Niewielki domek z zaledwie jednym pomieszczeniem. Przy jednej ze ścian znajduje się kominek, oraz niewielkie okno w widokiem na podwórko. W rogu stoi łóżko, a na środku drewniany stół z kilkoma krzesłami do kompletu. Przy chatce jest średniej wielkości ogródek z różnymi rodzajami roślin, przeznaczonymi głównie do karmienia magicznych stworzeń zamieszkujących zakazany las i jego okolice.
Kobieta uśmiechnęła się niewinnie widząc twarz przyjaciela. Bez słowa weszła i podała mu koszyk. Po chwil zdjęła płaszcz, wchodząc w głąb chatki, rozglądając się po niej, jakby to ją pierwszy raz na oczy widziała. - Dawno sie nie widzieliśmy. - powiedziała wesoło, co jej się za często nie zdarza.- Nie odwiedzałeś mnie, więc uznała, że sama wpadnę. Cieszysz się? Zaczeła chodzić powoli po chatce, obserwując ściany i wszystko co na nich się znajdowało, oraz półki, krzesła... stukot jej pantofelków był rytmiczny, spokojny...
Po tym, jak wziął od Mormiji koszyk, zamknął drzwi i odsunął dla niej krzesło przy stole, by mogła usiąść. Postawił koszyk na stole i zajrzał do niego, po czym wyjął z szafki dwa kieliszki i duży talerz, a one również znalazły się na stole. - Tak, cieszę się - odparł miło i uśmiechnął się. Naprawdę się cieszył, że to ona przyszła, że przyszła, bo tego potrzebował teraz, chyba. Rozłożył ładnie pierniki na talerze. Nie mógł się doczekać, aż jej spróbuje, naprawdę lubił wyroby Mormiji. I czekał, aż kobieta usiądzie, nie ponaglał jej, przyzwyczaił się już do jej małych dziwactw. I z tego wszystkiego zapomniał nalać nalewki do kieliszków, cóż!
Ostatnio zmieniony przez Régis Sauveterre dnia Wto 1 Maj 2012 - 21:28, w całości zmieniany 1 raz
Mormija zdjęła swoje obłocone pantofelki i na boso przeszła przez chatkę, az do stolika. Zasiadła na krześle, zakładając nogę na nogę, machając swobodnie jedną z nich. Spojrzała na Regisa i uśmiechnęła się nieco. Sięgnęła po butelkę nalewki i otworzyła ją. - No, na co czekasz? - zapytała nieco zalotnie podając mężczyźnie odkorkowaną nalewkę. - Wygądasz jakbyś tego właśnie potrzebował, procentów. Nie martw się, ja też.Wszak od czasu do czasu warto zapomnieć, prawda? Zaśmiała się cicho i postukała paznokciami o blat stolika.
Chcąc usiać naprzeciwko Mormiji, musiał odsunąć drugie krzesło i niestety zrobił to dosyć głośno. Ale to nic, to trwało tylko krótką chwilę. Wziął bez krępacji nalewkę i nalał ją do kieliszków. - Na ciebie, moja droga - odparł, wchodząc w tę gierkę bez wahania. - Zbyt dobrze mnie znasz. Oczywiście, że chciał zapomnieć, choć na chwilę. O tym, co działo się kiedyś tu. I tam, w zamku. Co z tego, że potem będzie i tak pamiętał? Przynajmniej mógł tak jakoś przeżyć. Ból głowy przy kacu to był nic dla niego. - Tak cię męczą w tej bibliotece, że przyszłaś do mnie? - zapytał otwarcie.
Zaśmiała się, jednak zanim cokolwiek odpowiedziała, wychyliła kieliszek i od razu wypiła całą jego zawartość. - Ostatnio jestem strasznie nerwowa i wszystko mi przeszkadza, nawet czytelnicy. - powiedziała, uśmiechając się delikatnie.- Nie przeszkadza ci, że hasam tu bez bucików? Nie martw się, mam pomalowane paznokcie Na te słowa uniosła jedną stopę i ukazała krwiste paznokcie. Zaśmiała się. Ach, Mormijo, ty stara wariatko. - Wybacz, przy tobie czuję się niezmiernie swobodnie, to aż niegrzeczne.
Nie umknęła jego uwadze nerwowość Mormiji. Coś ją dręczyło, widział to, znał to uczucie aż za dobrze. Ale nie wypytywał jej o nic, wiedział, że i tak by nie powiedziała; musiała sama, z własnych chęci, nie zmusi jej do niczego. Sam zaśmiał się na jej słowa, ale nie z wredoty, a z życzliwości, po prostu, udzielało mu się wariactwo kobiety, chyba. - Spokojnie, rób, co chcesz, nie mam nic przeciwko - odparł wesoło, a potem wypił zawartość kieliszka. Regis, jak to facet, nie miałby nic przeciwko nawet, jakby mu zrobiła striptiz na środku stołu. Ale bez przesady, miał na tyle ogłady, że tego nie powie. Chyba, że się upije, wtedy bywało z nim różnie.
