Mugolski lunapark, oferujący prawdziwe, niemagiczne rozrywki. Znajdziecie tu Diabelski Młyn (znacznie szybszy od London Eye!), rollercoasters, samochodziki, karuzele, budki z konkursami, pływające łódki i wiele innych! A gdy będziesz mieć dosyć, możesz sobie kupić watę cukrową, popcorn, hotdoga lub inne kaloryczne jedzenie czy też słodkie napoje, a potem klapnij sobie na jednej z ławeczek. Udanej zabawy!
O c z y w i ś c i e, że musiał drążyć temat. Musiała uczciwie przyznać, że sama na jego miejscu postąpiłaby tak samo. Potwornie się speszyła, choć przecież mieli już za sobą niejedno spotkanie, w tym ze dwa takie, które miały bardzo intymny finisz. Ale seks bez zobowiązań był paradoksalnie prostszy niż ten, z którym wiązały się jakiekolwiek uczucia. Owszem, na Celtyckiej Nocy zabujali się w sobie po uszy, ale tamto to była magia. A teraz? Od tej pamiętnej czasowej cezury minęły już tygodnie, a to, co powoli rodziło się w jej sercu niebezpiecznie przypominało właśnie tamtą chwilę. Dlatego urwała, nie onieśmielając się powiedzieć tego słowa. Bała się wielkich deklaracji, bała się określania tego, co ich łączy i dokąd to prowadzi. Ale pech chciał, że trochę zdążyła go już poznać. I doskonale wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała przyznać, że chodziło jej o… - Randkę, oczywiście. – Odwróciła spojrzenie, wstydząc się własnych uczuć. Bojąc się jego odrzucenia, powtórki z rozrywki. Ogólnie starała się nie być naiwna, ale od tej reguły tak często zdarzały się wyjątki. Nie chciała przeżywać tego po raz kolejny, ale niemal sama się o to prosiła. Urwała temat, interesując się nagle żywo stoiskiem z balonami. O, jakie kolorowe. W przeciwieństwie do niej, on nie dał się tak łatwo sprowokować. Spojrzała na niego, z trudem kryjąc rozbawienie i dość jasno pokazując, że czy tego chce czy nie, powie jej na pewno. Była dziewczyną, i to podobno całkiem fajną (jego słowa), z którą na domiar złego się spotykał (znowu jego słowa). Na pewno istniał jakiś sposób, już jej głowa w tym, by go znaleźć! - Ja? Rekompensatę? Oj niedoczekanie twoje – zaśmiała się, tuptając do strzelnicy. Wstyd powiedzieć, ale w tej chwili do głowy przyszło jej z milion możliwych scenariuszy na wynagrodzenie porażki. Niektóre były całkiem grzeczne, inne mniej, jedne wymagały od niej kapki pracy, podczas gdy inne wykorzystywały wrodzone talenty. Teraz już niestety nigdy nie dowiemy się, czym w sumie mogły być. No chyba, że Verka doprowadzi do sytuacji, w której będzie musiała się jakoś zrekompensować… Jeśli jakkolwiek okazał myśl, która przemknęła przez jego umysł, ona z pewnością tego nie zauważyła. Bo gdy już była w jego ramionach, traciła kompletnie głowę, rykoszetem obrywała również percepcja. Nawet nie usłyszała, że ktoś bije im brawo. - Nie mogę odmówić takiej propozycji – dziewczyno, czy ty jesteś głupia? Prosisz się, oj prosisz, o złamane serce. A jednak coś mówiło jej, że jej nadzieje nie są płonne. Założenie wcale nie takie bezpodstawne, a marzenia całkiem realne. - No i krokodyla, no wiadomo. Mruknęła, bo nie do końca wiedziała, co odpowiedzieć na to wplecione pośrodku. Bądź sobą, bądź ze mną, a na pewno zawsze będę się cieszyć? Nie mogła mu tego obiecać, mała przecież również te gorsze dni. - Och, nie wiedziałam – bąknęła na temat uwagi dotyczącej ulubionego koloru, bo tylu rzeczach nie miała jeszcze pojęcia. Dopiero się