Jedna z wielu uliczek Śmiertelnego Nokturnu, która prowadzi donikąd. Przylega do niej kilka pomniejszych sklepików, ale na samym końcu znajdziemy jedynie wysoki, kamienny mur, odgradzający przejście. Ściany są poplamione krwią, a w nikłym świetle pojedynczej latarni ciężko jest określić czy jest ona świeża czy już od dawna zakrzepła. Warto uważać, gdy zapuszczamy się w te tereny, gdyż dość często możemy natknąć się na podejrzanych typów, którzy tylko czekają na to, aby ograbić nas z galeonów, bądź zdrowia czy godności.
______________________
Autor
Wiadomość
Aurora Therrathiel
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : Znamię w kształcie listka na barku, tęczówki zlewające się ze źrenicami
Blaithin mnie zaskoczyła - liczyłam, że przynajmniej poczeka, aż zdejmę z niej zaklęcie. Tymczasem traktowała pojedynek bardzo poważnie i nie czekając na tego typu ruch rzuciła we mnie zaklęciem niewerbalnym. Całe szczęście, że chybiła, bo biorąc pod uwagę mój brak skupienia najpewniej nie miałabym szans na obronę. Od tego momentu zaczęłam być uważniejsza i podeszłam do pojedynku jak do prawdziwej walki, a nie zwykłych ćwiczeń. Może to i lepiej - skoro Gryfonka nie miała oporów, to i ja nie musiałam ich mieć, więc mogłam pozwolić sobie na więcej i tym samym więcej się nauczyć. Mój poprzedni czar odrobinę osłabł, ale skoro miałyśmy walczyć na jej zasadach to nie zamierzałam go ściągać. Zamiast tego nie zastanawiając się za długo wypowiedziałam w myślach formułę Terra mora vantis posyłając ją w stronę młodszej kobiety. Miałam dziwne przeczucie, że tym razem nie mogłam chybić.
Kuferek: 28 (+12) Kostka: 6 (brak możliwości obrony)
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Tego jednego jej nigdy nie brakowało - waleczności, która zawsze kazała unosić podbródek, nawet jeśli pluła krwią. Która kazała podnosić się, także wtedy gdy miała ochotę pozostać na kolanach. Nieraz prawie przez to zginęła, bo nie umiała odpuścić. W gruncie rzeczy atakowanie, kiedy sama była pod wpływem niebezpiecznego zaklęcia było bardzo nierozsądne i mogła sobie przez to uszkodzić gardło, a może nawet i przeponę. Teraz jednak zmotywowana była, żeby pokazać, że stać ją na coś więcej niż te nietrafione ataki. Pojedynek odbywał się w milczeniu, co odpowiadało Blaithin. Mogła się skupić i nie zajmować rzucaniem zaczepek. Słowne potyczki stanowiły niezłą rozrywkę, ale teraz miała wrażenie, że lepiej potraktować ten pojedynek jako coś więcej niż ćwiczenia. Zakasłała, czując jak odrobinę rozluźnia się jej ucisk w gardle, ale nie zdołała odbić kolejnego czaru Aurory. Zgięła się wpół, oszołomiona przez kilka dobrych sekund tym, jak intensywne było to doznanie. Niemalże czuła, jak po kolei odpadają jej palce, kończyny, jak wszystko zmienia się w malutki proszek, ale doskonale wiedziała, że to jedynie iluzja, która ma za zadanie przerazić. Tak naprawdę nie działa jej się żadna krzywda i wystarczyło wystarczająco mocno nagiąć swoją silną wolę, żeby otrząsnąć się z silnego amoku. - Aquasudo! - wydusiła. Naprawdę liczyła na to, że trafi. Niby nie musiała niczego udowadniać przeciwniczce, ale gdyby przegrała bez choćby jednego w pełni udanego ataku czuła się co najmniej źle. Być może powinna bardziej docenić Theratthiél, bo okazywało się, że też może się pochwalić wysokimi umiejętnościami.
Atak: 5, możliwość obrony
Aurora Therrathiel
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : Znamię w kształcie listka na barku, tęczówki zlewające się ze źrenicami
W pewnym sensie ją podziwiałam - oberwała ode mnie drugim zaklęcie, a i tak udało jej się po raz kolejny zaatakować. Wprawdzie dość sprawnie odparłam jej atak, ale i tak byłam pod wielkim wrażeniem, bo mało kto miał w sobie tyle siły woli. Mimo wszystko stwierdziłam, że dalszy pojedynek nie ma sensu, gdy przeciwnika jest tak osłabiona orzez moje czary, dlatego zdecydowałam się ściągnąć poprzednie klątwy. Mimo rzucenia przeciwzaklęć nie pozwoliłam jej nawet na moment wytchnienia - gdy tylko stanęła na nogi zabrałam się za dalszą walkę, tym razem ze zdwojoną siłą. - Imperio - wyszeptałam chłodno, bez zastanowienia używając zaklęcia niewybaczalnego. Nie byłam gotowa by użyć Cruciatusa, a imperio wydawało mi się trochę łagodniejsze. Roześmiej się - pomyślałam zastanawiając się czy dziewczynie uda się odeprzeć czar.
Obrona: 5, przerzut na 3 Atak: 5 (odwrotny skutek) Sorki za błędy, nie umiem z telefonu xD
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Odczuwała zmęczenie przez efekty zaklęć, ale ignorowała je, dopóki odzyskała spokój. Nadal miała szansę przechylić szalę na swoją stronę, wystarczyło zwracać więcej uwagi na ruchy Therrathiel. Cieszyła się, że to właśnie z nią mogła się pojedynkować, zawsze mogła nauczyć się czegoś nowego. Fire musiała wytężyć słuch, żeby dosłyszeć, jakie zaklęcie rzuca Aurora... ale już z samego ruchu warg potrafiła się domyślić. Sama go przecież używała, sama myślała o nim tak wiele razy. Niesamowicie użyteczne, ale jednocześnie tak znienawidzone przez Fire. Pozbawiające kontroli, dające kontrolę. Nie wahała się, za to natychmiast zareagowała, prostując ramię i odbijając niewybaczalną klątwę. Musiała mieć mnóstwo szczęścia, żeby coś takiego się udało, ale nie poczuła żadnego wrażenia otępienia, które mogłoby świadczyć o tym, że to Aurora ją pokonała. Pomyślała odruchowo o banalnym rozkazie podskoczenia kilka razy i odsapnęła na zaledwie krótką chwilę. Oczu nie spuszczała jednak z przeciwniczki, już w myślach planując, jakiego czaru użyć. Artus Versavi, rzuciła niewerbalnie, celując w uszkodzenie nadgarstka ręki trzymającej różdżkę. Skoro miały iść na całość to nie było sensu w stosowaniu półśrodków. Im więcej wyzwań tym ciekawiej.
Fire pokonała mnie moją własną bronią - odbijając w moją stronę Imperiusa. Nie wiedziałam jakich skutków oczekiwała, ale ku własnemu zdziwieniu opadłam na ziemię. Domyśliłam się, że zapewne oczekiwany skutek był inny, ale zaburzenia magii zmieniły bieg zaklęcia. Magia osłabła, ale ja nie zdążyłam nawet podnieść się z ziemi, bo dziewczyna miotnęła we mnie kolejną klątwą. Ledwie udało mi się ją odeprzeć. Nie chciałam tracić czasu i dawać Gryfonce czasu na zastanowienie, dlatego od razu wycelowałam różdżkę w jej kierunku rzucając niewerbalne Cistam Dolorum. Moje zaklęcie dosięgło dziewczyny, która nie dała rady się obronić. Po raz trzeci trafiłam, co oznaczało wygraną. Na lekko drżących nogach wstałam, po czym ściągnęłam klątwę z przeciwniczki.
Obrona: 3 (udana) Atak: 4, przerzucone na 6 (brak możliwości obrony)
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Pojedynek był błyskawiczny, przez to, że obie nie dawały sobie czasu na odpoczynek i zastanowienie. Według Fire czekanie aż przeciwnik będzie mógł złapać oddech było bezsensowne - w prawdziwej walce to nigdy nie miałoby miejsca. A musiała być przygotowana, jeśli kiedyś ktoś spróbuje zrobić jej poważną krzywdę. Nagły ból w klatce piersiowej sprawił, że Blaithin się skrzywiła. Mogła nadal próbować walczyć, ale też wiedziała, że to koniec. Nie zdążyła rzucić zaklęcia tarczy i definitywnie przegrała, co nawet nie drażniło dziewczyny aż tak mocno. Przynajmniej nie walczyła z nikim znajomym, kto później mógłby jej się perfidnie uśmiechać prosto w twarz. Pomasowała sobie szatę na wysokości serca, kiedy nieprzyjemność w końcu ustała i popatrzyła na Aurorę. - W porządku? - rzuciła wyłącznie dla formalności. Nie były ranne, a nieczęsto tak się zdarzało przy pojedynkach czarnomagicznych. Przeczesała palcami rude włosy i schowała różdżkę do kieszeni szaty. Nie wiedziała, co powiedzieć. Nigdy nikogo nie chwaliła ani też nie sądziła, że powinna podziękować za trening. Przyznawała się do błędów wyłącznie przed sobą i wiedziała, że wieczór spędzi na przemyśleniu tego, co zrobiła źle. Pewnie milion razy przeanalizuje całe starcie, szukając każdej drobnej pomyłki. Na ten moment robiło się zimno - Jeśli jeszcze kiedyś najdzie cię ochota na coś takiego to możesz wysłać sowę. Postaram się do tej pory znacznie podszkolić. - powiedziała. W kwestii czarnej magii trzeba było uważać na to, komu się ile przekazuje, ale wątpiła, żeby Therratiel zależało na sprowadzeniu na nie obie kłopotów. Dlaczego więc nie zostawić sobie otwartej furtki na być może kolejne spotkanie w przyszłości? Otuliła się wygodniej szatą i skinęła kobiecie głową zanim wyszła z zaułka.
z/t
Aurora Therrathiel
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : Znamię w kształcie listka na barku, tęczówki zlewające się ze źrenicami
Choć wyszłyśmy z walki bez szwanku, szczególnie ja, to czułam pewne zmęczenie, ale również satysfakcję - nie tyle spowodowana wygraną, co bardziej tym, ze znalazłam przeciwniczkę na poziomie i mogłam poszerzyć swoje umiejętności. - Bardzo chętnie - powiedziałam delikatnie unosząc kąciki ust - Byłaś bardzo dobra. Nie zdążyłam jednak pociągnąć tej dyskusji, bo dziewczyna niemal w ciągu sekundy zniknęła za rogiem. Nie widziałam więc sensu, żeby kontynuować posiadówkę, więc rozejrzawszy się czy aby na pewno nikt nas nie obserwował pośpiesznie się teleportowałam.