- I co, mogłabym teraz zrzucić ubranie i pobiec do lasu nago, brodząc w rosie i przemierzając trawę? - zapytała ze śmiechem. Potem sięgnęła po pierniczka i odgryzła kawałek - okruchy i kawałki czekolady swobodnie opadły na jej dekolt, lecz kobieta nawet tego nie zauważyła. A może po prostu nie chciała na to zwracać uwagi. - Co u ciebie? - zapytała radośnie, z uśmiechem, który dobrze znał. Wszak Mormija przybierała uśmiech abo gdy chciała coś ukryć, albo gdy była złośliwa. Jednak głupim by był ten, który usiłowałby od niej wyciągnąć informacje od kobiety co ją tak naprawdę gryzie. - Dawno nie rozmawialiśmy, dawno się nie bawiliśmy, w ogóle, wszystko było dawno i jakby stało się nieprawdą... Słaszna uwaga, Mormijo, słuszna.
- Czemu nie? - odparł z rozbawieniem. - To byłoby... - zastanowił się chwilę, szukając odpowiedniego słowa - interesujące. Wyobraził sobie kobietę, wykonującą przedstawione przez siebie działania i już wiedział, że naprawdę chciałby to zobaczyć. Pytanie, kto by nie chciał. - U mnie? Praca, praca, praca, nie nudzę się - powiedział, a potem wziął sobie piernika i odłamał kawałek, a potem włożył go do buzi, przeżuł i połknął. Pyszny był. A potem nalał Mormiji kolejną porcję nalewki i sobie też. - Zawsze można to zmienić. No pięknie, to żeś powiedział, inteligencie.
Oczywiście, że widok Mormiji biegającej po lasach i polach jak wiła, czy inna rusałka, albo południca byłby interesujący. Pytanie tylko, czy to właściwe zachowanie? Zaśmiała się i w ciszy wypiła kolejną porcję nalewki. Wstała i przeszła się boso po chatce, uważnie przyglądając się ścianom, które sobie tak w dziwny sposób upodobała. - Chcesz zmienić fakt, iż dawno nie rozmawialiśmy? Toż to właśnie robimy, zmieniamy to wszystko. Tak, to bardzo dobrze, że w końcu tu przyszłam... Co ty na to by się razem ponudzić c? Oderwę cie od pracy... albo ci w tej pracy pomogę. Ileż to można siedzieć z nosem w książkach? A chętnie bym popatrzyła na magiczne zwierzątka hasające po lesie
Oczywiście, że niewłaściwe, patrząc przez pryzmat zasad obowiązujących w normalnym, cywilizowanym świecie, ale przecież można było zrobić tak, żeby nikt nie widział, że to się dzieje. Były przecież zaklęcia niewidzialności, prawda? Wyjął z kieszeni różdżkę i zaczął ją obracać między palcami. - Możemy poszukać jakichś ciekawych stworzeń, co? No zróbmy coś szalonego, nam jeszcze przystoi! - zaśmiał się, a potem podszedł do Mormiji i objął ją ramionami. Nie krępował się, nie miał czego.
Tak, zróbcie coś szalonego nim zje was ten okrutny duch czasu. Zróbcie coś szalonego nim ktoś wam przerwie i powie, ze już nie wypada, nie przystoi. Zacznijcie biegać po łąkach nago nim zmora przyzwoitości wami otrząśnie. Chwyciła jego twarz w dłonie i unosząc się na placach, ucałowała czoło przyjaciela. Potem się zaśmiała w taki sposób, jakby właśnie ją coś olśniło i radowała się z własnego geniuszu. Zza paska sukienki wyciągnęła swoją własną różdżkę i pomachała nią, jakby chcąc się pochwalić, że o, ona też ma i ona też wie co z tym zrobić. - Tak, chodźmy. - zaśpiewała i boso skoczyła ku drzwiom. Otworzyła je i wybiegła przed chatkę wołając, ze ma ochotę szukać jednorożców w lesie.
Jeszcze jest czas, ostatnia chwila, potem przyjdzie trzydziestka, czterdziestka i będą już dzieci, urosną i będzie wstyd, i będą boleć kości i stawy, kręgosłup, głowa, wątroba, żołądek, wszystko, już nie da się, nie da, będzie za późno, a teraz jest czas, odpowiedni, najlepszy. Popatrzył na nią chwilę i zaśmiał się tylko. I nie mógł nie pójść za nią, po prostu zachęcała go całą sobą, nie mógł odmówić i nawet nie chciał, bo po co się opierać takiej kobiecie. I wyszedł tak, jak stał, zamknął tylko szybko drzwi specjalnym kluczem, który nosił na sznurku na szyi, tak, żeby nie zgubić. A potem rzucił zaklęcie Wskaż mi. I krzyknął wesoło: - Zakazany Lesie, nadchodzimy! A w końcu poszedł z Mormiją do lasu, do lasu, po przygodę, po nagrodę i cokolwiek tam jeszcze chcecie!
