Ten ogród nie jest wielkich rozmiarów, ale za to mieści się w nim wiele rodzajów róż. Miejsce idealne dla romantycznych dusz i zakochanych par. Nikt nie wie kto się opiekuje tym miejscem jednak jest pewne, że robi to po mistrzowsku.
- I to mi się podoba - aż się żachnęła widząc śmiałość blondynki. A już myślała, że jest jedyną dziewczyną w szkole, która wstydzi się swojego ciała. Nie omieszkała skomentowania striptizu, który został przed nią zaprezentowany - A już myślałam, że tylko ja w tej nędznej szkole się nie wstydzę. - powiedziała szczerze - Jak koleżanki zobaczyły, że nie chodzę w staniku to wielce się oburzyły. A jak się zorientowały, że mam kolczyki w sutkach, to całkiem miałam jazdę. Zaczęły traktować mnie prawie jak Voldemorta. - uśmiechnęła się pod nosem. Stwierdziła, że poza w której stanęła blondynka była odpowiednia i tylko jedyna rzecz jej się w niej nie podobała. - Wiesz jaką minę robią modelki, nie? Taką, jakby nie myślały. - rzekła spokojnie - Rozdziawione usta, takie lekko przymknięte no i się lampią tak ładnie. No to tak zrób. - naszykowała aparat i gdy wyczuła odpowiedni moment nacisnęła na spust migawki. Pierwsze zdjęcie było gotowe. - Dobra teraz się uśmiechnij - i zrobiła kolejne zdjęcie. - A teraz zmień pozę, może stań przodem i zrób taką poważną minę. - Z każdym zdjęciem coraz bardziej się rozkręcały, a z każda kolejną pozą i każdym kolejnym zdjęciem, Devi nabierała wprawy w fotografowaniu.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Nie czułam potrzeby komentowania mojego "striptizu" - szybka zmiana koszulki w towarzystwie innej dziewczyny nie była szczególnie trudna. Wzmianka o kolczykach w sutkach lekko mnie skonfundowała - osobiście uznawałam to za coś dość obleśnego, ale to było jej ciało, więc nie zamierzałam się wtrącać. Nurtowała mnie jedna kwestia.. - Musiało boleć... Nie paprzą Ci się? - zapytałam Postępowałam zgodnie z jej poleceniami. Na tekst o minie modelek parsknęłam śmiechem i rzuciłam: - Twarz nieskażona myślą? To nie będzie problem Lekko rozchyliłam usta, tak by było widać kawałek górnych zębów i czarną otchłań, po czym otworzyłam szeroko oczy i zaczęłam wgapiac się tak jak modelki w obiektyw - głębokim, aczkolwiek niezbyt inteligetnym spojrzeniem. Potem się uśmiechnęłam, a następnie zgodnie z jej poleceniami stanęłam przodem robiąc poważną minę (chociaż tak naprawdę z trudem powstrzymywalam śmiech). W końcu trochę się osmielilam i zaczęłam dawać własne propozycje: - Może profil perdu? Albo zrobię coś z włosami?
- Daj się ponieś - uśmiechnęła się i porobiła jeszcze parę zdjęć. - Dobra kochana, czas na przerwę - odłożyła aparat na ławce, na której wcześniej siedziała Lotta i sama usadowiła się na trawię, po czym upiła z butelki dwa spore łyki rumu. - Bardzo ładnie Ci w tym swetrze, zatrzymaj go. - uśmiechnęła się miło do dziewczyny po czym dodała - Ja mam takich ze trzy, zresztą ten i tak się marnował, uszyłam go dla kogoś trochę wyższego. Ale nie zapłacił, to go nie dostał. - wzruszyła ramionami. Lubiła szyć i czasem robiła to za darmo, jednak nie rozumiała niektórych ludzi. Z osobą, która sobie go zamówiła umówiła się na to, że dostanie pieniądze za materiał. Ostatecznie osobnik ten całkowicie z niego zrezygnował i nawet nie myślał o tym, by za niego zapłacić. To go nie dostał, a Devi odmawiała tej osobie za każdym następnym razem, gdy się do niej zgłaszała. - Fajnie macie w tym Hogwarcie, tylko trochę za zimno. - rzekła chwilę po tym. Za bardzo nie wiedziała o czym ma z nią rozmawiać i miała nadzieje, że może po alkoholu ich "small talk" będzie szedł chociaż trochę lepiej.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Zapozowałam jej najlepiej jak umiałam, po czym usiadłam obok niej na trawie. - Dziękuję! - uśmiechnęłam się do niej, bo sweter był przecudowny, ale po chwili wzięły mnie wyrzuty sumienia, więc zapytałam - Może oddam Ci chociaż pieniądze za materiał? Ten ktoś kto od niej zamówił ten sweter musiał być strasznym dupkiem. Nie rozumiałam takich ludzi - zamówić coś u kogoś i nie zapłacić. Napiłam się trochę podanego przez nią rumu - miał naprawdę ciekawy smak, nigdy wcześniej nie piłam czegoś takiego. Uśmiechnęłam się do niej promiennie - również miałam nadzieję, że atmosfera troszkę się rozluźni. - Zimno? - zaśmiałam się - Na prawdę? Gdzie Ty wcześniej mieszkałaś? I co tu w ogóle robisz? Tak jak już wspominałam - Devi wyglądała mi na dziewczynę z Ameryki Południowej, ale w gruncie rzeczy udawanie, że się tego nie domyślam było całkiem niezłym sposobem na dalsze kontynuowanie rozmowy.
- Spoko, dam sobie radę, jesteś biednym studentem i chyba nigdzie nie pracujesz, nie? A ja sobie zawsze dorobię — Lotta nie była pierwszą osobą, której Devi oddała coś za darmo. Jej nie zależało na ubraniach, jeśli chciała coś wyrzucić, wyrzucałam, jeśli chciała coś oddać, oddawała, bo przecież co to za problem, by zrobić sobie coś nowego. Materiałów miała zawsze masę, bo rodzice co dwa tygodnie przysyłali jej sowę z pełniutkim zestawem nici i tekstyli najlepszej jakości, a jedną przeszkodą do tworzenia było tylko jej lenistwo czy też raczej to, że powoli zaczęła poznawać coraz więcej osób i coraz częściej opuszczała swoje dormitorium. Zaraz blondynka zadała jej następne pytanie, najprawdopodobniej, gdyby była kimś innym to, uznałaby ja za wścibską, jednak Devi, sama lubiła zadawać masę pytań, toteż spokojnie odrzekła. - Mieszkałam w Brazylii, dokładnie w São Paulo, a przyjechałam, bo musiałam oderwać się od nieciekawego towarzystwa — powiedziała carłkowicie szczerze i znów upiła łyk rumu. Gorzka ciecz rozlała się po przełyku, a Devi przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Prawie by się zakrztusiła i, gdyby nie jej szybka i dość obrzydliwa reakcja, kiedy to wypluła alkohol tuż obok siebie, to pewnie by tutaj kaszlała i dusiła, pod wpływem niewdzięcznego płynu, który to prawie dostał się do jej płuc. - Wybacz, że tak chamsko, ale jakby tego nie zrobiła, to bym się chyba zakaszlała na smierć — palnęła i wytarła z łzy, które nagromadziły się w jej oczach — No, ale wracając do tematu, to najlepszym sposobem na oderwanie się od tamtego świata był wyjazd na drugi koniec świata. - mówiąc o drugim końcu świata, nie miała na myśli dosłownie końca świata, przecież taka Rosja czy inna Szwecja, znajdowała się zdecydowanie dalej, chodziło jej bardziej o podejście anglików do życia oraz pogodę, która w tym kraju panowała. Czasem czuła się tutaj jak na innej planecie, co dopiero na innym kontynencie. - Ja potrzebuję słońca, wilgotności i ciepła, a nie tylko deszcz, deszcz, deszcz, deszcz i, deszcz i to w dodatku zimny. - mruknęła niezadowolona i zmarszczyła delikatnie nos. Głowy to ona mocnej nie miała i już powoli zaczęła odczuwać skutki picia rumu. Ale najważniejsze, żeby samemu dość do Dormitorium, co nie? - A tobie to pasuje, nie chciałabyś się czasem poopalać czy popływać w tym jeziorze? Chociaż trochę strach, macie tą grandes lulas, jeszcze capnie kogoś odnóżem i morte.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Zaśmiałam się. Czy naprawdę wyglądałam na leniwego studenta, który żeruje tylko na pracy innych? - Nie - rzuciłam z uśmiechem - Jestem z zawodu treserem zwierząt, pracuje w menażerii. Mówienie, że jestem kimś z zawodu brzmiało trochę zbyt poważnie, ale w gruncie rzeczy taka była prawda. W tamtym czasie miałam już uprawnienia tresera zwierząt i uczyłam się na tresera smoków, więc byłam całkiem wykształcona w dziedzinie magicznych stworzeń i nie zamierzałam się z tym ukrywać. Mimo zarobionych galeonów z wdzięcznością przyjęłam darmowy i bardzo piękny sweter. - Wow, Brazylia. - powiedziałam z rozmarzeniem - Chciałabym tam pojechać Skinęłam głową dając jej do zrozumienia, żeby nie przejmowała się tym, że wypluła alkohol na ziemię. Wyciągnęłam chusteczki i podałam jej jedną, żeby otarła łzy i twarz - Też nie lubię deszczu - westchnęłam - Ale chyba nie mogłabym na stałe opuścić Wielkiej Brytanii. Bardzo kochałam Anglię i mimo, że chciałabym kiedyś zobaczyć kawałek świata to tutaj było moje miejsce na ziemi. Jej wtrącenia po portugalsku były w moi mniemaniu odrobinę zabawne, ale nie zamierzałam ich komentować - rozumiałam, że może mieć pewne braki w języku, więc tylko odrzekłam: - Jak jest cieplej to sporo ludzi się kąpie w jeziorze, a kałamarnica raczej jest nieszkodliwa, już większym zagrożeniem są druzgotki. Gdy wypiłyśmy większą ilość alkoholu zaczęłyśmy się odrobinę wygłupiać i wróciłyśmy do robienia zdjęć. Devi zrobiła mi jeszcze kilkanaście fotografii, ale później uświadomiłam sobie, że muszę coś jeszcze zrobić, więc grzecznie się z nią pożegnałam i lekko się chwiejąc pobiegłam w stronę zamku.
