Niewielki domek z zaledwie jednym pomieszczeniem. Przy jednej ze ścian znajduje się kominek, oraz niewielkie okno w widokiem na podwórko. W rogu stoi łóżko, a na środku drewniany stół z kilkoma krzesłami do kompletu. Przy chatce jest średniej wielkości ogródek z różnymi rodzajami roślin, przeznaczonymi głównie do karmienia magicznych stworzeń zamieszkujących zakazany las i jego okolice.
Avada zamruczał, gdy Gajowy zaczął go drapać. Wygodniś jeden, temu to dobrze. Dziewczyna uśmiechnęła się. -Dziękuję, to wiele dla mnie znaczy. Kilka miesięcy temu nikt by nie powiedział, że wygląda na zadbanego... - Gryfonka zamyśliła się na chwilę. Miała tu na myśli przygody Avady z przeszłości, po których trafił do schroniska praktycznie bez sierści i z uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym. Ale skąd Gajowy mógł o tym wiedzieć? W każdym razie, to bardzo dobrze, skoro ktoś znający się na zwierzętach mówi, że jej pupil dobrze wygląda. Po chwili wypuściła kota, żeby sobie pobiegał, skoro ze strony psa nic mu już nie groziło. - A co do pracy, to oczywiście, już biorę się do roboty. -Uśmiechnęła się i skierowała w miejsce wskazane przez gajowego. Avada pobiegł za nią, szukając zaczepki. Dziewczyna zbierała mlecze i trawę przez jakiś czas, aż uznała, że tyle im starczy na jakiś czas. Najwyżej przyjdzie tu i pomoże raz jeszcze. Z kilku mleczy przeplatanych ze źdźbłami trawy zrobiła Avadzie wianek na głowę. Kot chyba ucieszył się z prezentu, bo przebiegł między nogami dziewczyny, ocierając się o nie. Z całym naręczem dopiero co zebranego ziela dotarła do zagrody, gdzie czekały na nią gumochłony. -No cześć. -Nie lubiła wyglądu gumochłonów, przypominały glisty. Kiedy była mała, myślała, że będą przypominały grzyby. Jej wizja prysła w momencie, kiedy pierwszy raz ujrzała je w Hogwarcie. Od tej pory nie przepadała za ich wyglądem, ale co one mogły na to poradzić? Zaczęła karmić je mleczami i trawą, uważając, by Avada nie wpadł do zagrody i nie rozpętał armagedonu. Po skończonej pracy wróciła do chatki, pamiętając, żeby uprzednio wziąć kota na ręce. Wsunęła głowę przez drzwi i zwróciła się do Gajowego. -Gumochłony już nakarmione, chyba się przejadły, bo się nie ruszają. -Taki zwierzęcy żarcik, przecież one praktycznie w ogóle się nie poruszały. - W każdym razie, jeśli to wszystko, to polecam się na przyszłość, chętnie pomogę. Katniss Johnson, jakby chciał pan wysłać sowę albo ucznia. A tymczasem miłego dnia. Dziękuję za możliwość pomocy. -Uśmiechnęła się do Gajowego i wolnym krokiem udała się do Zamku, zadowolona z tego, że pomogła właśnie małym stworzonkom.
zt
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Denerwował się, jak jeszcze nigdy w życiu. Wszystko leciało mu z rąk i nawet wysługiwanie się zaklęciami niewiele dawało, bo był zbyt przejęty, by zrobić cokolwiek tak, jak należy. Wiedział, był pewien, że robi najmądrzejszą rzecz w swoim życiu i podchodząc do sprawy racjonalnie, nie wiedział, co mogłoby pójść źle. A jednak ilekroć spoglądał na pierścionek, śliczny pierścionek z szafirem okolonym drobnymi brylancikami, czuł gwałtowny skurcz żołądka i zastanawiał się, jak to się dzieje, że jednak większość ludzi się pobiera, skoro moment poproszenia o rękę ukochanej kobiety jest tak przerażający. Odetchnął głęboko i rozejrzał się po swojej chatce. Merlinie, było prawie idealnie. Grzebiąc w jakichś podręcznikach zaklęć i transmutacji zdołał stworzyć iluzję rozgwieżdżonego nieba, rozciągającego się nad nami i optycznie powiększającego maleńkie wnętrze chatki. Jeśli było coś, co naprawdę mogło sprawić Gai przyjemność, to właśnie coś takiego. Gdzieś w oddali majaczyła nawet Wenus i choć Clement nie wiedział, kiedy i czy w ogóle można zaobserwować tę planetę nad Anglią, miał nadzieję, że jego ukochana doceni ten gest. Bo przecież Wenus była boginią miłości! Taki z niego romantyk. Tu i ówdzie porozstawiał świeczki w świeczniczkach z kolorowego szkła, które tworzyły niezwykłą atmosferę. Jeszcze czerwone wino - koniecznie czerwone - kwiaty i tiramisu. Tiramisu kupione w cukierni, bo niestety to go przerosło. Może pewnego dnia się nauczy, żeby sprawić Gajce przyjemność i przy okazji sobie, bo mimo że uważał ją za ideał kobiety, to nie wyobrażał sobie, że mogłaby się zmienić w idealną panią domu. Ale godził się na to, bo wcale nie potrzebował kogoś, kto będzie go karmił i prał jego brudy. Chciał po prostu Gajki, jej promiennego uśmiechu i dziecięcego entuzjazmu, który rozpraszał wszystkie jego czarne myśli. Chciał się budzić obok niej i obok niej zasypiać, znosić wszystkie trudy i cieszyć się drobiazgami. Uratowała go przed samym sobą, wyciągnęła z ciemności, w której tkwił od tylu lat i nauczyła czerpać radość z życia. Ubóstwiał ją. I zrobiłby dla niej wszystko. Wciąż nie dowierzał, że naprawdę jest jego. Że go kocha. Więc może dobrze by było przypieczętować to pierścionkiem, a potem obrączką. I wspólnym domem. Albo chociaż mieszkankiem. Wysłanie Rob Roya do Gai było genialnym posunięciem taktycznym. Bo przecież nie mogła się spodziewać, że za zwykłą prośbą o odprowadzenie psa kryje się coś więcej. Wyszedł przed chatkę i zapalił papierosa, wiedząc, że ma jeszcze trochę czasu. Zaciągnął się dymem i spojrzał w niebo, myśląc o Toddzie. Żałował, że brat nigdy nie pozna jego ukochanej. Ale miał zamiar przeżywać swoje życie również za niego, cieszyć się nim i doceniać każdą szczęśliwą chwilę. Nasłuchiwał kroków Gai i Rob Roya, czując, że drżą mu ręce, a serce bije tak szybko i głośno, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi.
