Polana w tym miejscu jest dobrze nasłoneczniona i ukwiecona. Uczniowie, którzy zostali na weekend w Hogwarcie lubią rozkładać tu obszerne koce i oddać się odpoczynkowi, choć nierzadko przychodzą również z książkami. W okolicy panuje idealna cisza, przerywana jedynie odgłosami natury. W oddali widać trybuny boiska, a czasami latające małe punkciki, czyli zawodników odbywających trening.
Pomachała dziewczynie radośnie, szczerząc się. Jasne, że uważała, kogo wyzywa na pojedynek. Tak naprawdę nie było lepszej osoby od rywalizującej Ślizgonki, prawda? A że się lubiły, obecne wyzwanie było tylko dowodem na sympatię. Czy coś takiego. Zaśmiała się, widząc, że Rains coś nie może trafić. - Ale chociaż raz ci się udało, nie? - zapytała ze śmiechem. Sięgnęła po odrobinę śniegu, ale coś się nie chciał lepić. Bez zastanowienia pobiegła więc kawałek dalej, licząc, że może tam śnieg będzie bardziej mokry. Pokrętna logika, ale może autosugestia była wystarczająco silna, bo rzeczywiście w nowym miejscu szybciej udało jej się ulepić ładną kulkę. Zamachnęła się i... Zrezygnowała, uznając, że stąd nie trafi. Zamyśliła się na ułamek sekundy i pobiegła znowu w stronę, z której przyszła. Zatrzymała się, rzuciła i trafiła prosto w klatkę piersiową dziewczyny. Parsknęła śmiechem i wróciła do biegania, uznając, że ruchomy cel będzie trudniej trafić.
Trafianie stojący w miejscu cel było najwyraźniej dostatecznie trudne, skoro Rains nie trafiła do tej pory ani razu. Nie było więc nic dziwnego w tym, że kiedy - w odwecie za śnieżkę wycelowaną prosto w jej pierś - usiłowała przyłożyć białą kulą w biegającą jak dziki osioł Meg, ponownie zakończyło się to fiaskiem. Nashword powoli traciła cierpliwość do tej rozrywki. W końcu ileż można pudłować? Pierwszy raz od dawna poczuła, jak na jej policzki wstępuje delikatny rumieniec - zawstydzenia czy wściekłości? Nie miało to żadnego znaczenia. Gdyby ktoś zapytał, Rains z powodzeniem zwaliłaby wszystko na mróz. Wewnątrz gotowała się jednak z irytacji. Chociaż - jedna - kula! Spojrzała na Rodarte z ironicznym uśmiechem przyklejonym do ust. - Pożałujesz, kiedy wreszcie mi się uda - syknęła, przymierzając się do kolejnych prób. O Rains można było powiedzieć wiele rzeczy. Ale z pewnością nikt nie odważyłby się zarzucić jej odpuszczania, kiedy coś szło nie tak.
Aż normalnie miała ochotę podbiec i ją przytulić. No nie mogła patrzeć, jak ta zadziorna i wojująca Ślizgonka gotuje się z wściekłości przez złośliwość śniegu. Żeby dać jej fory, mogłaby na przykład podejść i stanąć metr od niej, żeby dać sobie wsmarować śnieg we włosy albo coś. Tyle że to byłoby za proste. Kto jak kto, ale Rains chyba nie chciałaby, żeby jakaś Gryfonka pozwalała jej wygrać przez poddanie się. To byłaby ujma na ślizgońskim honorze, czyż nie? A Meg chciała zadbać o samopoczucie koleżanki. Dlatego właśnie ulepiła kolejną śnieżkę i raz jeszcze trafiła dziewczynę. Tym razem w czoło. Oj. - Ej, ale bo ja chcę, żeby ci się udało! No, dawaj! Spróbuj jeszcze raz! Zaczęła podskakiwać w miejscu, pobiegła kawałek i rzuciła się na śnieg, robiąc aniołka i chichocząc jak nienormalna. Potem podniosła się, otrzepała i pobiegła dalej. Była jak psiak, który na widok pierwszego śniegu całkiem traci rozum.
To nie była zwykła śnieżka. To, co Rains formowała w rękach, było kulą furii! Nashword przykucnęła nad niezadeptaną kupką śniegu, obserwując spod byka poczynania Meg. Sama dobierała coraz więcej śniegu, a kula, którą trzymała, robiła się coraz większa i większa. Być może nie było to najbezpieczniejsze, bo robiła się również coraz twardsza, ale Ślizgonka nie potrafiła już nic na to poradzić. Jakiś mały natrętny głosik w jej wnętrzu powtarzał jej, że tym razem musi się udać, że kolejne pudło będzie ujmą na honorze! I to tak wielką, że trudno będzie to jakkolwiek wymazać. Gdy kula była już dostatecznie duża - i ledwie mieściła się w nie takich znowu dużych dłoniach Rains - dziewczyna wstała i przez dłuższą chwilę celowała we wciąż ruchomy cel. Merlinie, jeśli tym razem nie... Zanim mogła dłużej się nad tym zastanowić, wyrzuciła białą kulę i patrzyła, jak ta szybuje w powietrzu gdzieś w kierunku Rodarte. A może nawet nie tylko w kierunku, ale dokładnie w samą Gryfonkę! Biały puch rozbryzgał się na ramieniu Meg i Rains poczuła napływ nowej energii wymieszanej z ulgą, ale też satysfakcją. Być może jej starzy nie byli najlepsi, ale to w końcu oni powtarzali, że jeśli nie będzie się poddawać, to wszystko w końcu jej wyjdzie. - Następna będzie w twój pusty czerep! - zapewniła, uśmiechając się lekko pod nosem.