poznawali, to zawsze najfajniejszy etap, ale i największe ryzyko, że strzeli jakąś gafę. Zachichotała, słysząc jaka to nie jest drapieżna. No o ile mu się taka podoba, to doskonale. Z kolei gdy usłyszała jego pytanie, popadła w zadumę. Z trudem opanowała śmiech i zerknęła na ladę z pluszakami. Oczywiście, że coś chciała. Tak na pamiątkę tego cudownego dnia. - Widzisz tego niebieskiego kotka? – wskazała na zabawkę z obłędnie żółtymi ślepkami. - Ślicznie poproszę. A tu masz coś na szczęście – dorzuciła lubieżnie, nie powstrzymując się od niewinnego buziaka. No dobra, takiego raczej w usta, ale wciąż całkiem grzecznego, bo kątem oka zauważyła jednak te dzieci. - Jak mi go wygrasz, idziemy na cukrową watę. A jak nie, to na rollercoaster, ale najpierw – tu zniżyła głos do szeptu. - Najpierw mój drogi, to się skitramy i spizgamy, może być?
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Teraz to też totalnie była magia. Tylko inna niż wcześniej, już nie płynąca z zaczarowanych wianków ani celtyckich rytuałów, a z ich serduszek. Chyba nic nie świadczyło o tym tak dobrze jak to, że mimo iż oboje nie byli zbyt chętni do deklaracji i zobowiązań, to zdawali się wciąż je wyrażać, jeśli niekoniecznie wprost to między słowami, bezwiednie i niechcący. To wszystko działo się samo, z ich udziałem chociaż zupełnie bez kontroli. I było nowe, ekscytujące i inne, dlatego nie wahał się drążyć. Odpowiedź Werki potwierdzająca randkę zdecydowanie go usatysfakcjonowała, chociaż nie mógł nie zauważyć jak się przy tym speszyła. - Oczywiście - przytaknął, udając że podziela jej nagłe zainteresowanie balonami w śmiesznych kształtach - Chociaż jej niewinność oceniałbym raczej dopiero jak się skończy - zachichotał, bo c o ś mu mówiło, że jeszcze wiele się może zdarzyć tego wieczoru, a bez sensu byłoby z góry zakładać coś, co i tak okaże się nieprawdą, prawda? Nie żeby miał coś przeciwko bardziej przyzwoitemu niż dotychczas wspólnemu spędzaniu czasu, w końcu od samego początku zależało mu na czymś więcej niż tylko figlach z Werką, a takie przygody jak ta były doskonałą okazją, żeby się lepiej poznać i tak dalej. Zupełnie szczerze mówiąc, samo to spotkanie i jej towarzystwo już było rekompensatą za wszelakie jego bolączki życiowe i ewentualne porażki na strzelnicy, ale powstrzymał się przed mówieniem tego na głos i skwitował tylko jej słowa uśmiechem mówiącym mniej więcej że jeszcze zobaczymy. Bardzo chętnie by się dowiedział jakie pomysły chodziły jej po głowie, zwłaszcza te bazujące na naturalnych talentach. Nie wątpił, że miała ich wiele. A czy on miał zamiar złamać jej serce? Absolutnie nie, nigdy w życiu. Padłby trupem, słysząc podobne wątpliwości, ale... no właśnie. Nie wszystko dało się w życiu kontrolować, a Ricky był niestety wybitnie głupi i bezmyślny, dlatego uczciwie nie mógłby jej niczego w stu procentach obiecać, chociaż z pewnością bez wahania by to zrobił, choćby po to, by ją uspokoić. Na szczęście (a może niestety, bo czy z tłumienia wątpliwości kiedykolwiek wyniknęło coś dobrego?) jej obawy pozostały w jej głowie, a niczego nieświadomy Ryszard mógł skupić się na beztroskim cieszeniu się z pluszaków i okręcaniu się w koło z Werką w ramionach jakby sam na moment zmienił się w karuzelę. Tak czy siak kręciło mu się w głowie z wrażenia, że ma u boku t a k ą dziewczynę. Która w dodatku zaaprobowała już kolejną jego propozycję