pomysłu? Szkoda. Rudy miał pomysły. I to dosyć sporo; musiał tylko zorientować się, gdzie może stawiać swoje granice, a wtedy to już z górki. Będzie mógł zbastować jakiekolwiek wahania i po prostu w to brnąć. - Jak wygrają Gryfoni, to wrzucisz zdjęcie w mojej koszulce na wizzbooka - powiedział praktycznie bez zawahania się, szczerząc się jeszcze bardziej. Wierzył w to, że jego drużyna wygra; no bo, dlaczego miałby nie wierzyć? W głównym składzie była przecież jego kuzynka! Dlatego wrócił do oglądania, mrużąc oczy, żeby dojrzeć jak najwięcej, chociaż nie było to takie proste. Przy którejś akcji, nawet odważył się na jeden dodatkowy ruch, mający ich do siebie jeszcze bardziej zbliżyć. Krzyknął, poniósł ramiona do góry, ale zamiast grzecznie dać je obok siebie, objął go na wysokości klatki piersiowej, przyciągając go do siebie i ściskając. - Widziałeś to? I to ma być przegrana drużyna?! - znowu się szczerzył. Bardzo mocno. Nawet nie myślał.
Zdjęcie na wizbooka z koszulką Rudego? Niby prościzna… - Chwila, co? Czemu akurat z twoją koszulką? Przecież sama nazwa mówi, że jest twoja – nie zrozumiał do końca, albo raczej starał okłamać samego siebie w tej kwestii. – W każdym razie, to nie możliwe, żeby Gryfoni wygrali! – Prychnął śmiechem przewracając oczami. Prawdę mówiąc to kibicował obu drużynom… Głównie ze względu na to, że do obu należeli ich przyjaciele. Z powrotem skupił się na oglądaniu rozgrywki. Ze skupienia wyrwał go jednak Rudy, który nagle postanowił przytulić go. Jin od razu spiął się i siedział nieruchomo, nie wiedział co ma zrobić. - Mhmm… - wciąż zestresowany przytaknął jedynie głową. Nie miał zamiaru się do tego przyznać, ale czuł się dobrze. Podobało mu się to ciepło Milo… To także chciał czym prędzej wyrzucić ze swojej głowy, ale ta chwila nie chciała kompletnie wyjść mu z czupryny, a może to serce już zdążyło to zapamiętać? Tak, to zdecydowanie wina serca.
Milo E. S. Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : loki; magiczny tatuaż przedstawiający pszczołę (normalnie jest na lewym nadgarstku); piegi; dołeczki w policzkach; blizny wzdłuż żył od dłoni do łokcia.
- A nie dzielimy czasem jednego numeru? - zmrużył na moment oczy, próbując skojarzyć fakty. Chyba tak było, prawda? Więc wychodzi na to, że to było przeznaczenie, prawda? - Bo jak tak to widzisz, idealnie się składa... jakbyś normalnie drużynę zmienił po wygranej! - zaśmiał się; długo i ciepło. Genialny pomysł, prawda? Idealnie wybrnął z sytuacji, w której musiałby mu wprost powiedzieć, że po prostu chciałby go zobaczyć w swojej koszulce. Gra była... dosyć szybka. Miał wrażenie, że jak tylko wyłapywał kafla gdzieś w powietrzu, to ten mu od razu znikał z oczu... A może to po prostu kwestia tego, że co chwila odwracał się do Jinwoo, nie chcąc spuszczać z niego wzroku? Uśmiechał się; nawet nie puścił uścisku, tylko delikatnie przejechał palcami po jego ramieniu; mógłby się do tego przyzwyczaić. - Ale oberwał, widziałeś? - nawiązał do uderzenia tłuczkiem, ale... równie dobrze mogło mu się przewidzieć.
- Cóż... Dzielimy jeden numer, fakt... - westchnął. - Niech ci już będzie. - przystanął na jego układzie. Starał się uspokoić gdyż nie mógł się już skupić nawet na oglądaniu meczu. Wziął kilka głębszych oddechów próbując przyzwyczaić się do dotyku rudzielca, bo zapewne na tym razie się nie skończy. - W sumie to nie widziałem - przyznał załamany. Znowu zamyślił się. Musiał, ale to musiał się już skupić na grze... No i opanować swoje myśli, które w tamtym momencie krążyły wokół Milo. Brunet głównie myślał w tamtym momencie nad tym czemu Rudy tak nagle postanowił go przytulić... Zwłaszcza, że Jin widocznie za tym nie przepadał, chociaż w duszy tego właśnie pragnął... Nie przyznaje się do tego jednak. Tak szybko jak udało mu się skupić swój wzrok na meczu, tak szybko ten się zakończył... I puchoni wygrali! - Widziałeś? Widziałeś to? To moja drużyna wygrała! - odwrócił głowę w stronę chłopaka z miną "A nie mówiłem?" Był ogromnie dumny ze swojej drużyny, ale jednocześnie trochę obawiał się co będzie dalej, oczywiście zważając na to co mówił wcześniej jego "przyjaciel"
Milo E. S. Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : loki; magiczny tatuaż przedstawiający pszczołę (normalnie jest na lewym nadgarstku); piegi; dołeczki w policzkach; blizny wzdłuż żył od dłoni do łokcia.