/zt
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Zjawili się właśnie tutaj. Pozbawieni dumy, otrzymujący rany, a przede wszystkim - pozbawieni szans na jakiekolwiek poczynania w celu załagodzenia sytuacji z młodzieńcem. Szlag by to trafił - miał ochotę powiedzieć, kiedy to jakiś dryblas pomógł im wyjść, zaś Matthew, jak to na niego przystało, po części asekurował Claude'go, gdyby ten się po prostu źle poczuł. To nie wyglądało zbyt dobrze; misja zdawała się pochłonąć więcej osób, niż był w stanie powiedzieć, zaś na oczach umierał człowiek - człowiek zapewne poddany jakimś zaklęciom. Zacisnąwszy dłonie w piąstki, udali się pierwsze w mniej znaną okolicę; pozbawioną większości kolorów, zaskakująco ciemniejszą, zaskakująco nietypową i zwyczajnie wydającą się być czymś w rodzaju niebezpieczeństwa. Intuicja prawie nigdy go nie zawodziła; dlaczego czuł zatem, że coś złego ma się wydarzyć w tym miejscu? Skupił spojrzenie na towarzyszu; nie wyglądał zbyt dobrze, tym bardziej zdawało się, że również ta sytuacja nie wpłynęła zbyt dobrze na całokształt jego zachowania. Bladość, widok krwi? Czyżby to właśnie zadziałało na niego najmocniej? A może po prostu widok odcinanych palców zdawał się nie być czymś, na co jego psychika teoretycznie miała się przygotować? Ale pierwsze musieli coś zrobić z Cezarem; miał zatem zamiar rzucić jedno z zaklęć służących do tamowania krwotoku, kiedy to zatrzymali się na chwilę, by zająć się tym wszystkim. Matthew zdjął bez namysłu płaszcz, tym samym zaciskając pierwsze mocno krwawiące miejsca na dłoni chłopaka, który ewidentnie tracił przytomność pod wpływem utraty krwi. - Szlag. - wypowiedział, spoglądając w stronę Claude'go. - Wypij. - zaproponował Eliksir Wiggenowy w stronę rudzielca, nadal uciskając z początku rany, choć tutaj przydałoby się również Transfusion; czy jednak był w stanie udzielić mu pierwszej pomocy? Czy był w stanie użyć zaklęcia służącego do przyszywania odciętych kończyn? Znajdując się w mniej znanych terenach, czujne spojrzenie zdawało się analizować fragmenty ślepej uliczki, do której zmierzali. Nie. To miejsce nie mogło być dobre, bardziej pchali się w niebezpieczeństwo. Przeczuwał to. Być może nie chciał przerywać do końca akcji, którą rozpoczęli; co nie zmienia faktu, że utrata sojusznika spowodowała zmniejszenie chęci całej grupy. Cholera jasna, czemu to musiało ich spotkać? - Mam złe myśli. Też widziałem ich... aczkolwiek nie wiem, w którą stronę się udali. Ale on jest w gorszym stanie - i może umrzeć, jeżeli nie zabierzemy go do Munga. Ciche westchnięcie wydobyło się z jego ust - musieli działać. Był gotowy na ewentualną teleportację, jako że myślał trzeźwo, racjonalnie.
Kostka na Skrofungulus (z lokacji):2 - nie zarażam.
Ekwipunek:
- Różdżka - najbardziej podstawowa, wylosowana na początku (ukryta w rękawie, niewidoczna); - Wiggenowy x1 (daję drugi Claudiemu), Czyszczący Rany x1, Morphius x1, Felix Felicis (jedna porcja) (wszystkie po trzy użycia minus Felix Felicis); - Bransoletka z ayuahascą; - Różdżka Cezara;
Wszystko działo się tak szybko, że Claude nie zdążył się dobrze rozejrzeć, wciąż nieco otępiały i przytłoczony widokiem tak ogromnej kałuży krwi oraz pływających w niej palców. Jeszcze nie wierzył w to, co zrobił i pewnie gdyby ktoś mu o tym powiedział, zaśmiałby się pobłażliwie. On, Claude Faulkner, łowił z tego krwawego morza czyjeś paluchy? Dobre żarty, naprawdę dobre... Oberwał w nos nie wiedzieć kiedy. Ledwie jego dłonie spoczęły na ramionach Caesara, gdy ręka chłopaka dopasowała się do jego twarzy, chyba łamiąc mu kość nosową. Jęknął, zamknął oczy i oderwał ręce od ciała Fairwyna, przyciskając je do własnej, piegowatej gęby, teraz upstrzonej nie tylko w melaninowe plamki, lecz także szkarłatne kropelki buchające z jego własnych nozdrzy. Ból przyćmił go na tyle, że potem już niewiele kojarzył. Ktoś pchnął go w plecy i ciągłym, jednostajnym naciskiem kierował go w jakąś stronę. Następnie poczuł dotyk kogoś innego, prawdopodobnie Matthew, starającego się go asekurować. Niewiele widział przez napływające mu do oczu łzy i przez własne ręce przytknięte do obolałego nosa, krwawiącego jak nigdy. Świeższe, bardziej orzeźwiające powietrze podziałało zbawiennie na jego umysł, otrzeźwiając go niego i uświadamiając o nowym położeniu. Zostali wypchnięci z pubu na bruk Nokturnu i Claude chyba nigdy wcześniej i nigdy później nie cieszył się tak bardzo z widoku tej ulicy. Ciało Caesara ciążyło im, lecz udało się dotrzeć do jakiejś ślepej uliczki, gdzie panował przynajmniej pozorny spokój. Musieli odetchnąć. Claude przysiadł na bruku i obrzucił spojrzeniem swoje zbroczone krwią ręce - swoją i młodego Fairwyna. - Hm? - rzucił pytająco, podnosząc wzrok na Matthew, który wyszedł ze wszystkiego cało. Przejął od niego fiolkę z eliksirem - ufał, że było to coś, co mu pomoże. Zgarnąwszy znad górnej wargi krew, wypił zawartość fiolki, po czym odetchnął. Jego ciało zdawało się nieco uspokoić, oddech powoli wracał do normy, serce przestawało kołatać się niekontrolowanie w jego klatce piersiowej. Spojrzał na Caesara, potem znów na Matta. - Mam jego palce - powiadomił go, bo towarzysz mógł być nieświadomy tego, co robił Faulkner kucając w pubie. Sięgnął do woreczka ze skóry wsiąkiewki i otworzył go, pokazując mu zawartość w postaci kilku monet, kciuka i palca wskazującego. W jego głowie pojawił się również pomysł nastawienia własnego nosa. Wyciągnął różdżkę zza pazuchy i przymierzał się do wycelowania we własną twarz, gdy Matt wypowiedział bardzo istotne słowa. - Co widziałeś? Kogo? - podłapał Claude. Na wieść o zabraniu Fairwyna do Munga kiwnął głową, lecz sam czuł się nie na siłach. Był jeszcze osłabiony, zszokowany i w ogóle nie nadawał się do teleportowania, a raczej nie chcieli kolejnych rannych osób...
Płaszcz Matthewa nieco nasiąkł świeżą krwią, lecz po kilku sekundach mężczyzna odkrył, że plama się nie poszerza. Z szacunku do stanu zdrowia Cezara wyprzedzę zamiary Matthewa względem rzucania zaklęcia tamującego krwotok. Próba powstrzymania upływu krwi zaklęciem okazuje się tak samo skuteczna jak uciśnięcie przy pomocy płaszcza. Z uwagi na wysoko rozwiniętą statystykę uzdrawiania, tym razem okazuje się w stu procentach skuteczna, nawet pomimo wszechobecnych zakłóceń magii. Jeśli chcesz się teleportować, podejmij konkretne działanie.
Eliksir wiggenowy zaleczył widoczne rany na ciele Claude'a, bez trudu radząc sobie z krwią płynącą mu po twarzy. Po krótkiej chwili ból zniknął, chociaż tępe, nieprzyjemne pulsowanie jeszcze przez kilka minut miało mu przypominać o niedawnym uszkodzeniu. Wyprzedzając chęć rzucenia zaklęcia nastawiającego złamaną kość: zgodnie z poprzednią mechaniką, rzucasz kością - literą. Powodzenie na poziomie 30% i więcej gwarantuje, że próba będzie pomyślna. Jeśli wyrzucisz więcej niż 70%, zaklęcie działa aż za mocno i powoduje tymczasowy, lekko bolesny ucisk na nozdrza. Przez 3 kolejki będziesz mógł mówić wyłącznie przez nos. Powodzenie poniżej 30% sprawia, że zaklęcie po prostu nie działa.