wycieczki; wypadałoby więc chyba wkrótce zacząć wprowadzać je w życie. - Nie planuj, tylko rób, więc: kiedy masz wolny weekend? - zapytał od razu w porywie ekscytacji i entuzjazmu, stwierdzając że nie ma co zwlekać, tylko w najbliższym czasie podbić Dublin, a potem resztę świata. Na co tu czekać? Aż Werka się nim rozczaruje i znajdzie sobie kogoś poważniejszego? Nie chciał wypuszczać tych myśli na wierzch, ale gdzieś głęboko kiełkowała w nim obawa, że to wszystko jest zbyt piękne by mogło trwać długo, dlatego zamierzał korzystać i cieszyć się tym póki mógł. Odwzajemnił uroczy, niewinny pocałunek, choć wcale nie było łatwo się powstrzymać przed sianiem zgorszenia, przyjmując zarazem wyzwanie upolowania niebieskiego kota, a potem roześmiał na jej słowa. Wata, rollercoaster i skitranie ze spizganiem brzmiały tak dobrze jak tylko mogły brzmieć słowa. - Może być. Wiesz, czasem się zastanawiam czy tylko sobie ciebie nie wyobrażam - westchnął rozmarzony i rozanielony w odpowiedzi, cmokając ją czule jeszcze raz, tym razem w czubek nosa, a potem przystąpił do bojowego zadania jakim było strzelanie z katapulty. Trafił brawurowo za pierwszym razem, elegancko celując w sam środek - jak na (byłego) ścigającego drużyny quidditcha przystało. Wyszczerzył się do Werki wybitnie z siebie zadowolony, unosząc ręce w geście zwycięstwa, a następnie wręczył jej wspomnianego kota z żółtymi ślepiami. - To dlaczego akurat kotek? - zadał jej identyczne pytanie, w międzyczasie łapiąc za rękę i prowadząc w stronę pobliskich krzaków, które wydawały mu się idealnie dyskretnym miejscem, w którym mogli przystąpić do realizowania pierwszej części planu po wygranej na strzelnicy z dala od ciekawskich, mugolskich oczu; a potem uroczystym gestem podał jej skręta. Chociaż, szczerze mówiąc, i bez niego czuł się w towarzystwie Werki jak na haju.
Z jednej strony daleko im było do niewinności, o czym dosadnie świadczyć będzie to, co ją jeszcze czeka. Co ich jeszcze czeka w nie tak dalekiej przyszłości, gdy zorientuje się, że się spóźnia, gdy przeżyje w samotności chwilę grozy na poddaszu, a potem podejmie ten trud, żeby mu o ty, wszystkim powiedzieć. Ale nie uprzedzając faktów – teraz zdawali się bezgrzeszni jak te zakochane w sobie, nic nie wiedzące dzieci. Gdyby ktoś spojrzał na nich z boku, dajmy na to, tamta starsza pani – z pewnością nie mogłaby przypuszczać, na co ich stać. Jakie z nich, nomen omen, ziółka. Na pierwszą z uwag odpowiedziała błyskiem w oku, bo w jego słowach była mądrość, z którą trudno się sprzeczać. Jak to jest, że gdy mowa ich tej dwójce, wszystko staje się nagle takie nieprzewidywalne? Teraz są w Londynie, to fakt, ale kto wie, gdzie zakończy się ten wieczór? Tak samo jak nieprzewidywalne było to, że z plecenia wianek skończą w łóżku. Albo to, że remont skończy się budowaniem fortu. Niby byli dorośli, a zachowywali się trochę jak… no cóż, z braku lepszego określenia – nieokrzesane, zakochane nastolatki. I kto wie, może to ostatni z razów, gdy towarzyszy im tylko i wyłącznie beztroska. Na drugą z jego uwag, odpowiedziała tajemniczym uśmiechem. Kiedy miała wolny weekend? No cóż, w przyszłym tygodniu idzie na wojenkę z wróżkami, ale za dwa tygodnie… Nie, chyba za bardzo się w tym momencie rozpędzała. Już chciała powiedzieć mu całą prawdę, ale coś ją powstrzymało. Resztki zdrowego rozsądku i strach, który do tej pory kotłował