Wspaniale rozgałęzione drzewo rzucające przyjemny cień na znajdujące się pod nim osoby. Dzięki licznym gałęziom idealne do wspinania i przesiadywania na grubych konarach, rozmawiania z przyjaciółmi lub po prostu odpoczywania po mniej lub bardziej ciężkim dniu. Można znaleźć pod nimi duże żołędzie, idealne do prac plastycznych bądź rzucania w innych. Na jesień mieni się wspaniałą czerwienią i brązem, wiosną zaś można nacieszyć oko soczystą zielenią.
W sumie Ver nie wiedziała, jakim cudem Elenka się odmieniła, ale uznajmy, że był to jakiś cudowny zbieg okoliczności. Na dodatek dziewczyna będąc jeszcze królikiem bardzo nieładnie ją pogryzła i podrapała, ale na szczęście Vercia zdążyła dać jej z piąchy, co w sumie i tak niewiele dało. A potem jeszcze zamknęła ją w brzydkiej bańce, na którą Ver już nie miała sposobu. I przyszła jeszcze nauczycielka! I oczywiście wlepiła szlaban. Dlaczego ci nauczyciele zawsze lezą tam, gdzie nie trzeba? - Dobra, Elenka, nie kłóć się - mruknęła, przewracając oczami. Nie miała ochoty na wykłócanie się z tą babką, bo ta raczej nie należała do tych, co dało się ubłagać maślanymi oczami. - Veronique Lardeux, Slytherin.
No i masz! Jeszcze er stanęła po stronie tego babsztyla! -Nie Ver, będę się wykłucać! nie będę odwalać szlabanu tylko dlatego bo ona ma jskies widzimisie!- zawołałą spoglądajac na Ślizgonkę.- A z toba i tak mam do pogadania...- mruknęła przez zaciśnięte zęby. Odwróciła sie do nauczycielki. -A na czym dokladnie mialby polegac nasz szlaban? Pytała z czytej ciekawości... fajnie się skałada, że trafią do Aleksandra. W koncu rodzina, może dałoby się wyprosić coś łatwego, albo i moze czegoś by je nauczył? kto wie...
Nie podobała jej się ta niesubordynacja ze strony dziewczyny, która została nazwana Elenką. To było śmieszne, została złapana na gorącym uczynku i jeszcze próbowała się wymigać. - To nie jest żadne widzimisię, moja droga panno! A z panną Lardeux porozmawia sobie panna później - odparła stanowczo. Nie dziwiła się natomiast Ślizgonce, że ta szybko przyznała się, może myślała, że uniknie kary? - I jak już mówiłam, szlaban odbędziecie z profesorem Brendanem. Jemu pozostawię rodzaj kary do wykonania. I proszę o panny nazwisko, panno...? - dodała, kierując swe słowa głównie do czarnowłosej dziewczyny.
Gdy profesorka sytała ją o nazwisko tylko uśmiechneła się z kpinę. -Jak pani taka mągda, to nich pani sama się dowie. Ja nie podję nazwiska nieznajomym.- odparła patrząc na nią z wyższością. Zbyt zuchwale? nieee... To po prostu cała Elenka! Nie miała zamiaru podawać swojego nazwiska tej babie... I wcale nie przesadziła z tą nieznajomą! Na prawdę jej nie znała. Nawet nie wiedziała czego uczy! To pewnie dlatego, że nie chodziła na lekcje... e tam! Jej to pasiło. A że ta kobieta jest nayuczycielką domyśliła się po wieku. No sory, ale takich starych studentow juz tu nie ma.
Zachowanie Elenki zdenerwowało Abriendę do reszty. Ta pannica nie miała za grosz szacunku! Jakby była jakimś bóstwem, a reszta tylko pionkami na szachownicy. A Abrienda nie da sobą pomiatać, jeszcze by tego brakowało. - Za brak szacunku do nauczyciela wydłużam pannie szlaban, będzie trwał miesiąc. I niech będzie panna pewna, że poznam panny personalia. A wasze różdżki przekażę opiekunom waszych domów, oni wam je zwrócą - dodała, a po tych słowach udała się z powrotem do zamku.
Clara wolała przyjść na miejsce chwilę przed Bellatrix, trochę się uspokoić i przede wszystkim jeszcze raz przemyśleć to o co chciała dziewczynę zapytać, lub co jej powiedzieć. Szczerze mówiąc, wszystkie dotychczasowe scenariusze z góry odrzuciła - miała dziwne przeczucie, że Bellatrix nie potraktuje jej poważnie i zwyczajnie wyśmieje. Broń boże, blondynka nie chciała jej wypytywać o jakieś szczegóły związku z Danielem, czy coś, ale miło by było wiedzieć na czym się stoi. Nie rozmawiała ze Slone'em...od czasu tego jakże cudownego Egiptu. Uznała, że będzie lepiej jeśli wreszcie wyjaśni sobie parę spraw właśnie z Bellatrix - nie może być przecież tak, że mijają się na korytarzu, udając, że się nie znają, prawda? W końcu musiały porozmawiać, nawet jeśli obie nie miały na to ochoty. Tak właśnie rozmyślając i wykręcając palce z nerwów, usiadła po dębem, czekając na Bellatrix.