Działajcie dalej, konkretyzujcie zamiary, podejmujcie akcje. 48h na udzielenie odpowiedzi.
______________________
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Dzień jak dzień, ten jednak był wystarczająco oddziałujący na jego starania oraz myśli. Ciche westchnięcie wydobyło się z jego ust; oznaka rutyny szpitalnej dała mu się we znaki. Nie bał się krwawiącej rany u młodszego kolegi, nie bał się tak samo krwi; była przecież czymś normalnym w jego życiu. Nie raz, nie dwa chodził po oddziale szpitalnym z pełnym, zakrwawionym strojem, przerażając swoim widokiem również po części personel szpitalny; dla niego to było coś codziennego, coś, do czego można przywyknąć. A jednak, jak się okazało, Claude nie bywał jej nagminnym fanem - nawet chyba przestraszyłby się na widok szkarłatu podczas zwyczajnego Halloween. Czas zdawał się trzymać ich w garści, a przede wszystkim trzymać naostrzony nóż koło gardła potomka Fairwynów, który mimo wszystko i wbrew wszystkiemu nie zdawał się zbyt dobrze czuć. No ba, taka utrata krwi mogła spowodować niedotlenienie, nagłą reakcję szoku hipowolemicznego, po prostu pozbawić go życia. Matthew przywyknął do ratowania ludzkiego życia, co nie zmienia faktu, że utrata pacjenta nie zawsze znajdowała się w jego interesie i nie zamierzał pod tym względem ryzykować. Spojrzenie spokojne, przystosowane do tak stresowych sytuacji, po chwili, nie puszczając ani na moment płaszczu z dłoni młodzieńca, wylądowało na rudzielcu, któremu podarował własny eliksir. Kucając jednym kolanem, nie przerywał czynności tamowania krwotoku, nawet jeżeli zaklęcie zdawało się zadziałać. Magia bywała bardzo często okrutna, kochała płatać figle w najmniej odpowiednim momencie. - Teoretycznie powinno się je bez problemu przyszyć. - odpowiedział, spoglądając na bladą skórę towarzysza, który wymagał natychmiastowego przeniesienia na oddział Świętego Munga, gdzie mógłby otrzymać stosowną pomoc. Czy naprawdę los był dla niego łaskawy, pozwalając tym samym na uniknięcie bardziej nieprzyjemnych sytuacji, skierowanych wprost w jego stronę? Mógłby się nad tym zastanawiać, szukać odpowiednich odpowiedzi, aczkolwiek wiedział, że to nie ma żadnego sensu w obecnej sytuacji. Na szczęście eliksir wiggenowy począł działać wraz z chwilą, kiedy rudzielec postanowił go zużyć - i słusznie. Jego bagaż się zmniejszył, a rany w pewnym stopniu zaczęły znikać z twarzy mniej znanego mężczyzny, tudzież równie młodego uczestnika tego całego zlecenia. - Czarne płaszcze, mignął mi blask jakiegoś symbolu... Ale nie jestem co do niego pewien. - wypowiedziawszy te słowa, nie mógł dalej pozwolić sobie na bezczynność. Chwycił sprawną dłoń Fairwyna, zaplątał w nią palce; jeszcze jakieś mniejsze ciepło od niego biło, co nie zmienia faktu, że stan był wystarczająco krytyczny, by nadal stali oraz jedynie patrzyli się bez podejmowania żadnej konkretnej akcji. - Chwyć mnie za dłoń, deportujemy się do Świętego Munga. - powiedział, polecił, miał zamiar przeprowadzić teleportację łączną z aż dwoma dodatkowymi osobami. Było to skazane na sukces? A może na porażkę? Sam nie wiedział, choć niezależnie od jego działań, widząc poprawiający się stan, nie mógł pożyczać kolejnych sekund oraz minut. Niezależnie zatem od jego działań, pozwolenia zaplątania palców u dłoni bądź też i jego braku, postanowił wykorzystać niedawno zdobytą umiejętność w celu udzielenia pomocy; kiwnąwszy głową, przypomniał sobie o głównych zasadach, by móc to zrobić w miarę bezpiecznie. Czy jednak tak było? Sam nie wiedział, nie był w stanie tego określić.
| nie wiem, chyba zt x1, lecę na jakiś oddział Świętego Munga, zgodnie z wolą lub jej brakiem u MG :'D
Ekwipunek:
- Różdżka - najbardziej podstawowa, wylosowana na początku (ukryta w rękawie, niewidoczna); - Wiggenowy x1, Czyszczący Rany x1, Morphius x1, Felix Felicis (jedna porcja) (wszystkie po trzy użycia minus Felix Felicis); - Bransoletka z ayuahascą; - Różdżka Cezara;
Strach Claude'a przed krwią był prawdopodobnie największym, jaki w życiu posiadał (co jest dość zabawne, jako że w świecie czekało na niego znacznie więcej niebezpieczeństw niż jakaś, bądź co bądź życiodajna, szkarłatna mieszanina), lecz nie sięgała ona aż takich skrajności, jak podejrzewał Matthew. Strach wynikał głównie z adrenaliny w danym momencie - gdy krwawił sam, wynikał on z poczucia zagrożenia własnego życia i zdrowia, z czym raczej nikt nie radził sobie kompletnie bez emocji; gdy krwawił ktoś inny, stres wiązał się ściśle z niepewnością względem pomocy temu komuś, czy podoła, czy zdąży... Dlatego też w ostatnim czasie podczytywał co nieco na temat uzdrawiania, by być w stanie pomoc sobie lub innemu będącemu w potrzebie stworzeniu w nieciekawej sytuacji. Ta z Caesarem była jednak zbyt przytłaczająca i niespodziewana, nie mógł się w żaden sposób przygotować na taki widok, tym bardziej nie mógł się spodziewać, że coś takiego przeżyje. I tak był z siebie dumny, że pokonał swój lęk na tyle, by zebrać z podłogi pubu odcięte palce, które teraz ponownie przyszło mu wziąć między swoje - dał je uzdrowicielowi. - Na to liczyłem - rzekł, gdy Matthew powiedział o bezproblemowym ich przyszyciu. Tylko dlatego je zbierał - czytał kiedyś, że było to możliwe przy pomocy odpowiednich zaklęć. Widząc jednak zamiary mężczyzny, zawahał się. Skoro gdzieś w okolicy kręcili się szukani przez nich czarodzieje, może powinien się rozejrzeć? Wcześniej tamta dwójka wręcz zmusiła go do działania w grupie, może przyszedł jednak czas, by rozdzielili się dla własnego dobra? - Nie, ja tu zostanę - powiedział, kręcąc głową, po czym poklepał torbę. - Mam pelerynę niewidkę. Poczekam tu na Ciebie, załatw to szybko. Będę tylko balastem - polecił, po czym uśmiechnął się słabo. Nie mogli marnować czasu - z młodego Fairwyna z każdą kolejną sekundą uchodziło życie i Matt powinien zająć się nim, skoro miał taką możliwość. Claude natomiast skierował różdżkę na swój nos i wymówił zaklęcie Episkey, by nastawić złamaną w pubie kość. Ukłucie bólu było na tyle silne, że jęknął i aż się skulił, chwytając się za nos, który zdawał się boleć jeszcze bardziej. Oparł się plecami o mur i odetchnął głęboko. Po upłynięciu kilku sekund ból nieco zelżał, choć sam Claude musiał zacząć oddychać ustami, ponieważ miał wrażenie, że skrzydełka jego nosa są nienaturalnie ściśnięte. No to sobie narobił... Sięgnął do torby i wyciągnął z niej pelerynę niewidkę, by chwilę później zniknąć pod magiczną tkaniną.
I - 90% (już czuję, jak mi się karma przeładowuje... xD) ekwipunek ten sam, tylko bez palców, bo daję Mattowi zanim się teleportuje
@Matthew Alexander: rzucasz 3 kostkami - literami i sprawdzasz czy teleportacja była udana. Kolejność kostek ma znaczenie. Wskazane wartości wyznaczają pewien zakres procentów, które musisz osiągnąć, aby mówić, o przekroczeniu progu - tzn próg 20% obejmuje zakres rzutu od B (20%) do C (30%), a D (40%) jest już osobnym progiem. Jeżeli w którymś z rzutów nie przekroczysz najniższego z progów (20%), teleportacja jest nieudana i nie daje żadnych efektów, więc pozostajesz w lokacji. Wówczas możesz spróbować ponownie, jeszcze raz rzucając trzema kostkami.