Tak więc biegała sobie niby sarenka po śniegu, ciesząc się tak piękną celnością i coraz większą ilością puchu, który przykrywał Rains, aż WTEM! Totalnie dostała śnieżką w ramię. W prawe ramię. Dużą, bardzo dużą śnieżką. I to rzuconą z taką siłą, że słonia by powaliło. Poleciała do tyłu i klapnęła ciężko na zmarzniętej ziemi. Była w szoku, tak szczerze mówiąc. Wiedziała, że prędzej czy później oberwie, ale no ej, to była trochę przesada! A jakby urwało jej rękę...?! Nie wstając nabrała trochę śniegu. Zamachnęła się, rzuciła i... Kulka nawet nie doleciała do celu. Spadła na ziemię dobrych pięć metrów przed Ślizgonką. Meg normalnie nie miała siły w ręce! I pewnie jeszcze dzisiaj wieczorem w miejscu uderzenia pojawi się wielki, soczysty siniak. Była tego pewna. Jasne, lubiła Nash. Istniała między nimi nić porozumienia i w ogóle, ale obecna sytuacja ani trochę się Meg nie podobała. Mało tego, dziewczyna autentycznie się wkurzyła. Nie zastanawiała się, czy Ślizgonka już miała ochotę poznać jej napady złości i czy ma do tego odpowiedni dystans. Było jej wszystko jedno. - Może byś tak uważała, co? Co, próbujesz mnie zabić w ramach zemsty za własnego zeza? Zastanów się czasem! - krzyknęła do niej ze złością, wstając.
Zajęta zachwycaniem się nad pierwszym dzisiaj trafieniem, kompletnie przeoczyła to, że jej śnieżka była tak duża i tak ubita. Być może - choć z pewnością ani na chwilę tego nie okazała - była ostatecznie nieco zdziwiona tym faktem, ale zdecydowanie bardziej zaskoczyła ją reakcja Meg. Cóż, spędziły razem trochę czasu, a jednak Rains nigdy nie miała okazji zobaczyć, jak panna Rodarte wpada w złość. I to tak nieoczekiwaną złość. Nashword szybko odzyskała utracony na sekundę rezon. - Hej! Opanuj się, co? - warknęła, mrużąc oczy. Mimo wszystko, zamiast rzucić kolejną śnieżkę prosto w Meg, upuściła ją obok własnej stopy. Merlinie, nie przyszła tutaj generować batalionu wrogów. Może jednego albo dwóch, ale... No. Bez przesady.
Cóż, taki temperament. Naprawdę łatwo było ją wkurzyć. Zdecydowanie nie potrzeba było do tego jakiegoś wielkiego wysiłku, bo wściekłość wywoływały totalne głupoty, które w jej głowie błyskawicznie rosły do rangi dramatów czy, jak w tym przypadku, zamachów na jej życie. A kto odpuściłby dybanie na własne życie? Zwłaszcza jeśli mówimy o osobie, która żyć naprawdę lubi. Plusem tego wszystkiego był fakt, że złość gasła równie szybko, co wybuchała. Tak więc teraz wystarczyło, żeby Meg podniosła się do pionu i już było w porządku. Ulepiła kolejną kulkę, wzięła taki wieeelki zamach... I rzucając, totalnie fiknęła na tyłek, znowu. Roześmiała się szaleńczo. Naprawdę aż nie mogła się uspokoić. Tym bardziej, że zauważyła, że śnieg przykleił się do jej rękawiczki i śnieżka nigdzie nie poleciała, tylko została jej w ręce. Można mieć zeza i nie trafiać, ale tak rzucać, żeby nie rzucić? Talent. Jak nic, wrodzony talent.