się gdzieś z tyłu głowy, a teraz wpełzał powoli również do świadomości. - Zerknę w kalendarz i dam ci znać – rzuciła jednym tchem, pokazując figlarnie język. Nie pogrywała z nim żadne w gry, to nie było udawanie niedostępnej czy niezainteresowanej jego towarzystwem. Przemawiało przez nią tylko i wyłącznie doświadczenie. Ale wszystkie wątpliwości zdawały się wyparowywać, z każdym jego słowem i każdą niewinną czułością. Nie do końca wiedziała, co odpowiedzieć mu na to jakże śmiałe wyznanie. Ale czy to nie ona jako pierwsza, jeszcze po Celtyckiej Nocy, powiedziała do niego… - Cud chłopaku. Skup się, błagam, bo tak naprawdę to ja się boję rollercoasterów – mruknęła z szerokim uśmiechem. Może dla innych to nie byłoby wiele, ale ona nigdy nie była dobra w szczerym werbalizowaniu tych bardziej skomplikowanych uczuć. Albo ich przeżywaniu. Tudzież ich okazywaniu… Przy nim wszystko to stawało się jednak prostsze, toteż gdy Ryszard trafił (i to za pierwszym razem!), nie mogła powstrzymać zadowolenia. Pomimo tego, że w jej głowie kłębiły się burzowe chmury, również się do niego wyszczerzyła. Przyjęła pluszaka z wdzięcznością graniczącą ze szczerym uwielbieniem, dała się złapać za rękę i już po chwili dreptali w krzaki ku narkotycznemu upojeniu. Nie minęło wiele czasu, a w powietrzu już unosił się charakterystycznie pachnący dym. Verka przekazywała blanta Ryszardowi, rozglądając się dookoła, żeby upewnić się, że nikt nie patrzy. I potem zdradziła mu największą ze swoich tajemnic. - Bo chciałabym mieć kota. – Jej ust wyrwał się chichot i w końcu kaszel. Gdy go opanowała, mogła już kontynuować. - Nico ma mnóstwo zwierząt, więc chyba sobie poczekam. Aż w końcu będę na swoim swoim. Już po studiach. – Wzruszyła ramionami i uniosła na niego spojrzenie swoich niebieskich oczu. Czując, że zioło zaczyna działać, w końcu dodała to, co dusiła w sobie od kilku dobrych minut. - Za dwa tygodnie. Za dwa tygodnie mam wolny weekend.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Dorośli byli chyba tylko na papierze, tam gdzie w aktach urodzenia znajdowały się daty narodzin sięgające ponad siedemnaście lat wstecz, bo czy cokolwiek innego jak dotąd świadczyło o ich dorosłości? Byli nieodpowiedzialni, bezmyślni, spontaniczni. Popełniali głupie błędy i niekoniecznie wyciągali z nich wnioski i lekcje na przyszłość. Dawali się podnieść chwili, swoim emocjom i pragnieniom, nie bacząc na konswkwencje swoich działań... Zdecydowanie byli tylko zachowanymi gówniarzami, na których zmierzenie się z dorosłością dopiero czychało za rogiem i nikt tak naprawdę nie był w stanie zagwarantować, że sobie z nim poradzą. Na razie jednak nie martwili się absolutnie niczym i beztrosko oddawali radosnej rozrywce, małym przekomarzankom i ambitnym planom na przyszłość. Werka zabrzmiała enigmatycznie, nie podała mu żadnego ewentualnego terminu na wspólną wycieczkę, a Ryszard nie miał teraz głowy do zastanawiania się czym było to podyktowane - chęcią droczenia się, zgrywaniem niedostępnej, niepewnością czy jutro jeszcze w ogóle będzie chciała z nim rozmawiać? Wszystko było możliwe, uznał więc że po prostu poczeka na odpowiedź tyle ile będzie trzeba. Dublin nie jackalope, nie ucieknie. A nawet jeśli, nic nie szkodzi, zawsze mogą pojechać w inne miejsce albo w ogóle nigdzie i pozostać przy eksplorowaniu Londynu i Hogsmeade. Był przekonany, że w każdych