1. Cel: 20% - niewystarczające skupienie na celu może być niezwykle znamienne w skutkach, gdy niesiesz rannego. Dorzuć dodatkową kostkę numeryczną i odczytaj jej wynik. 1, 2 lub 3 gwarantuje niepowodzenie w określeniu celu. Zamiast do szpitala, aportujecie się w samym środku lasu. 4 i 5 wyrzuca was do miasta. Jeżeli uda Ci się wyrzucić 6, jakimś cudem w ostatniej chwili udaje Ci się skupić na celu i trafiacie do szpitala. 40% - Określenie celu nie poszło Ci najlepiej. Masz 50% szans na aportację we właściwym miejscu. Wspomóż się kostką numeryczną - jeżeli wynik jest parzysty, MG dowolnie określi lokację, w której się pojawiacie. Jeśli jest nieparzysty, rozpatruj wynik według progu 60%. 60% - Niepewność celu gwarantuje lekkie zboczenie z trasy. Aportujecie się kilka przecznic od szpitala i resztę trasy możecie pokonać na pieszo. 80% i więcej - Całkowicie poprawna teleportacja. Lądujecie dokładnie tam, gdzie zamierzaliście (chyba, że chcieliście aportować się w budynku, ale w kostce na wole trafi wam się upadek z wysokości - w takich przypadkach MG samodzielnie określi miejsce lądowania) 2. Wola: 20% - Silna wola jest niezbędna podczas teleportacji. Tutaj jej zabrakło, co zaowocowało zupełnym brakiem efektu. Możesz spróbować ponownie, rzucając znów trzy kostki. 40% - Wola nie była stabilna. Chcieliście deportować się wspólnie, ale zamiast tego, w podróż wyruszył jedynie jeden z was. Dorzuć kostkę numeryczną - jeżeli wynik będzie parzysty, deportowałeś się sam, pozostawiając Cezara z Claudem. Jeśli wynik jest nieparzysty, efekty Twojej teleportacji odczuje jedynie Cezar. 60% - Twoja wola okazuje się na tyle silna, aby deportacja była udana... lecz czy aportacja we wskazanym miejscu również powinna taka być? Niekoniecznie, jak się okazało. Czeka was twarde lądowanie. Zamiast aportować się na ziemi, magia wyrzuca was w powietrze i spadacie z wysokości... no właśnie, jakiej? Dorzuć dodatkową kostkę literę, a ona wskaże wysokość (w piętrach), według której MG rozpatrzy obrażenia jakich doznajecie. 80% i więcej - Perfekcyjna wola skutkuje udaną deportacją oraz aportacją. Oby namysł oraz cel również okazały się wystarczające. 3. Namysł: 20% - Bez dobrego namysłu nie ma poprawnej teleportacji. Wystarczyła jedna sekunda rozproszenia, aby was rozszczepić. Dorzuć dodatkową kostkę numeryczną, aby MG wiedział jak mocno może się poznęcać. 1 lub 2 oznacza, że obrażenia będą niewielkie, 3 i 4 - średnie, a 5 i 6 skutkuje poważnym uszkodzeniem. 40% - Namysł nie przyszedł Ci z łatwością, jedno z was się rozszczepia. Dorzuć dwie kostki numeryczne. Wynik pierwszej określa osobę (Matthew - parzysta, Cezar - nieparzysta, drugiej stopień uszkodzenia (rozpatrywany tak jak w progu 20%). 60% - Namysł nie jest perfekcyjny, ale wystarczający, aby uniknąć katastrofy. Aportując się zauważysz, że brakuje Ci paznokci w lewej dłoni... i palców Cezara, które przed teleportacją przekazał Ci Claude. Fairwyn traci jedynie kilka włosów - na czubku jego głowy widnieje teraz łyse miejsce wielkości kurzego jaja. 80% i więcej - Idealny namysł niweluje możliwość rozszczepienia się.
W razie aportacji w innym miejscu niż Święty Mung, prywatnie podlinkuje Ci miejsce, w którym powinieneś napisać posta 48h na odpowiedź - jeśli teleportujesz się do Munga, sam wybierasz lokację.
______________________
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Miał nadzieję na powodzenie teleportacji, nie. Musiała ona się udać, kiedy to zadecydował - jak bardzo jednak mylił się w tej kwestii, sam nie był w stanie stwierdzić. Czy był na tyle stabilny, czy jego psychika mogła to wytrzymać? Jeden moment, jeden cel, jedna próba zakończona fiaskiem, brak jakiejkolwiek reakcji. Tak samo jak znajdował się, trzymał dłoń Ceasera, opierał kolano o zimny bruk, tak samo nie przenieśli się do miejsca, w którym to powinni się znaleźć. Głębszy wdech, głębszy wydech, wypuszczenie z płuc całokształtu powietrza, które się w nich zagnieździło na dobre; poczuł nieznaczne drgnięcie własnej dłoni, zmęczenie, zimny pot oblewający jego skórę, gęsią skórkę przechodzącą charakterystycznie przez sklepienie pleców, uderzenia serca z pulsowaniem wyczuwalne także w głowie. Co czuł? Strach? Przecież nie miał opanowania nad tą sytuacją; starał się przybrać maskę spokoju, co nie zmienia faktu, że tego nie było po nim widać. Musiał się skupić, musiał znaleźć spokój, musiał przede wszystkim pomyśleć o młodzieńcu, który powoli odchodził, który powoli składany był w ręce samej postaci trzymającej charakterystyczną kosę. I o ile kolejna próba się nie udała, o tyle zachciał spróbować tego jeszcze raz - co było wystarczającym błędem, co przyniosło wraz ze sobą niezliczone nieszczęścia - przynajmniej z początku. Po pierwsze - nie teleportował się, aczkolwiek potomka rodziny Fairwyn nadal nie było, jakby przeniósł się bez niego. Nie widział, gdzie ten dokładnie trafił, gdzie ten dokładnie się znajdował, czy przypadkiem teleportacja nie rozszczepiła go do tego stopnia, że nie będzie można niczego zbierać. Po drugie - poczuł ból przeszywający jego lewą rękę, a następnie usłyszał charakterystyczne uderzenia cieczy o brudną kostkę brukową. Bliższe oględziny oraz nagłe chwycenie się za dłoń wraz z silnym syknięciem, zaciśnięciem bardzo mocno zębów; dawno nie odczuwał bólu zadanego magią. Był inny, specyficzny, a przede wszystkim pozwalał uwolnić się od problemów umiejscowionych pod kopułą czaszki. W związku z czym prawy kącik ust podniósł się nieznacznie do góry. - Kurwa. Jego. Mać. - powiedział, tym samym puszczając, mimo mimowolnego uchwytu, skaleczoną dłoń, by w dość szybkim tempie chwycić za ostatni eliksir wiggenowy znajdujący się w jego torbie. Usiadł tuż nieopodal Claude'a, ale na tyle odpowiednio, by oszczędzić mu tego obskurnego widoku; przytrzymał skaleczoną, drżącą ręką flakonik oraz duszkiem wypił jego całą zawartość, następnie odstawiając przedmiot do torby. Miał nadzieję, że to pomoże w pewnym stopniu uleczyć rany na tyle, by nie musiał się nimi przejmować - w przeciwnym wypadku miał przygotowaną różdżkę, by móc samodzielnie poradzić sobie z problemem, tym razem znowu z zastosowaniem magii. Czy było to jednak konieczne? Sam nie wiedział. Przy okazji stracili palce młodzieńca, a ból zdawał się być niemiłosiernie dokuczający.
- Różdżka - najbardziej podstawowa, wylosowana na początku (ukryta w rękawie, niewidoczna); - Czyszczący Rany x1, Morphius x1, Felix Felicis (jedna porcja) (wszystkie po trzy użycia minus Felix Felicis); - Bransoletka z ayuahascą; - Różdżka Cezara;
Claude uznał, że teraz już wszystko powinno iść w porządku. Niestety los chciał inaczej. Zajął się sobą, rozmasowywaniem obolałych nozdrzy od zbyt mocnego działania zaklęcia, którym chciał nastawić złamany w pubie nos. Ból nieco go zamroczył. Zacisnął oczy i skupił się na uspokojeniu oddechu i wciąż walącego w piersi serca. Usłyszał obok charakterystyczny dla teleportacji trzask i nie spodziewał się, że chwilę po tym usłyszy siarczyste przekleństwo z ust... Matthew? Natychmiast otworzył szeroko oczy i zdarł z czubka głowy pelerynę, by swoją bladą, piegowatą twarz skierować w stronę stojącego w uliczce uzdrowiciela. Co ciekawsze - Caesara próżno było szukać wśród nich. Zamrugał, po czym zapytał nosowym głosem: - Co się stało? Gdzie ten młody? Co jest? - Podczas zadawania tych pytań Matt zdążył umościć się obok niego przy murku, ale jakoś tak dziwnie się wykręcał. Claude aż bał się sprawdzać, co się działo z mężczyzną. Też mógł nie mieć ręki... Oparł się tyłem głowy o zimne cegły i westchnął na tyle głęboko, na ile pozwalał mu zatkany nos.
Dalsze losy Cezara poznamy po przerwie na reklamę pod koniec wyprawy. Tymczasem Matthew cierpiał po utracie paznokci, które dosłownie wyrwano z jego ciała. Krew spływała z jego dłoni tak długo, aż nie zażył ostatniej porcji eliksiru. Bolesne rany zaczęły się zasklepiać, chociaż opuszki mogły być tkliwe przez najbliższe pół godziny. Niemniej, paznokcie odrosły i wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku. Tylko ta nieobecność Cezara była nieco… niepokojąca. Żadne z was nie mogło wiedzieć co się z nim stało, a niewiedza drążyła umysł bardziej, niż najstraszniejsza z prawd. Może pod koniec zadania przyjdzie wam zmierzyć się ze skutkami waszego działania… a właściwie jego braku. Kiedy tak jedno z was siedziało na ziemi, a drugie podtrzymywało mur, Claude spostrzegł jak coś, a raczej ktoś wam się przygląda. Niewielka, skurczona postać natychmiast umknęła przez wzrokiem rudzielca, znikając zza rogiem i uciekając na drogę prowadzącą na główną ulicę Nokturnu. Teraz mieliście już pewność, że jesteście obserwowani.