Scottowi długo nie zabrało, by dostać się do ogrodu wypełnionego kwiatami. Kiedy już się tam znalazł, machnięciem różdżki rozłożył koc na ziemi oraz kilka puf dookoła, by można było usiąść na czymś bardziej miękkim. Dookoła zaczęły lewitować talerze z przystawkami i deserami - do wyboru, do koloru, a trzeba było przyznać, że potrawy były naprawdę kolorowe. Obok koca stanął składany stolik z niebieskim obrusem, na którym chłopak postawił napoje, także każdy mógł wybrać, co chciał. I poza zwyczajnym piwem kremowym znajdował się tu także alkohol, który Krukon przemycił do szkoły tego samego dnia. Miał dużo szczęścia, że się nie zorientował nikt, ale w sumie mogła to być też zasługa tego, że on sam osobiście się po to nie wybrał, tylko wysłał swojego znajomego. Na kolejnym stoliku z brązowo-złotym obrusem spoczął tort urodzinowy z odpowiednią ilością świeczek. Dzięki zaklęciu widniały na nim złoto-srebrne przebłyski i widniało na nim ozdobnie napisane “Scott”, dodatkowo całość była posypana brokatem, którego Savage nie umiał sobie odmówić. Kiedy uznał, że wszystko gotowe, przyzwał do siebie lusterko, jeszcze raz sprawdzając, czy wygląda świetnie. Jego ubranie było dobrane idealnie jak na tę okazję, ale wolał jeszcze się upewnić, czy się nie rozmazał. Znów miał podkreślone oczy i dodatkowo sypnął sobie ciupinkę brokatu na powieki - widział to gdzieś w jakimś serialu i stwierdził, że warto spróbować, czy to pasuje. Jak dla niego wyglądało to świetnie, lecz miał nadzieję, że nie wywoła to zgorszenia w żadnym z jego przyjaciół (a w szczególności nie u Theo). Nie wiedział jeszcze, ile osób przyjdzie, ale najbardziej zależało mu na Theo, Larissie i Winnie, bo byli mu oni najbliżsi (nie próbował już zrozumieć swojego podejścia do Evermore’a, ale jakimś cudem w tak krótkim czasie stał się on mu bliską osobą). Nie wiedział też jakim cudem, ale jego zaproszenie dostali niejacy Lope i Naeris, choć to musiała być już pomyłka Pana Prezesa. Biedaczek ostatnio ciągle mylił się w listach i Scott zaczął się zastanawiać, czy nie odesłać go do jakiegoś sanatorium dla sów, bo może tam by mu pomogli? Westchnął cicho, poprawiając dłonią włosy i prędko jeszcze rzucił zaklęcie, przez które w ogrodzie zaczęła grać muzyka - jak na razie klasyczna, potem miała się dopiero zmienić na taką typowo imprezową. Wygładził dłońmi swoje ubranie i stanął twarzą w kierunku do ścieżki, którą przyszedł, żeby móc powitać gości. Naprawdę liczył na to, że przyjęcie się uda, bo nie co dzień ma się urodziny, prawda? Poza tym, sekretnie miał nadzieję, że uda mu się jeszcze zbliżyć do Theo, ten chłopak naprawdę zawrócił mu w głowie. Otrząsnął się prędko z tych myśli i splótł swoje palce razem, cierpliwie czekając na gości.
Na ten dzień Winona czekała już od długiego czasu. Razem ze Scottem i Larissą odliczali do niego dni, a ostatnimi czasy nawet godziny. Wszystko zapowiadało się cudownie. Wino obudziła się ze świetnym i imprezowym humorem. Zaproszenie, które dostała od Sassa, było jedynie formalnością, bo to oczywiste, że musiała być na nią zaproszona dużo wcześniej. Przyjaźń zobowiązuje, halo. Miejsce, w którym miała odbyć się impreza, było już kilka razy przez Fairwyn odwiedzone. Ostatnim razem około miesiąca temu, kiedy razem ze Scottem i Larissą szukali lokalizacji na przyjęcie. Tutaj było ładnie, ładnie pachniało i pora roku również była odpowiednia, bo już nie było tak zimno. Winona ubrała się dość ekstrawagancko, ale skoro to impreza jej przyjaciela, to miała takie widzimisię. Założyła na siebie czarny top bez ramiączek, który na piersiach i brzuchu miał ładne poziome marszczenia. Na nogach miała skórzane rurki i czarne buty na grubym obcasie, a na ramiona zarzuciła rzucającą się w oczy marynarkę. Była ona złota, a na dodatek w panterkę, którą tak uwielbiała Winnie. Jako osobę towarzyszącą Winona zabrała Lucienne Pourbaix. Tak, to ta dziewczyna z fenomenalnymi włosami, które od razu można było zauważyć nawet w tłumie ludzi. Wyszły z zamku i skierowały się do ogrodu. Zerknęła na koleżankę i uśmiechnęła się. - Mam nadzieję, że się nie stresujesz. Scott to naprawdę pocieszny człowiek, o dość specyficznym wyglądzie, ale to jest jedna z jego wspaniałych cech. - powiedziała podekscytowana. Uwielbiała tego Krukona, nie tylko przez imprezowanie z nim. Kiedy były już bardzo blisko, można było usłyszeć jeden z utworów Bacha , który Wino oczywiście kojarzyła dzięki Scottowi. Spędzała z nim tyle czasu, że zdążyła poznać dobrze sporo muzyki klasycznej. - Mrrr, kociaczku! - krzyknęła do niego uradowana Winona, kiedy tylko go zobaczyła. Trzymała w dłoni małą torebkę, która była pod wpływem zaklęcia zmniejszająco-zwiększającego, bo tam trzymała dużo rzeczy, a tym prezent dla Sassa. Podbiegła do niego i wskoczyła mu w ramiona, całując go polik. - Scottie, to jest Lucienne. - powiedziała do przyjaciela z uśmiechem, po czym przeniosła wzrok na Lucy. - Lucienne, poznaj Scotta. - dodała i zachichotała z radości. Miała nadzieję na naprawdę niezłą zabawę. - Pewnie się tego nie spodziewałeś, ale mam coś dla Ciebie. - powiedziała wesoło i sięgnęła do torebki. Od długiego czasu oszczędzała, poza tym napisała list do kuzynki Enise, by wspomogła ją finansowo. Fairwynowie to dość bogata rodzina, więc środków dofinansowania jej nie brakowało. Dla najbliższych przyjaciół jednak nie było jej szkoda wydać tyle pieniędzy, a na te 21 Sassa, Winona zbierała galeony od 2 lat. 21 urodziny to jednak jest coś, przy czym grzech jest się ograniczać! Najpierw zaczęła od drobniejszych prezentów, czyli najpierw od naszyjnika. I tak miał ich w cholerę, ale ten był wyjątkowy. Miał w sobie 3 piękne perły, które były magicznie pokryte brokatem, który się nie sypał, nieważne co by się robiło z naszyjnikiem. - Prezent numer jeden, kochany. - powiedziała mu i ustawiła naszyjnik tak, by od razu powiesić mu go na szyi. Kiedy już to zrobiła, przeszła do następnego prezentu, który wyniósł ją nieco więcej pieniędzy. Sięgnęła do torebki aż po łokieć, szperając pomiędzy kosmetykami, książkami i papierosami, aż wreszcie wyciągnęła coś podłużnego, przypominającego kij. Był to pędzel, który zmieniał swój kształt i miękkość włosia zależnie od woli osoby malującej przy jego pomocy. Zawinięty był w brokatową folię, którą wręczyła chłopakowi. - Okej, to prezent numer dwa. - powiedziała i uśmiechnęła się na myśl o wręczeniu ostatniego podarunku. Sięgnęła znów do torebki, ale tym razem wyciągnęła z niej książkę. Nie była w nic zapakowana, po prostu w niej znajdował się prezent numer 3, czyli numer ostatni. Otworzyła książkę, z której wyciągnęła złotą kopertę. - Tu jest kupon na jakikolwiek chcesz magiczny tatuaż, w jakiejkolwiek cenie. - poinformowała go z uśmiechem i zasunęła torebkę. - Wszystkiego najlepsiejszego, Scottie! - podsumowała, przytulając go ponownie, kiedy wręczyła mu prawie wszystkie prezenty. Ostatni nie był rzeczą materialną, ale o nim Savage przekona się dopiero podczas trwania imprezy.
