Te pomieszczenie stworzone jest dla muzyki. Na ściany nałożone jest zaklęcie wyciszające, a w środku znajdzie się mnóstwo instrumentów - od małego srebrnego trójkąta po stary, ale nastrojony fortepian. To tutaj zazwyczaj organizowane są zajęcia z Działalności Artystycznej, jeśli tematyką jest właśnie muzyka. Raj dla każdego uzdolnionego muzycznie czarodzieja.
Nie jest? Och, jest. Bardzo jest. Gdyby miała dostęp do jego głowy wiedziałaby jak bardzo jest obrzydliwy i pazerny. Wiedziałaby jak wiele chce i oczekuje, jak bardzo bywa egoistyczny. I jak bardzo sam siebie wkurza. A może jednak to wszystko wiedziała? Lanceley miał wrażenie, że ta mała Puchonka rozumie go najbardziej na świecie i wie absolutnie wszystko, ale co jeśli to tylko iluzja? Co jeśli to wszystko uroił sobie w głowie? Wtedy byłoby mu smutno bardziej niż aktualnie jest. Co myślisz? Jej nieme pytanie wyrwało go ze swego rodzaju zawieszenia, a on wzruszył tylko ramionami. W jego głowie kotłowało się mnóstwo mniej i bardziej istotnych myśli, ale nie czuł potrzeby dzielenia się którąkolwiek z nich. Zaraz jednak poczuł, że powinien się jakoś wytłumaczyć. - Myślę, że mi na Tobie zależy, że nasza aktualna relacja się właśnie skomplikowała, że przyjaźń jest niewystarczająca, że zima była wyjątkowo zimna tego roku i że muszę zacząć nadrabiać swoje zaległości w dziedzinach innych niż muzyka - jak zaczął mówić to ciężko mu było przestać, a wszystkie uwagi którymi się z nią podzielił były jego zdaniem wyjątkowo nieszkodliwe. Nie mógł przecież powiedzieć jej, że skrycie się w niej podkochuje, że w sumie ma idealne wargi i że nie przeszkadza mu jej brak mowy. To by było zbyt wiele słów, które mogłyby nie wybrzmieć wystarczająco prawdziwie by potraktowała go poważnie. Dlatego postanowił się wstrzymać. Zamiast tego uśmiechnął się ciepło patrząc jak dalej "miga". - Przepraszam, nie stracisz mnie - przeprosił po raz kolejny, obiecał całkiem szczerze. I miał już dość tego, że zrobiło się niezręcznie, bo on wyjątkowo bardzo nie lubił niezręczności. - Wiesz co? Zmieniłem zdanie. Chodźmy jednak coś zjeść, potem odprowadzę cię do Pokoju Wspólnego. I nie rozmawiajmy już o tym, bo naprawdę nie ma co - powiedział siląc się na obojętność. Dziewczę o dziwo przystało na jego propozycję i oboje opuścili salę by skierować się w stronę schodów.
Docenia skomplikowanie Hogwartu. Schronienie murów imponującej budowli jest przeogromną, nierozwiązalną zagadką, skarbnicą niepoliczonych tajemnic, dodatkowych pomieszczeń - wyrwanych wraz z uchodzącym czasem spod poskromienia umysłów, obecnych bądź dawnych mieszkańców i wychowanków. Hogwart jest tłoczny, wypełnia się gwarem uczniów i tętni życiem ich kroków; jest oprócz tego schronieniem pokojów cichych, sal wysyconych milczeniem i lądujących pod pokrywami przyniesionego z zaniedbywaniem kurzu. W przeciągu lat siedmiu - niepełnych, choć zmierzających do końca - odnalazł już sporą ilość tych osobliwych punktów. Ma niewątpliwie coś z samotnika. Niczym kot, posiada w zwyczaju zdążać wykreowaną w niezależności ścieżką, gdy podejmuje decyzję - nie zważa na zdanie innych, na ich karcące spojrzenia i ciche głosy fałszywych - bo ektopowych sumień. Owym razem, z upodobaniem zmierza - w kierunku opuszczonego pokoju, mieszanki różnych przedmiotów pozostawionych na pastwę losu (przypadków?) - w tym jego łaski. Znalazł tu niegdyś ciekawą płytę, leciwą książkę o przebarwionych żółtym odcieniem stronach, przybliżającą kilku kompozytorów. Stary fortepian, pewnie w przestoju już przestrojony jest wyznacznikiem miejsca, w centrum, jest punktem dokoła którego leżą - ułożone mniej albo bardziej bezładnie przedmioty. Nigdy nie podszedł bliżej do instrumentu; doceniał muzykę, lecz sam artystą był kiepskim. Nie usiłował wydobyć z tej duszy dźwięków. Dzisiaj - ku zaskoczeniu - znajduje również osobę. Ktoś przyszedł przed nim? Ktoś jest, nie tylko on, w samotności. Znajome, ciemne kaskady kręconych włosów przywodzą instynktownie spojrzenie. A jednak - nie miał być sam. Osoba Coco, choć znają się - można ująć - nieidealnie (obecnie), jest równie enigmatyczna jak całe miejsce. Trudno jest jemu rozgryźć, chociaż zdecydowanie ucieka sam przed wnioskami, przed zrozumieniem - poniekąd, jej izolacji od gwaru, tłumu. Czy byli na swój sposób podobni? Zamyka drzwi, krótką chwilę milczenia rozprasza nagłym pytaniem: - Nie dostajesz alergii? - I może powinien formować mądrzejsze treści (przecież potrafił zmieniać styl wypowiedzi, być poważniejszym, aniżeli zazwyczaj), może powinien być subtelniejszy, nie chwytać raptownie za klamkę niczym uczynił przed chwilą - no tak. Może. Kichnął - zupełnie, jakby wypowiedź w dziwnym odruchu przyprowadziła reakcję. Cóż. Zdarza się.