Podejmijcie akcję. Możecie samodzielnie opuścić ten temat i podążyć do dowolnego miejsca w granicach Londynu. W razie problemów z decyzją piszcie do mnie na priv, podrzucę wam odpowiednią lokację. Będę nadzorowała wasze działanie, więc możecie swobodnie wymieniać posty. Będę się też udzielać w razie potrzeby określenia skuteczności akcji lub w wypadku pokierowania NPC… więc pewnie już za moment. Czas na udzielenie odpowiedzi zostaje określony na 72h z możliwością przedłużenia ze względu na okres świąteczny.
______________________
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Los sobie z nich kpił, śmiał się z obydwóch w najmniej odpowiednim momencie. W międzyczasie Matthew zmagał się z własnymi myślami, czując, jak to wszystko w jego głowie zaczyna się walić, zaś do umysłu wpełza przerażenie - spowodowane przede wszystkim popełnieniem najbardziej radykalnego błędu, którego nie mógł odkręcić w żaden szczególny sposób. Los nie uśmiechał się do niego, los podkładał mu kłody pod nogi, a przede wszystkim starał się przywrócić go do porządku w postaci melancholii psychicznej; nihilizmu egzystencjalnego. Zacisnął mocniej dłonie w piąstki, gdy zdołał tym samym wypić odpowiedni eliksir - jego zapasy najważniejszego medykamentu skończyły się, a przede wszystkim wyczerpały do tego stopnia, że musiał być teraz o wiele bardziej ostrożny. Chłodne tęczówki zwróciły się ku rudzielcowi, zderzając tym samym z okrutną rzeczywistością. Czy Matthew ruszyłby za potomkiem Fairwynów? Owszem, gdyby nie fakt, że jeżeli te zakłócenia nie chciały go opuścić, to jednak nie mógł nadal ryzykować; a przede wszystkim nie mógł ryzykować bez odpowiednich eliksirów. Byłby idiotą, gdyby ruszył bez namysłu do podjęcia się kolejnej deportacji; zapewne skutecznie nieudanej. Usiadł zatem na murku, wepchnął własną dłoń między kędzierzawe włosy, spuścił wzrok na chodnik, powstrzymując się przede wszystkim od rzucania kolejnych przekleństw. W takich sytuacjach jak ta podwaliny złości skierowanej przede wszystkim przeciwko sobie, chciały wyjść w najmniej oczekiwanym momencie; rzadko kiedy zdarzało się jednak, by został do tego zmuszony. Trzy głębokie wdechy, gdy ciało drgnęło na ból, wspomnienie o nim, siedząc tym samym na zimnym bruku. - Deportował się beze mnie. - powiedział najbardziej szczerą prawdę, nie wiedząc nawet, dokąd będzie trwała ta rozmowa. Westchnął ciężko, czując delikatne drżenie własnych rąk. Czuł, że nie ma to zbyt dobrego kierunku; czuł, że przyczynił się do klęski pod względem uratowania młodzieńca. Szlag by to trafił. Najgorsze było to, że mógł coś zrobić, a jednak i tak spierdolił sprawę; poczucie bezsilności i wyrzutów sumienia zdawało się zbierać największe żniwa w jego umyśle. - Nawet nie wiem, czy trafił do Munga. - podzielił się kolejną ciekawostką, która dobijała umysł uzdrowiciela z widocznym efektem. Jeżeli trafił do szpitala, miał spore szanse na to, że ktoś się nim zajmie. Jeżeli nie - te znacząco zmalały. Przymknął na chwilę oczy; zmęczony, a przede wszystkim zepsuty od środka, jakby ktoś wprowadził całkowicie obcy mechanizm w rewiry jego schematu. Musieli go zostawić - nie mieli innego wyboru. Ryzykowanie rozszczepienia, ryzykowanie tego, że nie trafił, ryzykowanie tego, że pojawił się w innym miejscu… - Musimy ruszyć dalej. - oznajmił ostatecznie, spoglądając w jego stronę; innego wyjścia nie mieli.
Claude, choć już raz oczy wybałuszył, zrobił to ponownie. Jak to deportował się bez niego? Więc cały ten wysiłek w postaci prób ratowania jego palców, poranionej ręki i tak dalej - wszystko to poszło na marne? Nie czuł do Matthewa żalu, nie uważał, że mężczyzna zrobił to specjalnie. Zresztą jego wyraz twarzy mówił mu jasno, że był to wypadek przy pracy. Po prostu wypadek... Ale jakoś tak nie mógł w to uwierzyć. Zaczęli tak dobrze, zaczęli z przytupem! A teraz wszystko się sypało. Co im pozostało? Faulkner ukrył na chwilę twarz w dłoniach, po czym przejechał nimi po naznaczonej piegami skórze. Przetarł oczy, a następnie spojrzał w bok na uzdrowiciela. Choć wymuszenie, uśmiechnął się doń. - Do tej pory nawet nie wiedziałem, że coś takiego było możliwe - rzucił, parsknąwszy cicho. Nie było mu do śmiechu, lecz co innego mu pozostało? Mieli już na tyle obniżone morale, że chyba przestali wierzyć w powodzenie ich misji. Tak to jest, jak idzie się na poszukiwania złodziei i tajemniczych artefaktów z nieznajomymi. A może po prostu nie byli do tego odpowiedni? Skoro aurorzy sobie nie radzili i szukali ochotników? Czyżby porwali się z motyką na słońce? Nie zaczął jednak zastanawiać się głębiej nad tym tematem, ponieważ jego uwagę przykuł jakiś ruch przy wylocie z uliczki. Jego wzrok padł na skuloną sylwetkę, która gdy tylko na nią spojrzał, zniknęła za rogiem kierując się w stronę głównej ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Byli obserwowani... - Tak, wynośmy się stąd - powiedział jeszcze nosowym głosem, po czym poderwał się na proste nogi. Upchnął szybkim ruchem pelerynę niewidkę do torby - chyba nie miałby z niej teraz użytku. Obejrzał się za siebie, po czym skinął do Matta. - Prowadź.
/ztx2? idziemy stąd, ale jeszcze nie wiemy dokładnie dokąd. dogadamy się w ciągu dnia-dwóch
Świat wirował, świąteczna aura go przyćmiła, podobnie jak blask światełek. Aurora wiedziała, że jakakolwiek sytuacja nie może zmącić jej spokoju, dlatego też po spaleniu listu, który do niej dotarł, udała się w odpowiednie miejsce, gdzie miało dojść do przekazania niebywale unikatowego, czarnoksięskiego egzemplarzu. Szanowna kobieta musiała tym razem bardzo uważać, by nie narobić sobie żadnych kłopotów, a jak wiadomo – o te wcale nie jest trudno. Szczególnie tutaj – na Śmiertelnym Nokturnie, gdzie nikt sobie nie ufał i każdy spoglądał na siebie z cudacznego rodzaju podejrzliwością. Całe szczęście, że sylwetkę pracownicy ministerstwa skrywał czarny płaszcz, a jedynym znakiem rozpoznawczym dla kontrahenta była złota brożka, która znajdowała się na linii piersi kobiety.
Rzuć kostką i przekonaj się, co się wydarzy: 1,2 do wymiany doszło nader szybko. Mężczyzna poinformował cię o skutkach ubocznych dotknięcia materiału kamienia odsłoniętym fragmentem skóry i choć sama obcujesz z czarną magią, wzmianka o wysokiej ostrożności wprawiła cię w niemałe osłupienie. Spoglądałaś na nieznajomego, gdy ten mówił o paraliżu kończyny i padnięciu ofiarą klątwy… Pech chciał, że przebiegając czarodziej wytrącił ci z dłoni kamień, a ten dotknął jego szyi, gdy poszybował w górę. Przechodzień padł jak długi, a przemytnik szybko zabrał narzędzie zbrodni i ulotnił się. Sama podjęłaś się teleportacji, lecz straciłaś w trakcie 30 galeonów, co należy uwzględnić w odpowiednim temacie. 3,4 kamień, który pobłyskiwał w twojej dłoni był idealną błyskotką dla bardziej wymagających kobiet. Wiedziałaś, że element biżuterii może być tylko mistyfikacją, jednak nie podjęłaś się żadnej próby przeanalizowania tego. Dopiero po upływie kilku dni zdecydowałaś się po zasłyszeniu pogłoski sprzedać przedmiot na czarnym rynku – za co, o dziwo – zyskałaś aż 30 galeonów! Oczywiście, możliwe że po rozpracowaniu ów kamienia otrzymałabyś troszkę więcej, ale nie chciałaś czekać, bo szykowała ci się kolejna wymiana… Po nagrodę zgłoś się w odpowiednim temacie. 5,6 kiedy już mężczyzna oddał ci czarnomagiczny przedmiot, od razu postanowiłaś wrócić do domu. Pracowałaś nad nim wiele godzin, oczywiście wykorzystując wszystkie środki ostrożności, dzięki czemu odetchnęłaś z ulgą, gdy udało ci się odkryć nałożone na kamień inkantacje i wykorzystanie do zatrucia go ingrediencje. Spodziewałaś się, że ktoś mógł być aż tak bystry? Bez względu na wszystko – udaje ci się zyskać dodatkowe umiejętności, które będziesz mogła wykorzystać w późniejszym czasie. Po 1 punkt do CM zgłoś się w odpowiednim temacie.