Czy Bellatrix się przejęła? Nie szczególnie. Nie darzyła Clary żadnym uczuciem. W sumie to miała ją w nosie. Niech sobie dziewczyna egzystuje. Przecież to nie jej wina że Slone kochał ją, a nie Lennox. Trudno. Clara nie próbowała zniszczyć w żaden sposób jej pseudozwiązku, więc czemu Bee miałaby ją niby hejcić? Nie miała najzwyczajniej powodu. A wbrew pozorom, to bardzo miła kobieta, ułożona i w ogóle. Jak tu takiej nie kocha co nie? No ale teraz nie o tym. Gryfonka nie miała pojęcia jak nastawiona jest do niej Hepburn. Dlatego trochę się obawiała tej rozmowy. Kto wie, może blondyna jest mistrzem karate i zdzieli ją po cudownym ryjku? A może poczuję ją psem? Kto wie, kto wie. Dlatego założyła glany i skórzaną kurtkę. Po drodze zaczęła palić papierosa. Wiśniowego warto zaznaczyć Zanim doszła do wiekowego drzewa zdarzyła wypalić trzy. Potem przerzuciła się na zwykłe mentolowe. Co z tego że rakotwórcze. Od powrotu z Egiptu paliła jak smok. Nie będę mydlić oczu że to przez Daniela i tą całą chorą akcję. No ale to nic. Podeszła do drzewa gdzie blondynka już czekała. Faktycznie- ładna była. Może i by na nią poleciała gdyby nie to że Daniel ją kochał. Zatrzymała się jakieś % metrów od niej i kiwnęła głowa na powitanie
Kiedy Clara wreszcie spostrzegła idącą w jej kierunku Bellatrix, wstała z ziemi i otrzepała się, podchodząc bliżej dziewczyny. Gryfonka ostatni raz widziała Lennox również widziała w Egipcie. Po tym jak Clara wyprowadziła się do Bell, wolała omijać namiot numer 18 szerokim łukiem. - Hej. - nawet nie wiedziała od czego zacząć, więc po prostu się przywitała. Gdyby nie ta pokręcona sytuacja, w której obie się znalazły, pewnie odnalazłyby wspólny język. Może by się nawet zaprzyjaźniły, ale to, że obie zakochały się w tym samym chłopaku, w dodatku swoim przyjacielu raczej nie wpływało na ich relację rewelacyjnie. Chociaż, kto wie? Może za parę lat będą się z tego wszystkiego śmiać? Co prawda teraz Clarze było już bliżej do płaczu, no ale. Nigdy nic nie wiadomo. - Bellatrix, posłuchaj... - udało się jej coś z siebie wydusić, normalnie prawie zwycięstwo! - Naprawdę, głupio, że między nami tak wyszło, ale nie chcę się wtrącać w Twój związek z Danielem. Na dobrą sprawę...ja chcę, żeby on był szczęśliwy. Jeśli jest szczęśliwy z Tobą, to nic mi do tego. - dziwna sytuacja, doprawdy. Zwłaszcza, że Clary jeszcze nikt nie powiadomił o ewentualnym rozpadzie związku Lennox i Slone'a.
"Boże daj mi cierpliwość bo siły mi już brak!" ta myśl kłębiła się w głowie Gryfonki gdy usłyszała słowa swojej młodszej znajomej. A może powinna pomyśleć rywalki? No z resztą nie ważne. Gdyby nie to że właśnie wypaliła papierosa, pewnie by nawrzeszczała na nią. Nie rozumiała jak można być aż tak ślepym. Ale przed udzieleniem jej odpowiedniego wykładu zapaliła papierosa i dwa razy zaciągnęła się mocno. Wywróciła oczami, i założyła ręce na piersi, patrząc na nią jakby była przynajmniej 10 lat młodsza.: -A teraz Ty mnie posłuchaj. Ja nie wiem czy wy oboje jesteście głupi czy jak? Rozumiem, że ty mogłaś nie zauważyć że Slone kocha cię do szaleństwa.TAK, KURWA, KOCHA CIĘ DO SZALEŃSTWA. S Z A L E Ń S T W A! Mam ci to przełożyć na japoński???. Mam nadzieję że nie muszę. Związek Daniela ze mną? Jaki, kurwa związek?! Przecież on mnie nie kocha, i nigdy nie kochał. Zachował się jak mała świnka nic mi nie mówiąc, ale to tylko Slone. Ale może moje samobójcze oświadczenie uświadomiło mu że Cie potrzebuje. Kurwa, potrzebuje jak cholera. Jeżeli ten skurczybyk, krzyczał takie rzeczy za tymi głupimi namiotami, znaczy że cię kocha. Znam go lepiej niż własną macicę, uwierz mi. A po za tym ja wcale nie jestem głupią zaćpaną, zjaraną laską. Widziałam co się kroi. Nigdy, przenigdy- tu zrobiła przerwę żeby zapalić kolejnego papierosa- nie widziałam kogoś tak zakochanego jak Ty. Nie umiesz ukrywać uczuć. Więc teraz posłuchaj rady starszej, doświadczonej koleżanki. Idź do niego. Rzuć mu się w ramiona, wycałuj i tak dalej. Będziecie do siebie pasować. A i żeby była jasność. Nie mam ci niczego za złe. On kocha ciebie nie mnie. Ty mi go nie odbiłaś. Krzyżyk na drogę, te sprawy. Tylko zaproście mnie na ślub. Może w końcu założę coś jasnego- wywróciła oczami i zajęła się swoim papierosem.