Siedzę na beżowej sofie, wpatrując się w ścianę znajdującą się naprzeciw, powoli badając każdy ze znajdujących się w pokoju instrumentów. Zatrzymuję się na skrzypcach, z nieziemską dokładnością krążę po wykończeniach drewnianego przedmiotu, wadząc od podbródka, przez strunnik, mostek, stroik. Pauza. Efy namiętnie zakręcone po obu stronach strun przywołują wiele wspomnień z lat dziecinnych, kiedy to zwykłam wyobrażać sobie żyjące w duszy instrumentu elfy, śpiewające każdą z nut powstałych przy pociągnięciu przeze mnie smyczkiem. Jak zgrabne, jak idealne pod każdym względem są te skrzypce. Przez moment żałuję porzucenia tej wspaniałej sztuki na rzecz fortepianu; zostaje tylko licha nadzieja na dobrą pamięć do dźwięków i wytwarzania ich. Wzdrygam się, gdy drzwi pomieszczenia otwierają się. Czyżbym zapomniała o odbywających się tutaj zajęciach? Może to jakiś zbłąkany uczeń chce poćwiczyć swoje umiejętności muzyczne? Nie. Ku mojemu zaskoczeniu jest to Jerry, niezwykle znajomy i całkiem przystojny. Krzyżuję przed sobą nogi, do tej pory podkurczone przy mojej osobie - tak mi zwyczajnie wygodnie. Niebywałe, że nie czuję się nieswojo, gdy aurę samotności przerywa obecność, tak bardzo obca mi przez ostatnie kilka lat spędzonych w Hogwarcie, a nawet i wcześniej. Nie wiem, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy, ale podoba mi się swoboda, z jaką wysoki student się porusza i mówi. Intryguje mnie. - Jestem wyjątkowo odporna na brud i drobnoustroje - odpowiadam, podciągając pod szyję krawędź czarnego golfa. Szkoda, że nawet w tak upalne dni jest mi okrutnie zimno, bo choć niewątpliwą zaletą tej natury jest oszczędność podczas letnich zakupów, to chodzę po zamku ubrana jak Eskimos - Na zdrowie - odpowiadam cicho (ale nadzwyczaj pewnie) na kichnięcie Gryfona. - Przeszkodziłam ci w czymś? - zastanawiam się głośno, gotowa na zmianę dotychczasowego miejsca posiedzenia i obmyślania logiki uwielbianego przeze mnie nurtu artystycznego. Prymitywizm, bo o nim mowa, opisywany w encyklopediach zdaje się idealnie określać to, co sama - można powiedzieć - tworzę. Odkładam spoczywającą obok mnie książkę, żeby rozmówca był przekonany o tym, że uważnie go słucham (tak jest). I tak w zasadzie nawet nie zdążyłam jej otworzyć. Wkładam za lewe ucho niesforny kosmyk silnie karbowanych włosów, który ponownie starał się wpaść mi do oka.
Kiwa głową - w zanikającym kichnięciu, przeczesującym przewody nakierowane ku płucom. Nie chce już bardziej poddać zdewastowaniu tej atmosfery odosobnienia oraz zagadki, w czterech praktycznie nieodwiedzanych ścianach - lecz jest świadomy zarazem, jak w bezwzględności przypadków nie ostaje się chociaż nikła sposobność odwrotu. Nie ma już samotności - skoro są tutaj dwoje. Jego przybycie rozchodzi się niczym zaburzający dysonans, fałszywy akord sylwetki płynącej w przestrzeni wolno, chociaż niepodważalnie obecnej. Niedelikatnie, z impetem szarpnięcia i głucho zamykających się drzwi pilnujących przejścia, zdaje się prędzej zdolny do pogwałcenia sacrum pamiętanej przez pomieszczenie muzyki, niż zdolny przeżywać - coś znacznie większego, wznioślejszego, skrywającego się w labiryncie metafor. Krukonka z kolei - zdaje się bardziej subtelna, onieśmiela na pewien sposób i mimo podobieństw w kroczeniu niezależnymi ścieżkami - znacznie się odeń różni. Zbyt bardzo? Lekkie skłębienie obaw niewłaściwości, zastyga pod niebem czaszki jak pojedyncza chmura, w swej pojedynce niegroźna - acz zawsze zdolna przywołać pokrewne kręgi przyjaciół. Chociaż, pod skórą - nie chce, aby i ona myślała w ten sposób. A jednak, nie umie wyprzeć wrażenia; stara się przy tym nie dać po sobie poznać, nie być otwartą księgą. - Prędzej ja tobie - stwierdza więc zgodnie z prawdą, niby poważnie, niemniej bez eskalacji fałszywie eksponowanej skruchy. Wzrokiem próbuje sięgnąć, z zaciekawieniem - spostrzec tytuł lektury, chociaż nienatarczywość blokuje zdecydowanie pole prawdopodobnych manewrów. Paradoksalnie, zewnętrznie zdaje się swobodny, zbyt obojętny - chociaż zupełnie mija się zachowaniem z prawdą. Z zaciekawieniem lustruje dalej, bada otaczające płyty, książki i instrumenty niegroźnym wylądowaniem tęczówek. Cóż, może nie jest subtelny - ale ma inną stronę, również ceniącą sztukę. Dziwacznie jest jemu przyznać jakąkolwiek wrażliwość, a jednak - ona istnieje, choć wiele rzeczy istnieje i jeszcze nic absolutnie nie wiedzą. Zagubione w przeszłości oraz skomplikowaniu spotykanego człowieka. - Często tu bywasz? - pyta, dla rozluźnienia klimatu, dla nawiązania rozmowy. W końcu każde z nich miało mniej albo bardziej sprecyzowany cel pojawienia się tutaj. To przecież - zbyt specyficzne miejsce.
Musiała odpocząć. Oderwać się od nauki run i zielarstwa, którego szczerze nie lubiła. Egzaminy za pasem sprawiały, że Lanceleyówna do reszty wariowała, tonąc we własnej ambicji i w walce o lepsze oceny. Co zrobić, kiedy jej tak bardzo zależało? Zwlokła się z fotela, zostawiając książkę na temat ziół leczniczych w spokoju i przeciągnęła się leniwie. Szybkim ruchem związała pukle włosów w wysokiego kucyka i łapiąc za czekoladowego batonika, wyszła z sypialni, a następnie z pokoju wspólnego i lochów. Potrzebowała przestrzeni, oddechu, chwili dla siebie. Zajadając się łakociem przemierzała szkolne korytarze, włócząc się bez celu. Wrzucając jednak papierek do kosza i oblizując wargi, dostała olśnienia. Rudowłose dziewczę ruszyło czym prędzej w stronę schodów, kierując się do jednego ze znajdujących się w szkole pokoi. Klasa muzyczna nie była często odwiedzanym przez uczniów miejscem. Ciche skrzypnięcie drzwi oznajmiło przybycie ślizgonki, która natychmiast omiotła wzrokiem pomieszczenie i uśmiechnęła się pod nosem niczym małe dziecku, któremu dano cukierka. Zamknęła za sobą wejście, kierując się prosto w kąt sali, gdzie stała stara i zakurzona perkusja. Nadal jednak zdatna do użytku! Pałeczek szukała dobre dziesięć minut, podobnie jak stołka, na którym mogłaby usiąść. Po chwili, jakby Nessa zniknęła! Mała dziewczyna niknęła za potężnym instrumentem, który wzbudził na jej porcelanowych policzkach wypieki. Z wolna zaczęła uderzać drewnianymi patyczkami o tomy i talerze, starając się złapać jakiś rytm i w miarę spójną melodię. Ciszę w pomieszczeniu przerwał radosny śmiech brązowookiej, gdy jej muzyka przypominała bardziej rzępolenie jak piękny utwór. Była jednak uparta, więc próbowała kolejny i kolejny raz, wolniutko łapiąc, o co tak naprawdę z tym cudeńkiem chodziło. Musiała się pilnować ze stopą i bębnem basowym, a także nie uderzać tak często w talerze crash, które znajdowały się po lewej stronie. Grając, myślała o budowie tego instrumentu, którą tak dobrze znała przez to, czym zajmowała się jej rodzina. Głównymi czynnikami wpływającymi na jakość perkusji są wykonanie i rodzaj użytego drewna. Perkusje dla początkujących wykonane są zazwyczaj z lipy lub topoli, wyższe modele wykonane są z brzozy, klonu drewna bubingowego ( bubinga ), mahoniu, jesionu, dębu. Każdy rodzaj drewna ma inną charakterystykę brzmienia. Nie trwało długo, a dziewczyna złapała rytm i pałeczki niczym zaczarowane, kierowane intuicją uderzały poszczególne elementy, tworząc już znacznie przyjemniejsze dla uszu dźwięki. Zamknęła oczy, relaksując się i pozwalając sobie odpłynąć, odpocząć. Musiała przyznać, że to chyba bez znaczenia, na jakim instrumencie grała — i tak wychodziło jej naprawdę dobrze. Wrodzony talent robił swoje. Jeszcze jedno uderzenie o talerz ride! Minęła chyba godzina, zanim Nessa wyżyła się na tyle, aby wstać i pozwolić ciszy zapanować w klasie. Odłożyła pałeczki na miejsce i ze znacznie lepszym humorem wyszła, wracając do nauki. Była jednak pewna, że do perkusji wróci.