Wrzesień... Przynosił tyle pracy, że nigdy nie wiedziała od czego zacząć. To wystawianie opinii, to stypendia, problemy wychowawcze wśród wychowanków. Oszaleć można. Czasem nawet zastanawiała się jak Mary Abney się w tym odnajdywała w ciągu ostatnich lat. Bądź co bądź Gaja nie zawsze to robiła, a staruszka wcale nie wydawała się konsekwentna. Tak, jakby Gaja się taka wydawała, ale to inny szczegół. W każdym bądź razie bardzo zapracowana nie spodziewała się tak miłej niespodzianki. Rob Roy u jej drzwi był jak miłe przypomnienie wakacji. Szybko naskrobała parę słów na kartce, by sowa z prędkością światła mogła przynieść zwitek jej ukochanemu. Odpowiedź przyszła równie szybko co pytanie i niezmiernie ucieszyła panią profesor. Wszak każdy powód do spotkania się jest na miarę złota, nie? Z uśmiechem od ucha do ucha przeciągnęła się leniwie, po czym zgrabnie włożyła buty i kremowy sweter, by delikatnie chwycić psa za obrożę. Zabawne, że gdy tylko go złapała, postanowił zacząć wracać do chatki. Najwyraźniej nie skumał tajniackich zamiarów Clementa. Czy to ważne? Wszak Gaja nie należała do osób podejrzliwych. Wierzyła w dobro i prawdziwość tego co ją otacza. Fakt, że jedyne czego nie mogła poznać to otaczająca ją rzeczywistość sprawiał, że tym bardziej szła za psem z przekonaniem, że biedaczek na pewno bał się sam wracać. Przezroczyste krople pozostawione przez deszcz na trawie przyklejały się do butów niczym muchy do lepu. Chmury jakby czekały, by Gaja wyszła z domu. Nie padało, a mlecznie białe niebo zapowiadało, że z obserwacjami na dzień dzisiejszy mogła się pożegnać. Spojrzała na to z grymasem niezadowolenia, po czym przedarła się przez smugu zimnego wiatru pod chatkę gajowego. Clement palił, najwyraźniej niezaaferowany zmienną pogodą. Buty pani profesor doszczętnie przemokły, jednak jej twarz w napływie pozytywnej energii nie dała tego po sobie poznać. Stanęła więc przed misiem wyprostowana, jakby swoją postawą chciała zasugerować "Oto jesteśmy! Prawda, że ślicznie razem wyglądamy?". Nie trwało to jednak długo, bo gdy tylko wypuścił dym z płuc, dorwała się do jego szyi, jakby latami go nie widziała. To dopiero, dało jej poznać swojego rycerza, ten zapach drewna, dymu i męskich perfum... Perfum? Tak, to już się wydało Gajce dziwne, jednak nie na tyle, by o to pytać. Stanęła na palcach, by swoimi drobnymi ustami musnąć jego warki. Zdecydowanie powinna pomyśleć o zafundowaniu sobie szczudeł. Może na święta? Te już niedługo, a wyprzedaże świąteczne to zdecydowanie jeszcze bliżej.- Jak mija dzień najprzystojniejszemu i najcudowniejszemu nauczycielowi ONMS w tym zamku? - Zaczęła się przymilać, chłonąć ciepło ciała mężczyzny jak gąbka. Bądź co bądź nie była przygotowana dobrze na taką pogodę. Nigdy nie była dobra w dobieraniu ubrań do pogody. Zdecydowanie perfekcyjna pani domu to z niej nie jest, ale przynajmniej wiedziała, że nie nosi się skarpetek do sandałek i innych takich... polaczkowo-cebulaczkowych zwyczajów.
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Na Clemencie takie drobiazgi jak zła pogoda nigdy nie robiły wrażenia. Właściwie takie ciemne, wilgotne wieczory, kiedy księżyc i gwiazdy chowały się za chmurami, a ziemia pachniała butwiejącymi liśćmi, miały swój urok, Wellington lubił chłonąć to wszystko, a teraz, kiedy tak bardzo się denerwował, papieros i zapach jesieni działały dziwnie kojąco. Oddychał ciemnością i jesienią, uśmiechając się pod nosem i próbując opanować drżenie rąk. Miał wrażenie, że jego klatkę piersiową ściska jakaś żelazna obręcz, pierścionek ukryty w jego kieszeni wydawał się ciążyć jak koło młyńskie, a przecież był przepustką do ich szczęścia. Prawda? A potem zjawiła się ona i Clement nie bał się już ani odrobinę. Gaja tak miała - po prostu rozpraszała wszystkie wątpliwości, wlewała w człowieka nadzieję, ba, pewność, że wszystko będzie dobrze, a biło od niej takie szczęście, że Wellington nagle zrozumiał, że naprawdę nie ma się czego bać. Że ona naprawdę go kocha i... i szanse, że przyjmie jego oświadczyny są naprawdę duże. A jeśli nawet nie zechce zostać jego żoną, to przecież będą razem. Chciałby być z nią do końca życia i miał nadzieję, że Gaja pragnie tego samego. Była taka śliczna i taka krucha, stojąc przed nim i trzymając za obrożę wielkiego psa, który gdyby tylko zechciał, powlókłby ją za sobą w głąb Zakazanego Lasu. Ale Rob Roy kochał Gaję równie mocno jak sam Clement i nigdy nie zrobiłby jej krzywdy. Ba, zdołał nawet dogadać się z Herbertem, ale to już zupełnie inna historia. Przez chwilę nie ruszał się z miejsca, patrząc na nią, na jej uśmiech i drobne ręce ukryte w szarym futrze psa, i na błyszczące w półmroku oczy, i na wesołe zmarszczki tworzące się w ich kącikach, i na całą jej postać, upodabniającą ją do radosnego chochlika. Po jego sercu rozlało się ciepło, wypuścił ostatni obłoczek dymu i zdusił papierosa butem, wciskając go w wilgotną ziemię, po czym objął Gaję mocno, drapiąc jej policzek swoją krótką brodą i czując, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, kochając i będąc kochanym przez kogoś tak wyjątkowego. Biedna, musiała stawać na palcach, żeby znaleźć się na wysokości jego twarzy, a to i tak tylko wtedy, gdy nachylił się w jej stronę. Oddał pocałunek, po czym z uśmiechem wziął ją na ręce i mocno przytulił do siebie, chłonąc jej bliskość i czując jej chłodne dłonie splecione na jego karku. - Dość przeciętnie... aż do tej chwili - zamruczał cicho, całując ją w usta. - Teraz mija absolutnie wspaniale. A jak mija ten dzień najśliczniejszej i najbardziej uroczej pani profesor w tym zamku? - roześmiał się, przyjmując jej sposób mówienia. - Gajuś, okropnie zmarzłaś, dlaczego nie ubrałaś się cieplej? Noce są już zimne i wilgotne - powiedział z troską, wnosząc ją do swojej chatki i znów czując przyspieszone bicie serca i irracjonalny niepokój. Obrócił się z nią w ramionach tak, by mogła dobrze się przyjrzeć wystrojowi, nad którym tyle pracował. - Niespodzianka - szepnął i pocałował ją delikatnie w zmarznięte ucho. - Bardzo za tobą tęskniłem. Dzisiaj nie ma na niebie gwiazd, więc... przeniosłem je tutaj. Na tyle, na ile się dało - postawił ją ostrożnie na ziemi i ucałował zmarznięte, drobne dłonie. W środku było rozkosznie ciepło, więc Gajka spokojnie może nawet ściągnąć buty, bo nie ma nic gorszego niż przemoczone i zmarznięte stopy!