Czy ona naprawdę musiała tak ciągle biegać? Rains odsunęła się zapobiegawczo, obawiając się, że ostatecznie Meg skończy na niej, turlając się po białym puchu. I tak już dość dzisiaj oberwała, żeby pozwolić komukolwiek wepchnąć się w zaspę. A już z pewnością nie da się wepchnąć w zaspę jakiejś zdziczałej lasce. Wszystko jedno czy sympatycznej, czy też nie. Schyliła się, by ulepić kolejną śnieżkę. Raczej małą i puchatą. Nie miała ochoty na kolejny wybuch złości. Chociaż w normalnych okolicznościach byłaby skłonna pobić się z Rodarte na środku polany, teraz była już nieco wykończona i całkiem przemarznięta. Wojna nie była jednak jeszcze skończona. Rains zejdzie z pola bitwy dopiero wtedy, kiedy Meg zniknie pod górą śniegu i nie będzie mogła wstać o własnych siłach... Albo przynajmniej kiedy Nashword trafi jeszcze kilka razy. Zamachnęła się i... Tak! Idealnie w czoło! Jeśli tym razem Rodarte się nie wkurzy, Rains będzie chyba pod ogromnym wrażeniem.
Oczywiście, że musiała tak biegać. Czasem to nawet by chciała tak posiedzieć w jednym miejscu, ale jakoś nie szło. Nogi same się rwały do biegu. No a korpusik leciał za nimi tak siłą rzeczy. Byłoby w sumie dziwnie, gdyby nogi biegły, a cała reszta została w miejscu. To dopiero byłoby wbrew naturze, a nie to, co uznają niektórzy mugole, co nie? Przy drugim podejściu już udało jej się wstać. Energicznie się otrzepała. Nie da się zakopać! Nie, nie, teraz już będzie robić precyzyjne uniki i w ogóle. Nie ma trafiania w Meg. Nie da się! Jest silna, jest zajebista, jest zwinna, gibka i co tam jeszcze! Puf. Prosto w twarz. Pojawiło się pewnego rodzaju oszołomienie. Naprawdę się tego nie spodziewała. Bo gdzie te wszystkie hasła o...? Ech, nieważne. Ale żeby się zezłościć, to niee. To nie był powód. Zamiast tego wybuchła śmiechem i rzuciła w Rains nie do końca ubitym śniegiem. I trafiła! W nogę tylko, ale zawsze. Dobrze, że w ogóle doleciało. - Ha! - zawołała triumfalnie.
Po początkowych niepowodzeniach Rains coraz lepiej radziła sobie z celowaniem. Może to dlatego, że wreszcie przestała się spinać, a może po prostu praktyka powoli czyniła mistrza. Nie było więc nic dziwnego w tym, że kiedy Nashword wypuściła kolejną pigułę, ta trafiła prosto w klatkę piersiową Meg. - Co powiesz na to, żebym podbiła twoje serce, Rodarte? - krzyknęła, wykonując dziwaczny taniec zwycięstwa. Z pewnością, kiedy już emocje nieco opadną i Rains przestanie się ekscytować, wstyd pożre ją w całości. Ostatecznie bardzo rzadko zdarzało jej się utracić kontrolę nad własnymi emocjami, a kiedy już to robiła, z pewnością nie w miejscach, gdzie każdy mógł ją zobaczyć. Tak czy inaczej, każdy, kto znał Nashword, nie ośmieliłby się wypomnieć jej tego chwilowego pokazu triumfu.
Meg wiedziała, że nie ma się co spinać, bo to się źle kończyło. Nietrafianiem przede wszystkim. Albo rzucaniem czegoś, co zabijało. A to przecież wciąż tylko zabawa! Świetna zabawa, tak swoją drogą. Teatralnie złapała się jakoby za serce, trafione przed chwilą śnieżką. Drugą dłoń przyłożyła do czoła i już, już miała mdleć z tej miłości, kiedy parsknęła śmiechem i energicznie się otrzepała. - Nie masz szans, Nashword! - odpowiedziała, przyglądając się zaskoczona dzikim pląsom, które dziewczyna właśnie uskuteczniała. No cóż, tego się nie spodziewała... Zaczęła histerycznie się śmiać, aż łzy ciekły jej po policzkach całymi strumieniami. To był niezapomniany widok. Aż żałowała, że nie ma ze sobą jakiegoś aparatu, uwieczniłaby to i za każdym razem, gdy tylko byłoby jej smutno, patrzyłaby na ten taniec. Idealne do poprawienia humoru! Miała problem, żeby się uspokoić, więc kiedy sięgnęła po śnieg, ubiła go lekko i rzuciła, to kulka ledwo doleciała. Ale w nogę trafiła, a co. Byłoby w czapę, gdyby się nie trzęsła ze śmiechu, to na pewno.
Późne popołudnie. Zdawało się, że Wendy ma strasznie dużo czasu wolnego, którego nie potrafi w jakikolwiek sposób zagospodarować. W końcu po długich namysłach się poddała i po prostu poszła na spacer. Obeszła już cały Hogwart, kiedy w końcu po prostu postawiła stopę na polanie, gdzie chwilę później usiadła, wcześniej sprawdzając czy trawa jest mokra i czy się opłaca siadać. Na szczęście nie była za bardzo wilgotna, więc Wendy nie musiała się martwić o to, ze później będzie chodzić z mokrym tyłkiem po korytarzach. Zaciągnęła rękawy na ręce, żeby było jej cieplej, lekko zadrżała i spojrzała w niebo. Wszędzie chmury i zapowiadało się jakby miał padać deszcz. Też lepszej pogody na spacerek sobie nie wybrała.