Dormitorium zrobiło się nieznośnym miejscem dla Cecily. Brakowało jej odrobiny zupełnej prywatności, miejsca, w którym mogłaby być przynajmniej przez jakiś czas sama, najlepiej tylko ze swoimi skrzypcami. Gdzie nie musiałaby słuchać żadnych głupich rozmów, udawać, że ma ochotę wdawać się w bezsensowne dyskusje. I wtedy jej się przypomniało - przecież w szkole jest pokój muzyczny! Licząc na to, że nikt akurat nie maltretuje tam żadnych instrumentów, udała się do niego czym prędzej. Miała szczęście - po otwarciu drzwi nie zobaczyła w sali żywej duszy. Uśmiechnęła się i postawiła na najbliższym blacie futerał. "Przydałoby się pootwierać okna", pomyślała, czując nieprzyjemny zaduch w pomieszczeniu. Wystarczyło, że uchyliła jedno okno, a już powietrze zaczęło się zmieniać, wnosząc przyjemny, letni powiew. W takich warunkach już da się spędzić przyjemne popołudnie. Dla lepszego efektu otworzyła jeszcze dwa okna, po czym wróciła do futerału i wyjęła z nich instrument. Miała jedynie mugolskie skrzypce, ale uwielbiała je, były w końcu prezentem od ojca. Podeszła z nimi do pianina, by od niego je nastroić. Nie przepadała za kamertonem i gdy tylko mogła, wolała stroić się do innych instrumentów. Gdy już skrzypce były nastrojone, wyjęła nuty i zaczęła grać. Większość jej ulubionych kompozytorów było - kto by się tego po niej spodziewał - Niemcami, nic więc dziwnego, że większość grywanych przez nią utworów było dziełem Beethovena, Schumanna czy Bacha. Po krótkiej rozgrzewce zabrała się za utwór, który ostatnio katowała - "Traumerei" Schumanna. Nuty grała poprawnie - i nic poza tym. Cały czas jej czegoś brakowało, jakiegoś nieuchwytnego uczucia, delikatności. Zamierzała więc męczyć ten kawałek tak długo, dopóki albo nie będzie zadowolona z efektu, albo palce już jej będą odpadać. Albo dopóki ktoś jej nie przeszkodzi.
Okropny dzień, okropny tydzień, okropny rok. Ogólnie to do dupy było już od jakiegoś czasu... Może po rozmowie z Bea? Nie wiedział, ale irytacja brała górę kiedy o niej myślał. I o tym, co zaskakującego postanowiła mu wygłosić. Wstał i umył się, co było sukcesem bardzo wielkim jak na jego ambicje na spędzenie reszty dnia. Zakradł się do kuchni w poszukiwaniu czegoś dobrego i oczywiście znalazł to, czego potrzebował. Paszteciki i słodkie babeczki. Wepchnął je do torby i wsadził sobie jednego pasztecika do buzi, coby nie zmarnować tej drogi, którą zamierzał przebyć. Nawet nie wiedział, dokąd go dzisiaj nogi poniosą. Może skończy w wiosce? Miał dziwną ochotę zaszaleć, jak jeszcze nigdy mu się to nie zdarzyło. Owszem, szukać okazji do obicia mordy to naturalna rzecz dla tego człowieka. Jednak nie po to, aby po prostu wyjść, do ludzi, do życia, które powinien prowadzić jako zwykły siedemnastolatek. Ah, te trudne decyzje. Przechadzając się po szkolnym korytarzu i lecząc swoje rany dobrym jedzeniem, usłyszał dźwięki dochodzące za drzwi, które były jak drzwi do czeluści najgorszych koszmarów. Jego nadzwyczaj dobry słuch aż zaskomlał. A może to jednak był dzień na bratanie się z ludźmi? Oczywiście w słowniku Zakrzewskiego bratanie się miało kompletnie inny wydźwięk. Wszedł więc do pomieszczenia, nie zastanawiając się zbytnio nad tym, kogo może tam zastać. Bez słowa zasiadł na jednym z krzeseł i podniósł nogi opierając je o jakiś instrument, aż go zabolało kiedy do jego nozdrzy doszedł bardzo dobrze znany zapach. Wsadził babeczkę do buzi i przyjrzał się dziewczynie, która grała... -Za co nas wszystkich karzesz?-Mruknął, unosząc wysoko brwi. Wyraz jej twarzy był bezcenny, poprawiła mu humor jednym spojrzeniem. Naprawdę. Jak niewiele potrzeba człowiekowi, aby dzień stał się piękniejszy. Kiedyś mógłby wypowiadać się na temat tego, czego brakowało jej grze. Dzisiaj? Był tylko typem, który wszedł w jej paradę, bez konkretnego powodu, bez żadnego konkretnego celu. Najwidoczniej jego życie wcale nie było takie ciekawe.
Zagrała utwór raz. Drugi. Trzeci. Wciąż nie była zadowolona z efektów. Kolejny raz. Kolejny. I następny. Straciła już rachubę, które to powtórzenie, gdy usłyszała skrzypienie drzwi i czyjeś kroki. Pięknie, czyli nawet tutaj nie można poćwiczyć w samotności. Początkowo zignorowała obecność chłopaka, który właśnie wkroczył do sali. Liczyła, że będzie miał dość rozumu i wyjdzie, albo przynajmniej zajmie się sobą, ale najwyraźniej się przeliczyła. Ten nie dość, że rozsiadł się wygodnie jak jakiś paniczyk, to jeszcze zaczął się napychać ósmym cudem świata, jakim były szkolne babeczki, i bezceremonialnie się na nią gapić. Nie zamierzała jednak przerywać gry. Nawet uszczypliwy komentarz nie mógł jej do tego zmusić. Zmierzyła tylko Ślizgona morderczym spojrzeniem i dopiero gdy wydobyła ze skrzypiec ostatnie nuty utworu, oderwała smyczek od strun. - Nikt ci nie kazał słuchać mojej gry. Jak nie masz tu nic do zrobienia, to tam są drzwi. - powiedziała, wskazując smyczkiem wyjście z sali, jednak i jej głos, i ruch ręką były mniej stanowcze niż zwykle. Dłoń lekko drżała jej ze zmęczenia, a zapach babeczek zmniejszył jej zirytowanie obecnością niespodziewanego gościa. Odłożyła na chwilę instrument i przysiadła na najbliższym stoliku, rozmasowując sobie dłonie. - Albo jak już masz zamiar tu siedzieć, to przynajmniej podziel się babeczką. - dodała, nie zaszczycając chłopaka spojrzeniem. Skoro już się tu zjawił, to mógłby się na coś przydać, chociaż wątpiła, że jakakolwiek osoba o zdrowych zmysłach rozdawałaby na prawo i lewo taki, jej zdaniem, pokarm bogów. Chociaż z drugiej strony chyba wszystkiego można spodziewać się po osobie, która nie ma nic lepszego do roboty niż naprzykrzanie się jej w trakcie ćwiczeń.