okolicznościach i każdym miejscu mogliby się fantastycznie bawić w swoim towarzystwie. - No co ty, nawet ze mną byś się bała? - podpuszczał ją na ten rollercoaster, chociaż jednocześnie bardzo mocno wziął sobie do serca misję upolowania pluszaka - i udało się, co samo w sobie było satysfakcjonujące, a widok szczerze uradowanej Werki tylko spotęgował jego szczęście. Czy mogło być lepiej? Oczywiście że tak, za sprawą dzielonego w krzakach skręta, po którym w wesołym miasteczku zrobiło się jeszcze weselej. Z tego powodu wyznanie dziewczyny niezmiernie go ubawiło. - Kota? Ale heca. Jak go nazwiesz? Tylko wiesz, pamiętaj że musisz uważać, bo koty... liżą masło - ostrzegł ją, poważniejąc na moment, bo to było szalenie ważne, tak mu się przynajmniej wydawało. Podał uprzejmie Werce jeszcze whisky, żeby mogła sobie zwilżyć gardło, a potem, biorąc wszystkie jej słowa za jedno długie zdanie, zdziwił się niesamowicie. - Za dwa tygodnie skończysz szkołę?! Dlaczego ja dopiero za miesiące - zaczął rozmyślać nad tym ambarasem, przez chwilę dopuszczając opcję że może coś pochrzanił i już jest czerwiec? Werka jednak szybko sprecyzowała, co ma na myśli. Tak, to miało większy sens. Rozpromienił się jeszcze bardziej, o ile to w ogóle było możliwe. - D o s k o! Będę najlepszym przewodnikiem pod słońcem, obiecuję, pokażę ci same najlepsze miejsca, na pewno gdzieś będzie jakiś zajebisty koncert, możemy iść do parku głaskać sarenki, a na wschód słońca... słuchaj tego... teleportniemy się na klify! - od razu zaczął snuć plany, bardzo podekscytowany i wtedy przypomniał sobie o wacie cukrowej, której nagle zapragnął równie mocno co Werki, dlatego czym prędzej złapał ją pod rękę i wyciągnął z krzaków, by ruszyć na podbój budek z jedzeniem. - Ej Werka... jakbyś była deserem, to jakim? - zadał jej bardzo filozoficzne pytanie, które pojawiło się w jego nie do końca trzeźwym umyśle na widok wszystkich słodkości jakie oferowała budka, przed którą stanęli w kolejce.
Z tym pytaniem trafił w sedno. Spojrzała na niego, nie wiedząc, czy powinna przyznawać się do tej prawdy. Chyba nie była na nią gotowa nawet przed samą sobą, na stwierdzenie faktu, że przy nim nie bałaby się niczego, nawet dementora. W końcu doskonale wiedziała, że w przeciwieństwie do niej, Ryszard potrafi patronusa i na pewno ze wszystkiego jest w stanie ją wybronić. A co najważniejsze – wiele wskazywało na to, że c h c i a ł to zrobić. Że z jakiegoś nie do końca zrozumiałego dla niej powodu lubił ją tak samo, jak ona jego. Słysząc jednak jego pytania nie mogło zostawić całkiem bez odpowiedzi. Powstrzymała się jednak od słów, jakby w obawie, że mogłaby palnąć coś głupiego. Po prostu na niego spojrzała, unosząc dumnie podbródek ku górze, niepewna czy w jej niebieskich oczach nie widać zbyt wiele… strachu właśnie. Strachu przed tym, że sama jego obecność tak bardzo dodaje jej odwagi. Na szczęście wiele mogło umknąć teraz jego percepcji dzięki współdzielonemu blantowi. Widziała, że łysy miał dobry towar, bo chwyciło ich niemal natychmiast. I bez tego była od kilku dobrych chwil tak szczęśliwa, że chciało jej się śmiać, a udawana powaga Ricky’ego wcale jej tu nie pomogła. Dobrze, że dopiero zgarniała od niego whisky bo jeśli napiłaby się wcześniej, z pewnością by się opluła. Na uwagę o lizanym maśle zaśmiała się głośno, może nawet trochę za bardzo, a potem spojrzała na niego, jakby