Clara poczuła się jak niesforny dzieciak strofowany przez wściekłego rodzica. Musiała przyznać, że nie spodziewała się, że usłyszy od Bellatrix TAKIE SŁOWA. Sądziła, że prędzej dziewczyna zdzieli ją kamieniem po głowie i po prostu odejdzie, niż palnie taki wykład. Gryfonka dosłownie zaniemówiła i wlepiła zdziwione oczy w dziewczynę. Kiedy wreszcie udało się jej otrząsnąć z lekkiego szoku, odparła, nawet w miarę spokojnym głosem. - Ok, wiedziałam, że nie jestem najlepsza w ukrywaniu uczuć, ale nie wiedziałam, że to AŻ tak widać.- bezradnie wzruszyła ramionami, wbijając spojrzenie w czubki swoich butów. - No...przynajmniej Daniel nic nie zauważył. - A co jeśli Bellatrix miała rację? Co jeśli Clara była tak zajęta kontrolowaniem nieokazywania swoich uczuć Danielowi, że nawet nie zauważyła, że z chłopakiem dzieje się to samo? Aż się dziewczynie ciepło na sercu zrobiło, kiedy usłyszała, że Daniel kocha ją do S Z A L E Ń S T W A, ale nawet po tym wszystkim co właśnie usłyszała od Bellatrix nie wiedziała co dokładnie zamierza teraz zrobić. - Wtedy pod tymi cholernymi namiotami był tak pijany, że pewnie nawet nie wiedział jak się nazywa...- pokręciła głową. No cóż, nie dziwne, że ten cały "związek" Lennox i Slone'a skończył się zanim zaczął jeśli chłopak odwalił taką szopkę, którą okazuje się słyszał cały obóz. Ogólnie to była pod wrażeniem całej postawy Bellatrix. Hepburn nie była do końca pewna, czy na miejscu Lennox potrafiłaby się tak zachować wobec tej całej sytuacji. - Niedługo mam lekcję eliksirów i on też tam powinien być. Po lekcji z nim pogadam. Muszę. - blado się uśmiechnęła, kierując swoje spojrzenie na Bellatrix. - Obiecuję, że będziesz siedzieć w pierwszym rzędzie, jeśli kiedykolwiek dojdzie do jakiegoś ślubu. - no cóż, raczej nie była to obietnica wielkich lotów, no ale.
Bellatrix tylko wywróciła oczami, i n pomacała sie po kieszeniach szukając kolejnych szlugów. Brak. No trudno da radę. Nie sądziła żeby Hepburn paliła. Nie chciała już jej bardziej dołować stwierdzeniem że za każdym razem gdy widziała ją z Danielem jej cało mówiło "Kocham Cię" i tak dalej. Bellatrix była bezwzględna ale, bez przesady. I tak już jej dużo nawtykała, a nie miała zamiaru się wyżywać. Resztę swoich obserwacji planowała zostawić dla siebie. Clara chyba jednak chciała koniecznie poznać wszystkie jej obserwacje: -Boooooooże, widzisz i nie grzmisz! Kobieto! Powtarzam jeszcze raz głośno i wyraźnie. ON CIĘ KOOOOCHA! Znam Daniela od zawsze. Brałam udział we wszystkich akcjach, jakie odstawiał, znam imiona i nazwiska wszystkich lasek z którymi spał. Wiem którą ręką drapie się po dupie, a którą myję zęby. Wiem że potrafi wywinąć język w trąbkę. Wiem też jak nazywają sie jego rodzice. I wiem jak zachowuje się po pijaku. Jest szczery, do cholery szczery. Alkohol działa na niego jak vritaserum. Nigdy po tym cudownym napoju nie kłamie. Czyli wnioskujemy z tego że... cię kocha- ostatnie słowa powiedziała naprawdę zrezygnowana. "Kocha ją nie Ciebie wariatko" mówił cicho jej móżdżek. I dobrze mówił Miał rację. Nie miała szans. Nigdy nie zostanie panią Slone
Clara zauważyła, że Bellatrix wypaliwszy ostatniego papierosa najprawdopodobniej szuka po kieszeniach następnej paczki. Blondynka z chęcią by jej zaproponowała własne, gdyby oczywiście miała. Szczerze mówiąc Hepburn naprawdę rzadko zdarzało się zapalić. Zaśmiała się nerwowo, słysząc następną wypowiedź gryfonki. - Dobrze, przyjmijmy, że Daniel czuje do mnie coś więcej niż przyjaźń. Dlaczego do cholery, do tego czasu nawet nie chciał ze mną porozmawiać? - pokręciła głową, również zrezygnowana - Wtedy pod tymi namiotami...ja też mu powiedziałam, że eee...czuję do niego coś więcej, no. - przyznała, ze skrzywioną miną. - Tyle, że ja byłam całkiem trzeźwa i prawie pewna, że Daniel nie będzie nic pamiętał! - powoli naprawdę zaczynała się czuć jak dziecko, które pod przymusem opowiada swojej mamie co dzisiaj zbroiło. - Najpierw wyglądało mi to na to, że on wszystko pamięta i po prostu nie chce żeby doszło do konfrontacji ze mną, wiedząc, że kiedy on to wszystko odwoła a ja nie, może to oznaczać definitywny koniec naszej znajomości...no, przynajmniej to była wersja która mi się najbardziej spodobała. - przyznała, ze smutnym uśmiechem. Jeśli taka wersja okazałaby się prawdziwa, znaczyłoby to, że Danielowi tak czy siak trochę jednak na Clarze zależy, nawet jeśli tylko jako na przyjaciółce. - Teraz już jednak nie wiem...- Clara była z natury naprawdę uparta, zwłaszcza jeśli chodziło o taką sprawę, jednak powoli zaczynała wierzyć w wersje Bellatrix. - No nic, dzisiaj i tak wszystko się wyjaśni. Już podjęłam decyzję, musimy z Danielem porozmawiać i kropka.