To wolny kraj i mógł robić cokolwiek tylko zapragnął. To tyczyło się wchodzenia do tego pomieszczenia, nieważne czy ktoś znajdował się w środku czy też nie. Nieistotne jest to, że kultura nakazywałaby zobaczyć czy przypadkiem nie przeszkadza tej osobie. W dupie miał kulturę i to, co powinien. Dżentelmenem roku to on raczej nie zostanie. -Jestem prefektem, muszę dbać o każdego ucznia mojego domu. Moim obowiązkiem jest zapobiegać tragedii.-Mruknął, kończąc swoją babeczkę i patrząc na dziewczynę z politowaniem. Spokojnie obserwował jej osobę, ciekawy co takiego zamierza zrobić. Był już świadkiem wielu reakcji na jego obecność, a raczej wtargnięcie intruza na prywatny teren. On już dawno by zabił. Prychnął.-Żartujesz, prawda? Z własną siostrą bym się nie podzielił, a co dopiero z Tobą.-Powiedział spokojnie, prawie patrząc na nią z niedowierzaniem. Co prawda, to prawda... Nie dzielił się z byle kim, a niejednokrotnie zdarzało się, że wytrącał swoje smakołyki z rąk własnej siostry... Dzieliła z nim miejsce w brzuchu matki przez dziewięć miesięcy, wystarczy dzielenia się do końca życia. Zdecydowanie miał lepsze rzeczy do roboty, jednak nie dzisiaj i nie teraz. Powinna dać mu tak z kilka godzin i wtedy na pewno dojdzie do jakiegoś zajebistego pomysłu. Może pomęczy kogoś innego, może spotka jakieś super osobistości, które również będą chciały urozmaicić sobie wieczór. Może im też nie spodoba się wyraz jego ryja i będzie po problemie. Bez zbędnych
Westchnęła w duchu widząc, że nie pozbędzie się niechcianego gościa tak prędko. A dziwnym trafem użeranie się z jakimś pretensjonalnym typkiem nie należało do listy rzeczy, na które miała aktualnie ochotę. No nic, spróbuje po dobroci, jak to nic nie da, to przejdzie do ostrzejszych środków. - Och, to dobrze się składa, sumienny panie prefekcie! - klasnęła teatralnie w dłonie. - Mógłbyś w takim razie zadbać również o mnie i wynieść się stąd jak najszybciej? W obecnej chwili z każdą kolejną minutą przybliżasz nadejście tragedii. - odparła głosem przesyconym taką dawką sarkazmu, że nawet gumochłon by zwrócił na to uwagę. Na jej ustach zaś zatańczył cień drapieżnego uśmiechu. Nie chciał się podzielić, to nie. Wzruszyła ramionami i podniosła się z miejsca. Przynajmniej udowodnił, że nie ma zupełnie nierówno pod sufitem. Może będzie miał zatem dość rozumu, żeby się stąd wynieść bez jej, ekhem, pomocy? Jednak gdy podniosła wzrok znad nowo napiętego smyczka zauważyła, że Ślizgon dalej siedzi tam, gdzie siedział. Omiotła go zirytowanym wzrokiem. - Jeszcze tu jesteś? Rozpaczliwie pragniesz znów usłyszeć moją grę czy po prostu potrzebujesz pomocy w dotarciu do drzwi?
Pretensjonalnym? Chyba nie do końca rozumiała, co do słowo znaczy. Gdzie w jego zachowaniu wyczuwała jakąkolwiek sztuczność? Nie musiał udawać kogoś, kim nie był. I było mu zajebiście tak, jak jest. Jednak skoro jest pretensjonalny, to niech jej będzie. Uważał jedynie, że jeżeli ktoś nie zna znaczenia pewnych rzeczy, słów i innych pierdół, w pierwszej kolejności nie powinien ich się tykać. Uniósł wysoko brwi, a jego mina mówiła więcej niż tysiąc słów. Zaśmiałby się, gdyby nie chciało mu się tracić na to czasu.-Grozisz mi?-Prychnął i rozłożył ręce, jakby jedynie czekał na to, co zamierza zrobić. Czy właśnie zrobiło się poważnie? Gdzieżby znowu. Nie brał na poważnie niczego, co miałoby związek z tą dziewczyną.-Przeliczyłaś swoje siły.-Dodał spokojnie, obserwując jej osobę. Choć nie była ciekawym obiektem, zawsze to robił... Zawsze podążał za ruchami, jakby to, co zaraz zrobi miało istotne znaczenie dla jego osoby. Wsunął pasztecika do buzi, powoli go przeżuwając. Wytarł dłonie o spodnie i wzruszył jedynie ramionami. Czemu miałby stąd wychodzić? Bo jej się coś nie podobało? Bo miała kij w dupie i zachowywała się pretensjonalnie? Szczerze, to miał w kieszeni jeszcze kilka bardziej trafnym stwierdzeń. Przesączone jadem i ironią, czyli tak jak zapewne lubiła. Wątpił, że cokolwiek co brzmi logicznie do niej dotrze. -Skoro tak rozpaczliwie pragniesz kogoś zabić.-Powiedział, naśladując jej ton głosu. Spojrzał na nią, jakby była jednym wielkim żartem w jego oczach.-Bądź delikatna, jestem strasznie wrażliwy.-Uśmiechnął się najszerzej jak tylko potrafił. Nie było jednak w tych uśmiechu nic przyjemnego.