Powinien go już puścić? W sumie, po prostu ściskał jego ramię i przyciskał go bardziej do siebie z ekscytacji tym, co działo się w przestworzach; normalnie to pewnie jeszcze by krzyczał i głośno komentował, ale tym razem tylko się szczerzył. Nienormalne; jak to się w ogóle stało? Jak doszło do momentu, w którym to jego wewnętrzny chaos dał na wstrzymanie przy kimś innym? Nawet jego "nie widziałem" skomentował tylko słowami "nic nie szkodzi", gdzie normalnie zacząłby przecież tłumaczyć całą akcję i jeszcze pytać, jak mógł coś takiego przegapić. Przez moment też miał wrażenie, że Harmony przeleciała mu przed twarzą. Miał ochotę krzyknąć, że mogłaby znicza znaleźć, żeby tylko Gryfoni mogli wygrać na sto procent, ale wtedy...
Ale jak to "Puchoni wygrali"? Szybkość jego blond kuzynki okazała się niedostateczna?
Prychnął tylko, ale się uśmiechnął. Odwrócił się całym ciałem w kierunku chłopaka, w końcu puszczając jego uścisk. - Faktycznie. Wygrali. Wiesz, co to oznacza? - uśmiechnął się jeszcze szerzej. Nachylił się w jego kierunku i złożył drobnego, niewinnego całusa na jego policzku, po czym wyprostował się; przeciągnął tak, że kilka kości mu strzeliło i wstał ze swojego miejsca, oferując swoją rękę do chłopaka. - To co, spacer?
Rudy puścił go tak szybko jak Jin zdołał przezwyciężyć swój stres i rozluźnić... W sumie to mógłby tak jeszcze sobie posiedzieć... Tą myśl także musiał sobie wyrzucić czym prędzej z głowy.
Jego strach z powrotem pojawił się, gdy Milo zadał mu to niewinne pytanie. Brunet nie zdążył nawet odpowiedzieć, gdyż ten zdążył już złożyć delikatny pocałunek na jego policzku. Chłopak od razu spuścił głowę i czuł jak jego twarz zaczyna go lekko piec. Normalnie jeszcze jakoś by zareagował, na strzelające kości, ale tym razem siedział jak wryty zasłaniając swoje policzki jedną ręką. - Mhmm... Jasne - przytaknął głową i z nerwowym uśmiechem złapał go za rękę dając sobie pomóc. - A gdzie tak właściwie chcesz sie przejść? - Dopytał się zanim jeszcze wstał na równe nogi. Wciąż czuł jak jego poliki go piękną, ale już nie na taką skalę jak przed chwilą... No i jego uśmiech był jednocześnie przytulny, ale widać było, że ten okropnie się zestresował. W środku czuł jakby jego wszystkie narządy robiły obroty o 360 stopni, co o jest w ogóle za uczucie? To było dla niego coś kompletnie nowego i niesamowicie się tego bał, chciał żeby to czym prędzej ustało. Ale z drugiej strony było tak fajnie...
Milo E. S. Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : loki; magiczny tatuaż przedstawiający pszczołę (normalnie jest na lewym nadgarstku); piegi; dołeczki w policzkach; blizny wzdłuż żył od dłoni do łokcia.
Przyjął dłoń? Wspaniale; obawiał się, że całkiem ją odrzuci i będzie patrzył na niego z jakimś gniewem, kiedy tak po prostu okazywał mu czułość i go dotykał, jak gdyby nigdy nic. Z drugiej strony, co było w tym złego? To był sposób, w jaki pokazywał, że mu zależy. Że ktoś jest dla niego ważny. Z Harmony i Symphony mógł się przytulać cały czas, ale motywacje do przytulania kuzynek, a Jina była inna. Zupełnie inna. Teraz po prostu rozumiał to w inny sposób. - Gdziekolwiek, tak w sumie. Ładna pogoda - czy powinien tak to rozegrać? Iść za intuicją, która podpowiadała, żeby odwrócić to zwykłą, przyjacielską propozycję i zaczepkę? A może... - W sumie, nie ważne, gdzie pójdę. Lubię spędzać z tobą czas. Nie puścił jego ręki. Jakby trzymając ją, chciał udowodnić, że go nie opuści. I że naprawdę chciał iść z nim na ten spacer, nawet jakby mieli iść byle gdzie. Poszwendać się. - Jakby było ci zimno, to oddam ci bluzę. Co ty na to?