Pogoda była całkiem przyjemna, więc Gwen uznała, że siedzenie w szkole byłoby marnotrawstwem. Po za tym, dziewczyna kochała przyrodę i swobodę, którą w mieście miała ograniczoną. Dlatego też uwielbiała zielone tereny Hogwartu o każdej porze roku. Być może nawet Zakazany Las miałby swój urok, ale nigdy tam jeszcze nie była. Liczyła, że być może nie zawędruje tam aż do końca jej kariery w tej szkole. Nie jest powiedziane, że na ostatnim roku studiów nie powędruje tam tak dla zasady, żeby zwiedzić wszystkie zakątki szkoły. Idąc przez błonia Gwen nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Choć kiedyś marudziła, że chce chodzić do szkoły w Niemczech to teraz już by nie chciała zmieniać placówki. Wędrując sobie po błoniach von Ingersleben zawędrowała pod wielki dąb, którego korona rzucała rozległy cień. Dziewczyna czuła sentyment do dębu, bo jakoś dziwnie kojarzył się z jej dziadkiem Robertem. Dla zabawy nazywała tak drzewo i czasami rozmawiała sobie z nim. Nie wspomniała o tym nikomu, a już szczególnie nie dziadkowi. W sumie nie licząc jej klaczy, z którą rozmawiała, a raczej mówiła o wszystkim, bo klacz i tak tego nie wygada żadnej osobie. Dzisiaj podeszła i poklepała dąb po korze. - Jak leci dziadku? – Spytała szeptem. Potem zręcznie wdrapała się na najniższą gałąź i usadowiwszy się wygodnie rozglądała się po otoczeniu nucąc ulubioną piosenkę Giętkich Różdżek.
Cassandra kiedyś ubóstwiała taką pogodę. Mogła siedzieć na ławce, machać wesoło nóżkami i wymyślać niestworzone historie. Dziś jednak zimowa kurtka była dla niej jeszcze za chłodna. Trzęsła się z zimna, spalając oczywiście więcej przy tym kalorii, otulając się kolejnymi warstwami. Jednak musiała pochodzić, pragnęła poczuć świeże powietrze, popatrzeć na latające sowy. A nuż spotka kogoś znajomego? w takich spacerach najbardziej fascynowała ją przyroda. Zawsze miała do tego smykałkę. Zastanawiało Cassandrę to, czy rośliny czują i jak czy często obserwują ludzi. Ile razy usłyszały słowa "zostańmy przyjaciółmi", "kocham Cię", "tęsknię"? Jakże szybko dąb stał się świadkiem ludzkich emocji, obietnic, skarg, żalów. Sama przecież ile razy już tu przychodziła i chociaż nie płakała, to myślała o wszystkim, co złe. Czy dąb kiedykolwiek siebie niszczył, okaleczał? Nie musiał siebie za nic karać... A Cassandra przecież robiła to sobie każdego dnia - po prostu nie jadła. Wyszła w końcu na dwór i już żałowała, że nie wzięła czapki. Lada dzień wyląduje w skrzydle szpitalnym, pijąc niesmakujące syropy. A potem prędko ucieknie z tego paskudnego miejsca i będzie prosić przyjaciół o leki, bowiem miała dość wysłuchiwania, jaka to jest mało kobieca. Dlatego właśnie przyszła tu. Ponarzekać drzewku na swój biedny los. Na to, że stoi na rozstaju dróg i nie wie, którą wybrać. Na to, że znów czuje się sama w tej wielkiej szkole. Nagle stanęła i schowała łapki do jagodowego płaszczyka. - Dziadkiem jeszcze nie jestem, ale jaakoś leci. A u Ciebie? - zaśmiała się do młodej dziewczyny. Ach, kiedy to ona była taka piękna i uśmiechnięta?
\- Rozmawiałam z drzewem - powiedziała Gwen spoglądając na dziewczynę, która właśnie zawędrowała pod dąb. - Jakoś tak przypomina mi mojego dziadka, choć nie wiem czemu. Szczerze mówiąc Gwen miała nadzieję, że nikt nie usłyszy jak mówi do dębu. Mówiła cicho i zdziwiła się, że ktoś jednak usłyszał jej słowa. Lubiła gawędzić z tym dębem. Nic nie mogła poradzić, że miała wrażenie, jakby stał przed nią dziadek Robert. Von Ingersleben zrobiła fikołka i zgrabnie wylądowała na ziemi. Nie lubiła rozmawiać z kimś, kiedy ona jak w tym przypadku ona znajdowała się na górze a owa dziewczyna na ziemi. Dzisiaj była w dobrym nastroju i ucieszyła się, że ktoś dotarł do tego miejsca. - U mnie znakomicie – przyznała Gwen prostując się. – Cieszę się, że jeszcze w miarę jest ciepło. Lato tak szybko przemija. Teraz przyjemne byłoby wybrać się na przejażdżkę konną – rozmarzyła się. Teraz na pewno byłoby fajnie móc galopować po okolicach monachijskich lasów. Gwen kochała jesień jeśli była pełna kolorów i słoneczna. Wydawało się, że świat wtedy jakby płonął, ale nie tak jak pożar. Tylko jak wesoły ogień w kominku w zimowe wieczory.