właśnie naprawdę powiedział jej jakiś ważny sekret. Trudno było ukryć jej rozbawienie, ale się starała. To znaczy tak jakby, bo choć miała obecnie przed nim jedną tajemnicę, nie chciała ich mieć więcej, nie zamierzała nic nigdy przed nim ukrywać. A przecież sekrety były jej chlebem powszednim. - Ryszard – zaczęła poważnie, choć na jej ustach błąkał się uśmiech. - Dziękuję ci za ten prysznic wiedzy. Nigdy tego nie zapomnę – a potem upiła łyk alkoholu, czując, jak zawirował świat. Jej oczy były z chwili na chwilę coraz to bardziej rozmarzone - w czym udział miały nie tylko przyjmowane używki, ale również fakt, że jakby pod wpływem chwili uznała, że uczucia są po to, żeby je przeżywać. - Kota. Nie wiem, jeszcze jak ją nazwę. Yyy… jak ją zobaczę, to będę wiedziała, jak ma na imię i już. Dodała jeszcze i w ostatniej chwili ugryzła się w język przed pytaniem, czy on woli koty czy psy. To było bardzo poważne pytanie, czaiły się w nim plany bardziej dalekosiężne niż wycieczka do Dublina czy Włoch. I chociaż naprawdę poważnie jej odbiło, nie zamierzała tego okazywać aż tak bardzo - bo przecież łatwo mogła go spłoszyć, a to dopiero byłaby tragedia. Póki co kaszel przerwał znowu śmiech, bo Ricky po raz kolejny ją rozbawił. Widać, że narkotyk powoli wpływał zarówno na jej, jak i jego umysł, bo kojarzyli fakty coraz trudniej. Najważniejsze jednak, że w końcu ogarnął, o co jej chodziło a… a to, jak się rozpromienił sprawiło, że i ona zaczęła się uśmiechać coraz szerzej. Słuchała go z zachwytem wymalowanym na twarzy, bo wszystko brzmiało cudownie. W głowie już skrupulatnie zanotowała sobie, żeby sprawdzić jakie będą za niedługo koncerty w Dublinie, zdziwiła się trochę, że w miejskich parkach są sarenki, ale to nic, a wschód słońca… brzmiał jak marzenie. Veronka od zawsze je uwielbiała, szczerze mówiąc kiedyś gdy była głupia i naiwna liczyła na to, że jej książę z bajki, co istniał wtedy głównie w jej głowie zada to decydujące pytanie właśnie na granicy nocy i świtu. Absolutnie nie oczekiwała tego od Ryszarda, było o lata świetlne za wcześnie, nawet nie była pewna czy są parą. Ale fakt, że wspomniał o tym, że chciałby z nią dzielić wschód słońca poruszył w jej sercu strunę, o które już zapomniała. - Wschód słońca? Na klifach? Powiem ci szczerze nikt jeszcze nie złożył mi takiej cudownej propozycji. Postaram się być najlepszym wycieczkowiczem, obiecuję. - I już się do niego przysuwała z zamiarem zarzucenia mu rąk na ramiona, złożenia na ustach czułego pocałunku (może takiego mniej grzecznego, w końcu byli tu sami) i spojrzenia mu głęboko w nieco już czerwone ryszardowe ślepia. Dała się jednak wyciągnąć z kierunku budki z jedzeniem, póki co musiała obejść się ze smakiem. Schowała butelkę do torebki i złapała go śmiało za rękę, ten gest wydawał się jej bardziej niż naturalny, może nawet gdy stanęli w kolejce oparła głowę na jego ramieniu. Usłyszała jego jakże filozoficzne pytanie i przymknęła na chwilę powieki. Hm… - O kruci, jakie poważne sprawy! Na cycku Morgany, no lubię tiramisu. Ale nie pasuje, jest słodkie źle przyrządzone na pewno mdłe. Yyy… chyba. Jestem jak…? Beza z rabarbarem? Niby słodka, ale nie do końca - paplała co jej ślina na język przyniesie, wtulona w niego jak głupia. - A ty? Jakbyś był piosenką… to jaką? Drastyczna zmiana tematu? Test? Zwykłe droczenie się? Być może po prostu wszystko po trochu. Spojrzała w jego oczy z udawaną powagą, jakby od tej odpowiedzi zależały losy wszechświata.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