Zima robiła się coraz groźniejsza. Szczególnie nocą, kiedy temperatura drastycznie spadała w dół, a księżyc ledwo przedzierał się przez kłęby chmur w ciemności. W takim mroku można było dostrzec jedynie długą ścieżkę, wzdłuż której podążała nieznajoma, tajemnicza postać. Jej wielki kaptur przysłaniał większą część twarzy, jednakowoż ukazując zza niego szyderczy i przebiegły uśmiech, zapewne niepokojący przypadkowych uczniaków, próbujących szybko dotrzeć do ciepłego zamku. A co było najlepsze? Ta oto 'tajemnicza postać' stanęła po krótkiej chwili w miejscu, zdjęła cienką, acz ciepłą bluzę, zrzuciła ją na śnieg i pobiegła ile sił w nogach. Dopiero wtedy można było zauważyć jego błyszczące się, duże, brązowe oczy, które niemalże świeciły na tle białego puchu. Rzecz jasna, był to Oliver, urządzający sobie biegi przełajowe po błoniach Hogwartu. Jego różdżka dyndała gdzieś tam przy nogawce od spodni. Jakim cudem? Otóż przebiegły Shake przywiązał ją sobie grubą nitką do dżinsu, ponieważ jak stwierdził on sam – tak jest o wiele praktyczniej. Nikt z jego znajomych nie mógł stwierdzić jaki miał w tym cel, no ale. W rzeczywistości był o wiele sprytniejszy niż oni sami, a wynikało to skąd, że gdyby nosił patyczek w kieszeni spodni, zapewne byłaby spora szansa na to, żeby złamał go, poślizgnąwszy się na lodzie. Biegnąc ile sił w nogach, chaotycznie łapał powietrze do swych przepalonych papierosami płuc ( ale nie! Nie miał mugolskiego raka! Jakkolwiek to brzmi... ), nie zauważając nawet, że jedyną, ciepłą bluzę jaką posiadał, wyrzucił pod byle jakie drzewko. Znając życie... Tfu, znając Olivera, zacznie jej szukać dopiero wtedy, kiedy śnieg stopnieje, a on będzie miał pretekst, żeby wrzucić ją do Zakazanego Lasu i pozwolić, aby jakieś inne, mityczne stworzenia zjadły ten oto kawałek materiału. Cudna wizja, ot co. Oli dobiegł aż po Chatkę Gajowego, siadając wygodnie na schodkach, przed samym wejściem do niej. Nieskutecznie uspokajał swój oddech, dlatego też sięgnął do kieszeni spodni, wyciągając z niej paczkę papierosów. Niedługo później sięgnął po różdżkę, burknął pod nosem pierwsze lepsze zaklęcie jakie mu przyszło do głowy, kiedy jego płuca pomyślały "potrzebny Ci tytoń, debilu!", zaraz rozkoszując się dymem, rozpływającym się gdzieś tam w jego środku. Uwielbiał spacery na błoniach nocą. Zwłaszcza, gdy była zima i przed jego nosem nie przebiegały napalone szesnastki, upite na tyle, że śmiały się z każdej rzeczy, które widziały. Teraz takie udupy zmuszone były siedzieć w zamku i czołgać się pod stołami w pokoju wspólnym. Dlatego też na spokojnie mógł przemyśleć to i owo, jednocześnie nucąc pod nosem jakiś utwór, ostatnio słyszany w radiu. W ogóle nie zwracał uwagi na to, że śnieg leci mu do oczu, a z jego rzęs robi cholerny, azbestowy namiot, który co jakiś czas topniał, nakrapiając jego biedne oczy.
Tak oto po kilku miesiącach swoistej wolności, życiu włóczęgi i oderwania od świata Melanie została zmuszona przez kuzynostwo do powrotu do szkoły. Była w końcu już i bez tego plamą na honorze rodziny, jednym z mniej chwalebnych odgałęzień drzewa genealogicznego. Jak mogliby łączyć swoje nazwisko z nazwiskiem kogoś, kto nie ukończył szkoły? Nie chciała tam wracać. Ostatnie miesiące, spędzone na tułaczce - takiej samej, jak w wakacje, tak samo wykańczającej - zabijały ją od wewnątrz. Ale do Hogwartu nie chciała wracać tym bardziej. Trudno powiedzieć, żeby się nie zmieniła. Na pewno schudła. Schudła wręcz cholernie. Dziwnie było patrzeć jej w lusto i widzieć, w jaki sposób jej staje ubrania śmiesznie na niej wiszą, właśnie dlatego ostatnio nosiła głównie sukienki; jakoś lepiej jej wtedy było na siebie patrzeć. W jednej z takowych wyszła z Zamku, nie mogąc znieść oddechów śpiących współlokatorek. Najchętniej wszystkie udusiłaby poduszką, byle tylko je uciszyć, znów zaszyć się w samotności. Nie miała nic przeciwko tylko kilku osobom i jedną z takowych zobaczyła w pobliżu chatki gajowego, gdy lekko się chwiejęc, brodziła w świerzym śniegu w swoich wysokich, czarnych oficerkach, trzęsąc się z zimna. Nawet uśmiechnęła się lekko, o dziwo! - Oliver! - zawołała w stronę postaci, znalazłszy się wystarczająco blisko. Nie widziała go od kiedy wróciła do szkoły i aż zdziwiło ją to, jak bardzo stęskniła się za jego towarzystwem. Przyspieszyła kroku, by zaraz wylądować obok niego - chociaż właściwie to prawie na nim - i uścisnąć go dość mocno, jak na miarę swoich możliwości. W końcu, powiedzmy sobie szczerze, w szczytowej formie nie była. - No cześć, poczęstuj mnie fajkiem!