Cassie zaśmiała się, odgarniając długie włosy za ucho, które i tak potem schowała za szalikiem. Cholernie zimno, cholernie wiało, cholernie źle. - Domyślam się, sama często to robię. Raczej nie gadałabyś do siebie. - rzekła sympatycznie jak na Puchonkę przystało i oparła się o drzewo. Znalazła jakieś liście na ziemi, więc prędko chwyciła je w wełniane rękawiczki, zaczynając się nimi bawić. - Jaki był Twój dziadek? - spytała ciekawa. Lancasterówna często zadawała zbyt bezpośrednie pytania, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej o rozmówcy i jak najmniej mówić o sobie. Jej uśmiechnięta buzia sprawiła, że Cassandra o niebo lepiej się poczuła. Z dziewczyny tryskała taka pozytywna energia, której sama nie potrafiła określić. Często humor podobny do młodej Niemki pojawiał się u Cassie po spędzeniu długiego weekendu z przyjacielem. Wtedy zapewne opiła się wina, pochodziła z nim na spacery i świat od razu stawał się piękniejszy. Teraz jednak jedyne co ją otulało to zimny wiatr. Uniosła kaskadę ciemnych rzęs, aby spojrzeć jeszcze raz na młodą dziewczynę. Zabiła brawo, gdy ta zrobiła fikołka i zachowała grację, nie lądując na obolałej pupie. Nawet zaśmiała się, kiwając z uznaniem głową. Zdmuchnęła liście ze swojej rękawiczki. - Nigdy nie jeździłam na koniach - westchnęła, chwytając dłońmi jedną z gałęzi - jakie to uczucie? na czym to polega?
- Mój dziadek jest zarąbisty - stwierdziła bez ogródek Gwen. - Choć nie wygląda jak typowy dziadek. Jeszcze całkiem siwy nie jest, a ma już swoje lata. Po za tym to on nauczył mnie jeździć konno i piecze najlepszą drożdżówkę na świcie. Z kruszonką. Zachowuje się raczej jak przyjaciel niż dziadek. Ma na imię Robert. Rozgadałam się – zaskoczyła po chwili Gwen śmiejąc się radośnie. O swoim dziadku mogłaby mówić bardzo wiele, ponieważ był dla niej ważny. Schyliła się, aby podciągnąć kolanówkę, która nieco zsunęła się jej z nogi. – Widujemy się w wakacje i ferie świąteczne. Gwen dygnęła, kiedy Cassandra klasnęła jak zrobiła fikołka. Miło było, że ktoś docenił jej talenty. Nie żeby miała jakieś specjalne zdolności względem akrobatycznym, ale przewroty w przód lub tył często robiła. Pod okiem dziadków. Parę listków spadło na ziemię. Gwen podniosła je i zrobiła bukiecik. Lubiła jesień jeśli była właśnie taka jak w tej chwili. Nie za zimna. Słoneczna i kolorowa. Jakby nie patrzeć Gwenllian nie miała pory roku, która by jej przeszkadzała. Każda miała w sobie coś uroczego. - Dla mnie zawsze kojarzy się z harmonią. Ale przede wszystkim musisz mieć zaufanie do konia, a on do ciebie – zaczęła Gwen przykucając. Jakoś nigdy nie mówiła o uczuciach odnośnie jazdy konnej. Dla niej to było coś naturalnego. – Jak pędzisz przez otwartą przestrzeń to czujesz się wolna. Oczyma wyobraźni Gwen widziała siebie jak pędzi na Błyskotce. Pokręciła głową, aby odpędzić tę myśleć. Na razie jest w szkole. - Aż tak ci zimno? – Spytała spoglądając na Cassandrę. Jej samej było ciepło, ale ogólnie rzecz ujmując Gwen była należała do osób, którym było dość często zimno
Ostatnio zmieniony przez Gwen von Ingersleben dnia Pią 23 Lis 2012 - 23:30, w całości zmieniany 2 razy
Słuchała uważnie opowieści o dziadku, zastanawiając się, czy w ogóle poznała swoich. Takie osoby były skarbem. Co prawda miała Chucka, który pewnie zdążył już osiwieć przez jej załamanie, jednak dziadkowie byli potrzebni do zupełnie czego innego. Oni rozpieszczali, gładzili po główce, opowiadali bajki i żyli w takim idealnym świecie, nie zepsutym nowoczesnym społeczeństwem. Dla nich wojna z Czarnym Panem była tylko czymś przejściowym, przecież dobro zawsze wygra. Cassandra była ciekawa, skąd wzięły się poglądy ojca na temat "moje dzieci muszą stać po stronie Pana". - To dlaczego przypomina Ci dąb skoro nie jest aż tak stary? - zaśmiała się. Gdyby ktoś jej powiedział, aby wyobraziła sobie, jakie to drzewo mogłoby być człowiekiem, to pierwsze co by powiedziała "sędziwy mężczyzna, z bujną brodą i fajką". Ten tytoń jednak byłby takim elementem jakiegoś zacnego szlachcica, a niekoniecznie dążenia do samo destrukcji. - Jak smakuje drożdżówka? - zadała kolejne pytanie. W zasadzie to było niesamowite, znała na pamięć, ile może mieć kalorii takie ciastko, lecz nigdy go nie jadła. Obserwowała jak inni wgryzają się w miękkie ciasto, a ich usta zatapiają się w kruszonce. Dodała kilka listków do bukietu Gwen, korzystając z chwili wyciągnęła wychudzoną dłoń w jej stronę. - Cassandra Lancaster, gdzie moje maniery! - rzuciła, znów oddalając się w stronę gałęzi, aby zawiesić się na niej i lekko podyndać. Na pewno jak się nieco pogimanstykuje to będzie jej zdecydowanie cieplej! - Mają konie w Hogwarcie? Jak to jest czuć wolność, która nie dotyczy ciała? Cassandra słysząc odpowiedź Puchonki, zaczęła być pewna, że w jeździe konnej nie ma żadnej kontroli. Chciałaby się zatracić i poczuć prawdziwą wolność. Zamknąć oczy, wrócić do dawnej Cass. - Nie umieram - odpowiedziała na pytanie, chociaż od razu chciała powiedzieć "przecież tracę wielkiej kalorii...". Przygryzła usta i puściła gałąź.