Gdyby Gaja zawsze była taka promienna, jak w opowieściach Clementa, to ostatnim zawodem jaki mogłaby wykonywać byłoby bycie nauczycielem. No ok, może jeszcze równie niedobranym zajęciem byłoby zostanie płatnym mordercą, bo na dobrą sprawę muchy nie potrafiłaby skrzywdzić. Ludzi krzywdziłaby nożem, a uczniów ocenami. Czy jest w końcu cos gorszego niż małe dziecko płaczące rzewnymi łzami? Małe, oczywiście myśląc o uczniach Hogwartu, bo nie miała w zwyczaju karcić dzieci, których nie naucza. W każdym bądź razie, gdy wchodziła to klasy była radosną nauczycielką, ciepłą i serdeczną, jednak nie tak bardzo kochaną jak w oczach mężczyzny. Na dobrą sprawę nigdy nie zastanawiała się za co on ją tak kocha, w przeciągu ostatnich paru miesięcy ich wspólne życie stało się dla niej tak logiczne jak śnieg w grudniu. Ktoś by powiedział, że monotonia jest nudna... Jeśli miałaby się tak nudzić codziennie to pewnie byłaby tym bardzo zachwycona. - Wspaniale, właśnie znalazłam swoją gwiazdkę z nieba. - Nie miała czasu na długie mówienie, bo Clement szybko przejął inicjatywę. Wniósł ją jakiś cudem przez drewniane drzwi do pomieszczenia, które wyglądało jak z jakiejś bajki.- Starałam się. Nie spędzam na dworze tyle czasu, by wiedzieć jak to jest. Możemy to zmienić. Jutro spacer po błoniach? Na pewno pomożesz dobrac mi dobry strój. - Zaczęła mówić, jak zawsze radośnie. Nie trwało to długo. Rozejrzała się. Zaczarowany sufit był równie piękny co ten w wielkiej sali w Hogwarcie, tylko jego bliskość sprawiała, że miała ochotę się w nim zanurzyć po uszy. Wszystkie przedmioty były idealnie poustawiane, atmosfera rodem z angielskiego romansu. Wpadła w zachwyt, przez który nawet nie zastanawiała się kiedy jej kochany to wszystko przygotował. Przy oknie stał wazonik, ten sam w którym kiedyś schowała chusteczkę z pocałunkiem. Uśmiechnęła się na wspomnienie tego wieczoru, kiedy ją w nim zostawiła, po czym spojrzała w oczy Clementa. W tym zawirowaniu emocji nie była w stanie powiedzieć jak bardzo jest zszokowana tą zmianą. Przytuliła się więc mocno do jego szyi, a nogami zaczęła machać w powietrzu niczym dziecko. - Dziękuje. - Wydusiła z siebie, całując Clementa w płatek ucha. Na szczęście jeszcze nie długo trzymał ją w objęciach, a już po chwili mogła zobaczyć jego twarzy w specyficznej aurze pomieszczenia. - Jak ty to zrobiłeś? Co tu się stało? Mów szybko, chce znać każdy szczegół - Zaczęła paplać już zaaferowana w inny sposób tym wszystkim. Wiadomo, kobiety zmieniają się jak w kalejdoskopie, a przy takiej gadule jak ona nie można się spodziewać zbyt wiele.
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Clement powinien się od niej uczyć tego radosnego i ciepłego stosunku do uczniów, choć widzę to raczej w czarnych barwach, bo jednak Clement to Clement, poza tym przedmiot, którego od niedawna nauczał, był zdecydowanie bardziej niebezpieczny niż wróżbiarstwo czy astronomia i wymagał pewnej dyscypliny. Zresztą, co tu kryć, trudno wyobrazić sobie Wellingtona rozczulającego się nad uczniami, którzy niejednokrotnie dali mu w kość, szwędając się po Zakazanym Lesie. Mógłby jej wyliczyć setki rzeczy, za którą ją kocha, ale nigdy go o to nie prosiła. Przyjmowała jego miłość z ufnością, nie potrzebowała ciągłych zapewnień o uczuciu... a Clement przyjmował to z ulgą, jednocześnie sam z siebie starając się jej raz po raz udowodnić, że jest dla niego całym światem. Roześmiał się, gdy powiedziała, że właśnie znalazła swoją gwiazdkę z nieba, bo nigdy w życiu nie przyszłoby mu do głowy, że można go z jakąś utożsamiać. Bliżej mu było do drzewa, potężnego dębu, solidnego i sięgającego niemal pułapu chmur, a jednak bardzo fizycznego i przywiązanego korzeniami do ziemi. Gwiazdą była właśnie Gaja, bujająca w obłokach, a raczej poza nimi, tam, gdzie na ciemnym niebie błyszczały maleńkie, odległe punkciki. Rzadko dotykała stopami ziemi, nawet gdy po niej stąpała, wyglądało na to, że nie jest tego w pełni świadoma. Może właśnie dlatego tworzyli tak doskonałą parę - byli niebem i ziemią, uzupełniali się, a istnienie jednego nie miało sensu bez tego drugiego. - Wiem, wiem, ja nawdycham się świeżego powietrza za nas oboje, ale wystawienie łapki za okno nie wymaga wielkiego wysiłku, wiesz o tym? - strofował ją łagodnie, całując w czoło i przytulając do siebie odrobinę mocniej, jakby chcąc się upewnić, że mu nie ucieknie. - Dobrze, jutro spacer po błoniach, bo niedługo zapomnisz jak wygląda świat za dnia! Zdumienie i zachwyt malujące się na jej buzi wbiły go w dumę. Uśmiechnął się z satysfakcją, myśląc sobie, że dobrze się spisał, choć z drugiej strony wzbudzenie u Gai entuzjazmu nie było szczególnie trudnym zadaniem. - Ciiii... nic ci nie powiem, to moja tajemnica - uśmiechnął się, po czym pocałował ją krótko w usta i zaprowadził do stołu, gdzie czekało już tiramisu. Odwrócił się na chwilę, by nalać wino, jednak zanim to nastąpiło, delikatnie ułożył pierścionek na dnie kieliszka Gai. Zalany czerwonym winem był praktycznie niewidoczny, Wellington miał nadzieję, że nie zacznie brzęczeć o szkło. Z duszą na ramieniu postawił kieliszek przed swoją ukochaną i zajął swoje miejsce naprzeciwko niej. Odchrząknął nerwowo, próbując się opanować, by wszystkiego nie zepsuć. - Tak sobie myślę, że teraz... kiedy... eeem... kiedy mogę się już stąd wyprowadzić, bo zmieniłem pracę... możemy... powinniśmy... no. Chciałbym, żebyśmy zamieszkali razem. Nie mogę już znieść tego widywania cię raz na kilka dni - powiedział poważnie, ujmując jej drobne dłonie i głaszcząc ich wierzch kciukiem.