Dreama Vin-Eurico
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185 cm
C. szczególne : Wyjątkowo szczupła, posiada kilka drobnych tatuaży, kolczyk w nosie.
Czuła się co najmniej głupio. Dreama nie odczuwała potrzeby noszenia sukienek. Wydawały jej się piekielnie niewygodne, a ze względu na swoje chude nóżki dodatkowo bardzo niechętnie podchodziła do tematu eleganckiego ubierania. Nie to, że jakoś bardzo wstydziła się tych swoich pęcin, jednak widząc zazdrosne spojrzenia dziewcząt, które to posyłały przy okazji w jej stronę brzydkie komentarze, wolała się nie wychylać i chować je w jeansach. Jednak okazja, a raczej wymagania jubilata były takie, a nie inne, a ona nie chciała mu robić przykrości. No to się ubrała, nie było wyjścia. No i wzięła mega grube futro, teraz było nawet ciepło, jednak wiedziała, że w nocy będzie marzła i nawet zaklęcia jej nie pomogą. Na początku nawet myślała nad tym żeby wziąć ze sobą jakąś osobę towarzyszącą, jednak jedyny chętny, którego mogłaby ze sobą wziąć był niechętny, a ona nie chciała go ciągnąć na siłę. Ale miała być Gemma, więc wiedziała, że się nie zanudzi na śmierć. Nie była pierwsza i w duchu cieszyła się, że pojawił się przed nią ktoś jeszcze. Byłoby jej cholernie źle, gdyby nie przyszedł całkowicie nikt, a Scott nie zasługiwał na takie coś. W końcu był świetnym facetem. Od razu mocno go uściskała i złożyła na jego policzku soczysty policzek, zostawiając przy okazji na nim ślad całusa. - Scotcie, kocie, zdrówka, dużo kasy no i super faceta, bo babki masz aż trzy w Enemie, starczy z Ciebie. - powiedziała szczerze, cały czas się przy tym uśmiechając, poklepała go jeszcze delikatnie po policzku, w który przed chwilą go ucałowała. - Na mój prezent musisz poczekać, ale myślę, że towarzystwo takiej żmii jak ja Ci wystarczy. - uśmiechnęła się szeroko i ruszyła w stronę puf, na których to rozsiadła sie wygodnie w oczekiwaniu na resztę gości.
strój dramy tylko zamiast tego brązowego niebieskie, puchate sztuczne futro.
Lucienne poczuła się miło zaskoczona, kiedy Winnie zaprosiła ją jako osobę towarzysząca na urodzinową imprezę Scotta. Samego jubilata nie znała osobiście, wiedziała jednakże, że posiada zdolność przemiany w zwierzę, czarnego kota ze złotymi oczami, uwielbia muzykę klasyczną i jest całkiem sympatycznym człowiekiem.
Można to uznać za objaw nieśmiałości, lub nie, ale w drodze na imprezę towarzyszyła jej swojego rodzaju niepewność, co do tego, jak będzie odebrana. Fakt, miała prezent, więc z pustymi rękami nie przyszła, ale czy to wystarczy? Wszakże trzeba złapać nić sympatii z jubilatem, a to dziś najważniejsza osoba, i Lu nie chciała sprawić mu przykrości, czy kłopotu swoją obecnością.
Odrobinę pewności siebie dodały jej zapewnienia Winie o bezzsadaności stresu i "pocieszności" głównego zainteresowanego. Postarała się także o nieco odważniejszy niż ona sama, ubiór: czerwona zwiewna sukienka, lekko za kolano, połyskującyna perłowo granatowy szal, oraz złote koturny, dzięki którym zyskała kilka centymetrów. W koncu nie czuła się jak malutki karzełek świecie Guliwerów, a to bardzo pozytywnie wpłynęło na podniesienie morali Puchonki. Mocny, wieczorowy makijaż współgrał z ostrą czerwienią sukienki, ale tak właśnie nosiła się Lucy, kiedy nie czuła się zbyt pewnie - intensywna,uderzająca wręcz, tarcza.
Nieco bardziej uspokojna, wypatrywała miejsca imprezy, które musiało być niedaleko, bo coraz wyrazniej było słyszać elegancką muzykę skrzypcową przeplataną klawesynem. Nie, żeby Lucy znała się na muzyce poważnej, ale wiedziała, że nie przepada za tym instrumentem. Ten ostry, piórkowy dzwięk był jak użyta miejscowo zbyt intensywna przyprawa, taki nienturalny, drażniący. Cóż, może pod wpływem dzisiejszych wydarzeń, głos klawesynu naberze przyjemniejszych konotacji, zobaczymy, pomyślała, bacznie obserwując zblizającego się Scotta.
Na tle girland ułozonych z delikatnych kwiatów, Krukon prezentował się imponująco. Wysoki, postawny brunet, odziany w czerń, z dodającą sznytu czerwoną koszulą, zasługiwał, nie tylko pozycją organizatora, ale i wyglądem, na miano jednej z ciekawszych osób na imprezie.
Usunęła się lekko w bok, kiedy Winnie wylewnie witała się ze Scottem. Kociaczek? Ciekawa sprawa, chętnie zobaczyłaby przemianę Krukona... kociaczka - pomyslała, podając rękę na powitanie.
-Cześć, jestem Lucy - uśmiechnęła się, zawadiacko przekrzywiając głowę, tym samym pokazując afro w pełnej krasie. Powitanie trwało może sekundę, bo już Wi obdarowywała Scotta prezentami. Fantastycznymi prezentami, dodajmy, w końcu kto oparłby się perłowemu naszyjnikowi, czy możlwiością wykonania dowolnego magicznego tatuażu? Lucy z niepewnościa spojrzała na swoje podarunki. Oby nie wypadła blado... zbyt blado. Aż niegrzecznie.
-No, to teraz ja - Lu wręczyła Scottowi pierwszy, dość pokażny pakunek. - W środku znajdziesz wypieczone przeze mnie, z myślą o tobie, ciasteczka, w kształcie kotków. Są z ciasta francuskiego i pasty z najsłodszych migdałów, jakie udało mi sie zdobyć. Ozdoba, to glacage miroir z kakaa, i pozłacane fiołki alpejskie. Mam nadzieję że nie grzeszysz uczuleniem na takie składniki, i będzie ci smakowało. - uśmiechnęła się, starając opanować stres. W końcu wręczanie prezentów to bardzo miła czynność, nieprawdaż? No, ale przecież nie przyszła z samymi ciasteczkami...
- Tu masz taki drobiazg, oby ci służył jak najdłużej. - podała mu zawinięty w celfon przedmiot. -To wykonana z miedzi i ametystu łyżeczka do cukru. Oczywiście, z kocim ogonkiem u szczytu - zachichotała, może nieco zbyt nerwowo. Może przesadziła z tymi kotami? A co, jeśli, solenizant poczuje się urażony? Mam nadzieje, że okoci..., znaczy, osłodzi Twoje życie. Wszystkiego najlepszego, mój drogi - jąkając się, skineła głową, bojąc się przytulic. Jeszcze tego by brakowało, namolna jąkała. Gratulacje Lucy, występ pierwsza klasa.
Czekała na tę imprezę, bo w końcu niecodziennie najlepszy kumpel kończy 21 lat! Wydawało jej się, że tak niedawno szukali miejscówki i niecierpliwili się, że to dopiero za dwa miesiące, potem za miesiąc... A teraz Scottowi przybył kolejny rok! Aż łezka się w oku kręciła, ale nie mogła się rozpłakać, żeby nie zepsuć makijażu, który tworzyła starannie i długo, jak na imprezę w Oasis, ale tam go szybko zniszczyli. Larissa założyła na siebie białą, dość zwiewną bluzkę, czarną, skórzaną kurtkę, czarne jeansy i czarne buty na niezbyt wysokim obcasie. Nie potrzebowała wyższych, bo i bez nich była wystarczająco wysoka. W sumie to był chyba jedyny minus bycia wysoką, jaki dostrzegała - nie mogła nosić wysokich obcasów, bo wyglądałaby w nich chyba jak półolbrzym. Rozejrzała się wokół i jej twarz rozpromienił uśmiech - wszystko dokładnie po Scottowemu, nawet muzyka klasyczna na głośnikach. Nie była jej fanką, ale potrafiła ją znieść i dość często poświęciła się w ten sposób dla przyjaciela. Wypatrzyła go w ogrodzie otoczonego ludźmi, ale mimo to bez skrępowania podbiegła i rzuciła się, żeby go wyściskać. - Wszystkiego najlepszego i spełnienia marzeń! - zawołała wesoło, po czym pocałowała go w policzek. - Twoje prezenty, monsieur. Wyciągnęła przed siebie ozdobną torebkę, na której zastosowała zaklęcie zmiejszająco-zwiększające, żeby zmieścić prezenty. Do środka włożyła książkę jakiegoś chyba mało znanego pisarza, bo sama go nie kojarzyła, ale pomyślała, że może być dobre, bo była to fantastyka. Do tego dołożyła butelkę najlepszego wina, jakie znalazła w okolicy i coś, co uznała za swój najlepszy pomysł. Dobrzy przyjaciele pomagają pokonywać lęki, prawda? Dlatego Lari postanowiła pomóc w ten sposób Scottowi i przemóc jego lęk przed wodą! Sama zresztą lubiła pływanie. W torebce znalazły się też dmuchane rękawki, ogromne koło ratunkowe, kamizelka i google do nurkowania, czyli ogólnie wszystko co potrzebne na początek.