Brunet dostał chyba jeszcze większego zawału gdy po wstaniu ze swojego miejsca, Rudy nie puścił jego ręki... Cóż, Jin nie chciał go nawet puścić, ale z drugiej strony jak zwykle bał się. Jego policzki dalej były pokryte lekkim rumieńcem, a jego wnętrzności wciąż obracały się w zawrotnym tempie. Czy od tego da sie umrzeć? - Ciekawe wyznanie - mimowolnie uśmiechnął się słysząc jego słowa. - Też lubię spędzać z tobą czas, wiesz? - Przyznał po krótkiej chwili i odwrócił od niego głowę, bojąc się spojrzeć mu w oczy po swoim wyznaniu. - I na pewno nie będę potrzebować twojej bluzy, zimno mi raczej nie straszne... Ale dziękuję. Jeszcze się okaże, że to tobie będzie zimno - prychnął śmiechem. Po kolejnej krótkiej wymianie zdań zeszli w końcu z trybun, no i tak jak się umówili, poszli się poszwędać. +
/zt x2
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Sam powrót do Hogwartu, choć w nowej roli, sprawiał, że Elijah czuł się tak, jakby nigdy nie opuścił szkoły albo cofnął się w czasie o te dwa lata, kiedy prawdziwa dorosłość wciąż pozornie była jeszcze przed nim. Ale kiedy wyciągnął z dna kufra swój krukoński szalik, owinął go wokół szyi i wyszedł w stronę trybunów, wrażenie to uderzyło go ze zdwojoną mocą. Na Merlina, czuł się tak, jakby dosłownie wczoraj siedział w tym samym miejscu z notatnikiem, analizując mecze przeciwnych drużyn, by móc obrać jakąś taktykę, kiedy przyjdzie kolej na Krukonów. Czuł się tak, jakby szedł właśnie w tę stronę, spodziewając się zająć miejsce przy Victorii, żeby jak zwykle trochę z nią pokibicować. Jak dziwne miało mu towarzyszyć uczucie, kiedy na boisko wyjdą Krukoni, z którymi polecieć nie mógł ani dziś, ani nigdy w przyszłości? — Mogę? — rzucił, wyhaczając wolne miejsce przy jakiejś studentce. Nie zdążył spojrzeć z kim ma do czynienia, bo zaraz musiał się przesunąć, żeby ustąpić miejsca jakiemuś pierwszorocznemu, który szedł przed siebie z wielkim pudełkiem popcornu. Pewnie czekało na niego miejsce w sektorze dla nauczycieli... ale nie miał najmniejszej chęci z niego korzystać. Wiedział, że najwięcej emocji jest właśnie tu, między uczniami. A ci nie znali go jeszcze na tyle dobrze, by tak bardzo rzucał się w oczy.
Ach atmosfera meczu. Jakoś nigdy za mocno go nie poruszała - a na pewno nie tak jak uczniów - ale w jakiś sposób lubił oglądać grających Krukonów. Na dodatek bardzo przepadał za tym, aby to jednak w ich rękach znajdował się puchar Quidditcha ku tradycji jaką pamiętał. Tak więc kiedy okazało się, że jego byli podopieczni grają - znowu - finał, to skoro wrócił do szkoły uznał ze nie może go zabraknąć na szkolnych trybunach. Stukając hebanową laską o drewniane podstawy wspiął się po schodach i ruszył wzdłuż stadionu ku sektorowi nauczycielskiemu. Sympatia dla uczniów to jedno, fakt, że nie najlepiej czuł się w szalejącym tłumie drugie. Dlatego też przybył dość wcześnie, choć nie na tyle aby było luźno. Czy jednak uczniowie rozstępowali się niczym morze przed Mojżeszem kiedy próbował przejść? Owszem. Nikła (ale jednak) perspektywa oberwania po nogach grubym drewnianym kijem chyba była wystarczająca. - Wspomnienia? - zapytał, kiedy jego oczom (z ogromnym zdziwieniem) ukazały się charakterystyczne łabędzie włosy, ledwo widoczne wśród tłumu rozwrzeszczanych uczniów. Nigdzie by ich nie pomylił, just sayin'. Nie mógł więc sobie nie odmówić podejścia do Elijaha Swansea, którego obecność naprawdę go zaskoczyła. Nie wiedział jednak czy chłopak ma ochotę na rozmowę, zważywszy że chyba już podjął ją z kimś innym, tak więc ta zaczepka była jedynie elementem przejściowym z delikatnym uśmieszkiem, kiedy powoli stukając wciąż o drewniany podest ruszył dalej.