- Miło mi Cassandro - powiedziała Gwen ściskając dłoń Cassandry. Zaraz palnęła się w czoło. Przecież ona też się nie przedstawiła. – Jestem Gwen von Ingersleben . Właściwie Gwen to zdrobnienie od mojego pełnego imienia Gwenllian – skrzywiła się lekko wymawiając swoje pełen imię. Bardzo go nie lubiła i zazdrościła bratu, że jego jest w jej mniemaniu normalne. Jakby nie patrzeć jej kuzyn też nie miał typowego niemieckiego imienia, ale jakoś nie narzekał. Cóż poradzić, że rodzicielka uznała, że córka dostanie walijskie imię. A nie miała rządnych przodów w Walii! - Z tego, co wiem koni tu nie ma – zastanawiała się Gwen. Wzięła do Cassandry listki i dołączyła do bukietu z czerwonych, żółtych i zielonych listków dębu. – Są jednorożce w Lesie – dodała. Nie żeby chodziła po Lesie. Na lekcji miała z nimi styczność. Zdaniem Gwen jednorożce są za bardzo nie uchwytne, by móc się z nimi na stałe zaprzyjaźnić. O ujeżdżaniu ich nie było nawet mowy. Nie to, co konie. – Ciężko określić jak smakuje drożdżówka. Na pewno jest mięciutka, słodka i zapychająca. I jeszcze ten zapach pieczonego ciasta. Nie jadłaś nigdy? Gwen oparła się plecami o pień. Nie mówiła tego, ale zdziwiła się, że rozmówczyni nie miała styczności z drożdżówką. Z końmi to, co innego. Ale drożdżówka? Można ją było kupić w Hogsmeade czy chociaż na Pokątnej. - A dziadek ma ze sześćdziesiąt parę lat. Nie umiem tego wyjaśnić, ale to drzewo wygląda jak on. Kojarzy mi się z tym dziadek lubi też strugać z drewna. Gwen jak zwykle się rozgadała, ale złapała się na tym, że tylko ona mówi. Cassandra zadaje pytania, a sama za wiele się nie odzywa. Nic o sobie nie wspomniała. Von Ingersleben nie chciała być wścibska. Dlatego na razie o nic nie pytała. Mimo wszystko coś jak tak dalej pójdzie rozmowa przejdzie w wywiad.
- Gwenllian bardzo ładnie brzmi, dostojnie. Gdzie sięgają Twoje korzenie? – zadała kolejne pytanie, zastanawiając się, skąd tak naprawdę pochodzi. Cassandra przecież mogła się pochwalić swoją błękitną krwią, którą bezczelnie zabrudziła „dostając” się do Hufflepuff. Wszystkie imiona, które nieczęsto się spotykało, miały swój magiczny wydźwięk, nawet dla czarodzieja. Kryły w sobie tajemnice pochodzenia, korzeni, a nawet ulubionych rzeczy rodziców. Przecież ktoś z mugolskiej rodziny mógł się nazywać David po Davidzie Bowie etc - Wielka szkoda! – rzekła przejęta, uświadamiając sobie, że pomimo ciężkiej przeszłości naprawdę nie robiła wielu rzeczy i musi ich spróbować. Przecież nie może odkładać tak ważnych rzeczy na potem. O ile nie była przekonana do zjedzenia drożdżówki, tak przejażdżka na koniu wydawała się jej być czymś niezapomnianym. Może to wina tej wolności? - Nie jadam takich rzeczy – odpowiedziała najzupełniej szczerze. Z resztą, było to po niej widać. Która anorektyczka w ogóle dotknęłaby takie ciasto? Od razu czułaby jak przez pory w palcach wściekają drożdże a te osadzają się na biodrach, rozrywając jej ciało od środka. Nawet jakby dostała drożdżówkę w prezencie, wyrzuciłaby ją sowom. - Wystrugał Ci coś? – rzuciła lakonicznie. Cóż miała Cassandra opowiadać o sobie, skoro nie zadawano jej pytań? Przecież nie mogłaby jej kłamać jak z nut, jak to brat lub ktoś tam strugał jej z drewna. Byłoby to kłamstwo. – Zapach palonego drewna kojarzy mi się z wieczorami z bratem, lecz to było tak dawno – westchnęła ciężko, nie mogąc sobie przypomnieć już czasu, kiedy to Chuck nie martwił się o nią.