Zaśmiała się i spojrzała na chłopaka z nutą politowania. - Czy ci grożę? Gdzie tam. Jestem tylko z tobą szczera. I dla twojej informacji - zawsze mierzę sił na zamiary. - zakończyła z uśmiechem, który bynajmniej nie docierał do jej oczu. Zlustrowała go wzrokiem, próbując się zorientować, jaki dokładnie Ślizgon mam do niej stosunek. Z jednej strony jego lekceważąca postawa mówiła wyraźnie, jak bardzo ma ją w poważaniu, z drugiej zaś strony ten spokojny głos i obserwujący wzrok... Te drobiazgi kojarzyły jej się z łowcą usiłującym pochwycić dzikie zwierzę. Mimo tego, co mówił, miała wrażenie, że trzyma się on na baczności. Interesujące... Czemu by w takim razie odrobinę się nie zabawić? Przewróciła oczami, słuchając dennych uwag Ślizgona. - Będę miała to na uwadze, wrażliwa kruszynko. - odparła, odwzajemniając kpiące spojrzenie. Przyglądała mu się przez chwilę, szukając śladów irytacji czy innej reakcji na jej słowa, po czym sięgnęła po dwa przedmioty. Gdy znowu stanęła naprzeciw chłopaka, trzymała w prawej ręce różdżkę, w lewej zaś smyczek. - Z czystej troski o ciebie dam ci wybór. W końcu żadne z nas nie chce, żeby komuś stała się krzywda, prawda? - powiedziała, przywdziewając na usta swój najbardziej niewinny uśmieszek. Prosta decyzja. Jeśli miał aż tak wielkie zastrzeżenia do jej gry, to niech stanie z nią do pojedynku. Jeśli nie, to ona już mu da powód, żeby trzymał język na wodzy. Nie po to ciężko pracowała przez lata, żeby teraz słuchać złośliwych komentarzy jakiegoś obcego człowieka, w dodatku tak irytującego.
Wzruszył lekceważąco ramionami, jakby jej słowa wcale nie doszły do jego świadomości. Zabawne, że tak bardzo ją irytował, a tak uważnie mu się przyglądała. Czyżby obawiała się tego, czego mógł dokonać? Mądre. Nigdy nie powinno lekceważyć się osoby, która ma o sobie za duże mniemanie. Czyli zaliczał się do tego grona Nox, oraz ta dziewczyna. Cóż, naprawdę coś kryło się w tym jego zachowaniu. Nie było to jednak polowanie na dzikie zwierzę, bo w tym towarzystwie z pewnością nie ona stanowiła zagrożenie. Może nawet on go nie stanowił... Ona chciała taka być. I musiał przyznać szczerze, niczego tak bardzo nienawidził jak sztuczności. A cała jej postawa aż krzyczała, że oszukiwała siebie, a przede wszystkim próbowała wrobić w to innych. Żałosne. Jego wargi drgnęły kiedy do niego podeszła z tą wątłą bronią. Choć mimowolnie się skrzywił kiedy jego wzrok spoczął na różdżce, nie z powodu obawy... Bardziej z powodu niesmaku na samą myśl, że musiałby wyjąć swoją. Nie interesowały go takie zabawy, bo nie cierpiał używać magii. Nie chciał być ograniczony do zaklęć, które wcale nie odzwierciedlają ludzkiego potencjału. Westchnął, jakby zabawa już się skończyła, a on musiał stanąć oko w oko z rzeczywistością dorosłego. Podniósł się z miejsca, przy okazji powodując, że musiała zrobić krok w tył, chyba, że chciałaby zmierzyć się z jego osobą nos w nos. -Nie obchodzi mnie to, co stanie się ze mną, a przede wszystkim z Tobą.-Mruknął, odkładając resztki jedzenia na fortepian, przy którym siedział. Cóż, wcześniej próbował zignorować to natrętne urządzenie, które spędza mu sen z powiek.-Znudziło mi się. Odezwij się jak naprawdę będziesz miała jaja aby stanąć przed moim zacnym obliczem.-Mruknął, ostentacyjnie ziewając i odwracając się. Uniósł dłoń do góry, jakby w geście pożegnania i wyszedł z pomieszczenia. To naprawdę było męczące spotkanie, dodatkowo myślał, że troszkę dłużej wytrzyma tę zabawę.
O miejscu i godzinie zostaliście wcześniej poinformowani przez krótki list. Na środku pokoju na stole leży przygotowana talia kart, która tylko czeka aż usiądziecie i zabierzecie się za grę. Pamiętajcie, że zwycięzca może być tylko jeden. Powodzenia! Macie 3 dni na odpis, w stosunku do osoby przed wami! Zasady znajdują się tutaj, a szczegóły rozgrywek znajdziecie tu. Kolejność: 1. @Vivien O. I. Dear 2. @Procrastination McGregor 3. @Charlie C. Chapman
Mimo iż raczej nie miałam czasu na tego typu zabawy to bardzo lubiłam grać w Durnia i choć ostatni raz robiłam to z Bridget niemal rok wcześniej to bardzo chętnie wzięłam udział w zawodach. Po krótkim powitaniu z dwójką przeciwników zasiedliśmy do stołu. Minęła chwila zanim dokładnie odświeżyłam sobie zasady, po czym, ze szczerym uśmiechem rzuciłam do moich oponentów krótkie Powodzenia i wyłożyłam kartę na stół - nie była ona najgorsza, jednak mój rzut prezentował się co najmniej żałośnie. Szczerze powątpiewałam czy któremuś z moich przeciwników mogłoby pójść gorzej.
W końcu nastał nowy rok i mógł wrócić do Hogwartu. Zdecydowanie tęsknił za tym miejscem. Lekcje, błonia, ludzie, przez wakacje brakowało mu zdecydowanie tego wszystkiego. Na szczęście jego głód szybko mógł znaleźć przynajmniej częściowe zaspokojenie. Pierwsza w tym roku rozgrywka Klubu Durnia! Co prawda nie wiedział jeszcze, z kim przyjdzie mu się zmierzyć, ale zdecydowanie nie mógł się doczekać, aż wezmą karty w ręce i zmierzą się w tej szalonej rozgrywce. Nigdy nie lubił czekać, ale dzisiaj dobijało go to wyjątkowo mocno. Próbował skupić się na zajęciach, ale jego myśli samowolnie leciały w stronę planowanej rozgrywki. Przegra, wygra... nie było to aż tak istotne. Oczywiście fajnie byłoby przejść dalej, ale już samo granie zdecydowanie przyniesie im ogrom emocji i zapewne sporo obrażeń. Właśnie dlatego, gdy w końcu szedł w stronę miejsca, w którym mieli spędzić najbliższe chwile, miał nadzieję, że jak najdłuższe. Widząc na miejscu pierwszego przeciwnika, którym był nie kto inny Charlie Chapman ruszył w jego stronę i serdecznie uścisnął przyjaciela, z którym nie widział się od czerwca. Żałował, że nie udało im się spotkać przez wakacje, ale niestety ich plany totalnie się ze sobą nie zgrywały. Wciąż jednak pozostawał trzeci gracz, na którego jednak nie musieli zbyt długo czekać. Gdy w drzwiach pojawiła się Vivien posłał jej przyjazny uśmiech i przywitał się również z nią. Tak, zdecydowanie miło było ponownie spotkać starych znajomych. Nie był to jednak czas na wspominki i plotki, gdyż w końcu mogli rozpocząć grę. Gdy tylko dziewczyna zrobiła swój ruch chłopak chwycił w ręce pierwszą kartę, którą od razu rzucił na stół. Cóż... zdecydowanie nie była to najlepsza, jaką mógł trafić. Jeśli przegra natychmiastowo odpadnie z gry. Nieszczególnie zadowolony od razu zerknął na swoich obecnych przeciwników, aby sprawdzić, czy naprawdę miałoby to być dla niego aż tak szybkie.