Theo nie sądził, że aż tak wielkim problemem może być dla niego wybranie... stroju. Kompletnie nie wiedział, czego spodziewać się po imprezie Scotta - bo przecież Krukon miał specyficzny (w pozytywnym znaczeniu!) styl. W końcu Evermore postanowił nie przejmować się i postawić na coś eleganckiego, ale zarazem wygodnego. Koniec końców był całkiem zadowolony z efektu końcowego... Może i nie miał super włoskiej urody, ale i tak wyglądał przyzwoicie w bieli. Kwiecisty Ogród był niesamowity. Theo zajrzał tu już wcześniej i był zachwycony, więc skończyło się na całej stercie rysunków. Powrót w to miejsce wywoływał uśmiech na jego twarzy. Teraz pewnym krokiem pokonywał ścieżkę, układając sobie w myślach jakieś przyzwoite życzenia. Jego entuzjazm na chwilę został zakryty odrobiną zdenerwowania, gdy Krukon dostrzegł, że jest tu już parę osób. Zaraz jednak wrócił jego zwykły, optymistyczny sposób myślenia. Nie było czym się stresować, przecież Scott go zaprosił. A Theo miał prezent! Odczekał w bezpiecznej odległości, aż Larissa skończy obdarowywać Savage'a. Następnie z szerokim uśmiechem postarał się ściągnąć na siebie spojrzenie solenizanta, unosząc bukiecik niezapominajek (zaczarowanych tak, aby nie więdły!). - Dzień dobry - podszedł bliżej, wciskając chłopakowi kwiatki. - I wszystkiego najlepszego! Niezbyt wiem, co ci powiedzieć. Zawsze mi się wydawało, że składanie życzeń to takie dawanie motywacji, aby ktoś coś w sobie zmienił, lub coś osiągnął... Ale ty już jesteś idealny. Życzyć ci, żebyś już zawsze taki był? - Przekrzywił lekko głowę, wpatrując się w te nieziemskie oczy Krukona. Po cholerę sobie układał całe przemówienia, skoro przy nim i tak nie myślał i gadał od rzeczy? - Prędzej życzyłbym sobie, abym mógł częściej oglądać twój cudowny uśmiech. Mogę sam sobie składać życzenia w twoje urodziny? - Zaśmiał się z lekkim zakłopotaniem, po czym po prostu przyciągnął do siebie chłopaka i przytulił go mocno. Naprawdę poczuł się dość samolubnie, bo czerpał z tego wszystkiego zdecydowanie za dużo satysfakcji. - Sto lat - mruknął mu do ucha, po czym cmoknął go delikatnie w policzek i się odsunął. Teraz pozostało mu już tylko wręczenie prawdziwego prezentu. Niewielkie pudełeczko z granatowym podręcznym gramofonem opakowane było lekko pomarszczonym, białym papierem, na którym poruszały się rysunki autorstwa True. Nie trzeba było nawet rozprostowywać papieru, aby dostrzec klub i tańczących ludzi - bo Theo uważał, że w Oasis wspaniale spędzili razem czas i chciał to jakoś uwiecznić. Najlepiej wychodziło mu przelewanie myśli poprzez malowanie, więc...
Scott, wbrew pozorom, też się strasznie stresował. Dawno już nie organizował żadnej imprezy i trochę bał się jak to wyjdzie, szczególnie, że nie byli już tylko w swoim Trio wraz z Lari i z Winnie, ale także zaprosił kilka innych osób, których być może nie znał aż tak dobrze jak powinien. Szkoda mu było, że Blaithin ominie takie wydarzenie, ale cóż mogli na to poradzić? Ucieszył go jednak jej list, ale z pewnością nie spodziewał się, że dostanie takie prezenty. Czarodziejskie kredki i książkę pokochał od razu, lecz… Siecią Fiuu przyszło coś jeszcze. Coś, co w tej chwili siedziało w koszyku na kocu, namiętnie atakując zabawkę w kształcie myszki. Scott wiedział, że Fire uwielbiała ironię, ale nie spodziewał się, że dostanie prawdziwego kota. A tak właściwie to kotka, jeszcze malutkiego, którego Krukon pokochał od pierwszego wejrzenia i nawet wydawało mu się, że tak samo zareagowało na niego drobne energiczne stworzonko. Zanim jeszcze wybrał się na imprezę, spędził z maluchem chyba godzinę, po prostu trzymając go na kolanach i delikatnie głaszcząc. Nie był w stanie opisać swojej radości, słysząc jego mruczenie. Westchnął cicho, uśmiechając się szeroko pod nosem, ale natychmiastowo się wyprostował, przyjmując pozę godną gospodarza imprezy, gdy usłyszał niedaleko kroki. Rozluźnił się nieco, widząc Winnie, ale za to jego ciekawość wzbudziła dziewczyna z niesamowitymi włosami, która szła koło niej. Tak naprawdę, nie spodziewał się zbytnio, że ktoś naprawdę przyjdzie z osobą towarzyszącą, nie mniej jednak ucieszyło go to - przecież im więcej osób, tym lepsza zabawa, prawda? Zaśmiał się głośno, słysząc komentarz Winony i otworzył ramiona, bowiem wiedział, że dziewczyna nie ograniczy się do zwykłego przytulenia. Mocno ją objął, całując ją w oba policzki i dopiero po chwili ją puścił. Ukłonił się przedstawionej mu już Lucienne, ale zanim zdążył poprawnie się z nią przywitać, druga Krukonka zaczęła dawać mu prezenty, co sprawiło, że poczuł się odrobinę niepewnie. Jednak wszelkie wątpliwości prędko minęły, gdy zobaczył, że dziewczyna wyjmuje przepiękny naszyjnik z pereł (posypanych brokatem!) i nie potrwało długo, by został mu on założony na szyję. Przez chwilę go podziwiał, a potem zwrócił swoją uwagę na dziewczynę, nadal się uśmiechając, ale jednak nic nie mówiąc, by jej nie przerwać. Podała mu coś przypominającego kij bejsbolowy, co jednak okazało się być pędzlem do malowania, a przynajmniej Scott tak zgadywał. Jego oczy rozszerzyły się nieco, gdy Fairwyn wyciągnęła z książki złotą kopertę, oznajmiając mu, że to kupon na dowolny tatuaż. Oddał kolejny uścisk, a następnie odłożył prezenty na przygotowany do tego stolik, by po chwili mocno przytulić Winnie, znowu składając po pocałunku na każdym z jej policzków. - Dziękuję, Winnie. Chociaż dobrze wiesz, że nie musiałaś tego robić! - powiedział, chwilę udając złego, a następnie znowu ją przytulił, po czym zwrócił się do Lucienne. Gdy się przedstawiła, prędko ujął jej dłoń, składając na niej pocałunek i uśmiechając się do dziewczyny. - Ogromnie miło jest mi Cię poznać, Lucy. Jestem Scott Arthur Steven Savage, ale mów mi po prostu Scott, proszę. - puścił jej oczko, po czym odchylił się nieco, uważnie jej się przyglądając. - Wyglądasz wspaniale, obie wyglądacie świetnie. Podoba mi się ta odważna czerwień, współgra z Tobą. I masz świetne włosy, serio. Po tym umilkł, pozwalając dziewczynie mówić i delikatnie wziął od niej pakunek, uważnie jej słuchając. Nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu na wieść, że ciasteczka były w kształcie kotów i zerknął na Winnie. Czyżby się wygadała, że umiał się zmieniać w to piękne zwierzę? Także odłożył prezenty w odpowiednie miejsce i położył dłonie na ramionach Lucy, całując ją w policzek z nadzieją, że się nie obrazi. Ależ czy nie tak dziękowało się