Jak nietrudno się domyślić, żeby zatrzymać Casey'a w łóżku i na dobre wybić mu z głowy pomysł spaceru po szkolnych błoniach, potrzebowalibyśmy więcej niż ból kości, gardła i kaszel. Oczywiście był jeszcze ohydny lek, który miał za zadanie zbijać gorączkę. Działał, co do tego nie ma wątpliwości, skoro Ślizgon czuł się znacznie lepiej niż w dzień powrotu do szkoły, ale na pewno nie należał do najsmaczniejszych. A już na pewno Arterbury'emu brakowało jakiejś motywacji do picia tego świństwa w ilościach większych niż niezbędne minimum. Nie jego wina, naprawdę. Tak czy owak, miał dość siedzenia w czterech ścianach swojego dormitorium, tak, nawet jemu czasami się zdarzało, dlatego opatulił się szalikiem i zarzucił wierzchnią szatę, w duchu licząc na to, że na zewnątrz nie będzie aż tak znowu zimno. Właściwie to i tak było cieplej, niż na śnieżnej Syberii, ale wiadomo, że ulewa raczej nie sprzyjała takim popołudniowym wycieczkom. Całe szczęście, mróz postanowił odpuścić, a nawet te kilka stopni na plusie dodawało człowiekowi otuchy. Szkoda tylko, że krajobraz był całkiem szary, a niebo przesłonięte przez deszczowe chmury. Ledwie wyszedł na błonia, zorientował się, że nie on jeden chciał zaczerpnąć świeżego powietrza, a zidentyfikowanie dziewczyny, jako uczennicy domu orła nie stanowiło problemu. Wsunął dłonie do kieszeni, kontemplując, czy wypada do niej podejść, czy jednak najlepiej będzie pójść na łatwiznę i pannę zignorować. Stanęło na opcji pierwszej, chociaż wcale nie spodziewał się, że Krukonka to nie kto inny, jak panna Jose. - Zamierzasz się rozchorować? - rzucił, by zwrócić na siebie uwagę Wendy. Jego słowa, choć z pozoru miłe, tak naprawdę brzmiały dość prześmiewczo. Cóż, sam miał do zwalczenia jakieś pseudo-przeziębienie czy tam grypę, więc nic dziwnego, że uważał działania starszej za skończony idiotyzm... i niespecjalnie się z tym krył.
Nie trwało długo, zanim ktoś się zjawił na polanie. Nic dziwnego zresztą, tylko siedzenie w szkole nie działa na ludzi za dobrze, każdy musi wyjść na dwór złapać oddech. Chociaż dla wielu ludzi wychodzenie w taką pogodę nie miało najmniejszego sensu. Głównym powodem było właśnie przeziębienie. Chorowanie nie jest przyjemne dla ludzi. Jedzenie obrzydliwych lekarstw, które przyprawiają o ból brzucha. Nawet jeśli są nie dobre, to pomagają. Nic na to nie można poradzić, prawda? Najważniejszym jest pilnowanie, żeby się te lekarstwa zażywało. Jedzenie ich raz na jakiś czas wcale nie pomoże. Tylko stan się może pogorszyć, o. Brunetka słysząc znajomy głos, powoli odwróciła się w stronę jego właściciela. Tak jak myślała. To był Casey. Spojrzała w bok a później z powrotem na niego. - Zamierzam odetchnąć. - mruknęła, po czym odwróciła wzrok w stronę, w którą wcześniej patrzyła. - A Ty? Zamierzasz się bardziej rozchorować? - zapytała, lekko się uśmiechając do siebie. Z pewnością gdyby Wendy miała trochę bardziej czułe serce, zajęłaby się Caseyem. Niestety, a może stety.. znieczulica ją łapie jeśli chodzi o ludzkie samopoczucie.
Casowi te lekarstwa nie przeszkadzały nawet aż tak bardzo. Przecież musiał pić tylko jedno i pomimo nieprzyjemnego smaku, nie odczuwał większych skutków ubocznych - może poza wyjątkowo złym humorem sprzed kilku dni, ale temu akurat winna była choroba sama w sobie. - Martwisz się o mnie? - zadrwił, doskonale wiedząc, że podobna sytuacja nie miała racji bytu, kiedy rozmawiał z Wendy. Albo inaczej - nawet jeśli dziewczyna w jakiś sposób się nim przejmowała, za cholerę nie przyznałaby mu się do tego na głos. Casey, z kolei, nigdy nie naciskał, zwyczajnie nie czując potrzeby. Zresztą, na dobrą sprawę z Krukonką nie łączyło go aż tak wiele, a już na pewno ich relację ciężko było określić jako czysto przyjacielską. Właściwie nawet teraz zachowywali się bardziej jak obcy, zmuszeni do obcowania ze sobą - z dość sztywną wymianą zdań, bez kontaktu wzrokowego i czułych powitań. Co jednak ciekawsze, to akurat Arterbury'emu Koreanka w niczym nie przeszkadzała. Nawet lubił to jej niezbyt ciekawe i sztywniackie (jak sam często podkreślał) towarzystwo, zwłaszcza, że w gruncie rzeczy wiedział o Jose całkiem sporo... dla urozmaicenia, on nigdy nie odwdzięczył się jej tym samym. - Powiedzmy, że trochę świeżego powietrza mnie nie zabije, a przeciwgorączkowe świństwo powinno działać jeszcze przez chwilę. - Wzruszył ramionami, bez pytania decydując się usiąść na ziemi obok swojej rozmówczyni. Wciąż na nią nie patrzył. Nie było potrzeby.