Nie wiedziałem, co się stanie podczas rozgrywek w Durnia, którego osobiście bardzo lubiłem - również nie posiadałem żadnych informacji o tym, z kim będę skazany na grę. Nie byłem do tego w żaden sposób źle nastawiony, no ba, cieszyłem się, że mogę skorzystać z uroków ulubionej gry, tudzież bez problemów otrzymałem krótki list od organizatora, gdzie mam się udać i o której godzinie. Zawsze była to taka wieczna zagadka, z kim będzie miało się do czynienia, jednak mój wręcz rażący na kilometr optymizm nie mógł zostać aż tak łatwo ugaszony, tym bardziej że trafiliśmy najwidoczniej do jednej z moich ulubionych sal, a dokładniej rzecz mówiąc - sali muzycznej. Ktoś chyba z góry wiedział, co tak naprawdę lubię robić w wolnym czasie, jednak nie miałem mu tego za złe, no ba, zawsze mogę, podczas oczekiwania na resztę osób, zwyczajnie skorzystać z uroków umieszczonych w niej starszych lub nowszych modeli instrumentów. Pokonywałem zatem korytarze, pokoje, jednak najwidoczniej moja pamięć do urokliwych, krętych ścieżek w Hogwarcie przeminęła wraz z wiekiem młodzieńczym, tudzież z trudem mogłem odnaleźć odpowiednie pomieszczenie. Na szczęście - trafiłem jako pierwszy, zapoznając się z zapachem pomieszczenia - dawno mnie nie było w Hogwarcie. Jednocześnie budziło to pewne kontrowersje; nie wiedziałem, czy uda mi się zdać ten rok, przebrnąć przez niego i zwyczajnie przeturlać ku uciesze nauczycieli po podłodze pełnej kurzu i syfu z całego dnia. Źle być chyba nie mogło, co nie? Zbyt długo nie musiałem czekać na następnych graczy - od razu zauważyłem na horyzoncie starego, dobrego przyjaciela Gryfona, z którym się uścisnąłem. Szczerze? Lubiłem się tulić - a kto nie lubił? Poza tym, byłem niezmiernie ciekawy tego, jak Pro, o słodka Morgano, imię zapamiętałem, spędził swoje wakacje - z niezmierną ciekawością dziesięciolatka wysłuchałbym ekscytujących przygód, już nawet miałem pozwolić na to, by wodospad słów wydostał się z mojej niewyparzonej gęby. Jak się okazało - przyszła ostatnia osoba, uczennica Slytherinu, z którą przywitałem się z uśmiechem wymalowanym na twarzy. Pasowało mi to - przyjemne towarzystwo do grania, choć mój język miał ochotę wić się pod wpływem trudnego do okiełznania słowotoku, z którym na szczęście kumpel o rudych włosach nie musiał się na razie spotkać. Jeszcze. Wyjąłem jedną z kart, którą był Świat - kompletnie zapomniałem zasad rozgrywki, jednak pamiętałem o tym, że najsłabsza zwyczajnie przegrywa. Nie miałem bladego pojęcia, co by się stało, gdybym przegrał tę rundę, aczkolwiek postanowiłem o tym nie myśleć - oddając się w całości zabawie. Zdrowa rywalizacja zawsze była czymś wyjątkowym, czyż nie?
Nie zdążyłam nawet posłać nerwowego uśmiechu w stronę Pro, gdyż na moją głowę momentalnie wylał się wielki kubeł wody. Wzdrygnęłam się starając zachować dobrą minę do złej gry, chociaż czułam się okropnie - pomijam już fakt, że wyglądałam jak zmokły pies, zdecydowanie bardziej przeszkadzał mi fakt, że po chwili zrobiło mi się okropnie zimno, a ze względu na zasady gry nie mogłam się magicznie wysuszyć. - Na galopujące gargulce - przeklęłam cicho, po czym wróciłam do grania w zdecydowanie gorszym humorze. Szczęście ewidentnie mi sprzyjało, bo moje kolejne rozdanie było jeszcze gorsze - nie dość, że wypadła mi bardzo niska kość, to moja karta była wyjątkowo niesprzyjająca. Naprawdę obawiałam się przegranej, bo efekt amortencji był bardzo nieoczekiwany, a niestety miałam nieszczęście go już kiedyś poznać.
Ogromnie kusiło go przegadać kilka najbliższych z Charliem, ale mimo wszystko zjawili się tutaj w zgoła innej sprawie. Mieli rozegrać partię, co przecież nie mogło dłużej czekać! Zresztą, Pro zdecydowanie chciał sprawdzić, czy tym razem dopisze mu szczęście. Tak, zdecydowanie nie miał ochoty odpaść w pierwszej turze, szczególnie na rzecz przyjaciela! Może i chciał mu pomóc przestać umawiać się na randki z drzwiami, ale oddawanie wygranej nie było mu jakoś szczególnie po drodze. Poza tym wątpił, żeby Chapman przyjął taką wiktorię. Zresztą, wszystko i tak zależało od kart, które zostały już rozłożone. Jak się okazało najgorzej poszło Vivien, na której głowę wylało się wiadro lodowatej wody. Uśmiechnął się do niej współczująco, kryjąc lekkie rozbawienie. Cóż, zdecydowanie nie życzył jej źle, ale mogła trafić znacznie gorzej, a więc nie było co na to narzekać. - Jeszcze się odegrasz, jestem przekonany - rzucił do niej lekko, a następnie sięgnął po następną kartę, którą wyłożył na stół, odwracając się w stronę przyjaciela - Nie myśl sobie, że dam Ci wygrać! Może i dawno się nie widzieliśmy, ale nie zmienia to tego, że jestem zdecydowanie lepszy w Durnia! Po tych słowach uśmiechnął się do niego zadziornie i położył na stole kolejną kartę, czekając na ruch Puchona. Tak, zdecydowanie było tutaj zbyt cicho i należało nieco rozruszać atmosferę. Póki co szło mu dość dobrze, co nie ukrywając całkiem go ucieszyło, ale zdecydowanie nie chciał sięgnąć po zwycięstwo w tak łatwy sposób. Przejście dalej bez jakichkolwiek obrażeń byłoby warte tyle co nic!