damie? - Dziękuję, choć Ty też nie musiałaś. - rzekł żartobliwie, po czym przyciągnął ją w mocny, choć krótki uścisk, nie chcąc, by poczuła się niekomfortowo. Puścił ją akurat w czas, by móc powitać Dreamę i klasnął uradowany w dłonie, widząc, że jednak ubrała sukienkę. - Cieszę się, że jednak zdecydowałaś się przyjść w czymś innym, niż w jeansach! - powiedział z szerokim uśmiechem i zachichotał, czując soczysty całus na policzku, który z pewnością zostawił ślad. Ukradkiem go wytarł, bo jak to przecież miał chodzić ze szminką na twarzy? I to jeszcze w innym miejscu, niż na ustach? Miał tylko nadzieję, że Dreama nie najadła się brokatu, który mógł mu spaść z powiek. Podziękował jej za życzenia, kiedy skończyła i nie zatrzymywał jej już, wiedząc, że i tak bardzo się postarała. Drgnął, słysząc przeciągłe miauczenie i prędko wyjął Genevieve z koszyka, drapiąc ją delikatnie za uszkiem. Tak, sprawdzał, czy to na pewno dziewczynka, choć niełatwo mu było to zrobić. Następnie przyszła Larissa, która także wręczyła mu swój prezent i której także podziękował, ale nie zaglądał jeszcze do torebki, odkładając ją pomiędzy inne pakunki. Musiał przyznać, że dziewczyny się naprawdę wystroiły i nie wahał się tego powiedzieć żadnej z nich, ale jego uwagę prędko przykuł pewien Krukon ubrany w biel, na którego widok jego serce zabiło szybciej. Prędko położył Genevieve na kolanach Dreamy, wiedząc, że ona się zajmie kotką, po czym posłał Theo swój szarmancki uśmiech, jeszcze szybko poprawiając włosy. Czym on się tak stresował? Przecież na co dzień był tak pewny siebie, a tu nagle pojawia się taki Evermore i kompletnie przewraca mu w głowie… - Raczej dobry wieczór, ale taki bardzo dobry. - odparł, przyjmując piękne kwiaty (był tym bardziej pod wrażeniem, że Theo udało się trafić w jego ulubiony gatunek tychże roślin) i obserwując go uważnie. Zapomniał na chwilę o reszcie gości, całkowicie skupiając uwagę na chłopaku przed sobą i uśmiechając się jeszcze szerzej. Poczuł delikatne ciepło na swoich policzkach i był jeszcze bardziej tym zdumiony, bo praktycznie nigdy nie zdarzało mu się rumienić - ale co mógł innego zrobić, kiedy Krukon oznajmił, że już jest idealny? Zachichotał na jego pytanie, kiwając ochoczo głową i dając się przyciągnąć do mocnego uścisku. Najchętniej w ogóle by z niego nie wypuszczał Theo, ale trochę zapomniał jak używać swoich mięśni, gdy ten pocałował go w policzek. Długo nic nie mówił, gdy otrzymał prezent, a potem po prostu odłożył go na stolik, po czym znowu przytulił Theo, ledwo opierając brodę o jego ramię. Cholera, kiedy stał się tak afekcjonalny? - Dziękuję. Naprawdę się cieszę, że przyszedłeś. - powiedział cicho, po czym odsunął się i wziął Gen z kolan Dramy, tuląc ją do siebie. - Wyglądasz świetnie. Wręcz olśniewająco. A skoro jest nas trochę więcej… Machnięciem różdżki rozesłał do nich napoje, samemu łapiąc jeden i od razu upijając łyk. - Jeżeli jesteście głodni, poczęstujcie się proszę przystawkami. Jeżeli chcecie, bym zmienił muzykę, wystarczy powiedzieć. Co prawda, czekamy jeszcze na resztę, ale na pewno nie będzie już Blaithin - Theo, masz od niej pozdrowienia - aczkolwiek nie wiem co z resztą. Ale naprawdę dziękuję wam wszystkim za przybycie i za prezenty, chociaż nie musieliście i dobrze o tym wiecie. Chciałbym też przedstawić wam Genevieve, czyli tego malucha na moich rękach i… Tak szczerze, pozostaje nam jedynie czekać oraz rozmawiać! Rozmowy to przecież także ważna część każdego przyjęcia, szczególnie takiego jak to. Umilkł na chwilę, zerkając na Theo i westchnął, przymykając na chwilę oczy. - Theo, Dreama, Larisso, poznajcie Lucy. - wskazał wolną dłonią na dziewczynę z afro, uśmiechając się szeroko. - Lucy, zechciałabyś nam opowiedzieć coś o sobie? Nie kojarzę Cię, co jest dziwne, bo na pewno zapamiętałbym dziewczynę z tak niesamowitymi włosami i z taką urodą.
O rany, w samym środku reflektorów - pomyślała, podchodząc do Scotta. Dobry wieczór wam, Theo, Dreama, i Larisso, bardzo się cieszę, że mogę was poznać - uśmiechnęła się, skłaniając głowę - a i również dlatego, że, Twoje słowa o mojej urodzie poczytuję sobie za komplement, Scotcie. Nic dziwnego, ze nie spotykamy się na szkolnym korytarzu zbyt często, bo jeżeli nie śpię, to gotuję, a jeżeli nie gotuję, to pracuję w szklarni, i kiedy już przemykam, żeby się chociaż trochę ogarnąć na zajęcia, to zazwyczaj jestem umorusana ziemią, a włosy mam związane w kok pod chustą, żeby mi nie przeszkadzały - wierzcie lub nie, ale czasem są ogromnym utrapieniem. Nie wyglądam w takim zestawie zbyt atrakcyjnie, do tego jestem niska, więc też ciężko mnie zauważyć. Znajomych mam głównie ze swojego roku, a Winnie poznałam przez zupełny przypadek. Ale to materiał na zupełnie inną opowieść - uśmiechnęłam się szeroko do koleżanki. -Co jeszcze o mnie? Gotowanie to największa pasja mojego życia - to właściwie jedyna rzecz, którą chciałabym, abyście zechcieli o mnie zapamiętać. Uważam, żę jestem w tym całkiem niezła, a jeżeli ktoś z was powątpiewa, co jest zupełnie naturalne, z przyjemnością przygotuję mu posiłek. Specjalizuję się głównie w kuchni francuskiej, skąd pochodzą moi dziadkowie, dlatego kiedyś w przyszłości chciałabym otworzyć profesjonalną restaurację oferującą w menu właśnie takie dania. -westchnęła, rozmarzona, milknąc na chwilę. - Ale to na razie sfera planów i marzeń. To chyba wszystko, tak na początek - teatralnie ukłoniwszy się , usiadła obok Dreamy. - Czy byłby to nietakt prosić Was o rewanż w postaci kilku słów o sobie?
Nie spodziewała się tak miłego i wytwornego powitania ze strony Scotta. Wszystko wskazywało na to, że ma do czynienia z wyrafinowanym, znającym kunszt prowadzenia eleganckiej rozmowy, młodzieńcem. A co najlepsze, wszystko wskazywało na to, że mimo zaskoczenia, jakie wywołało na jego twarzy przyjście Lucy, nie sprawia mu ona kłopotu, ba, może jest nawet mile widziana? Ogromną ulgę sprawiła jej akceptacja podarunków. Obawiała się że "kocie nawiązania" mogą być przesadą, że ciasteczka mogą być żle potraktowane – a nuż się odchudza, albo pomyśli że obrażam jego zdolności kulinarne, albo tysiąc innych powodów... Na szczęście, z chwilą krótkiego przytulenia, wszystkie zmartwienia pierzchły w niepamięć. Prezentacja chyba też wyszła niezle, ale chyba przesadziła z oficjalnym stylem mówienia, chociaż dopasowanie do jubilata właśnie to nakazywało... No nic, nie do niej należy ocena. Zobaczmy, kim są inni goście...