Wyjątkowo męcząca cisza mimowolnie doprowadzała go do wewnętrznych katuszy, bo im dłużej ona panowała, tym trudniej było ją przerwać. Wciąż nie wiedział co odpowiedzieć, miał pustkę w głowie, a przed jego oczyma tkwiło mu szklane odbicie pewnego zdarzenia. Oliver mamrotał coś pod nosem, narzekając na swoje niezdecydowanie. Przed chwilą jeszcze domagał się spokoju i możliwości wyciszenia, jednak chwilę później poczuł się tak, jakby Hogwart zupełnie opustoszał. Wyobraził sobie te pustki na korytarzach i jakoś zadrżał, ale bynajmniej nie z tego powodu - bardziej z zimna, które coraz bardziej mu dokuczało. No tak, tamta wizja okazała się na tyle przykra, że wewnętrznie domagał się jakiegoś głośnego towarzystwa. Już miał ruszyć swoje cielsko ( o ile tak można było nazwać ciało chudziny ), gdy w oddali zobaczył jakąś postać, która idąc, chwiała się lekko na boki. Nim się obejrzał, Melanie rzuciła się na niego tak, że biedny chłopak pisnął jak tapeciara, blondyna, której ktoś złamał paznokieć. - Ty cieciu - mruknął pod nosem - złamiesz mi zamarznięte kości - dodał po chwili, pokazując przyjaciółce, że jest w samym krótkim rękawku. Sięgnąwszy po paczkę papierosów, podał jedno zawiniątko ślizgonce, wyginając herbaciane usta w nikły półuśmiech. - Widzę, że nie jesteś w najlepszej formie - odparł Shake, wstając ze schodków, bo tyłek zaczął mu przymarzać do betonu. Niestety patrzył się do tyłu, na dziewczynę, więc nie zauważył korzenia wystającego z ziemi i runął twarzą na śnieg. Leżąc tak przez chwilę powiedział głośno najgorsze przekleństwo, jakie mu przyszło do głowy. Jeszcze tego mu brakowało - nie dość, że idiota zrzucił w maratonie swoją bluzę, to teraz czuł jak drobny puch obklejał odkryte ręce, pieczołowicie szczypiąc. Nie mógł leżeć tak w nieskończoność, dlatego dźwignął się cały mokry, skacząc i piszcząc głośno ( tak, znowu specyficznie ). - Opowiadaj co się dzieje - kątem oka zerknął na swojego papierosa, leżącego w śniegu - mnie nie oszukasz, Mel. Orzechowe wpół przymknięte oczy wreszcie zidentyfikowały tańczące drobinki puchu, które z przeklętą premedytacją drażniły go. Nosz kurde, jeszcze chwila i zacznie bić się ze śniegiem. I nie byłoby to nic dziwnego... Trudno było przewidzieć zachowanie chłopaka, pomimo częściowej, choć wciąż niewątpliwie nikłej znajomości jego skomplikowanego usposobienia. Był doskonale świadom swoich z czasem ujawniających się i męczących wad - zdawał sobie sprawę z nieistnienia osób idealnych, bo ta z kolei była tylko absurdalnym wymysłem dotkniętych chorobą ludzi, cierpiących na wiecznie doskwierające znużenie oraz brak konkretnego zajmującego cenny czas zajęcia.