Ej no! Astronomia to też bardzo niebezpieczny przedmiot. Jak ktoś nie uważa to może sobie lunetę w oko włożyć czy wpaść na jedną ze ścian kopuły w obserwatorium. Zgubić się w świecie miliarda gwiazd, zejść z drogi mlecznej by w plejadach odnaleźć spokój. Jeśli to cię nie przekonuje to pomyśl, że na innych zajęciach u pani profesor, ktoś może wywróżyć swoją śmierć i wtedy trzeba ratować młodych czarodziei przed nimi samymi. W końcu takie zetknięcia z przeszłością nie zawsze niosą ze sobą radość i frajdę. Nie rzadko wiąże się to ze strachem przed kolejnym dniem, potrzebą zmienienia swojego losu za wszelką cenę, dokonując najgorszych decyzji w życiu. Schodząc jednak z tego przykrego fragmentu pracy Gajki, można śmiało powiedzieć, że ufna to ona była. Nie potrzebowała zapewnień, gdyż w samym spojrzeniu Wellingtona widziała jego uczucie. Zachowania pokazywały intencje, nie zapewnienia. Nawet jeśli kiedyś miałoby się to zmienić, to ciężko byłoby jej w to uwierzyć. Zgubiłaby w świecie swoich przekonać, zapomniała i zatraciła. Uciekła od problemu, choć tchórzem nigdy nie była. Ewentualnie znalazła winę w sobie, obciążyła się nią. Sparaliżowała, dopóki życie nie pokazałoby sposobu na zmiany. Nie zawsze taka była, czasem jej energiczna postawa pozwalała na szybkie i dobre decyzje. Ta jednak nie należała do jednej z nich. Hm... Jeśli przejmowanie się należy do czynników dojrzałości, to z całą pewnością można powiedzieć, że Gaja zmieniała się w dużą dziewczynkę. Glaber patrzyła na świat oczyma kosmosu. Dla niej ważniejsze są gwiazdy niż drzewa. Wielkie skupiska, dające energie, pomagające innym istnieniom przetrwać - czy nie właśnie taki jest Clement? Przez te pare lat pracy jako gajowy zdążył uratować setki istnień. Nie ważne, czy to był nietoperz czy hipogryf. Dawał im możliwość dalszego funkcjonowania. Bez tego nie byłoby życia. Tak samo jak ludzie nie mogliby przetrwać bez swojej gwiazdy - Słońca. - No, ale wystawienie jej wcale nie pomaga określić pogody. To tylko jednorazowy pomiar. - Powiedziała już nieco bardziej sensownie. W końcu wiedziała jak ważne są regularne pomiary i znajomość tematu z którego prowadzi sie doświadczenie. Ona takiej wiedzy na temat pogody nie miała. - Tajemnica? No dobrze, takie urocze możesz przede mną mieć. Niech stracę uparciuch. - Również się uśmiechnęła. Na dobrą sprawę ta wiedza była na tyle małym jej kaprysem, że wzmianka ukochanego przekonała ja, iż nie ma co drążyć tematu. Nie spodziewała się, że kolejny temat rozmowy będzie aż tak poważny. Znaczy, nie zrozummy się źle. Gaja wcale nie pojmowała go jako coś przytłaczającego. Wręcz przeciwnie, spodziewała się go. Kart nie kłamią, a te stawiane o świcie zwłaszcza. Mimo wszystko wpadła w zachwyt. Dobrze jest usłyszeć, że komuś aż tak bardzo zależy. Zwłaszcza jemu. - Ale super pomysł! - Powiedziała entuzjastycznie. - Więc to będzie tak, że będziemy mieć dom, ogródek i psa. Robroya. Jest idealnym psem. Tylko Herber nie będzie zachwycony. Chyba juz nawykł do spania na półokrągłym dachu. Wiesz, koty są pamiętliwe. Nie wiem jak on to zniesie... - Zaczęła wesoło paplać, oczywiście gestykulując dużo i często. Podnosiła dłonie, pokazując poszczególne rzeczy, nawet półkole jako dach dało się uwidocznić. Nie można się dziwić, że kieliszek stojący blisko rączek nauczycielki z prędkością światła wylądował na podłoce, a ona przerwała w półzdania, przestraszona hałasem.
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
No cóż, może zatem Clement niesłusznie traktował pracę Gai tak lekko, a raczej nie doceniał związanych z nią niebezpieczeństw. Ale trudno mu się dziwić - dla człowieka, którego ciało znaczyły blizny, który właściwie codziennie narażał życie, choć teraz w mniejszym stopniu niż dawniej, którego brat został zabity przez smoka zagubienie się w gwiazdach albo wywróżenie sobie niezbyt szczęśliwej przyszłości nie było specjalnie poważnym problemem. Może obcowanie z naturą stępiło jego wrażliwość na rzeczy abstrakcyjne, a przynajmniej odległe, a może po prostu zawsze dość twardo stąpał po ziemi i za daleko mu było do gwiazd. Nie potrafił utonąć w kosmosie, a co najwyżej w oczach Gai, która była jego prywatnym wszechświatem. O wróżbiarstwie nigdy nie miał zbyt dobrej opinii, uważając, że tylko wybitnie utalentowane w tym kierunku jednostki mogą w jakimś stopniu odkryć przyszłość, która przecież zawsze była niepewna. Zresztą nigdy go nie kusiło wyprzedzanie zdarzeń. Nie chciał zaglądać przeznaczeniu przez ramię - wolał nie wiedzieć, co go czeka, mieć wrażenie, że jest kowalem własnego losu, który może ukształtować na tyle, na ile to możliwe, dzięki swoim decyzjom, zdolnościom i rozsądkowi. Parsknął śmiechem i pokręcił głową, gdy zaczęła mu tłumaczyć, że takie wystawienie ręki za okno jest zupełnie niemiarodajne. Trzeba było przyznać, że Clement nie miał szans w szermierce słownej, bo Gaja zawsze potrafiła go przegadać. - Moja mądra pani profesor... - pocałował ją w czoło, nie mogąc zapanować nad uśmiechem cisnącym się mu na usta. Może powinien był zrobić jakiś wstęp, a nie przechodzić od razu do rzeczy, ale był za bardzo przejęty, żeby to wszystko właściwie rozplanować. Chciał już, teraz, natychmiast znać jej odpowiedź, bo niepewność była dla niego najgorsza. Zaszli już tak daleko... Na szczęście nie wydawała się przestraszona ani nawet zaskoczona - właściwie musiała się domyślać, że w końcu poruszy ten temat. "Ale super pomysł" było co prawda ostatnim komentarzem, jakiego by się spodziewał, ale to przecież bardzo w stylu Gai. Słuchał z rozbawieniem jej słów, kiwając głową i czując ciepło rozlewające się po jego ciele. Wymachiwała rączkami, gadając jak najęta, śmiejąc się i będąc po prostu sobą - nieco postrzeloną, najsłodszą istotą jaką znał. Drgnął, kiedy usłyszał brzęk tłuczonego szkła, a w głowie zapaliła się czerwona ostrzegawcza lampka - Merlinie, jeśli zauważy pierścionek cały efekt zaskoczenia diabli wezmą. Szybko ukląkł przy stole, zręcznym ruchem kryjąc pierścionek w dłoni - na szczęście leżał obok stołowej nogi, tak że Gajka nie zdążyła go zauważyć. Mruknął zaklęcie, dzięki czemu plamy i odłamki szkła zniknęły, ale on ani myślał się podnieść. Przeciwnie. Przysunął się bliżej Glaber i odetchnął głęboko, czując, że serce zaraz rozsadzi mu klatkę piersiową. Drżały mu dłonie, a oddech był krótki i urywany jak po długim biegu. - Gajuś... ja... chciałem cię poprosić... spytać, czy... czy zechciałabyś za mnie wyjść...? - powiedział ochrypłym od emocji, zduszonym głosem, wyciągając do niej dłoń, na której spoczywał pierścionek z szafirowym oczkiem, otoczonym drobniutkimi brylancikami, które lśniły jak gwiazdy.
Gdyby Clement potrafił Gajkę przegadać, to musiałby mieć gardło i nerwy ze stali. W końcu pani Glaber nie od dziś potrafiła zgubić się w jedne wypowiedzi, by przez miliard tematów przejść do sedna sprawy. Przynajmniej taka osobą była w relacjach niesłużbowych, bo jako opiekunka domu starała zachowywać pozory normalności i dyscypliny. Nie by puchoni byli wybitnie niegrzeczni. W każdej grupie znajdzie się jakaś czarna owca, która swoim zachowaniem będzie nękać innych. Nikt nie wie dlaczego, bo to przecież ani zabawne, ani ciekawe, ale tak jest. Może to kwestia urodzenia się pod zła gwiazdą? Gaja ten temat pracy na pewno kiedyś komuś zaoferuje. To nie tak, że przepowiednie zawsze się sprawdzają i nie mamy kontroli nad własnym życiem. Do wróżbiarstwa trzeba mieć dobre podejście, tylko tak nie da człowiek się zwariować. Fakt, Gajce równie czasem go brakowało. Nie oznaczało to jednak, że jeśli w kryształowej kuli zobaczy palmę to od razu pojedzie na hawaje. Nie popadajmy w paranoje. To są pewne wskazówki, symbole, które mogą pokazywać równie dobrze bardzo daleką przyszłość, taką niestabilną, ale na chwile obecną bardzo prawdzopodobną lub jedyną możliwą. Wróćmy jednak do naszych gołąbeczków. Oczywiście Gaja po stłuczeniu szkła bardzo się przestraszyła, taki nagły huk spowodował wstrzymanie oddechu na parę sekund i wyłupiaste spojrzenie. Pewnie właśnie w tym czasie Clement zdążył uklęknąć przed Gajką i powiedzieć te parę ważnych słów. to oczywiście wbiło Gajkę w jeszcze większe zakłopotanie, bo nie dość, że zbiła kieliszek to jej ukochany w dodatku na tym szkle klęczał. I co z jego kolanami? A jak się wykrwawi? Taka tragedia przy oświadczynach! - Wyjść? Ooo Boże, nie wychodź nigdzie! Wstań. Wszystko dobrze z twoimi kolanami? Jak chcesz to mogę wyjść po jakieś leki, ale ty nigdzie nie wychodź. - Powiedziała zaaferowana. Takie ważne decyzje nigdy nie przychodziły jej z łatwością, a same emocje wyzwalały w niej coś w rodzaju szaleństwa. Była bardzo zdenerwowana, bo taką wielką miłość nie prostu ubrać w parę słów czy spójne myśli. Wstała więc, chcąc znaleźć coś nadającego się do zatamowania urojonego w jej głowie krwotoku. Aż strach pomyśleć, że pewnie w oczach ukochanego tylko krok dzielił ją od szaleństwa. A może zawsze była szalona i już nic nie stoi jej na przeszkodzie?