Wendy źle przyjmowała lekarstwa, ale często nawet nie zwracała uwagi na to, że jest za zimno i że może się przeziębić. Jednym słowem, często miała problemy z tym, żeby o siebie zadbać. Później lądowała z wysoką gorączką, anginą czy jeszcze czymś innym w łóżku, a bądźmy szczerzy.. Wendy była dosyć podatna na choroby. - Czemu bym miała martwić się o takiego kretyna jak Ty? - wymamrotała, poświęcając mu chwile uwagi. - Wolne żarty. Tak jakbym nie miała się o co martwić, wiesz? - odparła jeszcze, dając mu jasno do zrozumienia, że nie lubi być niańką, więc jak się rozchoruje, to raczej na nią liczyć nie będzie mógł... no chyba, że to będzie straasznie poważne, a Krukonce zmięknie serce. Już od dłuższego czasu była obojętna na samopoczucie innych.. z tym, że akurat dla Arterbury'ego mogłaby poświęcić czas i służyć mu jako pocieszenie, cholera wie dlaczego. - Więc w zasadzie jesteśmy tu w tym samym celu. - a fakt, że zjawili się w tym samym miejscu o tej samej porze był po prostu przypadkiem.
- Kiedy ty nie masz się o co martwić, Wendy - zauważył rzeczowym tonem, posyłając dziewczynie ten swój firmowy uśmiech, który albo sprawiał, że brało się go za jeszcze bardziej uroczego... albo miało ochotę dać mu w twarz. Wszystko zależało od tego, czy Casey był przez daną osobę lubiany czy nienawidzony. Oczywiście spokojnie można też mówić o tych, którzy nie mieli okazji z nim porozmawiać i oceniali go tylko i wyłącznie po pozorach - ładnej, przyjemnej dla oka buźce, za którą kryła się cała masa sarkazmu i złośliwości. Cóż, chłopak naprawdę ładnie wpasowywał się w obraz takiego podręcznikowego Ślizgona - dwulicowego, ciężkiego do ścierpienia dupka. Jakoś niespecjalnie mu taka obiegowa opinia przeszkadzała, rzecz jasna. Bo niby dlaczego? - Wylewna jak zawsze. - Odezwał się ten, który zawsze tak chętnie prowadził z Krukonką rozmowy, odpowiadał jej i zwierzał ze swoich problemów. No pewnie! Z Cassiego był tak gadatliwy osobnik, że normalnie wszelkie plotkary winne były ugiąć kolana, bo nawet one nie wymawiały tylu słów w ciągu dnia, co on w ciągu godziny. Gówno prawda. Jeśli już, to właśnie arystokrata był tym, który w milczeniu wysłuchiwał Jose, jeśli dziewczyna tego potrzebowała. Ewentualnie pomagał jej dojść do siebie, w przypływie nagłego współczucia, ale nic poza tym. Na dobrą sprawę to ona wciąż nie wiedziała o nim dużo więcej niż przeciętny uczeń Hogwartu...
Zerknęła na niego zaraz po tym jak zapewnił ją, że nie ma się o co martwić. Czy ona na prawdę się nim przejmowała? Zwracała na jego samopoczucie? Spojrzała w bok, starając to sobie poukładać. Kiedy znów na niego spojrzała i zobaczyła ten jego cholerny uśmieszek, westchnęła cicho, obróciła się bardziej w jego stronę i złapała go za policzki. - Niee rób tego. Przez ten uśmiech nie jestem pewna czy chce Cię kopnąć czy zaciągnąć do łóżka. - wymamrotała, gapiąc się w jego oczy, a na koniec usiadła tak jakby ta scena nie miała nigdy miejsca. Nawet jej to jakoś specjalnie nie zawstydziło. Powiedziała to strasznie swobodnie. - A co mam Ci powiedzieć? Nic ciekawego się ostatnio nie działo, nie mam złego humoru. Jest normalnie.- odparła, przyciągając do siebie kolana i obejmując je. To prawda, Cas wiedział o niej wszystko, ona o nim tyle co nic. Głównie świadomość, że tak właśnie jest ją bardziej gnębiła. Skrzywiła się lekko. - Może tym razem Ty coś powiesz, Casey?