- Zawsze do usług - odpowiedział na jej podziękowanie oficjalnym tonem, kłaniając się lekko tak jakby ta pochwała była dla niego wybitnym zaszczytem; a tak naprawdę, to kłębiło mu się w głowie tyle myśli, a jedna bardziej idiotyczna od drugiej, że nie pamiętał już nawet o czym rozmawiali i jaką tajemną wiedzą tak błysnął. Śmiał się głupio razem z Verką, ciesząc się niesamowicie tym że widzi ją taką beztroską i radosną, i chciał żeby ta chwila trwała w nieskończoność. Całe szczęście, że dziewczyna nie zapytała go o preferencje co do psów i kotów, bo zdecydowanie by się nim nie spłoszył, tylko prawdopodobnie właśnie w nieskończoność zastanawiał nad odpowiedzią, tylko po to żeby ostatecznie stwierdzić, że krokodyla albo innego aligatora, a jaka właściwie była między nimi różnica? Tego nie wiedział. Wiedział za to, że w duecie z Weroniką mógłby hodować i gumochłony i stwierdziłby najprawdopodobniej że to najciekawsze, najfajniejsze stworzenia na świecie. - To ma sens. Albo zapytaj ją najlepiej - odparł mądrze na temat kociego imienia, gdzieś w międzyczasie częstując się po raz ostatni łyczkiem whisky, które przyjemnie paliło w gardle i dodawało jeszcze więcej skrzydeł niż towar łysego. A może to fascynacja Verką tak go uskrzydlała? Bardzo możliwe. Na pewno inspirowała do tego, by puścić wodze fantazji i od razu zacząć planować wspólną wyprawę do Dublina, chociaż biorąc pod uwagę jego obecny stan umysłu, to proponując Werce klify i sarenki Ryszard i tak pozostał przy dosyć przyziemnych i możliwych do osiągnięcia planach. Na pewno dałoby się znaleźć bardziej ekscytujące rozrywki, ale te z jakiegoś powodu wydały mu się najlepsze. Bo odwiedzał te miejsca ze swoją rodziną, sielankowo karmiąc parkowe sarenki z Fiadh, robiąc wakacyjne maratony po barach i koncertach z Marlą (w okropnych metalowych stylówkach, bo było jedno takie lato gdy zafascynowali się tą subkulturą), a na klify uciekając kiedy potrzebował chwili wytchnienia od całego życiowego zamieszania; idąc tym tropem, powinien jej też pokazać lokalny targ staroci i sklep z chemią czaroniemiecką (ulubione miejsca Jacka i obowiązkowy punkt sobotnich wypraw po sprawunki) oraz ten nędzny przybytek niegdyś będący wytwórnią wspaniałej porcelany, a teraz ledwo zipiącym składem filiżanek, w którym pracą straszył go ojciec zawsze kiedy Ryszard nie chciał się uczyć (czyli zawsze). Tak, miał jej mnóstwo nieistotnych rzeczy do opowiedzenia, może nie wszystko na raz, ale powoli, po kolei, licząc na to że i Werka wprowadzi go w swój świat. Na razie jednak to on skradł jej szybkiego całusa, a potem zaprowadził do (równie słodkiej) waty cukrowej, zadając przy tym p y t a n i e. Docenił, że dziewczyna poddała je intensywnej kontemplacji i wreszcie udzieliła wnikliwej odpowiedzi, w dodatku bardzo trafnej, chociaż oczywiście zaaprobowałby ją pewnie nawet gdyby powiedziała że gdyby była deserem to kotletem schabowym. - Ale dosko to skminiłaś, chociaż dla mnie jak na razie jesteś głównie bezą - stwierdził, przyciągając ją do siebie -Rabarbar to byłoby świetne imię - zachichotał, ubawiony wizją że nazywa tak syna. Rabarbar McGill, bardzo dostojnie, chociaż oczywiście nie umywało się do zaplanowanego już dawno Marlona (na cześć wiadomo kogo); całe szczęście, że nie byli na etapie planowania dzieci, bo Ryszard byłby w tej kwestii bezkompromisowy. Nie musiał się długo zastanawiać nad pytaniem o piosenkę, bo odpowiedź nasuwała się sama - była to Doskozzza (potencjalne imię dla córki!) Salazara. Ale przyszło mu do głowy coś jeszcze trafniejszego (i zalotnego): - Twoją ulubioną. A przynajmniej taką miał nadzieję.