- No jasne, ciulu, ciesz się dalej na mój widok - mruknęła ostentacyjnie Ślizgonka, chociaż w sumie zawsze jej przeszkadzały wylewne, sztuczne powitania z obcałowywaniem, przytulaniem, może jeszcze łzami i łkaniem o tym, jak to się tęskniło, kiedy w rzeczywistości nawet nie zauważało się za specjalnie czyjejś nieobecności. Uśmiechnęła się zatem lekko, z uniesionymi brwami patrząc na jego krótki rękawek. Cały Oliver! No cóż, za to go chyba przecież uwielbiała nad życie, nie? Przyjęła od niego z wdzięcznością papierosa i sięgnęła po swoją różdżkę, przypalając go jej końcówką, po czym zaciągnęła się z błogością i niemal ulgą. Tak, tego jej było brak tego wieczora, szluga - zdecydowanie. Może to jej poprawi humor, może wreszcie przestanie użalać się nad sobą i rozkoszować się tym niczym wytrawnym winem, które prawie nikomu nie smakuje, ale chociaż uważa się je za obrzydliwe, pije się, bo jest wytrawne, drogie i stanowi napój światłych ludzi. - Ty też przecudownie wyglądasz, dziękuję za komplement - odrzekła Melanie ze szlugiem przy ustach, patrząc z rozbawieniem na Shake'a, chociaż w duchu przeklinała go za to, że tak dobrze ją zna i musiał zauważać takie rzeczy. Wolała zawsze cieszyć się zwoim cierpieniem w pojedynkę. Czasem jednak posiadanie przyjaciela, który wszystko widzi, bywa uciążliwe. Widząc jego wyczyny, parsknęła śmiechem i wycelowała w niego różdżką, by rzucić zaklęcie wysuszające. - Bullae - rzekła spokojnie po chwili, wykonując odpowiedni ruch nadgarstka. Bąbel ciepła opatulił ją troskliwie. - Chodźno tu, bo zamarzniesz! Zaciągnęła się znowu, zaciągając się mocno i długo trzymając dym w płucach, po chwili wydmuchując go z nieadekwatnie dużym przejęciem i zaangażowaniem, by unikać odpoqiedzi na pytanie Olivera jak najdłużej się dało. Dopiero za chwilę spojrzała na niego z pewną rezygnacją. - A co może być nie tak? - rzuciła z udawaną radością, specjalnie przerysowaną, w końcu i tak wiedziała, że Hollywood szybko pozna się na jej udawaniu. - Jestem w szkole, uczę się czarować, jestem ładna i mam przyjaciół, żyć, kurwa, nie umierać! Westchnęła niesłyszalnie i przeniosła wzrok na Shake'a, przyglądając mu się spod przymrużonych powiek. Melanie akurat, chociaż nie potrafiła nigdy przewidzieć, co takiego może odwalić Oliver, wiedziała, że można się po nim spodziewać się wszystkiego i wcale nie dziwiły jej jego wyskoki. I ani trochę jej to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, od zawsze preferowała towarzystwo osób nieprzewidywalnych. Przynajmniej miała gwarancję, że z nim nie będzie się nudziła.
Kiedy Melanie rzuciła w jego stronę komplement ( który bardziej zajeżdżał mu ironią niż prawdą! ), ukłonił się nisko, puszczając przyjaciółce oczko. Posługiwanie się ironią i sarkazmem było w jego opinii niemalże sławne wśród ślizgonów. Niektórzy twierdzili, że jest to po prostu wygórowane poczucie humoru, a sam Olie nie zawahał się użyć tych środków w stosunku do młodszych od siebie, nieznanych osób. Tak to już z nim było - dla przyjaciół wiecznie miły, a dla nieznajomych cham jakich mało. Po prostu nie ufał ludziom, których nie miał okazji poznać. Nic dziwnego, skoro w przeszłości dostał już parę mocnych kopów w tyłek, po których ma blizny na psychice aż po dzień dzisiejszy. - Gumuj się - parsknął śmiechem na wymyślone przez siebie powiedzonko. Nim chłopak się obejrzał, był już cały suchy, a zimno na chwilę przestało mu dokuczać. Zdezorientowany zerknął na Mel kątem oka, która zaciągała się dymem nikotynowym i niebawem usiadł koło niej, jakoś nie mając ochoty protestować. - No tak, jakby tu jeszcze chodziło o szkołę, czary mary i twój wizerunek - przewrócił oczami. Spojrzawszy na nią nieco niemrawym wzrokiem orzechowych tęczówek, wygiął herbaciane usta w żałośliwie nikły półuśmiech i począł lekko poprawiać biały kołnierzyk od wygniecionej koszulki ( na której usadowiony był napis "I shake it better than Brittney" ), machinalnie odwracając spojrzenie na niebo przysłonięte chmurami. Oli lubił nawet okazjonalnie zgrywać skończonego idiotę, jak przystało na przedstawiciela płci męskiej, bo w gruncie rzeczy to całkiem przyjemna zabawa, która pozwalała mu odciąć się od nieco uciążliwego wizerunku stereotypowego ślizgona. - Wyczuwam w powietrzu zapach złamanego serca! Muahahahaha - zaśmiał się wielce złowrogo. Ach ten impertynencki Shake. On sam był tylko (nad)zwyczajnym przedstawicielem płci brzydkiej, świadomie zdolnym do łamania kruchych serc biednych kobiecin i powodowania powstających potoków wylewanych łez. Dlatego też Mel powinna się domyśleć, że równie dobrze może zwierzyć się Oliverowi, aby ten pomógł jej rozszyfrować czarne zakamarki umysłu boroka o imieniu Constantine. Przed tym jednak wypadałoby wejść do zamku, bo przebywanie na zewnątrz w taką pogodę wprawiało chłopaka w nie lada zakłopotanie, przez wzgląd na wyrzuconą bluzę. Brunet sięgnął znowu do kieszeni spodni, wyciągając z niej paczkę papierosów, aby po raz kolejny zapalić, tym razem jednak wpuszczając nikotynę do płuc, a nie zostawiając ją... Na lodzie. Kiedy odpalił fajkę różdżką, mógł już spokojnie zapalić, nie bojąc się, że zaraz wyląduje w śniegu po raz kolejny. - Pieprzona zima - mruknął pod nosem, dmuchając na grzywkę, uporczywie spadającą mu na jedno oko. Nagle poczuł się tak, jakby stracił siły na cokolwiek. Marzyło mu się teraz wejść do pokoju życzeń, w którym mieściłby się wielki kominek, puchaty dywan, trampolina do skakania, plus parę długich półek, z których mógłby na nią skoczyć. O tak, zdecydowanie miał ochotę zrobić coś, co zdecydowanie odbiłoby się echem po całym Hogwarcie.