Josephine Harlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Zawsze starannie wykonany manicure.
W zasadzie ten mecz nie obchodził jej ani trochę. Nie grał Slytherin, nie była jakimś zapalonym fanem quidditcha i nie należała do drużyny, żeby oglądać, jak śmigają inni i zastanawiać się, co sama mogłaby poprawić w swojej grze. A jednak przyszła na trybuny i wmieszała się w tłum, tłumacząc to sobie brakiem ciekawszych zajęć zaplanowanych na to popołudnie. W przeciwieństwie do zdecydowanej większości widzów nie miała na sobie żadnego szalika, bluzy, koszulki czy innego gadżetu, który wskazywałby na to, komu kibicowała. Nie bawiła się w takie rzeczy. Jeszcze gdyby w tym spotkaniu grał Slytherin, to może by to rozważyła, ale tak? Siedziała z wybitnie znudzoną miną odstraszającą potencjalnych, niechcianych sąsiadów. Choć jak widać niezbyt się to udało. Nie była pewna, czy nie dostrzegł jej twarzy czy zwyczajnie postanowił zignorować jej grymas i zrobić na złość, dosiadając się tuż obok. Mruknęła jedynie coś w odpowiedzi, dopiero po dłuższej chwili przekręcając głowę w bok. Poczuła, jak po kręgosłupie przebiegła fala gorąca i mogłaby przysiąc, że na chwilę jej serce się zatrzymało, w ogóle cały świat wyhamował. Nie spodziewała się właściwie żadnego towarzystwa, a już na pewno nie jego. - Powrót na stare śmieci? - zagadnęła, zwracając się z powrotem w stronę boiska, ale obserwując go kątem oka. Owszem, obiło jej się o uszy, że wrócił do szkoły jako asystent nauczyciela działalności artystycznej, ale nie była na tyle zainteresowana tym przedmiotem, aby pojawić się na jakichś zajęciach i zweryfikować tę informację. Teraz już nie miała żadnych wątpliwości.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Już miał siadać, kiedy usłyszał obok siebie głos, którego nie sposób było pomylić z jakimkolwiek innym. Ta swoista mieszanka absolutnego wyjebania, chłodu i niepodważalnego dystyngowania przy jednocześnie całkiem sympatycznym wydźwięku mogła wyjść spomiędzy ust tylko jednej osoby w tym zamku. — Profesor... Al.... pan Voralberg — wydukał, plącząc się w tym niemiłosiernie. Tytułowanie swoich współpracowników było jedną z najdziwniejszych rzeczy, z jaką przyszło mu się tutaj zmierzyć. Niektórzy chcieli, by zwracał się do nich po imieniu, wprawiając go tym w zakłopotanie, inni, na przykład taki Craine, wydawał się wielce zdenerwowany, kiedy nie tytułował go profesorem. Voiralberga natomiast nie miał jeszcze okazji spytać o preferencje. W każdym razie kiedy już wyjąkał to, co wyjąkał, skłonił się lekko na powitanie, i otworzył nawet usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale ten poszedł już dalej. — Na Merlina, wygląda jak cień siebie — mruknął trochę do siebie, trochę do swojej sąsiadki, zapominając przy tym, że może już nie do końca wypada mu plotkować na takie tematy. Odwrócił się w jej stronę, tym bardziej, że postanowiła się do niego odezwać i... z zaskoczenia włosy z perfekcyjnej platyny zmieniły mu kolor na znacznie bardziej dla niego naturalny złoty blond, a przy tym wydłużyły się, opadając mu rozwichrzoną grzywką na oczy. — Słodka Roweno... — wymamrotał i odchrząknął, przywołując się do porządku. — Jose, przepraszam, w ogóle nie spodziewałem się tu Ciebie zobaczyć. Ja... wróciłaś na studia? — nie było to może najmądrzejsze pytanie. Czuł, że zaczyna panikować. Ledwo pojawił się w tej szkole, a już wpadł na osobę, której się tu nie spodziewał, a z którą w czasie wakacji łączyła go niejednoznaczna relacja. — Dobrze Cię widzieć — dodał, uśmiechając się do niej. Jednocześnie przywołał swoje włosy do porządku, pozostawiając jeden kosmyk w intensywnie niebieskim kolorze wybijającym się na niemalże białej reszcie. — Nie kibicujesz?