- W twoim wypadku bardziej prawdopodobna jest opcja druga, słońce - zadrwił, a ten sam uśmiech wciąż gościł na jego ustach i najpewniej nieprędko miał stamtąd zniknąć. Powiedzmy sobie szczerze, Casey doskonale wiedział w jaki sposób grać ludziom na nerwach, ale orientował się też, kiedy mógł po prostu tak żartować, a kiedy jego rozmówcy brali to droczenie się na poważnie. Oczywiście druga opcja też niezmiernie go bawiła, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości, jednak na dłuższą metę mogła okazać się kłopotliwa - nie z Wendy, gdzieżby tam, ale przykładowo z jakimś niezwykle nadgorliwym osobnikiem, a takich też było pełno. Wracając do rzeczy, z Krukonką mógł żartować z powodzeniem, bo zwykle nie brała tego za bardzo do siebie... chociaż fakt faktem, kłamstwem byłoby powiedzieć, że nie zdarzyło im się skończyć w łóżku. Powiedzmy, że to dobry sposób na rozładowanie napięcia i ewentualnie pocieszenie Jose, kiedy miała gorszy dzień. Nikt nie mówił, że Arterbury potrafił nawiązywać normalne i podręcznikowe wręcz relacje, prawda? - Przecież tego od ciebie nie wymagam, nie dopowiadaj sobie - prychnął. Czy on kiedykolwiek wymagał od dziewczyny wylewności i dokładnych sprawozdań z tego, co działo się wokół niej? No właśnie - nigdy. Inna historia, że potrafił być całkiem niezłym słuchaczem, więc jeśli tego potrzebowała, droga wolna. On sam nie obiecywał tego samego w zamian i poniekąd nie potrzebował. Zresztą, jeśli jemu zdarzało się potrzebować kontaktu z drugą osobą, zwykle nie rozwiązywał tego problemu słowami. Cassie po prostu nie potrafił rozmawiać na swój temat i tyle. - Zależy od tego, co chcesz usłyszeć.
- Żebyś się nie zdziwił. - wymamrotała pod nosem, chociaż prawdę mówiąc była pewna tego, że to druga opcja byłaby bardziej prawdopodobna, tak jak powiedział. Sama nie wiedziała czemu. Po prostu tak by było. Potwierdzał to też sam fakt, że owa dwójka już wylądowała ze sobą w łóżku, jakimś cudownym sposobem. Wendy nawet wtedy nie była do końca pewna jak to się stało. - Wiem, wiem. - odmruknęła cicho. To ona mu o wszystkim mówiła, prawie przy każdym spotkaniu. Dlatego, kiedy tym razem tak na prawdę nic nie mówiła bo nie chciała, lub nie miała też siły to po prostu było czymś niecodziennym. Zaciągnęła rękawy tak, żeby jej ręce nie zmarzły i spojrzała na niego kątem oka. - Czy ja wiem. Trudno powiedzieć, co chcę usłyszeć. - odparła, obdarowując go nieco bezradnym uśmiechem. Nie miała pojęcia od czego zacząć, ale i nie chciała zaczynać, żeby go nie wprowadzić przypadkiem w zakłopotanie.. albo raczej, żeby go przypadkiem nie zniechęcić ciekawością. - Zresztą, nie ważne. - odparła w końcu, przeciągając się. Po prostu nie będzie pytać. Casey wiedział, że jeśli byłoby coś na rzeczy, to Wendy mu pomoże.. w cielesny czy inny sposób.
Uniósł brew. Czy Wendy byłaby w stanie go uderzyć? Obstawiał, że tak, ale znaczyłoby to tyle, co nic. Zwłaszcza, że w ich obecnym położeniu Ślizgon zdążyłby zareagować na tyle szybko, by uchronić się przed ewentualnym kopniakiem, posłanym w jego stronę. Co poradzisz? Trzeba sobie jakoś radzić, a akurat on nigdzie nie ruszał się bez różdżki. - A nie mam racji? - zapytał, czysto retorycznie. Przecież gdyby jego wcześniejsze stwierdzenie nie było poparte przez fakty, starsza mogłaby jeszcze wybrzydzać. Ale tak? Kiedy wcześniejsze sytuacje wyraźnie świadczyły na jego korzyść? Nie ma mowy. - Cóż, w takim razie nie oczekuj ode mnie, że będę czytać ci w myślach - burknął, chociaż tak naprawdę, nawet gdyby Jose zadała mu jakieś pytanie, zbyłby odpowiedź czymś mówiącym niewiele, albo po prostu je zignorował. Ewentualnie skłamał, bo przecież przychodziło mu to niezwykle łatwo. Szczególnie w takim zestawieniu. Z drugiej strony, istniała szansa, że akurat tej konkretnej Krukonce zdecydowałby się w końcu coś zdradzić - niewielka, marna, ale jednak istniała. Na pewno większa, niż wtedy, gdybyśmy mówili o kimś innym. - Merlinie, przecież cię nie zabiję, jeśli powiesz coś durnego - burknął, słysząc jej kolejne słowa. Okej, był skończonym dupkiem, bezuczuciowym draniem, który bez najmniejszych oporów wykorzystywał ludzi w swoim otoczeniu, ale znowu nie przesadzajmy. Jak zostało wspomniane, Wendy mogła liczyć na odrobinkę więcej niż znaczna część społeczeństwa. To też nie tak, że jej nie ufał, może nie w pełni, ale w jakimś tam stopniu, gdyby rzeczywiście sytuacja go do tego zmusiła, spokojnie rozważałby kandydaturę panny Jose.