Dzień po Balu Bożonarodzeniowym Elizabeth pomyślała nad wyjściem na błonia i zaczerpnięciem świeżego powietrza. Rozmyślając tak nad balem i wieloma innymi sprawami zaszła do Gajowego u niego zawsze można było usłyszeć coś ciekawego . Stanęła przed drzwiami chatki, zapukała w drzwi było słychać szczekanie Kła oraz jakiś niezidentyfikowany szmer. Po chwili Otworzył jej Gajowy, po krótkim przywitaniu zaprosił ją do środka. Rozmawiali o szkole i jak Elizabeth minął bal ale w końcu zapytała się o tajemniczy szmer. Po lekkich naciskach gajowy wyznał że dostał na nokturnie od jakiegoś zakapturzonego osobnika młodego błotoryja. Młoda czarownica wiedziała że trzymanie takich zwierząt w Hogwarcie jest nie legalne, ale nie zamierzała nic mówić, w końcu gajowy pomaga jej zdobyć różne składniki na jej eksperymenty. Rozmawiali tak jeszcze przez godzinę może dwie, gdy nagle do głowy Eli wpadł ciekawy pomysł na eksperyment dotyczący mugolsko magicznych eksplozji z głównym udziałem magicznej ściany oraz tego co ona strzeże. Ale do tego potrzebny jest jej gajowy, po co się pytacie? To oczywiste by załatwił jej niezbędne rzeczy do eksperymentu czyli 5 pałek dynamitu i 3 rogi Buchorożca. Po małych namowach i lekkim szantażu którego zresztą nie miała zamiaru spełniać gajowy się zgodził i poszedł załatwić to o co poprosiła Elizabeth. Po długich minutach na bawieniu się z kłem gajowy wrócił z zamówieniem Elizabeth, która zmniejszyła swoje nowe przedmioty i schowała do torby, pożegnała się z gajowym oraz obiecała że nikomu nie powie o nowym nabytku gajowego. Czas iść do lochu pomyślała i poszła w stronę Hogwartu. zt
Zima miała swoje plusy i minusy. Z jednej strony Galahad miał dużo mniej zajęć. Nie musiał się martwić ani o uczniów, którzy o tej porze roku rzadko próbowali coś przeskrobać na jego terenie, ani o dzikie zwierzęta z zakazanego lasu. Z drugiej zaś strony pogoda zmuszała go do niewyściubiania nosa z chatki, póki nie było to absolutnie konieczne, co było trochę monotonne. Przez większą część dnia wylegiwał się popalając sobie coś obok kominka, który był w działaniu praktycznie bez przerwy i jako jedyny dawał jakieś ukojenie przy niesprzyjającej pogodzie. Czasami jednak gajowy musiał opuścić swój przytulny kąt i to właśnie była ta chwila. Zorientował się, że zaczyna brakować mu opału. Zapasy miał na zewnątrz, dlatego dosyć niechętnie odłożył fajkę i wstał. Mimo, że wychodził tylko na krótką chwilę, to dosyć dokładnie opatulił się płaszczem, nie chcąc zostać przewianym przez mroźne powietrze. Gdy otworzył drzwi od razu uderzyła go różnica temperatur, dlatego postanowił się pospieszyć. Dosyć pospiesznie zaczął się przedzierać przez grubą warstwę śniegu wokół chatki, aż dotarł do stosu starannie ułożonych drewnianych klocków, służących mu za opał. Zdjął z nich płachtę, która natychmiast omal nie została porwana przez wiatr i zebrał tyle drewna, ile tylko mógł unieść. Odłożył plandekę tak, jak ją zastał i skierował się z powrotem do swojego ciepłego schronienia. Droga ta zabrała mu trochę więcej czasu, ale w końcu dotarł do celu. Przed wejście do środka jeszcze rozejrzał się wokół, chcąc się upewnić, że w okolicy wszystko jest tak, jak być powinno.