Ha, czyli było ich dwoje. nie tylko ona była zaskoczona tym spotkaniem. Z delikatnym rozbawieniem słuchała, jak się plątał, jednocześnie zastanawiając się, jakim cudem od razu nie rozpoznała tego głosu. Jak by nie patrzeć, był przecież jednym z tych ważniejszych w jej życiu na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy, choć przez dłuższą chwilę go nie słyszała. I naprawdę, w takim miejscu, w taką porę musiało się to zmienić? A może to i lepiej, że znajdowali się akurat na trybunach, otoczeni ludźmi, dzięki czemu musieli przynajmniej zgrywać pozory. - Tak, postanowiłam rozpocząć po tych dwóch latach przerwy. Podobno lepiej późno niż wcale - odpowiedziała ze stoickim prawie spokojem, nie dając po sobie poznać, jak bardzo zadziałało na nią to, że to właśnie on dosiadł się obok. Życie naprawdę pisało zadziwiające scenariusze. - A tobie aż tak tęskno było do szkolnych murów? Długo już tu jesteś? - spytała szczerze zaciekawiona. Domyślała się jednak, że nie przebywał w zamku zbyt długo, bo inaczej już gdzieś by się minęli, choć z drugiej strony mogła się mylić, bo przecież w Hogwarcie nie sposób było zliczyć wszystkie sale, korytarze i ukryte komnaty. Mimo wszystko było to ogromne, pełne tajemnic miejsce. - Doprawdy? - zwróciła głowę w jego stronę, kiedy przyznał, że dobrze ją widzieć, jakby szukała w jego słowach drugiego dna. Znajdowali się bowiem w zupełnie innej sytuacji niż jeszcze kilka miesięcy temu, zdecydowanie mniej korzystnej. Kąciki jej ust jednak drgnęły i uniosły się wyżej w coś na podobieństwo lekkiego uśmiechu, nie tylko w odpowiedzi na jego własny, ale również w reakcji na niebieski kosmyk, który pozostawił na swoich włosach. Krukon jak się patrzy. - Błagam cię, jestem w szoku, że w ogóle o to pytasz. Nie mam tu komu kibicować - odparła, zakładając nogę na nogę i układając na tej wyżej złożone dłonie. Na upartego ktoś mógłby stwierdzić, że była za Puchonami, bo przyszła ubrana cała na czarno, ale nie dało się zrobić większego błędu. - Przyszłam tylko po to, żeby zobaczyć rozlew krwi. Takie niewinne Puchoniątka z kujonowatymi Krukonami, to może być całkiem ciekawe starcie.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Czuł ulgę nie do opisania, kiedy zareagowała tak... normalnie. Właściwie wyglądała na ucieszoną z tego spotkania, choć jak zwykle trudno było cokolwiek odczytać z jej twarzy. To znaczyło dla niego więcej, niż dziewczyna zapewne przeczuwała, miał wrażenie, że świat obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Niby czuł się tak, jakby nigdy nie opuścił zamku, ale jego relacje z osobami, które wciąż się tu uczyły, były... inne. Można by pomyśleć, że to oczywiste, ale nie potrafił nie czuć goryczy, kiedy traktowano go nie jak Elio, a jak profesora Swansea (którym nawet jeszcze nie był). Podejrzewał, że muszą minąć co najmniej dwa lata, żeby wyzbyć się wszelkich oczekiwań co do tego, jak patrzą na niego studenci. Problem leżał bowiem w nim samym i tym, że otaczały go znajome twarze. — Od początku kwietnia, ale dopiero się aklimatyzuję. Głównie jestem chłopcem na posyłki — nie chciał udawać, że kariera asystenta była usłana różami. Początki były trudne, ale rozumiał, że tak wyglądało to w każdej pracy. Musiał tylko to przeczekać. — Kiedy urwał nam się kontakt, myślałem, że już więcej na siebie nie wpadniemy —podniósł na nią wzrok, dodając — Byłoby szkoda. Trzeba jednak przyznać, ze okoliczności rzeczywiście znacznie się skomplikowały. Los podsunął mu ją znowu pod nos, ale jednocześnie przypiął jej plakietkę „nie dotykać”. A przecież pochłonięty pracą, nie miał zielonego pojęcia o jej zaręczynach, a więc i o tym, że sytuacja była trudniejsza, niż mogło mu się wydawać. — Ci kujonowaci Krukoni zdobyli puchar dwa lata z rzędu — zauważył z rozbawieniem. Dwa lata z rzędu i dwa lata pod jego przywództwem. Mimo że czuł z tego powodu sporą dumę, nie zamierzał się przechwalać, wiedząc doskonale, że wcale nie była to zasługa jego, a tego, że trafił na wyjątkowo podatny grunt i dwie zawodniczki, które teraz grały przecież zawodowo. — Myślę, że do twarzy Ci w niebieskim — stwierdził, przez moment jeszcze mierząc ją błękitnym spojrzeniem, jakby chciał ocenić to oczyma wyobraźni. W końcu sięgnął do kieszeni płaszcza, gdzie jak zwykle trzymał zapasowy guzik na wypadek, jakby któryś postanowił odpaść i złapał za różdżkę. Najpierw powielił go, potem za pomocą Abcivio przetransmutował w broszkę, a następnie, używając colovaria caeruleum, zmienił jej kolor na niebieski. W następnej kolejności przyszła kolej na najtrudniejsze, a więc priopriari, dzięki któremu nadał jej kształt orła i dorobił odpowiednie detale w kolorze srebra. Ostatecznie wyszła z tego całkiem niezła broszka, choć gdyby miał na to więcej czasu, dopracowałby kilka szczegółów. Wręczył ozdobę dziewczynie, w pewnym stopniu oczywiście licząc, że ją przypnie, ale i nie mając zamiaru przejmować się tym, jeśli wciśnie ją w kieszeń.