Pewnie,że byłaby w stanie! No co? Dziewczyna nie może uderzyć chłopaka? Chociaż z relacją, jaką ma z Caseyem, owe uderzenie wyglądałoby jak zwykłe pacnięcie w łeb, delikatne na dodatek. Nie musiałby używać różdżki, tylko żeby się obronić prawda? To przecież nie potrzebne. Casey jest chyba wystarczająco silny, żeby zapobiec uderzeniu nie korzystając z pomocy magii. - Niech ci będzie. - potwierdziła w końcu, dając po prostu za wygraną. Po prostu nie miała siły, żeby się wykłócać. Chociaż, będąc szczerym, to wykłócanie się byłoby zbędne. Dobrze wiedziała, że Ślizgon ma racje. Dobrze wiedziała, że prędzej wylądują w łóżku, niż Wendy go pobije. - Nie oczekuję. Nie wiem co bym chciała od Ciebie usłyszeć, to wszystko. - dodała jeszcze, spoglądając na niego kątem oka. Powinna się już dawno przyzwyczaić do faktu, że Arterbury mówi o sobie strasznie mało. Właściwie to w ogóle na swój temat nie mówi. Nic dziwnego, w końcu Ci bardziej zamknięci w sobie milczą, czego niestety nie widać po Wendy. Jest przy nim dosyć otwarta, w co aż trudno uwierzyć. - Przez tą pogodę przespałabym cały dzień. - wymamrotała. Nie, to nie jest żadna propozycja. Chciała po prostu przerwać cisze między nimi. O, kolejna rzecz, która jest wręcz niesamowita. Wendy chce rozmowy. Dodatkowo zimno jak cholera - zaklęła w myślach, besztając się jeszcze o to, że nie ubrała się cieplej.
Nikt jej nie zabraniał, jeśli być szczerym. Tylko należy pamiętać, że akurat Casey nie czułby najmniejszych oporów przed tym, by jej oddać. Ot tak, po prostu. Prawdopodobnie nie zrobiłby jej krzywdy, w końcu mimo wszystko cenił Krunkonkę, ale z różdżką w ręku wszelkie granice i to, że ma do czynienia z dziewczyną zostałyby zapomniane. Inna opcja to to, że cios by zablokował i mocnym ściśnięciem przypomniał gdzie leżał koniec jego pobłażliwości względem Wendy. Takie przyjazne "pacnięcia" to z kolei zupełnie inna sytuacja, więc w granicach rozsądku spokojnie mogły mieć miejsce. Ślizgon niewiele by sobie z nich zrobił i nawet nie próbowałby swojej towarzyszki blokować. Jak zawsze zresztą. Przecież nie miał powodów, przynajmniej tak na co dzień, bo wiadomo, że z uszkodzonym, bolesnym ramieniem nieprzyjemnie byłoby na przykład w nie oberwać! - Jak sobie życzysz - mruknął iście oficjalnym tonem. Dlaczego nie? Mógł sobie pozwolić na takie swobodne zachowanie, żarty poniekąd i drażnienie się ze starszą dziewczyną. Przecież Wendy naprawdę mogła być zaszufladkowana jako jego przyjaciółka. To też jasno mówiło, że nie będzie miał większych oporów przed wykorzystaniem jej, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale może tę część przemilczmy - czego Krukonka się nie dowie, to jej nie zaboli. A po co psuć coś, na co pracowali od dość dawna? - Jak się zdecydujesz to powiedz. - Przymknął oczy, przeciągając się leniwie. Fakt. Mówił tyle, co nic. Na dobrą sprawę to chyba żadne z jego znajomych z Hogwartu nie wiedziało zbyt wiele - pomijając oczywiście tych, którzy znali go od dziecka, arystokratów z jakimi przyszło mu się spotykać, kiedy jeszcze mógł z dumą nosić nazwisko Arterburych, zanim matka postanowiła go (tymczasowo) tego przywileju pozbawić. Z drugiej strony, przecież do dziś w towarzystwie uchodził tylko i wyłącznie za członka tego rodu, ale to inna sprawa... sam fakt, że w papierach widniało to przebrzydłe "Marvell" skłaniał chłopaka do podobnego myślenia. - Czy ja wiem... ostatnimi czasy jest już trochę lepiej. Deszczowo, ale przynajmniej zaczęło się ocieplać.