William Walker
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : legilimencja i oklumencja, prefekt fabularny
Kiedy dostałem zaproszenie od Scotta byłem trochę zdziwiony. Rozmawialiśmy kilka razy i doskonale wiedziałem jak ten chłopak działał na Theo. Cóż nie ukrywałem, że im kibicowałem. Stałem murem za wszystkim co uszczęśliwiało mojego najlepszego przyjaciela. Nie spodziewałem się jednak, że zaprosi mnie na swoje oczko. W każdym razie każdy powód do imprezy był dobry, więc i mnie nie mogło tam zabraknąć. Obawiałem się trochę tego, nie wiedziałem kto będzie, a nie pamiętałem kiedy ostatnio nie mogłem romansować z każdą napotkaną dziewczyną... Nie żeby mi to przeszkadzało! Po prostu czułem się trochę uwiązany, ale musiałem się do tego przyzwyczaić. Zresztą zabrałem ze sobą Lottę, więc nie sądzę żeby mi to sprawiło jakikolwiek problem. Musiałem przyznać, że wyszliśmy trochę za późno. Zdawałem sobie sprawę, że pewnie wszyscy już będą, ale wolałem to niżeli przyszlibyśmy pierwsi. Nie wiem dlaczego, chyba lubiłem duże wejścia. Ubrałem się chyba w porządku. O mały włos, a pominąłbym tę kwestię w zaproszeniu, ale kiedy sprawdzałem godzinę przykuło to moją uwagę. Szedłem spokojnym krokiem, jedną rękę miałem zarzuconą na ramiona dziewczyny, a w drugiej ręce trzymałem butelkę Ognistej Whisky z Blishen. Nie bawiłem się w żadne ozdoby i pakowanie. Nie zamierzałem przyjść z pustymi rękoma, a alkohol był zawsze mile widziany, to było pewne. Gdy do moich uszu dobiegła muzyka wiedziałem, że jesteśmy blisko. Zdawało się, że kiedyś byłem w tym miejscu, ale głowy sobie uciąć nie dam. – Nie myśleliście chyba, że możecie zacząć bez nas! – zawołałem gdy znacznie się zbliżyliśmy do miejsca imprezy. – Drogie panie... – skinąłem głową do siedzących dziewcząt – Theo! – powiedziałem i w końcu przeniosłem wzrok na Scotta. – Nie chciałem przyjść z pustymi rękoma... Sto lat, obiekcie westchnień Theo, niecodziennie kończy się te dwadzieścia jeden lat. – powiedziałem, pozwoliłem sobie na męski uścisk i wręczyłem mu alkohol, a z kieszeni wyciągnąłem mały pakunek, w którym znajdował się złoty zegarek. Domyślałem się, że chłopak gustował w ładnych i drogich rzeczach, więc miałem nadzieję, że to również przypadnie mu do gustu. – Nie jestem pewien czy się znacie... Scott, poznaj proszę damę mojego serca. Lotta, poznaj Scotta. – powiedziałem.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Bardzo cieszyłam, że Will zaprosił mnie jako osobę towarzyszącą na urodziny Scotta - to było trochę jak deklaracja, skoro chciał się ze mną gdzieś pokazywać to w moim mniemaniu znaczyło, że traktuje naszą relację w miarę poważnie. Nie za dobrze znałam jubilata, ale nie przeszkadzało mi to szczególnie - nie miałam problemu z nawiązywaniem nowych kontaktów, poza tym na imprezie miało pojawić się kilka znajomych twarzy. Trochę z mojej winy wyszliśmy z dormitorium dość późno. No cóż, przynajmniej wyglądałam jak milion dolarów, więc William nie mógł jakoś specjalnie narzekać. Próbowałam za wszelką cenę wynagrodzić mu nieliczne wady bycia w związku - i tego wieczoru wyglądałam tak dobrze, że byłam pewna iż chłopak nie będzie żałował, że nie może flirtować z każdą napotkaną dziewczyną. Doszliśmy na miejsce odrobinę spóźnieni, z czym czułam się odrobinę niekomfortowo, ale biorąc pod uwagę jak luźno zachowywał się Will, nie było czym się przejmować. Poznałam gospodarza - wyglądał całkiem sympatycznie. Gdy Walker nazwał mnie "damą swojego serca" zarumieniłam się lekko, a serce zabiło mi szybciej. Podałam dłoń Scottowi mówiąc z uśmiechem: - Miło Cię poznać, wszystkiego najlepszego! Podałam mu ładną torebkę z prezentem. Nie znałam chłopaka, ale udało mi się wypytać kilka osób i w końcu kupiłam mu płytę (do podręcznego gramofonu - udało mi się dowiedzieć, że @Theo Romeo U. Evermore takowy kupił) z muzyką klasyczną, koci breloczek do kluczy i butelkę wina skrzatów.
Gemma Twisleton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 0%
Dodatkowo : vel ENEMA - one man band, prefekt fabularny
- Gwiazda przybyła! - obwieściła głośno, wyskakując zza bluszczu. Piła oczywiście do ostatniego wpisu Obserwatora. Z początku była nim przerażona, ale z czasem zaczął ją jednak bawić. Ostatni miesiąc w ogóle nie należał do prostszych z całym tym niespodziewanym kapitaństwem i zamieszaniem wokół Craine'a. Właściwie to dzięki szkolnemu plotkarzowi udało jej się w końcu spojrzeć na to wszystko z dystansu. - Spóźniłam się? Zdecydowanie taki był mój plan, ale zepsuł mi się zegarek... Jak na siebie, Gemma wyglądał dziś nawet przyzwoicie. O ile zwykle jej "kreacje" sprawiały wrażenie, jakby ubierała się po pijaku i z zamkniętymi oczami, o tyle zwiewna fioletowa sukienka prezentowała się całkiem nieźle z przydużą skórzaną kurtką jej brata. Jedynym elementem, który wskazywał na to, że to jednak Gemma wybrała ten zestaw były rajstopy w kolorowe paski i nieodłączny już zegarek zapięty na kostce (aktualnie pęknięty, bo bliskim spotkaniu z butem). - A propos… prezenty! – wyciągnęła zza pleców obklejone kolorowym papierem pudełko po butach i podbiegła z nim do solenizanta. Miała rzucić mu się na szyję, ale zamarła w pół kroku i wypuściła prezent z rąk. - Omójbożemaszkota! – wyciągnęła obie ręce w stronę puchatej kulki – Kooootek… Czekaj, to nie jest żaden z twoich ziomków-animagów, nie? Zajęła się mizianiem do kota, ale kiedy zobaczyła, że chłopak chce odłożyć prezent natychmiast stanęła przy jego ramieniu. Szkoda jej było oddawać mu kota, ale podejrzewała, że i tak nie spodobałaby mu się jej żywa reakcja. Bardzo lubiła dawać prezenty i ekscytowała się tym na ogół bardziej od obdarowywanego. - Otwórz, otwórz, otwórz, otwórz, weeeeeź otwórz teraz! – w końcu sama nie wytrzymała i zrzuciła kolorową pokrywkę. W pudełku znajdowało się jeszcze jedno, a w nim pokrywką kolejne po brzegi zapełnione konfetti. Wśród pociętych skrawków papieru leżały dwa pudełeczka i przewiązany wstążką pergamin. - Weź najpierw to większe – podpowiedziała Krukonowi. Wewnątrz wskazanego przez nią pudełka leżał złoty kieszonkowy zegarek, z wygrawerowanym napisem "SASS". - Widzisz – wzięła do ręki zegarek – tu naciskasz i się otwiera. Jest mugolski. Szybko załapiesz jak z tego czytać godzinę, to znacznie mniej skomplikowane niż na czarodziejskich. Ten jest na sprężynę, więc będzie działał też w Hogwarcie i w ogóle wszędzie. O tu, musisz to podnieść do góry i przekręcić, i ustawić sobie godzinę. Kilka obrotów starczy spokojnie na cały dzień. A tu, na wieczku, możesz sobie wstawić czyjeś zdjęcie. To teraz to małe. Wskazała mu mniejsze pudełeczko, takie jak na pierścionek. Zanim je jednak otworzył wyrwała mu je z ręki. - Nie, czekaj. Inaczej – klęknęła przed nim na jednym kolanie – Scotcie Arthurze Stevenie Savage, czy zechcesz się ze mną… zespolić – podniosła wieczko, ukazując leżący w pudełeczku wisiorek. Podniosła się ciągnąć za łańcuszek wiszący na jej szyi i wyciągając schowany w jej dekolcie duplikat. - Jesteśmy teraz wisiorkowymi ziomeczkami. Drama też taki ma. W końcu chłopak sięgnął po pergamin i kiedy go rozwijał, zaczęła lekko podskakiwać. Planowała tym razem siedzieć cicho i pozwolić by zwój mówił sam za siebie, ale ostatecznie nie wytrzymała.
Pergamin:
Enema "Handsome"
Oh God, oh eat me up for breakfast You think you look good in whatever they Sugar coat you in And my body is a temple, you can worship at my feet But I might kick you in the teeth so So even when you're spitting blood You would savor that for me
ause I got so down I held the world for ransom Lonely, bored and bad, thank God I'm handsome
I know I should be pickin' up the pieces But it doesn't really matter as once you thought it would When you got nothin' to lose Everybody else I know, it sucks to be in misery As if it was contagious So come to me and promise me you'll Catch me if you can
Cause I got so down I held the world for ransom Lonely, bored and bad, thank God I'm handsome I'm as awful as they come, oh, what a pity So thank the Lord above that I am pretty
Well, I got so down I held the world for ransom Lonely, bored and bad, thank God I'm handsome Arresting, repossessing and disarming Oh, what a stroke of luck that I am charming Well, I heard that I am wanted by committee I just thank the Lord above that I am pretty.
- Napisałam ją specjalnie pod ciebie i dla ciebie, żebyś mógł ją dumnie śpiewać. Możesz teraz wymyślić do niego melodię i będzie naszym pierwszym kawałkiem. Podoba ci się? Podoba? Wyglądała jakby miała wyskoczyć ze skóry z podniecenia, chociaż od środka zżerały ją obawy, że może jednak nie trafiła z tymi prezentami.