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
Tak czy inaczej Clement wolał żyć w słodkiej nieświadomości, nie zastanawiając się, czy ten znak faktycznie odnosi się do jego życia, czy też już się zdezaktualizował, ponieważ on, Wellington, podjął jakąś inną decyzję. To wszystko było zbyt niestabilne, zbyt względne, by mogło uzyskać aprobatę Clementa, który jak wiemy, twardo stąpa po ziemi i najbardziej wierzy w to, czego może dotknąć, co może zmierzyć albo czego istnienie może potwierdzić empirycznie. Na przykład taka miłość. Wierzył w nią bezgranicznie, bo dokładnie znał jej objawy. Najpierw przyspieszone bicie serca, kiedy znajdował się blisko Gai, niemożność skupienia myśli na czymkolwiek poza nią, notoryczne wzdychanie, jakby na piersi ciążył my kamień - to na początku, etap zakochania. A potem to pragnienie, by zawsze być razem, by jej uśmiech nigdy nie gasł, by mogli po prostu siedzieć wtuleni w siebie. I ciepło, rozlewające się po jego sercu, ilekroć ją widział. Przecież trudno o coś bardziej oczywistego niż miłość - ten, kto kocha, wie, że kocha, mówi mu o tym nie tylko umysł, ale i ciało, które reaguje na obecność ukochanej osoby w bardzo specyficzny sposób. Proste i logiczne, prawda? Clement dosłownie zgłupiał, kiedy Gaja zamiast zareagować entuzjazmem na jego propozycję, wpadła w przerażenie. Nie przyszło mu do głowy, że jego ukochana może być przerażona nie samą jego propozycją, ale faktem, że klęczy wśród szkła (notabene, wybrał akurat takie miejsce, gdzie szkła nie było, więc tym bardziej nie rozumiał powodu jej zdenerwowania, czy też podejrzewał, że jest on zgoła inny). Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć, jak w ogóle zareagować, jak zinterpretować zachowanie Gai. Czy to była odmowa? Kosz? Co to właściwie było, bo on nie wiedział. Kto miał wychodzić, dokąd? On nie zamierzał, dlaczego więc ona... Miał w głowie mętlik i choć przy Gai nie było to niczym nadzwyczajnym, to w tak ważnym momencie zupełnie odebrało mu animusz. - Znaczy... nie, znaczy... ja myślałem... ehm... chciałem cię poprosić o rękę. Żebyś została moją żoną... i... może nigdzie nie wychodź, co? Moje kolana... eee... mają się dobrze. Więc naprawdę, nigdzie nie wychodź. Tylko powiedz, czy się zgadzasz - wydusił z siebie nadludzkim wysiłkiem, patrząc jej w oczy i nie wiedząc, czy jest bardziej zestresowany, czy rozbawiony całą tą sytuacją. Właściwie po Gai nie powinien był się spodziewać niczego mniej szalonego, ale widocznie jeszcze miał jakieś złudzenia.
Owszem wszystko czego da się dotknąć, można udokumentować. Potwierdzić istnienie, nazwać. Gajki zadanie jednak zaczynało się tam, gdzie ręka ludzka nie mogła dosięgnąć. O istnieniu ciał niebieski mogła przekonać się patrząc w niebo. To jej wystarczało do rozpoczęcia badań. Mierzenia na podstawie obrazu z lunety i znajomości wymiarów soczewki jaka w niej była czy szacowania wieku na podstawie barwy światła i długości fali promienia. Wszystko to było dla Gajki może nie namacalne, ale zupełnie prawdziwe. Mogła o tym mówić godzinami tak jak Clement o ziemi po której tak twardo stąpał. On pływał w wodzie, ona myślami wśród gwiazd. On łowił ryby, ona poznawała nowe planety karłowate, trzymała je siłą wyobraźni przy sobie. To sprawia, że może odczuwać równie mocno co jej ukochany. Daje jej siłę do pokonywania kolejnych dni z podniesiona głową. Daje chęć do działania, zamiast zamknięcia się z Clementem w chatce na zawsze. On mógłby przez to nienawidzić niebo, ona je za to kochała równie mocno co jego. Spojrzała na niego pełnymi łez oczami, gdy po jego słowach zaczynała rozumieć co powiedział. Wszystko wydawało się w tym momencie prostsze niż odpowiedzenie na jego pytanie. Nie z powodu gafy jaką zrobiła, przez co zakłopotała ukochanego. Nawet nie przez szkło, które mogłoby jej przeszkodzić w swojej spontaniczności. Przeszło przez nią w jednym momencie tyle emocji, że zapomniała jak się nazywa, a co dopiero miałaby umieć odpowiadać na pytania. Od wielkiej radości spowodowanej samym zadaniem tego pytania nie Wellingtona, poprzez najróżniejsze dobre i złe wizje przyszłości, kończąc na strachu przed odtrąceniem ze strony innych, koniecznością porzucenia swojej drugiej miłości czy skończeniem się jej najpiękniejszego okresu w życiu. Nie wiedziała, co przyniesie jej podjęcie tej decyzji. Tego już nie widziała w kartach czy w kuli. - Tak! - Powiedziała wesoło, rzucając się mu na szyje. Nie chciała, by widział te wszystkie emocje, które z serca przeniosły się na twarz. Na ten moment chciała zapomnieć o całym świecie, o rozbitym szkle, o chatce, pracy, zagubionym psie, niezadowolonym ze zmian kocie. Ogólnie o zmianach. Taka przytulona, wtulona i lekko zmieszana wylądowała w kałuży wina. Mimo wszystko jego ciepłe ramie pomagało jej zwalczyć każdą niepewność. Musiała spędzić w nim dłuższą chwile bez słowa. Z zamkniętymi oczyma, mocno zaciśniętymi na szyi ramionami. Czuła się bezpieczna, z czego mogła czerpać siłę na zmiany. Oddech wszedł na właściwy tor, stał się głęboki, spokojny. Uśmiech znów rozlał się na twarzy jak chmury na niebie tego wieczora. Cóż jeszcze mogła chcieć?