______________________
Aurora Therrathiel
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : Znamię w kształcie listka na barku, tęczówki zlewające się ze źrenicami
Kawałek pergaminu otrzymanego z listem od przemytnika spłonął w kominku, ja zaś przebrałam się w ubrania bardziej odpowiadające okazji, a przy tym pozwalające mi nieco ukryć swoją tożsamość wyruszyłam w odpowiednie miejsce. Znałam ten fragment Nokturnu doskonale – nie dość, że niedawno pojedynkowałam się tutaj z Blaithin, to jeszcze było to miejsce wyjątkowo popularne wśród przemytników, bo patrole rzadko tu docierały. Sama wolałam się spotykać w bardziej kameralnych miejscach, jednak w tej sytuacji wolałam nie narzucać przemytnikowi lokalizacji, by nie ryzykować, ze zrezygnuje z transakcji. Stanąwszy w odpowiednim miejscu skryłam twarz za szerokim kapturem starając się wyeksponować złotą broszę, która miała przyciągnąć uwagę kontrahenta. Mężczyzna pojawił się bardzo szybko, po czym niemal bez słowa wręczył mi kamień. Zgodnie z instrukcją chwyciłam go przez rękawice, jednak historię o klątwach nie zrobiły na mnie szczególnego wrażenia – słyszałam je już setki razy, jednak wsłuchiwałam się w dalsząwypowiedź z uwagą, żeby o niczym nie zapomnieć. Niestety nie wszystko układało się po naszej myśli. Obok mnie i sprzedawcy naprędce przebiegł jakiś czarodziej, który uderzył przypadkiem w moje ramię, tym samym wytrącając mi kamień z dłoni. Artefakt poszybował w górę i odbił się od szyi mężczyzny, który momentalnie padł na ziemię skrajnie sparaliżowany. Mój kontrahent przeraził się chyba na tyle mocno, że nie chcąc ryzykować złapania zgarnął kamień z ziemi i błyskawicznie ulotnił się. Wiedziałam, ze zostanie tu i udzielenie mężczyźnie pomocy nie ma sensu – nie dość, że mogłam łatwo wpaść, to jeszcze nie byłam zbyt doświadczona w tak zaawansowanej magomedycynie i mogłam mu jedynie zaszkodzić. Nie widząc lepszego wyjścia teleportowałam się stamtąd na poddasze. Nieszcześliwie złożyło się, że podczas przemieszczania z mojej kieszeni wypadła gotówka. Trzydzieści galeonów nie było może zawrotną kwotą, niemniej jednak szkoda było mi tych pieniędzy, ale również wyjątkowo korzystnej okazji zakupy bardzo rzadkiego przedmiotu. Szlag by to trafił!
Tuż przed wyjazdem na szkolną wycieczkę, na który to zresztą namówił go Nathaniel, miał mnóstwo pracy. Dostawy towarów w pubie, poszukiwanie lokalu pod własną inwestycję, a jeszcze okazało się, że ktoś załatwił mu nowego klienta. W myślach przeklinał swój los, ale trudno byłoby zrezygnować z okazji do zarobienia paru galeonów, szczególnie kiedy upragniony przedmiot znajdował się stosunkowo niedaleko, bo północnych Niemczech. Leonel udał się do Hamburga z wypisanym przez znajomego przemytnika adresem. Niewielka, obskurna uliczka, na której końcu znajdował się sklep z dewocjonaliami. Tego jeszcze nie grali, choć w zasadzie musiał przyznać, że była to dobra kryjówka, niewzbudzająca na pierwszy rzut oka żadnych podejrzeń. Fleming wszedł do środka i już po krótkiej rozmowie z właścicielem sklepu rozprawiał na temat kadzideł o specyficznych, czarnomagicznych właściwościach. Niczym profesjonalista oznajmił, że nim dokona zakupu, musi zobaczyć przedmiot na żywo. Obserwował więc uważnie mężczyznę, szczególną uwagę zwracając na to, skąd ten wyciąga kadzidła. Szuflada, kompletnie niezabezpieczona. Amator. Ale za to amator z dobrym, drogocennym towarem. - To niestety nie to, co mnie interesuje. – Skłamał, udając zobojętniałego. Rzucił coś na odchodne i opuścił przybytek, ale nie na długo. Odczekał parę godzin, aż Niemiec zamknie interes, a następnie, pod osłoną nocy, włamał się do budynku. Facet zapomniał chyba o tym, że trzeba zadbać nie tylko o przykrywkę, ale i o odpowiednie antywłamaniowe zabezpieczenia. Drzwi bezproblemowo uległy pod naporem zaklęcia, a do otwarcia szuflady nawet nie była mu potrzebna różdżka. Zdziwił się jak łatwo mu poszło. A obawiał się, że ktoś będzie go szukał? Nie, przecież nikt nie będzie zgłaszał kradzieży czegoś, czego posiadanie jest niedozwolone. A czy miał na względzie potencjalną zemstę? Być może, chociaż nie sądził, by dla kogoś z Hamburga opłacalne było ściganie go poza granicami kraju, a nawet jeśli… zaraz wyjeżdżał, sam nawet nie wiedział dokąd, więc facet musiałby sobie z odwetem poczekać. Leo bez skrupułów zabrał więc kadzidła i opuścił sklep, pozostawiając po sobie wszystko tak, jak wyglądało na początku. W ten sposób opóźniał ewentualne zorientowanie się przez Niemca w sytuacji. Był usatysfakcjonowany. Opuszczał Hamburg z oczekiwaną wcześniej zdobyczą, którą od razu opchnął w ślepym zaułku na Śmiertelnym Nokturnie. Klient zapłacił mu umówioną kwotę i transakcja obyła się bez żadnych komplikacji. Dawno nie trafił tak prostej roboty, a przed zastrzyk dodatkowej gotówki przed urlopem z pewnością poprawił mu nastrój.
Nie miała pojęcia czemu nie potrafiła odpuścić. Zadręczała się tym wszystkim nie mniej, niż na samym początku. Powinna przywyknąć do sytuacji. Przecież nie zamierzała zdradzać jego sekretu, dlaczego więc tak strasznie bała się ewentualnych konsekwencji przysięgi? Wystarczyła ostrożność, czujność. Przecież chodziło tylko o milczenie. Nie mieli wspólnych znajomych, nie był jej taki bliski - prawdę mówiąc, nie miała nawet komu wygadać tego przypadkiem. A jednak dziwne sny męczyły ja po nocach, a w dzień miewała momenty, w których dreszcz niepokoju przechodził jej po plecach. Przejrzała książkę od Leo w tę i z powrotem, na próżno jednak było szukać w niej odpowiedzi. Znalazła sporo ciekawych zaklęć, ale nie było tam niczego konkretnego, o przysiędze znalazła kilka słów i niewiele one jej dawały. Coś z tyłu głowy podpowiadało jej, że ewentualne rozwiązanie nawet nie istnieje, ale nie potrafiła odpuścić. Parę razy przymierzała się do podejścia pod dział ksiąg zakazanych, ale w ostatniej chwili panikowała. Była prefektem. Nie mogła sobie pozwolić na taki wyskok i psuć opinii w szkole. Można by pomyśleć, że nokturn to jeszcze mniej odpowiedzialna decyzja, ale ona o dziwo uznała ją za mniejsze zło. W dodatku miejsce, w którym prędzej znajdzie odpowiedź na to pytanie. Zastanawiała się, jak dużą cenę jest w stanie za nią zapłacić i bała się swojej własnej odpowiedzi. Zrobiła dość mocny makijaż i ubrała buty na tyle wysokie, żeby dodać sobie kilku dobrych centymetrów, ale też na tyle niskie, żeby iść w nich pewnie. Chciała wyglądać na starszą, nie na dzieciaka błąkającego się w podejrzanej dzielnicy. Nie miała wyglądać na zagubioną i przestraszoną, ale to nie było proste, kiedy zjawiła się na granicy tego miejsca. Wyglądało niepokojąco i wiedziała, że wejście tam może wiązać się z kłopotami. Jaki miała wybór? Jakby się wycofała to i tak nigdy nie przestałaby się zastanawiać, czy ktoś jej tu nie pomoże. Musiała zaryzykować. Niepewnie i powoli opuszczała bezpieczną część Londynu, na jednym wdechu wybierając ciemną, pustą ścieżkę.
/nie rzucam, bo i tak za bardzo nie wchodzę i zaraz mnie napadną!