Cornelia nigdy nie przepadał za zimnem. Wprawdzie w grudniu miała urodziny, a to był jeden z najbardziej wyczekiwanych dni w roku, to jednak zdecydowanie przyjemniejsze było dla niej upalne lato, które w ostatnich latach spędzała razem z przyjaciółmi z Hogwartu na wyjazdach w różne, egzotyczne miejsca. Opalanie się na plaży, nielegalne drinki z palemką to jest to, co tygryski lubią najbardziej. No a przynajmniej ona. Raz na jakiś czas jednak pojawia się taki moment, że tej dziewczynie wali na mózg. Wtedy ubiera długie spodnie, najcieplejszą ze swoich bluz, mniej ciepły płaszczyk i wychodzi na śnieg. W jakim celu? Najczęściej zaatakować kogoś śnieżkami żeby się zdenerwował, żeby u dokuczyć. A kiedy to kilka osób się wkurzy, że się im przeszkodziło zbierają ekipę i w to mi graj przez tą zamieć, żeby ją dorwać. A ona ucieka, ucieka... I co zdaje się uratować jej życie, kiedy jest już cała przemoknięta deptaniem w śniegu? Ano chatka gajowego! Z panem gajowym na czele stojącym i otwartymi drzwiami! Szybkie przyspieszenie i przelecenie jak torpeda obok mężczyzny z hasłem „Aaa zamykaj!”, po czym wyrżnięcie na tyłek na podłodze, kiedy to pośliznęła się na spadającym z niej śniegu. - Aua – Powiedziała sama do siebie sprawdzając, czy po drodze nic nie zgubiła i czy poza tyłkiem nic więcej jej nie boli. Zerknęła przez ramie. Na szczęście goniący ją uczniowie zatrzymali się, odwrócili i rozpierzchli z powrotem, jak gdyby nigdy nic. W takim wypadku położyła się zmęczona przymykając oczy. I tak oto dzień pana Galahada został uratowany od nudy i obdarowany rozwaloną na podłodze uczennicą.
Dobrze, że się rozejrzał, bo jeszcze by zamknął jej drzwi przed nosem i zostawił na pastwę głodnych zemsty uczniów. A tak zostawił otwarte przejście, przez które dziewczyna z hukiem wpadła do środka, po czym słysząc rzucone przez nią hasło zatrzasnął drzwi tak, że aż cała framuga się zatrzęsła. Był mocno zaskoczony tym, co się przed chwilą wydarzyło, w końcu znikąd do jego chatki wleciała uczennica, ale starał się tego nie okazywać po sobie. - Wszystko w porządku? - spytał odrzucając drewno na stojący niedaleko stołek. W jego głosie słychać było odrobinę troski. Jej wypadek nie wyglądał do najprzyjemniejszych. Poza tym jakaś rana, bądź co gorsza złamanie byłoby bardzo kłopotliwe, biorąc pod uwagę jak daleko jest do skrzydła szpitalnego. Galahad pochylił się nad gryfonką i wyciągnął ku niej dłoń, chcąc pomóc jej wstać. - Co się stało? Dlaczego tak zawzięcie Cię ścigali? - spytał, chcąc wyjaśnić od razu kwestię tego, co wywołało pościg, który skończył się ostatecznie w jego domku.
- Tak, żyje – Odpowiedziała otwierając najpierw jedno oko, potem drugie oko. Uśmiechnęła się delikatnie. Przez chwilę obserwowała jego i to, co robi z drewnem, które trzymam. Wow, w jej mniemaniu to musiało być naprawdę ciężkie. Gajowy miał niezłą parę. Ale w sumie taki powinien być gajowy, prawda? Choć na samym początku, kiedy pojawiła się nowa osoba na to stanowisko spodziewała się raczej kogoś z brudną, czarną brodą co najmniej do pasa, bardzo duża potężna postura i taki wieśniacki akcent. Fajnie, że jej jak zwykle bardzo dopracowane i pełne przerośniętej wyobraźni domysły okazały się nieprawdziwe. Oczywiście podała mu swoją dłoń. Zawsze chętnie korzystała z pomocy chyba, że sama musiała o nią poprosić. Wtedy wolała wszystko robić sama nie ważne jak bardzo potrzebowałaby czyjegoś wkładu. Na szczęście cała sytuacja skończyła się tylko na siniaku na tyłku. Rozejrzała się po domku rozmasowując obolały tyłek bez jakiegokolwiek pohamowania. Nie była jakoś szczególnie wstydliwa. Pewnie gdyby w tym momencie przypomniała sobie, jak bardzo jest mokra nie miałaby też oporów, żeby się rozebrać. - Ee... A... Em... - W odpowiedzi zaczęła najwyraźniej szukać jakiejś wymówki, co jej kiepsko wychodziło – więc... To było tak ja sobie idę. I idę. I idę. A tu nagle wyskakuje niedźwiedź!... Nie wychodzi mi dzisiaj zmyślanie. Uznajmy po prostu, że rzuciłam śnieżką w niewłaściwą osobę – Uśmiechnęła się zabójczo i usiadła na jakimś stołku. - Mogę się tutaj pochować przez chwilkę?