Pro się bardzo mylił, jeżeli uważał, że Charlie to skory do poświęceń osobnik, który z łatwością odda wygraną - owszem, ale nie podczas rozgrywek w Durnia, którego to całkiem nieźle cenił. Czy go lubił? Owszem, nie miał problemów z przegrywaniem oraz wygrywaniem, co nie zmienia faktu, że w jego przypadku szczęście jest warte tyle, co zeszłoroczne ziemniaki z piwnicy. Nie zamierzał się poddać bez walki, dlatego rzucił przekomarzającym się uśmiechem w stronę obydwóch uczestników całokształtu rozgrywki, kiedy to udało mu się dotrzeć i do tego jeszcze wylosować całkiem niezłą kartę. Niestety lub stety, Viven, którą słabo kojarzył i która należała do Ślizgonów, spotkała się niefortunnie ze słabą kartą, przez co na jej głowę wylana została znaczna część wody, która zmoczyła ją do suchej nitki. Może nie miał wówczas Charlie aż tak ogromnej satysfakcji (wszak żal mu było trochę koleżanki), co nie zmienia faktu, iż był prawie na równi z McGregor'em. - Coś czuję, o słodka Morgano, że nieszczęście przejdzie na mnie... - zamyślił się przez chwilę, sięgając to po kolejną kartę z talii, tym samym rzucając ją bezmyślnie na stół, rzuciwszy wręcz diabelski uśmieszek w stronę Gryfona, z którym to trzymał sztamę od dłuższego czasu, gdy ten wykonał ten sam ruch. Naprawdę szkoda mu było, że ten nie pojechał na wakacje, ale no cóż, zdarza się! Z miłą chęcią by opowiedział o szlabanie, gdyby o nim jeszcze pamiętał, zamiast tego odwdzięczył się podobnymi słowami w jego stronę, wypowiedzianymi z pewną nutą ciekawości, zgryźliwości oraz zaciekłości w swoim głosie. Oczywiście nie były one przepełnione negatywnymi emocjami - prędzej chęcią rywalizacji. - Chciałbyś, tym razem nie pozwolę, byś ot tak - pstryknął wówczas palcami - ze mną wygrał! Okazało się jednak, że tym razem dziewczyna z rodziny Dear'ów również kipiała pechem, tudzież cesarzowa odegrała się na niej, bez problemu wstrzykując nutkę amortencji. W kim się zakochała - nie wiedział, co nie zmienia faktu, że zdawało się, iż ta tura jest dla niej przegrana. Czyżby tak samo było z następną?
Kolejna przegrana uderzyła we mnie jeszcze mocniej niż poprzednia, bo tym razem zostałam obezwładniona amortencją. Nawet nie zauważyłam, kiedy wszystkie moje uczucia żywione do Raya i Cassa odpłynęły w otchłań, a jedyne co czułam to wszechogarniające uczucie do siedzącego nieopodal Gryfona. - Jaki ty jesteś cudowny, Pro - wyjąkałam niespodziewanie spoglądając na młodszego kolegę jak na perfekcyjny obrazek. Mimowolnie wyciągnąłem dłoń delikatnie głaszcząc jego ramię i gdyby nie chrząknięcie obu kolegów zapewne nigdy nie wyłożyłabym tej karty. Karta była pechowa, pozostawało mieć nadzieję, ze wysoka kość uchroni mnie przed przegraną - choć w tym momencie i tak nie miało to dla mnie znaczenia.
Amortencja: 3 - nieparzysta czyli Pro Karta: 5, wisielec Życie: 1
Procrastination McGregor
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : rude włosy, sporo piegów, szeroki uśmiech
Słysząc słowa kumpla mimowolnie parsknął śmiechem. O tak, Charlie zdecydowanie nie był największym szczęśliwcem, jakiego dane mu było poznać, a Dureń jakby nie patrzeć w największej mierze zależał właśnie od tego. Chociaż, ku jego szczeremu zdziwieniu to nie on obrywał teraz najmnocniej. Oto Vivien drugi już raz dostawała po tyłku. Z jednej strony zdecydowanie mu to nie przeszkadzało, bo w końcu chciał wygrać, ale też szło to wszystko zdecydowanie zbyt łatwo i szybko. Na latające gargulce. Zaraz zostaną tutaj tylko dwie osoby! - Lepiej Tobie niż mi! - odparł ze śmiechem, a gdy Puchon dorzucił jeszcze fragment, który zdecydowanie mu się spodobał. Dobrze więc, niech więc się okaże, który z nich miał wyjść stąd ze zwycięstwem w kieszeni! Wszystkie te rozmyślenia przerwała nagle dziewczyna, na której zachowanie i słowa wytrzeszczył lekko oczy, nim zorientował się, co tak właściwie się stało. No tak cesarzowa! Było to co prawda lekko krępujące, ale nie miała jak zachować się inaczej, a więc nie było sensu się tym przejmować, a tym bardziej to wykorzystywać. Trzeba było po prostu grać dalej. Rzucił jej uprzejmy uśmiech, ale postanowił nawet w żartach nie odpowiadać na to zachowanie. Była w końcu jego znajomą. Jego własna, następna karta nie stanowiła jakiegoś wielkiego zagrożenia dla niego samego, ale jakoś nie był skory do nagłej opalenizny. Pozostawało więc pytanie, co wypadnie Charliemu. Miał szczerą nadzieję, że coś gorszego. Nie mógł przecież z nim wygrać! - Szykuj się stary. Już za chwilę wyjdę stąd jako zwycięzca i będziesz mógł mi opowiedzieć, co takiego napsułeś przez czas wakacji!
Charlie był jedną z tych nielicznych osób, która zbierała punkty nieszczęścia zamiast starać się je porzucić. Teoretycznie był już do tego przyzwyczajony, w praktyce zaś bywało różnie, aczkolwiek zazwyczaj reagował nagminnym, przyjaznym uśmiechem oraz wybuchem rechotu z jego gardła, kiedy to znowu mu się coś nie udało. Doskonale znał swoje słabości i wiedział, że tylko dystans do własnej osoby może go uchronić, a teraz nie miał czasu, by się żalić, co okazało się w sumie później. Najwidoczniej Pro był zadowolony, iście zadowolony z tego faktu, który to prześladuje Chapmana od dziesięcioleci. Puchon nawet zrobił minę drama queen, kiedy to okazało się, że przyjaźń jest mniej warta od wygranej; nie zmienia to faktu, że uśmiechnął się niezwykle zaborczo, nie dając sobie wejść na głowę, a do tego doszedł fakt, iż Viven zwyczajnie oberwała ponownie po łbie. Co prawda było mu smutno, ale... życie takie jest, czyż nie? Raz na wozie, raz pod wozem, tak się chyba prawiło. - O Ty Brutusie niedobry! - odrzekł szczerze, nie fochając się jednak na rudzielca; po prostu nie potrafił z tak błahego powodu odwdzięczyć się nieodzywaniem przez dłuższy czas. Poza tym wszyscy wiedzieli, że to tylko zabawa, mająca na celu zrelaksowanie przed nadchodzącymi sprawdzianami, kartkówkami oraz wieloma innymi bzdetami, do których wychowanek domu borsuka nie miał zwyczajnie głowy. Szczęście, że jej wcześniej nie zgubił przez czysty przypadek, inaczej byłoby naprawdę źle, niczym Prawie Bezgłowy Nick. Obserwacja tego zbiegu wydarzeń z trzeciej osoby, kiedy to najwidoczniej wpływ karty cesarzowej był skierowany na przyjaciela, zdawała się być całkiem niezłą rozrywką. Co prawda nie dorzucał żadnymi komentarzami, co nie zmienia faktu, że przybrał pozę słynnego Sherlocka Holmesa, mrużąc charakterystycznie oczy, tęczówki pełne blasku i piwnej barwy wlepiając zaś w następne karty. Oho, czyżby Ślizgonka miała tym razem szczęście i się wybroniła? Pro otrzymał zaś wyjątkowo nędzną kartę; kiedy Charlie zauważył swoją i usłyszał docinek ze strony przyjaciela, uśmiechnął się szatańsko, albowiem rzucił na stół kartę o znacznie większej sile niż on sam. - Chciałbyś, chciałbyś... ale to ja dzisiaj będę zwycięzcą! - odpowiedziawszy, zadowolony obserwował skutki opalenia piegowatego psiapsiela. Niestety lub stety, jego charakterystyczna cecha zdawała się w tym przypadku stać się o wiele bardziej widoczna, sam Pro zaś przypominał marchewkę; czyżby się przeliczył?