- Dziękuje za uznanie, ale i tak nie lubię swojego imienia. Rodzina taty pochodzi z Niemiec, a mamy z Irlandii, choć moje imię jest walijskie. A nie mam tam żadnej rodziny. Dziewczyna na powrót przykucnęła i zaczęła wbijać listki dębu w ziemię jakby były małymi drzewkami, które dopiero co wyrosły i szykowały się do walki o dominację na określonym terenie. Gwen zdecydowanie jednak też lubiła bawić się w ogrodzie wraz z babcią Albertą, matką jej taty. Babcia miała duży ogród za domem i jesienią, wiosną i latem spędzała tam całe dnie, ku niezadowoleniu dziadka. W czasie wakacji Gwen też jej towarzyszyła, choć brakowało jej wiedzy i umiejętniej babci Alberty. - Wielka szkoda, że nie jadłaś - przyznała ze szczerym żalem Gwen. Wstała. - W wiosce jest piekarnia, gdzie pieką. Możesz tam spróbować. Mam nadzieję, że ci zasmakuje. Przez chwile milczała, po czym się odezwała. - Dostałam od dziadka drewniane stado koni, w tym moją klacz Błyskotkę. A ty? - Spytała. - Masz jakieś zainteresowania?
Ostatnio zmieniony przez Gwen von Ingersleben dnia Pią 23 Lis 2012 - 23:30, w całości zmieniany 1 raz
Cassandra spojrzała bacznie na dziewczynę. Dlaczego imię potrafiło tak zawahać czyjąś pewność siebie? Zrozumiałaby nazwisko, które jednak było fundamentem do wszystkich kontaktów, nawet w dzisiejszych czasach, lecz imię? - Musisz być wyjątkowa, skoro masz w sobie cząstkę Walii – rzekła z uśmiechem. Ta część Wielkiej Brytanii niezwykle miło, chociaż teraz nieco gorzko, się jej kojarzyła. W sumie były w niej zamknięte najlepsze wspomnienia, a w tym duszenie węża. Jakie to było niesamowite, tam zaczęło i skończyło się jej życie, a ona mimo wszystko się uśmiechała. Podobno trzeba baczyć na czyjś śmiech, jeśli jest on nieustający, trwały, czasami bezpodstawny, mamy do czynienia z człowiekiem z depresją. Absurd jakiś. - Myślisz, że urosną z nich takie duże drzewa, inne niż dąb, abyśmy mogły zrobić tu kiedyś huśtawkę? – spytała, chociaż doskonale wiedziała, że jest to niemożliwe. Przecież nie spadają z nieba jabłka, które pokłócą się z liśćmi, że mają tutaj o to mieć sadzawki. Chociaż byłoby to doprawdy zabawne. Mogłaby o tym opowiedzieć swoim nauczycielom. - Nie żałuję. Mam określony jadłospis, wątpię, abym mogła w ogóle patrzeć na ciasto drożdżowe – powiedziała, czując, że powinna ugryźć się w język. Zasada „ukrywamy w sobie to co złe” nagle przestała istnieć. Jezu, jak ona chciała się upić, zasnąć pod wielkim dębem, przykryta liśćmi i pierwszymi płatkami śniegu… Nie spodziewała się, że tym wyznaniem mogłaby spłoszyć rozmówczynie, stworzyć dystans, o którym nawet nie chciała myśleć. - Masz też swoją klacz czy tylko taką drewnianą? – rzuciła luźno, nie mając pojęcia, co powinna odpowiedzieć na pytanie. Czy było coś, co jeszcze próbowała jakoś zagłębiać każdego wieczoru? – Swojego czasu bardzo lubiłam zwierzęta i rośliny. W zasadzie nadal mnie fascynują. Mam kota, brata… Wiesz, małe zoo w domu. Chociaż brat na szczęście dawno skończył Hogwart.
- Nawet nie byłam w Walii. Ledwo parę razy w Irlandii u rodziców mamy, ale nie jestem z nimi związana zbyt mocno - przyznała Gwen. Wstała. Co jak co, ale za nic nie było w stanie zmienić jej nastawienia do imienia. - Wcale, aż taka wyjątkowa nie jestem. Ale dziękuje. Gwen nie dodała, że przez wyjazd z Monachium do Londynu prawie pokłóciła się z matką. Do tej pory ich relacje są dość chłodnie, choć obie jakoś starają się, aby to zmienić. Niestety Grania za bardzo ostatnimi czasy poświęciła się malowaniu i podróżowała po Europie. A Gwen każde wakacje spędzała w Niemczech. Tam dopiero czuła się jak u siebie. - Mam swoją klacz - przyznała von Ingersleben. - Nosi imię Błyskawica. Jest biała z czarną łatką na środku łba. Jak się urodziła były małe szanse, że przeżyje. Na szczęście się udało. Dziadkowie podarowali mi ją jako prezent na Gwiazdora. Co jak co, ale Gwen miała totalnego hopla na punkcie swojej klaczy. Mogła cały dzień spędzić w stadninie i nie wracać do domu. - Też mam brata – ucieszyła się Gwen słysząc, że Cassandra też takowego posiada. – Jest rok starszy. Jakoś szczególnie mocno nie jesteśmy związani. Dziewczyna popatrzyła na powbijane w ziemię listki. Zrobiła taki mały lasek pod wielkim dębem. Szkoda, że nie mogli wchodzić do Zakazanego Lasu. Ciekawe jak tam by było. Nasłuchała się opowieści o Lesie. - Uważam, że ludzie, którzy lubią zwierzęta są na swój sposób bliscy naturze i potrafią żyć z nią w zgodzie. Bardzo ich szanuję. Niestety jest ich coraz mniej.