Lope długo się wahał, jak zawsze ostatnio przy podejmowaniu jakichś decyzji. Początkowo w ogóle nie zamierzał przyjść na imprezę - zirytował się widząc zaproszenie od zupełnie obcego człowieka, bo wyczekiwał sowy, spodziewając się innego listu. Ciągle przyłapywał się na tym, że brakuje mu Caramelo. Później myślał ponownie nad imprezą, a głównie na tym jak bardzo odizolował się od ludzi w ciągu roku spędzonego w Hogwarcie. Poznał kilka miłych osób, kojarzył większość Ślizgonów, ale z nikim nie utrzymywał stosunków bliższych niż koleżeństwo. Wydawało się to czymś niesamowitym, jeśli pomyśleć o przeszłości Lope, kiedy był jednym z najbardziej popularnych chłopaków w Calpiatto... Najlepszy przyjaciel największego podrywacza, kumpel najlepszej paczki, świetny kapitan, bogaty arystokrata, który miał wszystko na wyciągnięcie ręki. Zmienił się bardzo, ale dalej pozostawał napuszonym egoistą z zamiłowaniem do utrudniania sobie życia. Pomyślał, że pójdzie na imprezę, żeby trochę się rozerwać. Nawet, jeśli miałby zostać wyproszony, bo zaproszenie okazałoby się pomyłką. Ostatnio Lope skupiał się wyłącznie na Quidditchu - ponownie objął funkcję kapitana i dbał o wszystkie sprawy związane z drużyną. Szło mu to tak gładko, że aż się dziwił. Miał aż za dużo wolnego czasu... Impreza nie kolidowała z planami Hiszpana, więc wyczyścił jeden ze swoich garniturów - już nikt nie nosił czarodziejskich szat wyjściowych, przynajmniej nikt w wieku Lope. Przymierzył go, popsikał się drogimi perfumami o mocnym, intensywnym zapachu i ułożył bardzo starannie włosy, na których punkcie miał już lekką obsesję. Męczył się przy tym myślami, czy nie zaprosić Caramelo jako swojej osoby towarzyszącej. Był pewien, że nikogo na imprezie nie będzie kojarzyć, chyba że przyjdą jacyś ludzie z drużyny. Kiedy się tak zapuścił w kontaktach międzyludzkich...? Lope zawiązał jeszcze niebieski krawat i przylizał włosy, po raz dziesiąty w ciągu paru minut. Uznał, że wygląda zjawiskowo, więc w końcu wyszedł z dormitorium, pewnie ostro spóźniony. Zabrał tylko upominek dla solenizanta, którego nie wiedział jak rozpozna, skoro pierwszy raz słyszał w ogóle nazwisko Savage. Zresztą, wymyślenie jakiegoś prezentu dla obcego człowieka było trudne. Nie miał pojęcia ile kończy lat ani w ogóle z którego jest domu. Na błoniach skierował się do ogrodu, nie gubiąc się za bardzo, bo zdążył zapoznać się z błoniami Hogwartu. Planował treningi nie tylko na małym boisku... Na ramieniu niósł gitarę, bo pomyślał, że może zagra coś na instrumencie w prezencie, bo raczej nic lepszego nie wpadło mu do głowy. Od razu wypatrzył grupkę elegancko ubranych osób otaczających te jedną, wyróżniającą się tym, że wręcz lśniła w blasku spojrzeń. I że była wprost oblegana, więc Lope nie wiedział, czy w ogóle się dopcha. Jakaś gwiazda Hogwartu, a on nawet nie kojarzył tego Savage? Stał się odludkiem, jakim nigdy nie myślał, że się stanie. - Buenas noches - przywitał się, notując, że jest troszkę ciemno i że pewnie zrobi się jeszcze ciemniej... Nie znosił ciemności. Do uszu Hiszpana dotarła także muzyka, która od razu przypadła mu do gustu. Ta impreza przypominała bardziej przyjęcia czystokrwistych czarodziejów niż zwykłe parapetówy nastolatków. Chociaż pewnie i tak skończy się podobnie jak tamte. - Perdón - wyminął zgrabnie dziewczynę w panterce i miał zamiar bez ociągania dostać się do gospodarza, widząc że reszta zdążyła wręczyć swoje prezenty, ale dostrzegł Larissę. Dziewczyna zdawała się teraz dużo wyższa, choć nadal wzrostem nie dorównywała Lope. Mimowolnie pomyślał o tym, że Caramelo wysłał buty na obcasie, żeby w końcu mogli być sobie równi... Wtedy to była jedynie kpina ze strony Mondragóna. Przyjrzał się jeansom blondynki, a także całej jej zgrabnej sylwetce, komentując to przeciągłym gwizdnięciem. - Widzę, że jesteś fanką sukienek. - stwierdził sarkastycznie, zdejmując gitarę ze swojego ramienia, ale ostrożnie, bo trzymał jeszcze prezent dla Scotta w jednej dłoni. Uśmiechnął się lekko do Ślizgonki, nie na tyle, żeby w jego policzkach pojawiły się dołeczki. - Niby nie jest nas dużo, ale jakoś tak tłocznie... Idę złożyć życzenia, dopóki nie straciłem solenizanta z oczu. Pięknie wyglądasz. - mrugnął do Larissy i przemknął w stronę Savage'a. Zaklęciem przywrócił do normalnego rozmiaru butelkę najlepszego smoczego wina, którego cena doprowadzała ludzi do omdlenia, ale dla Lope nie była właściwie żadnym problemem. To wino nie było zwykłe - nielegalnie doprawiono je krwią smoczej kropli, co było już surowo zakazane przez obrońców prawa smoków. O tym lepiej, żeby Scott nie wiedział, bo Lope mógł mieć kłopoty. - Prosto z hiszpańskich piwnic mojego wuja. - wyjaśnił, dając też drugą część prezentu w postaci eleganckiego, złotego paska do spodni. Poklepał Scotta po plecach, ograniczając się do tego gestu. - Ewentualnie mogę zaśpiewać ci po hiszpańsku Sto lat albo nawet zagrać. No i ja jestem Lope, przychodzę sam, bo dostałem zaproszenie jakimś cudem. Wszystkiego najlepszego i muchos años feliz. Przeczesał palcami gęste, ciemne włosy i chciał już wymknąć się spośród tego małego tłumu, żeby usiąść na jednej z puf... kiedy dostrzegł wisiorek w kształcie kostki do gry na gitarze, który dopiero co otrzymał Scott. Dopiero teraz wyłapał wzrokiem Gemmę. - A ciebie jeszcze ze szkoły nie wywalili? - spytał złośliwie, chociaż uśmiechnął się szeroko. Od razu też dopadł dziewczynę, żeby potarmosić ją delikatnie po głowie. Mimo wszystko przecież przez jakiś czas był w Enemie, a teraz pomagał im nosić sprzęt i w sumie miał gdzieś, że to było postrzegane jako degradacja albo nawet kara. - Całe szczęście! Hufflepuff będzie mieć przynajmniej jedną siódmą składu na meczu... Może zamiast grać zrobisz jakiś koncert Enemy? Dostalibyście jakieś punkty z litości i my, jako Ślizgoni, nie nudzilibyśmy się aż tak. No nie mógł się powstrzymać, ale mimo wszystko czuł taką sympatię do Twisleton, że nie miał zamiaru obrazić jej zbyt mocno.
Ruth bardzo się ucieszyła na zaproszenie od Scotta. Uczyli się w Hogwarcie w tym samym domu tyle lat, że zdążyła dobrze poznać tego kochanego Krukona, dlatego też jego dwudzieste pierwsze urodziny przyjęła za dzień szczególny tak bardzo, że prezentu zaczęła szukać na długo przed nimi. Naszukała się całkiem sporo, bo prawdę mówiąc wszystkie podarunki, jakie odnajdywała w sklepach nie wydawały jej się jakieś wyjątkowo spektakularne i porażały swoją "nijakością". Pamiętała, że Scott coś tam malował, więc ostatecznie zdecydowała się na prezent związany z tworzeniem autorskich dzieł, który miała nadzieję poprawi mu humor podczas szarych i ponurych dni. Zbierała się też nie tak wcale krótko, bo w lustrze nie poznała samej siebie, mimo że czasem zdarzało jej się założyć coś innego, niż szkolny uniform czy ołówkową, czarną spódnicę do biura. I dosłownie na chwilę weszła przed imprezą do sowiarni, żeby sprawdzić listy. A mogła nie sprawdzać - i miałaby święty spokój. Oczywiście, kiedy były jakieś wydarzenia, na których Ruth bardzo, ale to bardzo chciała być komuś z recepcji w mungu umierała babcia, chomik czy waliły się meteory na głowę i akurat wtedy Wittenberg musiała wziąć za tę osobę zmianę. Syknęła z irytacją, choć w gruncie rzeczy chciało jej się trochę płakać, co pogłębiały jeszcze spojrzenia na małe pudełeczko, które ściskała w dłoniach. A niech pacjenci czekają. Pójdzie do Scotta, złoży mu życzenia i wręczy prezent, choćby stado buchorożców napadło na Dolinę Godryka i pod Mungiem stała kolejka jak do Olivandera trzydziestego pierwszego sierpnia. Przebiegła jak strzała na miejsce spotkania, przeciskając się przez gości, witając ze znajomymi i posyłając drobne uśmiechy tym, których imion nie znała, ale kojarzyła ich ze szkolnych korytarzy. W końcu dotarła do solenizanta. -Dobry wieczór Scott... - zaczęła, marszcząc brwi trochę z zakłopotania, trochę ze smutku - Strasznie żałuję, ale właśnie się dowiedziałam, że muszę być teraz w szpitalu, bo nie ma zmienniczki. Bardzo chciałabym zostać i naprawdę cię przepraszam, ale Mung może chwilę zaczekać, bo nie podarowałabym sobie, jeśli nie złożyłabym ci życzeń urodzinowych - wydusiła w końcu z siebie, nieco się rozpromieniając. Naprawdę chciała być na tych urodzinach. Czy ten jeden raz pacjenci nie mogą się sami zarejestrować? To nie jest taka trudna czynność... -Chciałabym ci życzyć wszystkiego, co najpiękniejsze, a jeśli jakimś cudem zdarzy się tak, że nagle zrobi się szaro i ponuro to mam nadzieję, że ten prezent pomoże ci to odmienić- wręczyła mu małe, srebrne pudełeczko, w którym leniwie leżała magiczna kredka, najbardziej zgrabna, jaką udało jej się znaleźć we wszystkich sklepach z artykułami papierniczymi w Hogs i Londynie. Przytuliła kolegę delikatnie i po chwili pożegnała się, jednak przez cały ten czas nie pospieszała ani jego, ani siebie. Gnać na złamanie karku zaczęła dopiero przez błonia, żałując w duchu, że olewała wszystkie transmutacje i nie potrafiła zmienić swojego ubrania z eleganckiej sukienki w legginsy do joggingu. Może byłoby trochę szybciej?