- Twoją cholerną wróżką chrzestną – zaśmiał się pogodnie, wcześniej odbiwszy od ściany i równym, wolnym krokiem zmierzając donikąd. Oczywiście, że liczył iż za nim podąży. Pieniądze jakie wyłożył były lokatą długoterminową i tylko od Blaithin zależało, czy opłacalną. Mógł stracić wszystko, jeszcze w tej samej chwili gdy wyszedł za próg antykwariatu, mógł jednak zyskać o wiele, wiele więcej. Ostatnio przykrzyło mu się siedzieć samemu w czterech ścianach, dlatego namiętnie pisał listy, jednak nie było to to samo, co rozmowa twarzą w twarz. Panna Dear, najprawdopodobniej bez wyraźnych intencji, dostarczała mu rozrywki, której łaknął bardziej niż pełnego brzucha. Była tak samo uparta jak na to wyglądała.- Jasne, czekam. Razem z odsetkami będzie to dwieście... nie, dwieście dwadzieścia galeonów. Chcesz konkretny termin spłaty, czy może postanowisz sprawić mi niespodziankę? Przyjmuję płatność w różnych walutach, ale żeby móc je wymienić, musiałbym Cię potem zabić. Rzucił jej przelotne, filuterne spojrzenie. Podążała za nim jak kózka na pastwisko. W którąkolwiek z zaplutych alejek nie skręcił, dzielnie dotrzymywała mu towarzystwa, krzywiąc twarz w grymasie jakiegoś wielkiego niezadowolenia. Była personą dumną, widać było to już z daleka. Tak dumną, że nie chciała przyznać się do tego, iż najwidoczniej i ona potrzebowała chwili oderwania od bycia po prostu sobą. Uśmiechnął się do tej myśli. Jeżeli w jego gestii leżał honor zapewnienia jej swojego rodzaju rozrywki, powinien postarać się chociaż odrobinkę. Przecież i tak to on najwięcej na tym korzystał. Nie uszli jednak daleko. Śmiertelny Nokturn nie był już taką ściśniętą w kącie ruderą jak kiedyś. Wiele do życzenia pozostawiał stan wizualny, czy całokształt stanu 'za witryną', jednak rozrastający się wrzód sposępniałych angielską pogodą zakamarków żywił się na arterii głównej bez skrępowania. Dawne, prowadzące donikąd zaułki skrywały skarby nowych, usianych kurzem i pajęczyną sklepików. Boczne uliczki pełne były obwieszczeń miniserialnych, ukrytych przejść, plakatów gończych i chwilowych, łatwych do zabrania stoisk z kradzioną biżuterią. To przy jednym z nich zatrzymał się Henley, namyślając się chwilę nad różnorakimi sygnetami (w większości pewnie zapchlonymi jakąś paskudną klątwą) i jedną, wyjątkowo pokraczną kolią. Osadzone na pajęczynie złotych nici perły odbiły się w jego skupionym spojrzeniu. - Wracając do Twojego wcześniejszego pytania, tak naprawdę chyba jestem nikim. Po prostu przydarzyło mi się stanąć wam na drodze nieprzyjemnej randki. Zawiedziona? – Odwrócił się w kierunku dziewczyny, zarzucając pozory zainteresowania asortymentem łykowatego, zgarbionego przy murze czarodzieja. Jedno spojrzenie na jego kaprawe, skryte pod brudnym kapturem oczy powiedziało Sweeney'owi tyle, ile wiedzieć powinien. Przyginający się w parodii pokłonu do ziemi jegomość był gotów zręczni niby młody pegaz napiąć się do skoku i po skrzynkach po lewej przesadzić mur, by zniknąć na niekończącej się mapie tej przykrej zarazy. Tylko wydawał się być nieco nieobecny. Obserwował bardzo uważnie, gotów wychwycić aurora i pójść w długą. Dwójka średnio zainteresowanych czarodziejów nie robiła na nim większego wrażenia. Co prawda parał się kradzieżą, lecz najwyraźniej na skalę większą niż ogołocenie dwóch, relatywnie pustych sakiewek. - Ważniejsze za to jest pytanie, czemu Ty, mała wiedźmo, podążasz za mną? – Nie musiał rozumieć jej zamiarów, pytanie należało raczej do form zapełniania czasu. Odpowiadając na nie, namyślając się przez chwilę jak ubrać zamiary w słowa, Blaithin widocznie mniej skupiała się na otoczeniu. Ciekawy był, czy zapamiętała, jak wrócić na główną aleję. Nie było mu dane jednak tego sprawdzić. Wróżka zniknęła, jak za dotknięciem różdżki, kiedy tylko odwrócił się do niej plecami. Dobry początek jak widać był jedynie snem smutnego chłopca. Nie pozostało mu nic innego, jak zająć się dalej swoimi sprawami, uprzednio oddalając się z miejsca i odrzucając zaplanowane dla krnąbrnej wiedźmy czary tam, gdzie ich miejsce - na śmietnik zapomnienia.
<Zgss>Informacje postaci:</zgss> <Zg>Posiadany przy sobie ekwipunek:</zg> wypisz dokładnie co masz przy sobie oprócz różdżki. Maksymalna liczba przedmiotów (w tym eliksiry) to siedem sztuk. <Zg>Wyrażam zgodę na:</zg> potencjalne szkody poważne, trwałe lub przewlekłe - wybierz i niepotrzebne usuń.
Ważne 1. W jednym poście jedna osoba może rzucić maksymalnie trzy zaklęcia dowolnego pochodzenia. Proszę wówczas wyraźnie napisać co dokładnie chcecie sprawdzić bądź wykonać z pomocą magii. Najlepiej określać zamiary w trybie przypuszczającym. 2. Po każdym poście Mistrza Gry macie maksymalnie siedem dni na napisanie odpowiedzi. Pamiętajcie, że jeśli napiszecie szybciej to dynamika będzie płynniejsza. Tempo zależy od Was choć osobiście wolałabym aby była jedna kolejka na siedem dni. 3. Między postami Mistrza Gry możecie wymieniać między sobą posty w dowolnej ilości byleby postać zaczekała z kolejnymi zaklęciami na reakcję MG. 4. Mini event prowadzi @Finn Gard, pytania można kierować na PW/GG.
Opis początkowy:
Wracasz po pracy, późne popołudnie a może wieczór? Niebo zachmurzone, w powietrzu unosi się zapowiedź deszczu. Idziesz uliczką i mimowolnie zauważasz, że jest tu tak cicho… nawet wiatr nie dociera do tych ścian. Czarodziejski zmysł podpowiada, że coś jest tu nie tak. Różdżka w Twojej kieszeni wibruje, drży jakby i ona wyczuwała, że w tym miejscu nie jest bezpiecznie.
Wtem do Twoich uszu dobiega rozdzierający krzyk. Krzyk pełen bólu, rozpaczy, wrzask błagający o litość bądź pomoc. Ten dźwięk niesie się echem po uliczkach, wrzyna się w mózg i pragnie dotrzeć do Twojego serca - czy masz odwagę sprawdzić co się dzieje? Czy wyruszysz za tym krzykiem? Czasu nie jest wiele… Wszystkie znaki na niebie i na ziemi mówią, że to nie jest zwyczajny napad na niewinną osobę. Krzyk ucichł, ale serce bije szybko i głośno. Nikt nie ma odwagi wyściubić nosa z ciepłego i bezpiecznego domu. Nic dziwnego, wszak czarodzieje mieszkający przy ulicy Nokturnu nie interesują się niczym poza czubkiem własnego nosa.
Dźwięk sprowadza Was wszystkich w to samo miejsce. Nieistotne kto przybył tu pierwszy a kto ostatni. Zastały w tej uliczce widok mówił jasno - dosłownie kilkanaście minut była tu jatka. Brukowany chodnik wyścielony jest ciemną krwią. Wystarczy zrobić jeden krok, a podeszwy butów przesiąkną świeżą posoką. Nie ma tu zbyt wiele miejsca, a sprawdza się tu powiedzenie "trzy osoby to już tłok". Macie przed sobą dwa budynki bez okien których ściany stykają się w jednym miejscu tworząc przy tym kąt. Dokładnie w tamtym miejscu wala się gruz, rozwalone na części beczki, deski, materiały, zniszczona przewrócona szafa czy jakiś wywrócony do góry dnem zardzewiały kufer. Największa plama krwi znajduje się nieopodal tamtego kąta, następnie rozpływa się na wszystkie boki. Na ścianach widać bryzgnięcia posoki. To dosyć niepokojący obrazek jednak najgorsze w tym wszystkim jest to, że po paru chwilach od Waszego przybycia do Waszych uszu dobiega zduszony płacz zmieszany z nieudolnym krzykiem. Ciężko określić źródło tego dźwięku jednak pewne jest, że ta osoba bardzo cierpi. Oprócz Was nie widać tu nikogo innego.
Co robicie?
______________________
Damien D'Arcy
Wiek : 36
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : drobna blizna przecinająca prawą brew
Informacje postaci: Posiadany przy sobie ekwipunek: - Wyrażam zgodę na: tak naprawdę to świeżą postać więc wolałabym nie zaczynać od trwałych, nieodwracalnych zmian, ale rozumiem, że takie jest ryzyko, ale jeśli by się dało go wolałabym coś odwracalnego. XD
Dzień w pracy wydawał się do granic wytrzymałości zwyczajnie... Przeciętny. Damien nie lubił przeciętności. Przeciętność go męczyła. Szukał w swoim życiu ciągłych wrażeń. Próbował stabilnego życia, ale nie lubił się z nim. Kiedy wydawało mu się, że już się ustatkował. Zakochał, znalazł stałą pracę, zwykle wtedy jego miłość okazywała się czyjąś żoną, albo od początku wiedział, że nią jest, ale nie mógł jej nie ulec. Taki już był. Ciągnęło go do ekscytacji. Niepewność... Na niej dorastał. Był do niej przyzwyczajony. Nie miał trudnego dzieciństwa, tylko trochę inne od swoich rówieśników. Przechadzając się drogą na skróty, słysząc krzyk, czy czuł trwogę? Mieszankę zdenerwowania i ekscytacji. Tak. Ale nie strach. Jeszcze nie. Kącik ust drgnął mu ledwie postrzeżenie. Wbrew pozorom nie w zadowoleniu. Musiałby być sadysta, żeby cieszyła go krzywda innych osób. A ten dźwięk... wydawał się wdzierać do duszy i wyrywacz z namiętnego serca ból, od którego chwilowo D'Arcy sie odizolował. Wrzucając zwinięty z kolein Podziemi Banku Gringotta tajemniczy kluczyk do kieszeni spodni, najpierw przyspieszył kroku, a później lekkim truchtem wybiegł na ślepa uliczkę. Odurzył go z odległości kilkunastu metrów zapach krwi... Metaliczny i intensywny, dobrze unoszący się w stęchłym powietrzu alejki Śmiertelnego Nokturna. Napiął mięśnie, zmuszając się do zatrzymania się w miejscu. Różdżkę miał już w pogotowiu od połowy drogi. Jeszcze nie widział dokładnego rozgardiaszu w zacienionym, zawalonym zaułku. Jedynie ogólny kształt. I słyszał szloch, o tyle niepokojący, że przyspieszył rzucenie zaklęć. - Homenum Revelio. Pierwszy czar rozświetlił nieco uliczkę, kiedy D'Arcy przyzwyczajał wzrok do cienia rzucanego przez dwa, pochylające się ku sobie budynki. Z daleka, w połączeniu z akompaniamentem dźwięków wywołujących gęsią skórkę na ciele, widok ten budził grozę. Dlatego zanim zrobił cokolwiek więcej, rzucił kolejny czar. Zwalczając w sobie chęć wbiegnięcie od razu ku źródle nieartykułowanych dźwięków. Instynkt bohatera na chwilę zepchnął na bok, póki jeszcze jego silna wola mu na to pozwalała. Póki oczy nie widziały jeszcze realnych powodów, dla których miałby całkowicie porzucić rozsądek i zdać się na zwykle impulsy. - Saperum Nom.