Clement Appius Wellington
Wiek : 38
Czystość Krwi : 75%
Dodatkowo : teleportacja, animagia (szary niedźwiedź)
W tej kwestii pewnie nigdy się nie dogadają, bo w końcu tu nie chodzi o przekonanie, teorię, którą można obalić, ale o sposób postrzegania świata, pewien system wartości, którego nie można zmienić ot tak. Ale to przecież nie ma znaczenia, bo ich miłość do zupełnie odmiennych aspektów natury nie wykluczała miłości wzajemnej, więc może to nawet dobrze, że każde ma własny skrawek świata, skrawek rzeczywistości, której nie może dzielić z tą drugą osobą. Gaja jest powietrzem, Clement jest ziemią, więc może pewnego dnia będą mieli dzieci, których temperamenty będą odpowiadać ogniowi i wodzie? To byłoby takie urocze - "żywiołowa rodzinka"! Oczywiście teraz nie ma co o tym myśleć, bo to jeszcze trochę wcześnie, ale skoro zrobili już pierwszy krok w kierunku założenia rodziny, to kto wie... Clement nigdy nie przypuszczał, że pewnego dnia zapragnie się ożenić, ba, że kiedykolwiek się z kimś zwiąże, a co dopiero weźmie ślub! Ale Gaja wywróciła jego świat do góry nogami, oswajała go powoli swoim ciepłem i radością życia, wypierała czarne myśli, stając się centrum jego wszechświata. Nie potrafił się bez niej obyć i właśnie dlatego zdecydował się na to wszystko - na porzucenie posady gajowego, zostanie nauczycielem w Hogwarcie, choć przebywanie z ludźmi, a szczególnie młodymi ludźmi w dużej grupie było dla niego trudnym przeżyciem, a teraz na oświadczyny. Chciał mieć pewność, że Gaja już na zawsze będzie jego, że dożyją razem późnej starości, bo przecież los nie będzie tak okrutny i nie zepchnie go po raz kolejny w tę czarną, ziejącą przepaść, z której z takim trudem się wydobył. Jego twarz rozjaśnił uśmiech, kiedy powiedziała to jedno magiczne słowo. Nie pozwolił jej długo klęczeć w tym nieszczęsnym winie, złapał ją na ręce i zaczął całować jak wariat, celując na zmianę to w usta, to w nos, to w czoło i nie mogąc zapanować nad śmiechem czystej radości, który dosłownie rozsadzał go od wewnątrz. Tulił ją do siebie, nie mówiąc nic, bo nie potrzebowali słów, nie w tej chwili. W głowie tańczyły mu tysiące obrazów, przedstawiających ich przyszłe życie. Ukrył twarz w jej włosach, stojąc tak pośrodku pokoju i próbując uspokoić szaleńcze bicie serca. Był szczęśliwy. Tak bardzo szczęśliwy, że chciało mu się krzyczeć. - Kocham cię, kocham, kocham, tak bardzo cię kocham... - szeptał gorączkowo w jej włosy, czując, że dławi go szczęście i wzruszenie. Po utracie brata nie wierzył, że w życiu spotka go jeszcze coś dobrego, podczas gdy los spłatał mu figla, obdarowując miłością najcudowniejszej kobiety na świecie i pozwalając zacząć wszystko od nowa, z czystym kontem. To było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.
Juz od jakiegoś czasu po szkole krążyły pogłoski, że pojawi się nowy gajowy. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że kiedy już się pojawił to zaczęto mówić, że nowy gajowy jest niesłychanie przystojny, miły i w ogóle super. Rose po długich namysłach postanowiła pójść i po prostu to sprawdzić, bo do tej pory nie miała okazji nawet minąć się z nowym pracownikiem na korytarzu. Ubrała się ładnie, ale nie wyzywająco. Nie chciała, żeby pomyślał, że przyszłą go uwieść. Zalożyła na siebie ciepły, duży sweter i leginsy, do tego owinęła się szalem i założyła płaszcz. Nie było jeszcze za ciepło, toteż Puchonka nie chciała ryzykować przeziębienia. Spakowała jeszcze kilka ciasteczek owsianych, żeby osłodzić im to spotkanie. Poza tym nie wypadało przychodzić w gości z pustymi rękami. Kiedy była już właściwie pod chatką, trochę się zestresowała. Idzie do jakiegoś obcego dla niej kolesia, którego nawet nigdy na oczy nie widziała, w dodatku bez uprzedzenia. Miała nadzieję, że nie wyrzuci jej stąd na zbity pysk. Wciągnęła głośno wilgotne powietrze nosem i mocno zapukała trzy razy w drzwi chatki.
Nowy gajowy wcale nie był takim nowym gajowym, bo kiedyś pracował w Hogwarcie, jednak było to na tyle dawno, że część uczniów i studentów pokończyła już Hogwart, a ci młodsi mogą go nie pamiętać. Jest też sporo nowych uczniów i studentów i Regis nie poznawał zbyt wiele twarzy w zamku. Ale przynajmniej dyrektor był ten sam, a z Garethem Hampsonem zawsze dało się dogadać. Dlatego też nie miał problemu z powrotem do zamku, jedynego miejsca, gdzie naprawdę czuł się jak w domu. Szkoda tylko, że Cir była tak daleko, w Czechach, ale pogodził się z tym faktem już jakiś czas temu. Ważne, że była tam szczęśliwa. Przebywał w Hogwarcie już od kilku dni i ponownie aklimatyzował się po tak długiej nieobecności. Jednak większość miejsc była znajomych. Urządzał sobie powoli chatkę, jednak odpoczywał po tym na łóżku. Planował zaraz przejść się kontrolnie po lesie. Przez chwilę myślał o Naleigh i nawet prawie za nią zatęsknił, ale jego rozmyślania przerwało pukanie do drzwi. Kto to mógł być, nie zapraszał nikogo do siebie. Może ktoś potrzebował pomocy? Regis podniósł się z łóżka i otworzył zaraz drzwi. - Dzień dobry - przywitał się - Panienka do mnie?
Stała tak przed drzwiami rozmyślając czy może jednak nie uciec stamtąd. Kiedy gajowy nie otwierał przez kilka sekund, Rose chciała się wycofać, ale usłyszała kroki za drzwiami. No cóż, teraz już nie ucieknie. Kiedy drzwi się otworzyły, ona również otworzyła, ale swoje usta ze zdziwienia. Przecież to był ich stary gajowy! Gdzie nie miała na myśli jego wieku, a to, że już kiedyś był gajowym w ich szkole. Nie wiedziała co się z nim stało. Było wiele plotek na ten temat, ale jakoś teraz Puchonka nie była w stanie przypomnieć sobie żadnej z nich. Wyprzystojniał, musiała przyznać, ale jednocześnie te kilka lat, przez które go nie widziała, odbiło się na jego twarzy. Teraz jeszcze mniej pewna była tego, że dobrze zrobiła, przychodząc tutaj. Przełknęła ślinę. - Dzień dobry. - Powiedziała grzecznie. - Tak, ja do pana. - Zaczęła - Chciałam poznać naszego nowego gajowego, a okazało się, że już go znam! - Powiedziała w sumie dokładnie to, co myślała. Najchętniej weszłaby teraz do chatki, bo było jej dość zimno, a widziała, że w środku w kominku pali się ogień. Nie chciała jednak się narzucać, a tym bardziej wejść do chatki bez zaproszenia. Patrzyła więc na mężczyznę swoimi dużymi, szczerymi oczami i czekała na zaproszenie lub opierdziel i wygonienie jej stąd.