- W porządku. - odparła z lekkim uśmiechem. Z pewnością w końcu go o coś zapyta. Może nie teraz, może za kilka dni, tygodni, miesięcy czy może lat. Może w tym czasie Casey uzna, że jednak chce coś o sobie powiedzieć, więc nawet pytać nie będzie musiała? Na pewno to jest mało prawdopodobne, natomiast mała ilość wiary czy też nadziei jest. Ziewnęła po raz kolejny. Wendy robiła się coraz bardziej zmęczona. Ocieplało się, ale deszczowe pogody strasznie rozleniwiały, do tego stopnia, że niektórzy mogą po prostu przesypiać całe dnie i nic innego nie robić tylko się lenić. Pociągnęła nosem ze spuszczoną głową. - Mam nadzieję, że niedługo będzie tylko słonecznie. Przez ten wieczny deszcz i chmurzyska nie potrafię się utrzymać na nogach. Jestem padnięta jak cholera.- spojrzała na niego. Chciała powiedzieć coś w stylu "nie chcesz porobić mi za poduszkę", ale ugryzła się w język, żeby nic takiego nie powiedzieć. W sumie myśląc logicznie, skoro jest śpiąca to powinna wrócić do swojego pokoju.. Wendy po prostu nie chciała jeszcze zostawać sama.
- Czasami zastanawiam się, czemu ci na to pozwalam... - mruknął, w dość jednoznaczny sposób poklepując swoje uda, chwilę wcześniej prostując kolana, żeby w ogóle jej to umożliwić. W gruncie rzeczy było w tym równie dużo beznamiętnego przyzwolenia, co jakiejś bliżej nieokreślonej definicji sojuszu. Przecież byle komu nie pozwalał na taką poufałość, a chociaż nie uważał, żeby potrzebował tego, by poniekąd zatrzymać Wendy po swojej stronie, nawet Casey'owi zdarzały się takie przebłyski solidarności czy zwykłego koleżeństwa. - Tylko ostrzegam, że jak zaśniesz, to cię tutaj zostawię. Nie uśmiecha mi się targać cię nieprzytomnej przez całą szkołę i pół błoni. - Chyba nawet nie musiał tego mówić, prawda? To raczej oczywiste, że na Jose czekałaby niezbyt przyjemna pobudka, bo Marvell raczej nie czułby potrzeby, by nawet poinformować ją o tym, że zamierza się oddalić. W przypływie wspaniałomyślności może kogoś by po dziewczynę posłał, ale to mało prawdopodobna opcja. - Jak na Krukonkę nie masz za grosz pomyślunku. O wiele lepiej wyspałabyś się w swoim pokoju. Chyba, że aż tak zależy ci na moim towarzystwie. - Mrugnął do niej, robiąc to w ten wręcz boleśnie pokazowy sposób, który jasno mówił, że gest ani nie jest szczery, ani nie ma nic wspólnego z pozytywnym nastawieniem co do osoby odbiorcy.
- Kto wie? - oparła, słysząc jego pytanie. Sama zaś zaczęła się zastanawiać nad rzeczami o które mogłaby go zapytać. Właściwie, to nie było wielu rzeczy o które chciała go zapytać. Najgorsze - lub najlepsze, trudno powiedzieć - jest to, że za każdym razem jak chciała wymyślić jakieś sensowne pytanie, które mogłaby skierować w stronę Casey'a.. wyczuwała po prostu pustkę w głowie. Może po prostu nie chciała nic wiedzieć, a odkryć osobiście podczas ich kolejnych zbliżeń? Była też ciekawa, czy nadejdzie dzień w którym Casey potrzebując bliskości stanie się takim malutkim szczeniaczkiem, który będzie spoczywał w jej ramionach? Niesamowite jak myśli potrafią obrać inny kierunek i z czegoś poważnego wyjdzie coś.. głupiego. Doskonale wiedziała, że do niczego takiego nie dojdzie. Nie wiadomo też, czy dojdzie do ich następnego zbliżenia, więc po co zaczęła myśleć o tak beznadziejnych rzeczach? - Nie martw się, nie mam zamiaru zasypiać. Jak będzie bardzo źle, to po prostu sobie pójdę. - zapewniła go, klepiąc lekko jego ramię. Nie mogła pozwolić sobie na spanie na dworze. Jeszcze kiedy jest tak cholernie zimno, to już wcale. Wolała swoje przytulne łóżko i ewentualnie Caseya. - Yah. - odmruknęła spoglądając na niego. - Myślisz, że przyjemnie jest siedzieć w tym zimnie. Ty - chorowity człowiek się przynajmniej jakoś ubrałeś na ten dwór. Ja mam tylko to. - burknęła lekko marszcząc czoło. Z pewnością gdyby teraz wstała i sobie poszła to nawet by nie kiwnął specjalnie palcem. Zresztą kogo to obchodzi. Po prostu chwile jeszcze posiedzi i wróci do swojego pokoju. Nie dlatego, że zwrócił na to uwagę, a dla tego, że po prostu tam będzie o wiele cieplej.