Wykonane akcje: - rzucone zaklęcie Homenum Revelio - rzucone zaklęcie Saperum Nom
Talia L. Vries
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Wisiorek z wiecznie kwitnącym, pachnącym asfodelusem.
Informacje postaci: Posiadany przy sobie ekwipunek: Eliksir wiggenowy (3/3) Wyrażam zgodę na: potencjalne szkody poważne, trwałe lub przewlekłe - wszystko i dużo!
Ostatnie tygodnie spędziła głównie w Ministerstwie Magii, gdzie mury budynku osłaniały ją przed wizją tego, jak świat powoli gaśnie, stygnie i namaka deszczem. Można było powiedzieć, że w końcu wzięła się w garść, starając się poskładać swoje jestestwo do kupy i podejmując jedyną rozsądną decyzję. Nie wyjedzie z Londynu. Ten, chociaż niezbyt przez nią lubiany, wrósł w nią jak plaster w na wpół zagojoną ranę i próba wyrwania się stąd była równie bolesna, jak oderwanie nasiąkniętego zaschniętą krwią bandażu. Łatwo było się przyzwyczaić do pozornego spokoju, dnia zlewającego się z dniem, kiedy to masz problem określić czy jest wtorek, czy może już piątek. Czemu więc szczypał on ją w opuszki palców, z każdym kolejnym zapełnionym małym druczkiem pergaminem? Czemu zamiast słodkości lenistwa, czuła w ustach rozlewającą się gorycz? Czemu wręcz nie mogła się doczekać, aż coś się wywróci, stłucze, wybuchnie i zmiecie porządek dnia codziennego? Może z łatwością odnajdywała się w chaosie, by sama była jego ucieleśnieniem?
Uważaj, czego sobie życzysz, mała aurorko. Życzenia mają szansę się spełnić.
Jak co dzień zażywała dawki smogu, podczas wieczornego spaceru z pracy. Myślami była gdzieś daleko, wyobraźnią uciekając z tych brukowanych ulic, które zdawała się znać na pamięć. Dosyć automatycznie zacisnęła pięść na kołnierzu swojego płaszcza, tak, by chłodny podmuch wiatru nie miał szans dostać się pod materiał bluzki – otóż całkiem przyjemny poranek zamienił się w paskudny wieczór, który na pewno zakończy się deszczową nocą. Podczas tej mechanicznej wędrówki, jedna ze sklepowych witryn zwróciła jej uwagę. Za szybą skrzat misternie wycinał wzory w ogromnej dyni, dopełniającej jesienną wystawę. Nie zwracał uwagi na kobietę, a i ta w ogóle zapomniała o jego istnieniu, kiedy z kolejnym podmuchem, wiatr przyniósł ze sobą nie tylko przeszywające zimno, ale i coś, co mogło być wycieńczonym błaganiem o pomoc. Mieszanką krzyku i zawodzenia, kipiącego od bólu. Gwałtownie odwróciła się w stronę ulicy, którą dotychczas miała za plecami.
Nokturn nawet w dzień wydawał się spowity całunem ciemności, pochłaniającym wszelakie światło, jakby myśli i intencje mieszkańców były tak złowieszcze i zatrute, że wpływały na odbiór otoczenia. Tymczasem był już późny wieczór, a nieliczne latarnie migotały leniwym światłem, które ledwo docierało do chodników. Przeżywała masywne deja vu. Z tyłu głowy miała wrażenie, że taka sceneria już się miała miejsce, że brała udział w przedstawieniu, które rozpoczynało się podobnie. W końcu czy nie z końcem poprzedniego lata znalazła w zaułku zakrwawioną Swansea? Najbardziej uderzała ją tym razem cisza - wszechobecna, wpychająca się do umysłu, dominująca. Ta cisza była gorsza od krzyku. Nienaturalna i tak niespotykana w tym miejscu. Zacisnęła dłoń na trzonku swojej różdżki, kierując się - jak miała nadzieję, w stronę wcześniej słyszanego dźwięku. Nie mając jednak szóstego zmysłu lokalizacji, zaglądała w ślepe uliczki i różne kąty. Nie znalazła nic - ani podejrzanego, ani zwyczajnego. Jakby wszyscy się pochowali w swoich domach, ślepi i głusi na to, co może rozgrywać się poza ścianami ich mieszkań. - A może tylko Ci się zdawało? - Podpowiadały jej własne myśli. - Nie... nie wiem. Nawet jeśli, nic nie szkodzi mi sprawdzić. Dlatego, kiedy w oddali zobaczyła czyjąś sylwetkę, nie wahała się ani chwili dłużej, tylko ruszyła w jego stronę, zanim ów człowiek zniknął za rogiem.
- Saperum Nom - Usłyszała głos mężczyzny, który wydawał się jej nieco znajomy. Jakby gdzieś miała z nim już do czynienia, chociaż pamięć nie ułatwiała jej dopasowania charakterystycznej barwy do ciała, nie podsuwając żadnych pomocnych wspomnień. Kiedy ten umilkł, do jej uszu dotarło coś jeszcze - szloch, cichy i stłumiony, ale z tej odległości dosyć wyraźny. Postawa nieznajomego wskazywała, że jest on raczej przypadkowym przechodniem, niż prowodyrem tego wydarzenia. Bo, chociaż ledwo było widać w cieniu wysokiego budynku, doszło tu do jakiegoś zajścia. Wszędzie rozrzucone były gruz i drewniane deski, a w rogu leżało coś na kształt przewróconego kufra - na co można byłoby machnąć różdżką, gdyby nie fakt, że na bruku i ścianach rozmazana była krew. W zagłębieniach chodnika zbierała się ona małymi kałużami i spływała w dół ulicy. Vries zacisnęła zęby, czując, jak włoski na szyi unoszą się i stają dęba. Ponownie, jak i w przypadku wydarzeń w Dolinie, do ostatniej chwili miała nadzieję, że to tylko zbieg okoliczności, wygłup, nadinterpretacja. Cuchnęło tu jednak od nadchodzącej śmierci. - Widziałeś co tu się wydarzyło? Zdecydowała się zaufać swoim przeczuciom, iż zarówno ona, jak i on znaleźli się tu, pchnięci chęcią pomocy. Nie była jednak głupia, więc różdżkę miała uniesioną, gotową do tego, by odparować zaklęcie, jeśli takowe poleciałoby w jej stronę. Pojedynkować się mogła po ciemku, ale rozmawiać wolała w dobrym świetle. Dlatego, zanim jeszcze odpowiedział, poruszyła nadgarstkiem. - Lumos maxima. Pomyślała, a kula światła zawisła pomiędzy nimi, rozpraszając promienie w szkarłatnej posoce. Było gorzej, niż pierwotnie sobie wyobrażała. Chociaż słodkość krwi od pierwszej chwili królowała na scenie, jej faktyczna ilość na niewielkim obszarze wydawała się wręcz przytłaczająca. Co jednak dziwniejsze, nie było tu widać kogo poza nimi. Doświadczenie nauczyło ją jednak, że nawet jeśli coś zdaje się nie widoczne, nie znaczy, że jest nieobecne. Chociaż natura pchała ją do przodu, rozsądek kazał zostać w miejscu. Wróciła spojrzeniem do mężczyzny, od razu go rozpoznając. - D'Arcy. Ni to stwierdziła, ni zapytała, nieco zaskoczona. Przez jakiś czas z rozmachem rozpisywali się w Proroku Codziennym o jego czynach, więc była zmuszona widzieć papierową wersję jego twarzy z odciśniętymi obręczami od kubka po kawie. Miała też przyjemność osobiście go przesłuchiwać. Nie wydawał się wtedy zdolny do zaatakowania kogokolwiek, upatrując sobie raczej zamki do skrytek. - Co tu ro... Przerwała. Nagle przyłożyła sobie palec do ust i nie znoszącym sprzeciwu spojrzeniem przezornie kazała mu się zamknąć, jeśli tylko chciał coś odpowiedzieć. Nie odwracając od niego wzroku, informująco kiwnęła głową w stronę wejścia do zaułka, w tej samej sekundzie niewerbalnie kończąc zaklęcie oświetlające.
Kroki stawały się coraz głośniejsze. Ktoś nadchodził.
Działania: - Lumos Maxima - identyfikacja D'Arciego, oświetlenie części zaułka. - Nox