Regis nie wiedział, jakie plotki krążyły na temat jego kolejnego wyjazdu z Hogwartu i bardzo dobrze, bo nie miał się czym przejmować. Za to plotki pojawiły się znowu - tym razem, dlaczego znowu wrócił. A Regis wrócił z bardzo prostej przyczyny - podróżowanie go męczyło. Zmęczyło go te ciągłe uciekanie, chciał wreszcie stabilizacji. Marzył o domu, żonie, dzieciach... Jednak wiedział, że dopóki nie przestanie kochać Naleigh, nie było na to szans. Dlatego też podróżował tak długo. Jednak w końcu pogodził się, że nigdy nie będzie z NNN, dlatego też zaczynał na nowo. Niestety, przegapił swą szansę, na jakiś sensowny zawód, dlatego wrócił na posadę gajowego. - Doprawdy? - zdziwił się. - Widzę, że ciekawość zwyciężyła. Pod tym względem w Hogwarcie nic się nie zmieniło - dodał i zaprosił ją do środka. Weszli do środka, a potem Regis odsunął krzesło dziewczynie. - Może się pani czegoś napije, panno... - i tu zamilkł, bo choć dziewczyna wydała mu się znajoma, nie pamiętał jej nazwiska ani imienia. Zresztą na pewno wyrosła od czasu, kiedy pracował tu ostatnio.
Do Rose nie dotarło zbyt wiele ploteczek jakimś cudem. Może dane jej będzie wypytać go troszkę, kiedy już trochę się poznają. O ile w ogóle pozwoli jej wejść. Pozwolił. Przytaknęła i przekroczyła próg chatki. Od razu ogarnęło ja przyjemne ciepło. Jeszcze chwilkę poczeka ze ściąganiem płaszcza, póki co było jej tak dobrze. Zapatrzyła się na tańczące płomyki w kominku i uśmiechnęła się. Lubiła wpatrywać się w ogień od małego. Był taki jasny i ciepły, a Rose lubiła takie rzeczy. Sama była osoba jasną i ciepłą, a swój do swego ciągnie. - Faktycznie, dżentelmen. - Pomyślała, kiedy nowy-stary gajowy odsuwał dla niej krzesło. Ściągnęła wtedy płaszcz. Dzięki jego słowom uświadomiła sobie, że weszła, nawet się nie przedstawiając. Trochę zrobiło jej się wstyd. - Rose Nelson. - Powiedziała z uśmiechem i usiadła. - Ja wiem, jak pan się nazywa. - Dodała szybko i wyjęła z torby ciasteczka, które postawiła na stole. - Nie wypada przychodzić w gości z pustymi rękami. Napiałbym się czegoś ciepłego, proszę pana. - Chciała być grzeczna, ale teraz to zabrzmiało aż za grzecznie. Uśmiechnęła się sama do siebie.
Ostatnio zmieniony przez Rose Nelson dnia Sob Kwi 02 2016, 12:13, w całości zmieniany 1 raz
Regis nie robił obecnie nic, w czym inni mieliby mu przeszkadzać, dlatego też wpuścił Rose do środka, chociaż miał nadzieję, że nie będzie siedziała u niego zbyt długo. Nie chciał znowu mieć plotek, że flirtuje z uczennicami czy studentkami, tym bardziej, że on był starszy, one były młodsze. Już za młode dla niego. Zwiększył ogień zaklęciem, bo zrobiło się chłodno w chatce. Nie było zbyt ciepło jeszcze na dworze, to był szok dla Regisa w porównaniu z ciepłą Kalifornią. - Trudno nie wiedzieć, gdy byłem przedstawiany przez dyrektora w Wielkiej Sali, panno Nelson - odparł pół żartem, pół serio. I wiedział już, dlaczego kojarzył dziewczynę. Była podobna do jego dawne przyjaciółki, Amelie. To go wytrąciło na moment z dobrego humoru, bo zatęsknił za nią, ale cóż, miała swoje życie. - Herbaty, kawy? - zapytał dodatkowo, po czym zaraz wyjął talerzyk i rozłożył na nim ciasteczka. - Odgadła panna, że jestem łasuchem - dodał, żeby dodać otuchy peszącej się dziewczynie.
W chatce robiło się coraz milej, a stres schodził z Rose. Czuła się coraz swobodniej w towarzystwie mężczyzny. Sama dobrze wiedziała, że nie powinna zostawać tu za długo, aby nie wzbudzić plotek w szkole i tym samym nie zaszkodzić nowemu-staremu gajowemu. Na tyle oleju w głowie miała. Wypije, co ma wypić, zje, co ma zjeść i sobie pójdzie. No może jeszcze uda jej się miło porozmawiać. - Pamiętam jak pan się nazywał jeszcze czasów, kiedy pan tu był. - Jakoś tak się złożyło, że nie było jej wtedy, kiedy dyrektor go przedstawiał. Nie musiałaby przychodzić, żeby zobaczyć czy to, co mówią ludzie w szkole, to prawda. No niestety Rose była z natury ciekawska i lubiła wszystko sprawdzić sama. Nigdy nie można do końca wierzyć ludziom. - Herbaty, poproszę. - Uśmiechnęła się szeroko na wieść, że jest łasuchem. Sama już miała ochotę zjeść te pyszne ciastka. Na prawdę były dobre. Już poczuła się na prawdę swobodnie. Może przez to, że pokazał jej sobą, że nie ma się czym denerwować? Postanowiła zacząć z grubej rury. - Jak to się stało, że nie było pana tyle czasu? - Sięgnęła po ciastko i patrzyła na niego, w oczekiwaniu na wyczerpującą odpowiedź.
Pamiętam, jak pan się nazywa jeszcze z czasów, kiedy pan tu był. Regis nie dziwił się owemu stwierdzeniu, wiedział, że był osobą, o której adepci Hogwartu musieli słyszeć chociaż raz w życiu, zarówno za czasów młodzieńczych, jak i w okresie późniejszym, lata później, gdy już pracował w Hogwarcie. Czego on wtedy nie robił... jednak wiedział, że czas na taką lekkomyślność się już skończył. Nie mógł sobie pozwolić na kolejne wybryki, inaczej zostałby bez pracy. A nie chciałby mieć stanowiska załatwionego przez rodziców. - To prawda, trudno byłoby go wtedy nie znać - odparł. Regis był w trakcie robienia herbaty Rose, zrobił jedyną, jaką miał obecnie, czyli czarną Earl Greya, kiedy usłyszał pytanie dziewczyny. Zatrzymał się na chwilę i pomyślał o Naleigh, którą próbował namawiać na podjęcie leczenia, nie dla niego, dla siebie, dla Matthew. Pomyślał o Mormiji i Rochu, u których dawno nie był). - Musiałem pozałatwiać dużo ważnych spraw - odparł spokojnie.
Zauważyła jego reakcję na zadane przez nią pytanie. Zagryzła wargi i pomyślała, że to chyba nie był za dobry pomysł. Widocznie z jego zniknięciem musiały wiązać się niezbyt przyjemne sprawy. Mogła się domyślić. Ganiła siebie w myślach, a odpowiedź, którą uzyskała musiała jej wystarczyć. Nie zamierzała już drążyć tego tematu. Chrząknęła, bo zapanowała między nimi nieznośna cisza. Mężczyzna nie był gadułą, a Rose nie chciała mówić za dużo, żeby nie wyjść na niegrzeczną albo żeby nie zmęczyć gospodarza. Zdążyła dostać herbatę. - Dziękuję. - Powiedziała z uśmiechem i położyła dłonie na kubku, uwielbiała ogrzewać się właśnie o herbatę. Mimo, że teraz nie było jej zimno, bo w kominku radośnie tańczyły płomienie, to i tak sprawiało jej to nie lada przyjemność. Westchnęła. - Chciałabym już wiosnę, a najlepiej to lato. - Powiedziała po prostu, może uda jej się rozniecić mała rozmowę, na czas wypicia tej herbaty. Nie mogą tak siedzieć i nic nie mówić. - Już tak bardzo mam dość chodzenia w tych wszystkich grubych ubraniach, tylko krępują ruchy. - Na znak tego pokręciła się na krześle, pokazując, że jest jej niewygodnie w tym, co ma na sobie. To nie miała być jakaś dwuznaczna aluzja, chociaż troszkę to tak wyszło. Postanowiła nic nie mówić, może on w ogóle tak tego nie odebrał, a tłumacząc się tylko by się ośmieszyła.