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Siedział na stopniach prowadzących do jego chaty i palił papierosa. Rob Roy leżał u jego stóp, wpatrując się tęsknie w ciemną ścianę lasu, jednak nawet nie drgnął. Zawsze był posłuszny swemu panu, z którym rozumieli się bez słów. Clement zmarszczył brwi i uniósł głowę. Wieczór był chłodny, a w powietrzu wisiał deszcz, czuł wyraźnie, że tej nocy będzie padać. Wczoraj podczas obchodu widział trestala. Nie cierpiał trestali i wcale nie dlatego, że nie należały do najpiękniejszych i najmilszych stworzeń na ziemi. Przypominały mu niezmiennie, że widział śmierć, że jest naznaczony. Ale z drugiej strony, co z niego byłby za gajowy, gdyby nie widział wszystkich stworzeń, zamieszkujących Zakazany Las? Uśmiechnął się bez wesołości i wypuścił z ust obłoczek dymu.
Ostatnio się pilnowała. Wiedziała, że to niemądre, oglądać wieczorami testrale, wiedziała, że w niczym to jej nie pomoże, ale w dziwny sposób, nie wiedząc właściwie, z jakiego konkretnie powodu, stało się to jej obsesją. Gdzieś pod wieloma warstwami świadomości wiedziała nawet, że nie powinna czuć winy. Niemniej jednak przekonanie to tkwiło bardzo głęboko, a jego echo zagłuszał głos odrazy do swojego własnego ja. Pilnowała się, ale jednak tego wieczora nie potrafiła się powstrzymać. Zakamuflowana w grubych ubraniach, z kapturem szarej, zbyt dużej bluzy narzuconym na czoło i z półpełną papierośnicą wyszła z zamku, gdy tylko słońce zaczęło przybliżać się do horyzontu. Chciała udać się w swoje ulubione miejsce, na schodki domku gajowego, ale przystanęła, widząc, że on, gajowy, już tam siedzi, z psem przy nodze. Zazwyczaj bez wahania zaczęłaby swoje występy. Tym razem przez chwilę sama nie wiedziała, co zrobić. Ostatecznie magnetyczna siła czarnych grzbietów okazała się silniejsza; stamtąd było je jednak widać najlepiej. Z papierosem odpalonym różdżką, podeszła cicho do siedzącego mężczyzny. Zatrzymała się kilka dobrych kroków od niego. - Też lubisz patrzeć na testrale? - zapytała trochę beznamiętnie. Nadal nie potrafiła się zmusić, by do kogoś w wieku bardzo zbliżonym do jej najstarszego brata zwracać się per "pan".
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Clement spojrzał na dziewczynę badawczo. Proszę, jaka odważna. Nie boi się ani jego, ani Rob Roya, który nawet nie drgnął, tylko wodził za blondynką swoimi bursztynowymi oczami. Uniósł lekko brwi i wypuścił nosem kłąb dymu. Było ciemno, z trudem mógł zauważyć coś więcej niż to, że dziewczyna jest blondynką średniego wzrostu. Gdyby wstał, nie sięgałaby mu nawet do ramienia. Dlatego też wstał. Nie miał ochoty na rozmowy o niczym, jeśli dziewczyna jest tchórzem, po prostu odejdzie. Może. Z kobietami nigdy nic nie wiadomo. - Nienawidzę ich- powiedział sucho, splatając ramiona na piersi i mierząc ją wzrokiem.
Widziała w jego spojrzeniu, że ją ocenia. Znała to. Często ją oceniano. Kiedyś bardziej przeraziłoby ją to, niż postawa i wzrost gajowego, który wstał, odwracając się w jej stronę. Patrzyła na niego spokojnie, zaciągając się papierosem. Przynajmniej nie obrywało się jej za palenie, chociaż teoretycznie jako studentka powinna mieć ku temu wolną drogę. - Każdy, kto je widzi, nienawidzi ich - powiedziała, ubierając w słowa pierwszy raz od bardzo dawna swoje przemyślenia, owoc kilku takich chłodnych wieczorów, jak ten. - Jakby były winne wszystkich naszych strat. Wcale nie miała zamiaru wdawać się z gajowym w etyczne rozważania; słowa same znajdowały ujście. Ona zaś, patrząc z uwagą na psa, który przypatrywał się jej bacznie, zajęła miejsce, które przed chwilą zwolnił mężczyzna. Wiedziała, że zwierzę nie zrobi nic bez polecenia od swojego pana.