Od początku kwietnia. Czyli rzeczywiście była to nadal świeża sprawa. Trochę się nawet dziwiła, że takie przetasowania w kadrze nauczycielskiej zdarzały się bliżej końca roku szkolnego niż jego początku, ale może w przypadku asystentów obowiązywały nieco inne zasady. - Nie znasz dnia ani godziny. Co, jeśli jestem jakąś fiśniętą stalkerką i tylko czekałam na odpowiedni moment, żeby wbić ci na chatę? - rzuciła, unosząc jedną brew i patrząc mu prosto w oczy. Może nie dawała tego tak po sobie poznać, ale cieszyła się z tego spotkania prawie po latach, bo chociaż minęło zaledwie kilka miesięcy, to miała wrażenie, jakby upłynęło zdecydowanie więcej czasu. Dni leciały jeden za drugim jak szalone. I może było to dziwne, ale przez cały ten okres jakoś nie dopuszczała do siebie myśli, że ich drogi tak po prostu się rozeszły, że każde z nich poszło w swoją stronę i tak to się miało skończyć. - Zwykłe szczęście, każdemu się zdarza. Nie psuj mi zabawy - szturchnęła go łokciem w bok. Czy rzeczywiście liczyła na krwawy bój? Oczekiwała jedynie zaciętej gry, skoro już tu przyszła, chociaż teraz, gdy miała towarzystwo, nawet to przestało się szczególnie liczyć. Wynik był jej bosko obojętny. - Oczywiście, że tak, ładnemu we wszystkim ładnie - odparła takim tonem, jakby chciała mu wytknąć, że było to przecież oczywiste niczym dwa plus dwa i uśmiechnęła się półgębkiem. To przecież nie tak, że całe życie chodziła ubrana na czarno, wybierała też inne kolory, ale ten akurat pasował do wszystkiego i do każdej okazji. Gdyby na przykład przyszła cała na biało, to świeciłaby w tłumie niczym choinka, a nie chciała się jakoś specjalnie wyróżniać. Nie spuszczała z niego wzroku przez cały ten czas, w którym zajmował się transmutowaniem guzika. Gdzieś w tle dotarł do niej gwizdek sygnalizujący rozpoczęcie meczu, a może to już został odgwizdany pierwszy faul? Nie znała się na tyle na zasadach, żeby to wiedzieć. - Sprytnie, teraz muszę ją przypiąć, bo jeszcze wlepisz mi szlaban - parsknęła, przyjmując ozdobę i przez chwilę obracając ją w palcach, jakby się nad czymś namyślała. - Jak teraz należy się do ciebie zwracać? Profesorze? Panie Swansea? Elijah? - spytała, majstrując przy broszce i przypinając ją do lekkiego płaszczyka. - Wiesz, nie chciałabym później jakichś nieporozumień, to byłoby wielce niewskazane.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
— Powiedziałbym, że trafił swój na swego — odparł, bo to jego nie raz posądzano o stalkerstwo. Prawda była taka, że nie potrafił sobie odmówić dobrego ujęcia, nawet jeśli zrobienie zdjęcia miało się wiązać z problemami i tłumaczeniem. Nie raz zdarzało się mu zrobić komuś fotkę bez jego wiedzy i zgody, a potem kajać się i wyjaśniać, że to tylko dla niego, że musiał to zrobić i może mu to zdjęcie oddać. — Moje drzwi stoją dla Ciebie otworem, Jo, o każdej porze dnia i nocy. To zabawne, ale tak samo mógłby powiedzieć, że minęły lata. W wakacje wcale nie zastanawiał się nad powrotem do szkoły, gdyby tak było, rzeczywiście zacząłby od września. Był przekonany, że herbaciarnia mu wystarczy. Nie wystarczała, kochał to miejsce, ale nie potrafił na nim tak po prostu poprzestać. Być może po prostu otworzył je za szybko, zbyt wcześnie; teraz potrzebował więcej dynamiczności. — Boisz się moich szlabanów? Wymyśliłbym Ci jakąś kreatywną karę. Może powinnaś pomyśleć nad tym, w jaki sposób go otrzymać? — w tle rozpoczął się mecz, ale on nieszczególnie zwrócił na to uwagę, wpierw zajęty tworzeniem broszki, a zaraz potem swoją rozmówczynią. Obserwował, jak