Gilbert latał jak przysłowiowy kot z pęcherzem już od samego rana. Dopinał wszystko na ostatni guzik, sprawdzał swoje plany i układał sobie w głowie to co i tak się zepsuje, no ale przecież trzeba sprawiać pozory takiego inteligentnego i sprytnego, nieprawdaż? Oh co za debil mu w to uwierzy? Z pewnością nikt kto zna go doskonale. Lancaster nie powinna, więc w ogóle podejrzewać takiej zmiany u niego, ale w sumie to kobieta, kto ją tam wie? Oh miał przede wszystkim nadzieje, że go nie zamorduje jak tylko go zobaczy. Przecież tak nieładnie ostatnio się z nią rozstał? Wprawdzie niezbyt pamięta co robili, ale kojarzył coś z jedzeniem. Wie tylko, że zostawił ją nagle wybiegając z pomieszczenia, ba, ze szkoły i postanowił nie odzywać się przez dłuższy czas. Dziura w pamięci i analiza zachowania sprawiły, że było mu potwornie głupio, chciał się jakoś odwdzięczyć. Że niby powinien najpierw zająć się Szarlosią? Wcale nie. Jej jak zwykle nigdzie nie było, musiał sobie radzić sam, no to pora zająć się resztą świata. Do którego należała Cassanda, która przy okazji rozpłynęła się gdzieś w powietrzu. No cholery szukał po prostu po całej szkole. Spryciula, wpadł na pomysł pytania każdego kogo napotka i wreszcie się udało. Błonia, jak mógł na to nie wpaść? Natychmiast poleciał pod Wielki Dąb, no nie dało się jej nie zauważyć. Ledwo przed nią wyhamował, poprawił swoją jakże stylową i o co najmniej dwa numery za dużą, białą bluzę. Skąd nagle taki ubiór? Ah, bo na torsie był wieelki smutny miś, a pod nim równie wielki napis BERRY SORRY. Ale sprytna gra słów, medżik inglisz. - Wiem, jestem zły i okropny i straszny i niemozliwy, ale ja też bardzo tęskniłem i koniecznie musisz pójść ze mną, musimy cie odżywić, dzisiaj jestem trzeźwy, pożegnaj się z koleżanką, możemy nawet rozmawiać poważnie, chodź wybaczysz mi na miejscu - wystrzelił z siebie słowa w tempie karabinu maszynowego, złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. W ramach przeprosin ucałował drugą dziewczynę w policzek i porwał jej koleżankę biegnąć z nią w stronę Hogsmeade. Iii zaraz będzie drugi post.
Niespodziewanie pojawił się jakiś chłopak, którego Gwen nie kojarzyła za bardzo z widoku. Cassandra poszła z nim pożegnawszy się z nią. Swoją drogą von Ingerseben uważała, że postąpił nieco nie kulturalnie, ale co ją to obchodziło? Szczerze mówiąc nic. Po raz ostatni spojrzała na dąb, który wyglądał jak jej dziadek. - To na razie - mruknęła do niego. Spojrzała ostatni raz na miniaturowy lasek z liści, który zrobiła pod drzewem. Zrobiło się trochę zimno, a Gwenllian nie chciała się przeziębić. Nie cierpiała, kiedy z nosa leciał jej katar. Dostawała szału, kiedy nos miała zatkany. Zużywała chusteczki w ilościach hurtowych. Ruszyła w stronę szkoły.
Trzeba być popierdolonym, żeby łazić w mróz po błoniach. A któż okazał się być takim niedojrzałym człowieczkiem? Ingrid, oczywiście! Z samego rana nie miała co robić. Wszystko już sobie dzień wcześniej zorganizowała, a na święta wyjeżdża dopiero za dwa dni. Co za ironia losu. Mogłaby przecież poszukać swoich skarpetek i poukładać je do pary, ale nie! Wpadła na tak odkrywczy pomysł, że polazła na błonia. I to bez szalika i rękawiczek. Ja nie wiem co ona chce tym udowodnić. Może to jaka z niej fajna osóbka? A może po prostu chce poszpanować starszym, że jest taka bardzo dzielna i wytrwała. Tak więc wyszła z dormitorium, oczywiście zostawiając na jej biurku wieczny bałagan. W końcu doszła na błonia i zaczęła marznąć. I po co jej to wszystko? Stała teraz jak ta kłoda w ogóle się nie ruszając tylko podziwiając jakieś ładne widoczki. Chociaż swoją drogą rzeczywiście są ładne.