Tak wielu rzeczy o sobie nie wiedzieli. Veronka nie miała pojęcia o tym, że Ryszard pochodził ze znamienitego niegdyś czarodziejskiego rodu, dzisiaj niestety już dosyć podupadłego. I gdyby tyle podzielił się akurat tą myślą z obszernego strumienia świadomości, który przewinął mu się przez głowę, aby pokazać jej ten skrawek przeszłości, byłaby zachwycona. To nie tak, że chciałaby, żeby do końca życia polerował filiżanki w sklepie. Ale to było coś o nim i tylko o nim, a tych rzeczy było jej wciąż mało. Mogłaby leżeć w niego wtulona godzinami i słuchać, jak opowiada jej wszystkie śmieszne (ale i zapewne nieco niebezpieczne, sądząc po pierwszej) historie z udziałem skrzata Jacka, wypady na ryby z tatą czy psoty z Marleną. Chciała wiedzieć, jaki ma numer buta (żeby móc mu kiedyś sprawić jakieś gustowne trampeczki), jakie są jego ulubione zapachy (żeby móc się nimi spryskać) i jaki smak lodów najbardziej lubi (w końcu czy tego chciała czy nie, obiecała mu poniekąd randkę u pani Puddifoot). Nie zatrybiło w jej mózgu, że w herbaciarni niekoniecznie musieli podawać desery lodowe. Nie paliła się ostrzegawcza lampka, która podpowiadała, że skoro ona chce wiedzieć o nim milion rzeczy i on drugie tyle powinien dowiedzieć się o niej. Od niej. Nie przyjmowała do świadomości, że tajemnice, które skrywa mogą zepsuć tę sielankę. Bo życie, wbrew pozorom, nie smakowało jej teraz jak gorzkie whiskey czy dziwny blant. A jak jego słodkie usta, które z całego tego trio otumaniały ją najbardziej. Bo dla niego, jak na razie, była wciąż jeszcze słodka jak beza. - Rabarbar – powtórzyła, dając się przyciągnąć. Zachichotała, myśląc prędzej, że chodzi mu o to, że to imię dla kota. Gdyby tylko wiedziała, że pomyślał o dzieciach… no, trochę by ją to pewnie przeraziło. Albo przestraszyło by ją to, jak dobrze jej z tą myślą. Jeśli kiedykolwiek miałaby komukolwiek rodzić dzieci, to z pewnością komuś takiemu jak Ricky. Ale na to jeszcze o wiele za wcześnie. W międzyczasie dorwali się do cukrowej waty. Odeszli na kilka kroków od stoiska i dzielili się przysmakiem. Dlatego gdy odpowiadał na jej pytanie, jako że była bardzo głodna i spalona, wyglądała mniej więcej jak bardzo nieokrzesane dziecko. On był zalotny, a ona śmieszna – musiała szybko przełknąć watę i dopiero potem na jej twarzy wykwitł szczery uśmiech, który wyrażał więcej niż tysiąc miłosnych psalmów. - Trudno się nie zgodzić – odpowiedziała, wyciągając watę gdzieś obok i wykorzystała tę chwilę na to, żeby go do siebie przysunąć. Łatwe to to nie było, bo przecież był wyższy i silniejszy, to raczej ona wciąż do niego lgnęła. Wcale jej to nie przeszkadzało, ot, nieznośna lekkość zauroczenia. Stanęła na palcach, spojrzała mu w oczy i rozkoszując się zarówno słodyczą, którą czuła w sercu, jak i niewielkim dystansem, jaki dzielił w tej chwili ich usta, szepnęła, muskając delikatnie jego wargi. - Obiecuję, że kiedyś ci ją zagram. I pocałowała go czule, a świat był słodki i różowy jak pluszowa chmurka, którą dzierżyła w dłoni.