Choć Pro już niemal zwiastował moją przegraną, ja mimo dwóch sromotnych porażek trzymałam się dosyć twardo. Robienie maślanych oczu do Gryfona nie przeszkodziło mi w wygraniu poprzedniej tury i to właśnie on poniósł klęskę. W normalnych okolicznościach zapewne śmiałabym się do rozpuku z jego pomarańczowej skóry, która razem z rudymi włosami wyglądała przekomicznie, teraz jedynie westchnęłam wpatrzona w niego jak w ósmy cud świata. - Biedactwo - powiedziałam - Ale nie martw się, ta skóra pięknie pasuje co włosów. Chcąc nie chcąc gra toczyła się dalej i chociaż karta nie była szczególnie sprzyjająca to wysoki rzut kostki sprawiał, że raczej nie musiałam się martwić o przegraną w tej turze. A zresztą... i tak nie miałam do tego głowy!
Gdy tylko dostrzegł ten specyficzny wyraz twarzy momentalnie pobladł. Wiedział, co go czeka, co tylko potwierdziło się, gdy Charlie wyrzucił swoją kartę. Tak, zdecydowanie miał pecha, o którego jakby nie patrzeć się prosił. Miało nie być przesadnie łatwo, a więc cóż, los postanowił spełnić jego prośbę. -Na galopujące gargulce...! - zdążył jedynie rzucić, a następnie poczuł na sobie nieprzyjemne promienie światła. Próbował zasłonić oczy ręką, ale niestety niewiele to dało. Nie próbował też zrobić niczego więcej, gdyż było to całkowicie bezcelowe. Po prostu zacisnął zęby i po chwili siedział obok nich chłopak, którego skóra zaczynała niebezpiecznie przypominać kolorem jego rudą czuprynę. Dodatkowym efektem ubocznym było to, że piegi, którymi była pokryta jego twarz były teraz jeszcze bardziej widoczne. Posławszy kumplowi mordercze spojrzenie spojrzał nieco zażenowany na Viv. Gdyby tylko nie dostała wcześniej amortencją zdecydowanie odebrałby to jako idealny pocisk w jego stronę. Nie miał jednak zamiaru tracić rezonu. Wyprostował się lekko i zgarnąwszy kilka kosmyków sprzed oczu sięgnął po kolejną kartę. Sytuacja nie wyglądał tak źle, ale wciąż pozostawał Charlie, które jednak nie mógł mieć aż tak ogromnej porcji szczęścia, prawda? Z pewnością nie miał ochoty dostać teraz 4 litrami wody, szczególnie na rzecz Puchona! No weźcie, przecież to on z ich dwójki miał więcej pecha! McGregor zdecydowanie nie chciał aż tak łatwo przegrać. W myślach groził losowi dość niecenzuralnymi słowami, a swój wzrok wbił w Chapmana, czekając na jego ruch. - No co, Charlie? Aż tak słaba karta, że boisz się ją wyrzucić? Daj spokój. Przyjmij klęskę jak prawdziwy facet! - rzucił nawet, posyłając mu wyzywające spojrzenie. Cóż, dobra mina do złej gry? No i przecież niemożliwym były dwie wpadki pod rząd, prawda...?
Charlie nigdy nie był zaborczy. Niemniej jednak czuł to, że w dniu dzisiejszym niezwykle mu się poszczęściło; jeszcze nie stracił żadnego życia, inni zaś znajdowali się na krawędzi rozgrywki. Czyżby coś pchnęło go dalej, czyżby ktoś kazał mu to wygrać? Nie uważał, żeby siły wyższe, siły okryte niefortunną mocą wpływania na zdarzenia przyszłe, zwyczajnie się nad nim zlitowały. Gdzieś, gdzieś indziej... musiał być ukryty fałszywy akord, wbijający się w ucho poprzez swoją niewdzięczną nutę przybranej maski. Nie zmienia to faktu, że kiedy wystawił swoją wcześniejszą kartę, posyłając diabelski uśmiech, wręcz do niego nietypowy, aczkolwiek pasujący do całokształtu twarzy, w której to piwne tęczówki przeszyły charakterystycznie Pro, czuł się dosłownie jak zwycięzca, znajdujący się na podium. Albo jak król, gdzie to on właśnie siedzi na tronie, podczas gdy inni mu usługują. Nie zmienia to faktu, że pycha w żaden sposób nie przeszywała jego duszy artysty; nie potrafił porzucić dotychczasowo przyjętych zasad, rozdeptać je podeszwą buta niczym robaka, po prostu idealnie aktorzył. A każdy, kto go znał, wiedział doskonale o tym, że rzadko kiedy życzył innym najgorszego, aczkolwiek słowa rudzielca doskonale podsuwały go do rywalizacji. - Pasuje Ci ta opalona skóra! Szkoda, że nie załapałeś się na Meksyk. - zamyśliwszy się przez chwilę, podpierając bródkę (o dziwo posiadał oznakę męskości; czyżby hormony w tym roku szkolnym stały się wyjątkowo łaskawe?) o ręce, nie mógł odpuścić trochę kąśliwego uśmiechu, aczkolwiek całkowicie bezpiecznego. Nie potrafił życzyć znajomym największego pecha, co nie zmienia faktu, iż chciało mu się nawet skakać z radości, że wreszcie nie dostaje najgorszych kart, jakie istnieją na świecie. Teoretycznie to on powinien z całej trójki mieć największego pecha, a tu proszę, o ironio losu, bogini Fortuno, tocząca koło przy zasłoniętych oczach; nieświadomie ustawiłaś Charliego na górze. - Dopiero się rokręcam, Pro! Tak łatwo nie dam Wam wszystkim wygrać! - rzuciwszy kartą, znowu miał lepszą, ku złośliwości losu Pro. Druga wpadka z rzędu, czyżby nieszczęście hodowane przez lata przeniosło się na obecnych tutaj uczniów? Niemniej jednak, kiedy to zrobił, pstryknął palcami u obydwóch rąk, wskazując po tej czynności na rudzielca, który to musiał spotkać się z dość okrutną karą.