obraca w palcach błękitnego orła, sprawiając przy tym wrażenie, jakby miała zaraz powiedzieć coś, z czego żadne z nich nie będzie zadowolone. Jakby biła się z myślami. Na szczęście rzeczywistość okazała się mniej nieprzyjemna, niż podsuwane przez wyobraźnię scenariusze. — „Profesorze”, zdecydowanie. Podoba mi się, jak to brzmi w Twoich ustach — odpowiedział, celowo zatrzymując na niej wzrok i nieco ją nim przyszpilając. Nie uśmiechał się za bardzo, nie żartował – na uśmiech przyszła pora chwilę potem, kiedy w końcu przerwał ten moment bezruchu i napięcia, i rozejrzał się wokół, jakby chcąc się upewnić, że nikt ich nie podsłuchuje. Wszyscy zdawali się być jednak skupieni na finałowym meczu – i dobrze. — Wybacz, w obecnej sytuacji chyba już mi tak nie wolno. To jest ta ciemna strona pracy w szkole. Prywatnie mów do mnie jak chcesz, ale oficjalnie najlepiej będzie chyba „panie Swansea”, panno Harlow. — Ton jego głosu wskazywał na to, że nie był z tego powodu ani trochę zadowolony. Znał jednak szkolny regulamin, pod którym złożył swój podpis i, cóż, trzeba go było przestrzegać. Zwłaszcza w miejscach publicznych. Puchoni wbili gola, ale Krukoni szybko się odkuli. Tomek latał dziś po boisku jak strzała, uwalniając w Swansea niemałe pokłady dumy. — Możemy założyć się o wynik, skoro nie chcesz tak po prostu kibicować. Pytanie tylko, co byłoby stawką?
- W takim razie powinieneś być czujny - odpowiedziała krótko, ni to grożąc, ni to obiecując między słowami. W rzeczywistości żadnych stalkerskich zainteresowań nie posiadała, ale skoro sam ją do siebie zapraszał, to już inna sprawa. - Bać się? A skąd, jesteś łagodny jak baranek. Zwyczajnie nie chce mi się zasuwać w wolnym czasie i być tanią siłą roboczą, prace społeczne niekoniecznie leżą w kręgu moich zainteresowań. Chociaż jeśli kara ma być kreatywna... Mam nadzieję, że to nie oznacza czyszczenia pucharów, stojąc na jednej nodze - powiedziała, wyobrażając sobie, jak spędza tak całe popołudnie w jakiejś zakurzonej komnacie. Pomysłowe, nie ma co. - No i wiesz, musiałbyś mnie wtedy pilnować, żebym się przypadkiem nie obijała albo broń Merlinie nie zrobiła czegoś źle. Chciałoby ci się? - kontynuowała, bo przecież jak to tak zostawić ucznia czy studenta samego. Trzeba było nadzorować jego pracę, chociaż akurat przeciwko takiej obstawie specjalnie by nie protestowała. Jego słowa brzmiały niemalże jak zachęta, żeby faktycznie poszukała sposobu na dorobienie się szlabanu. - Uważaj, bo jeszcze samoocena tak ci podskoczy, że za rok będziesz chciał wygryźć z fuchy Clarke, profesorku - specjalnie użyła właśnie tego słowa, kładąc na nie większy nacisk i równie intensywnie się w niego wpatrując. Przez chwilę nawet udało jej się zapomnieć o tym, że znajdowali się na trybunach, że wszędzie wokół było pełno ludzi, a oni nie potrzebowali ściągać na siebie uwagi. Do rzeczywistości przywołał ją dopiero Elio, kiedy rozejrzał się wokół. Nie udało jej się powstrzymać żałosnego westchnięcia, kiedy zaczął mówić. - Zakazy, nakazy, zasady... Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Panie Swansea - powtórzyła wolno, jakby próbowała te słowa na swoim języku. - Dziwnie będzie się do tego przyzwyczaić - stwierdziła, delikatnie przechylając głowę. Jej też się to nie podobało, ani trochę. Dlatego też minimalną ulgą było to, że akurat działalność artystyczna nie była jednym z jej ulubionych przedmiotów, na które zawsze starała się uczęszczać, bo zwyczajnie ciężko byłoby jej wytrzymać w tak zmienionych okolicznościach. Pan Swansea, panna Harlow. Przeskok na oficjalną stopę był co najmniej dziwny. Odczekała chwilę, nim pokusiła się o odpowiedź, bo stadion zawrzał od okrzyków - zarówno tych szczęśliwych ze strony sympatyków Krukonów, jak i pełnych sprzeciwu i wręcz żałosnych jęków należących do przyjaciół Puchonów. Sama jedynie na kilka sekund przeniosła spojrzenie na toczącą się grę, zaraz zresztą powracając do swojego towarzysza. - A czy stawka jest aż tak potrzebna? Może wystarczy czysta satysfakcja z powodu wygranej? - spytała z błyskiem w oku i zarysem figlarnego uśmiechu na wargach. - Poza tym ja to się mogę co najwyżej założyć o to, że przegrałabym ten zakład z kretesem. Ty znasz przynajmniej część z nich, ja jestem totalnie zielona w temacie. Szanse nie są wyrównane.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
W istocie trudno było podejrzewać go o złe zamiary nie tylko dlatego, że wyglądał na takiego, ale również dlatego, że zwykle ich nie miał. Nie był niewinny i nieskalany, nie pałał bezgraniczną miłością do otaczającego go świata, ale nie czerpał radości z krzywdzenia innych ludzi. Ale kto wie, może okrutne szlabany się w to nie wpisywały i miał w przyszłości zostać niezłą kosą? — Nie spuściłbym Cię z oka — mruknął bez zastanowienia. Oczywiście, że musiałby jej pilnować przez cały czas, na tym właśnie polegała odpowiedzialność. Musiałby mieć zresztą pewność, że wykonuje swoją karę z należytą przykładnością. — Nie sądzę, żebym mógł mierzyć się z Ezrą, on umie śpiewać — powiedział to tak, jakby była to cecha, która jednoznacznie przesądzała o sukcesie Clarke'a, przy jednoczesnym skazaniu Swansea na wieczną niełaskę. Były prefekt Ravenclawu umiał też inne rzeczy, grał na instrumentach, a jego kariera aktorska z miesiąca na miesiąc zdawała się rosnąć w siłę. Elijah miał do dyspozycji wiedzę teoretyczną i... cóż, zapał. I nadzieję, że to mu tutaj wystarczy. — Cholera, miałem nadzieję, że uda mi się w ten sposób wyegzekwować wspólny wieczór. Chyba muszę znaleźć inny sposób — tym razem to on parsknął, rozbawiony, że jego wielce chytry plan jakimś cudem się nie powiódł. Docenił przy tym komplement, jakoby miał moc przewidzenia wyniku meczu. Prawda była taka, że nie miał zielonego pojęcia, choć stawiał na Krukonów nie tylko z sentymentu – to był ostatni rok Julki w szkole, ostatni w życiu sezon Quidditcha. Doskonale wiedział, jak duża jest to motywacja, mógł się więc spodziewać, że Krukoni byli w stanie zrobić wszystko, byle mecz zakończył się z korzyścią dla nich. — Josephine? — zapytał, odwracając się w jej stronę z brodą wspartą o pięść — może chcesz spędzić ze mną ten wieczór? — usilnie próbował zachować powagę, co nie do końca mu wychodziła, nawet jeśli propozycja była jak najbardziej poważna. Ot, znalazł sobie inny sposób. — Może Julka robi jakąś imprezę, a może po prostu gdzieś się poszlajamy, w końcu jest weekend. — Najlepiej gdzieś daleko stąd, z dala od ciekawskich oczu i podsłuchujących uszu. Gdzieś, gdzie mogli być po prostu sobą, cokolwiek by to nie znaczyło. Przypomniał sobie, że w torbę w ostatniej chwili wcisnął aparat, licząc, że uda mu się złapać jakieś porządne zdjęcia w trakcie meczu. Pierwszą fotkę po złapaniu go w ręce strzelił jednak bez ostrzeżenia samej Josephine, a dopiero potem skierował obiektyw w stronę boiska, uśmiechając się jak chochlik, w większości skryty za aparatem. — Na Merlina, czy oni się skończą tak przerzucać, czy w końcu ktoś zdobędzie w tym meczu przewagę? — mruknął pod nosem, obserwując mecz głównie przez obiektyw aparatu.