Niebo zalało się czerwienią, a chłodny wiatr zmusił Mormiję do narzucenia na siebie długiego płaszcza. Jasna bawełna otuliła jej ramiona, a szyje przyozdobiła, białym płaszczem. W jasnej sukience i żółtych butach - jej sylwetka rysowała się na krwistym niebie i zielonej trawie. Szybkim krokiem, przez błonia - jakby bała się, że zdąży zmienić zdanie, nim dotrze pod drzwi gajowego. Jednak jeśli by stchórzyła, czy mogłaby mówić o sobie jeszcze coś dobrego? Zdziwiła się, ze w ogóle Regis pozwolił jej na to spotkanie; że się zgodził, a nie zignorował. Na jego miejscu, ona dawno by już o sobie zapomniała. Co to za przyjaciółka? Kobieta? Tylko Rocha żal - no tak. Właściwie, to tylko on w tym wszystkim zasługiwał na współczucie. Reszta była tylko i wyłącznie jej winą. Wiatr potargał jej włosy, a makijaż pozostawił ciemne plamy pod oczami. Bezwiednie potarła powieki, jakby to miało ją uchronić od płaczu - na chwilę pomogło. Zacinęła prawą dłoń i zapukała w wielki, drewniane drzwi. Tak właściwie, to przytuliła się do nich; napierając ciałem na deski, głaskała je palcami. Jak zmęczony kot, drapiący we framugę. - Regis, Regis, to ja... - tak, to ONA. Żałosna osoba. Gdy tylko jej otworzył, objęła. Zawiesiła się na jego ramionach, jakby była bez sił. Jak gwiazda kina niemego, która słabnie pod naporem nadmiaru wydumanych emocji.
Regis odpoczywał po ciężkiej pracy, jakąś wykonał z polecenia Hampsona. Miał ledwie siły na ogarnięcie się, żeby nie wyglądać jak menel i zjedzenie czegokolwiek. Po tym wszystkim już tylko leżał na łóżku, ale nie mógł zasnąć, to nie była jego pora. Myślał zresztą o Saoirse, martwił się, czy wszystko było z nią w porządku. Jednak rozważania przerwała mu sowa, która przyleciała do niego. Otworzył list i zobaczył pismo, którego nie widywał od dawna. Mormija. Nie mógł się nie zgodzić na spotkanie... No, teoretycznie mógł, jednak nie zamierzał. Zbyt droga mu była. I Roch. Stęsknił się za nim. Za nią też. Czekał, siedząc jak na szpilkach. Gdy tylko zadudniły drzwi, otworzył je i zaraz objął Mormiję. - Mormija... - powiedział cicho i zaraz wciągnął dawną przyjaciółkę do środka, po czym posadził na łóżku obok siebie. - Co się stało?
Co się stało, co się stało - życie. Wszystko na raz. Mormija nawet nie wiedziała od czego zacząć. Dlatego też, dławiąc płacz - zaczęła Regisa przepraszać. Za to, że wyjechała, że to wszystko zostawiła. Podjęła złe decyzje, a sama tez nawet nie miała pojęcia przed kim powinna za to odpowiadać. Bogiem? Synem? Przyjaciółmi? Straciła męża, jej syn już raz był o krok od śmierci, a ona nawet nie miała szacunku do samej siebie. Miała złamane serce, chorą duszę i czuła się jak ślepe dziecko we mgle, pośrodku lasu. Chyba szukała ukojenia, które miała nadzieję znaleźć w ramionach mężczyzny obok. Tylko, czy przypadkiem nie jest za późno na cokolwiek? Regis był już zupełnie innym człowiekiem, i mógłby już nie chcieć być ramieniem dla Mormiji. Podciągnęła nogi, zsuwając ze stóp wsuwane mokasyny. Wyprostowała się, wciąż jednak chowając się w objęciu Regisa. Usiłowała sobie przypomnieć, jak to było, gdy ostatni raz się widzieli. - Tęskniłam - powiedziała w końcu. Bała się jednak spojrzeć mu w oczy. - Powiedz, ze ty mnie jednak nie nienawidzisz, błagam, błagam! Chciała sobie pozwolić na tę chwilę słabości i dramatu. Na co dzień musiała udawać, ze wszystko jest w porządku. - Błagam, Regis. Ja nawet nie wiem co mam ze sobą zrobić. Nie wiedziałam, do kogo iść... myślałam tylko o tobie, że ty wiesz co dalej. Ale to głupie, przecież... nawet nie musisz mnie chcieć znać. Masz swoje życie, ludzi wokoło. A ja tu przyszłam tylko po to, by mnie było lepiej Nie wycofała się jednak. Wtuliła się w niego bardziej. Przylgnąwszy do niego swoich chudym ciałem, uniosła dłoń i wplotła długie palce w jego włosy. Zamknęła oczy, a jej mokry policzek przytknęła do szyi mężczyzny.
Regis objął Mormiję mocniej i zaczął głaskać ją po plecach. Zastanawiał się wielokrotnie, co działo sie w życiu Mormiji, jednak nie chciał naciskać, nie wysyłał już listów po tym, jak na wiele z nich nie dostawał odpowiedzi. Przeczuwał, że wtedy jego przyjaciółka nie chciała lub nie mogła się z nim kontaktować. Jednak po jej stanie widział, że nie działo się z nią dobrze. - Mormija... - powiedział spokojnie. - Jestem tu. Przy tobie. Nie nienawidzę cię. Nie mógłbym - mówił dalej stanowczo, krótkimi zdaniami. Przytulał ją i kołysał lekko w nieznany rytm. Czuł, że musiał być teraz dla niej wsparciem, że nie mógł jej zostawić. - Nie wiem, co dalej. Nie wiem, co z tobą... - przyznał, choć teoretycznie nie powinien. - Opowiedz mi wszystko.
Jeszcze parę dni temu narzekał na brak pracy, na brak własnego mieszkania, bo jednak u Bell było mu dobrze, ale jednak swoje to swoje. A tutaj natrafił na mieszkanie i dodatkowo pracę był bardzo z siebie dumny. Ucieszył się kiedy to dostał pozytywną odpowiedź i nadal zostanie w Hogwarcie. Był szczęśliwy i na razie wszystkie jego problemy miały zniknąć. Praca bardzo mu się podobała, na razie musiał się wdrążyć w pracę, ale teraz będzie mógł hodować rośliny, wypatrywać magiczne stworzenia co w czasie nauki w Hogwarcie bardzo mu się podobało. Uwielbiał te zajęcia i nadal będzie mógł coś w tym kierunku robić. A kto wie? Może dyrektor dostrzeże go i zostanie nauczycielem w Hogwarcie? Bardzo by tego chciał, ale co będzie to będzie. Na razie był młodym czarodziejem i taka praca mu w zupełności wystarczy. Przybył z jedną walizką gdzie miał wszystkie swoje rzeczy. Oczywiście walizka była zmaterializowana zaklęciem, więc wszystko bez problemu się zmieściło. Wszedł do środka rzucając walizkę na łóżko. Będzie musiał się tutaj zaklimatyzować. A na pewno zrobić parę porządków, bo jednak chatka była dość zaniedbana przez wszystkich gajowych którzy się tutaj przewinęli. Zasiadł na krzesełku, które po momencie się rozwaliło. - Cholera... - mruknął do siebie podnosząc się z ziemi.