Wcześniej się trochę stresował, ale teraz mu przeszło. Może to dlatego, że obok Scotta czuł się niezręcznie i jednocześnie całkiem komfortowo? Sam tego do końca nie rozumiał i nie był pewien, czy to w ogóle może tak dzialać, ale cóż... Krukon wyglądał na zadowolonego z początku imprezy, a jego rumieńce sprawiły, że serduszko Theo zaczęło się topić. Uwielbiał to szalone uczucie, jakie ogarniało go przy tym chłopaku. Pewnie to dlatego aż tak go do niego ciągnęło i czekał, aż ich relacja się rozwinie - nie wiedział, czego może się spodziewać. - Ja, czy kot? - Zaśmiał się krótko, bo komplement padł akurat w chwili, w której Scott zaczął przytulać zwierzaka. Evermore bardzo lubił wszelakie stworzonka i jakoś nigdy nie miał problemu z zaznajomieniem się z nimi. Teraz, skoro był już dość blisko, podsunął dłoń aby maluch ją powąchał. Na imię Blaithin podniósł głowę z zaskoczeniem - i dobrze, bo inaczej mógłby oberwać napojem. Tak czy inaczej, jego usta rozciągnęły się w pełnym niedowierzania uśmiechu. Ta rudowłosa piękność nie przestawała go zaskakiwać. Nie rozumiał jeszcze, czemu tak bardzo go fascynuje jej osoba, ale to się przytrafiało. Lubił podziwiać piękno, a ona oprócz tego zewnętrznego miała w sobie niezwykły charakter. Krukon wiedział, że jej nie odpuści i prędzej czy później zdobędzie ten nieszczęsny obraz. Z Lucy przywitał się skinieniem głowy, bo dalej myślał o Fire, a przy tym podchwytywał spojrzenie Scotta. W skrócie, nie mógł się przestać uśmiechać. Gdy Puchonka poprosiła o parę słów rewanżu, nawet chciał zabrać głos... ale zjawił się @William Walker. Theo posłał mu promienny uśmiech, a następnie tym samym uraczył jego śliczną towarzyszkę. Dalej trochę bawiły go jego relacje z @Lotta Hudson, bo przecież dopiero co Will był tak zdruzgotany amortencją i... Ogólnie, Włoch średnio orientował się w sytuacji i starał się zbytnio nie ingerować. Oczywiście, gdyby przyjaciel go potrzebował, zrobiłby dla niego wszystko! Wziął łyk piwa kremowego i wtedy właśnie William nazwał Scotta jego "obiektem westchnień". Theo zakrztusił się i prychnął kremowym piwem, odsuwając o parę kroków. Spojrzał na swojego wiernego przyjaciela z prostym przekazem - dla niego złamie swoje pacyfistyczne zasady i po prostu go później zamorduje. Zaczekał, aż Will i Lotka obdarują Scotta, a następnie dyskretnie się do nich zbliżył, sprawdzając przy okazji czy się nie zalał swoim napojem podczas tamtej niefortunnej sytuacji. - Cieszę się waszym szczęściem, ale i tak cię skrzywdzę, Will. Wybacz, Lotta. - Pokręcił głową z lekkim niedowierzaniem. Jego życie miłosne jeszcze się nie poskładało, dobra? Powinien pewnie poświęcić więcej uwagi Scottowi, ale chciał dać innym szanse na złożenie życzeń...
Pozwolił Lucy mówić, jednocześnie łapiąc z przelatującej tacy drinka i podając go Theo oraz odkładając Genevieve do koszyka, w którym przyszła tu wraz z nim. Miała tam zabawki i trochę jedzenia oraz kocyk, więc nie powinna się nudzić. A prawda była taka, że Scott powinien się teraz zajmować gośćmi... Uśmiechnął się szeroko, gdy zobaczył nadchodzącego Williama, lecz jego oczy prędko spoczęły na jego cudownej towarzyszce wyglądającej dosłownie jak te milion dolarów. Z tego transu wyswobodził się dopiero, gdy chłopak podszedł do nich, a Savage skinął im lekko głową, czekając, aż zacznie się to nieszczęsne składanie życzeń. - Nie śmielibyśmy zacząć bez was! - odparł na jego słowa z lekkim śmiechem, uśmiechając się szeroko. Ciekawie zerknął na Evermore’a, gdy ten został tak przyjaźnie powitany przez Willa i zanotował sobie w pamięci, by spytać się go potem skąd się znają. - Dziękuję, William. - powiedział, odzwajemniając uścisk i z zadowoleniem przyjmując butelkę alkoholu. Oj, zdecydowanie będą musieli go spróbować. Jednak prócz trunku dostał także złoty zegarek, a na jego twarzy pojawiło się skupienie, gdy dokładnie go oglądał, przesuwając palcami po wieczku. Był piękny, a Scott zdążył odłożyć go do reszty prezentów zanim została mu przedstawiona Lotta. Och, Will to jednak miał gust… Ujął dłoń dziewczyny, składając jej głęboki ukłon i zostawiając delikatny pocałunek na wierzchu jej ręki, delikatnie gładząc jej skórę kciukiem zanim opuścił rękę. - Dziękuję ogromnie, Lotta. Wybacz, William chyba nie przedstawił mnie dokładnie. Jestem Scott Arthur Steven Savage, ale możesz nazywać mnie jak Ci się tylko spodoba. Niezmiernie się cieszę, że Will zdołał znaleźć kogoś tak czarującego i, widocznie z wzajemnością, tak polubić. - dopiero po chwili jednak zorientował się, że dziewczyna mu daje jakiś prezent i wziął w dłoń torebkę, zaglądając do środka. Breloczek, skrzacie wino i… Och, płyta do gramofonu? Czyżby się umówili? Jeszcze raz jej podziękował i odłożył prezent, czując jak rozpiera go radość. Jednak prawie podskoczył, słysząc donośny głos Gemmy i pokręcił ze śmiechem głową, obracając się w jej kierunku. Wyglądała ciekawie, tak jak zawsze, ale jakoś podobała mu się ta kreacja. Była… Bardzo w jej stylu. - Witaj, Gemmo. - powiedział do niej spokojnie i parsknął śmiechem na jej słowa. - Spokojnie, to żaden z moich kolegów. Poza tym, nie mam kolegów animagów. I byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś tak o tym nie wrzeszczała, hm? Uniósł wysoko brwi do góry, gdy dziewczyna zaczęła strasznie nalegać, żeby otworzył prezent i nie zdążył nic zrobić, kiedy zrobiła to za niego. Zgodnie z poleceniem wyjął większe pudełko, otwierając je i jego oczom ukazał się… Zegarek. Czyżby był jakiś trend zegarków? Ale ten był inny, na pewno nie czarodziejski… Och, mugolski! To wszystko wyjaśniało! Uważnie wysłuchał instrukcji Gemmy i zawiesił wzrok na wieczku, gdzie mógł sobie wstawić czyjeś zdjęcie - nawet już wiedział, czyje to będzie. Na jego usta wpłynął sentymentalny uśmiech, ale wtem Gemma uklęknęła przed nim, jakby chciała mu się oświadczyć i po prostu nie mógł powstrzymać się od wybuchu śmiechu, przez chwilę nawet nie odpowiadając. - Gemmo Twisleton, będzie moim największym zaszczytem, by się z Tobą zespolić. - powiedział, nadal się śmiejąc i jednocześnie poruszył znacząco brwiami. Odłożył wisiorek do pudełka, by przyjrzeć się pergaminowi, który został jako ostatni. Powoli przeczytał tekst i jego twarz spoważniała, gdy odczytywał kolejne słowa. Zamiast cokolwiek powiedzieć, gdy skończył, jedynie odłożył pergamin i przyciągnął Gemmę do mocnego uścisku, by następnie pocałować ją w oba policzki. - Podoba mi się. Strasznie mi się podoba. Dziękuję, kochana. - powiedział cicho, puszczając ją i puszczając jej także oczko. Zanucił coś pod nosem, obracając się do toreb z prezentami i upewnił się, że na pewno żadna z nich się nie wywali. Pogładził kciukiem wisiorek od Winnie, ale zmarszczył brwi, gdy wydało mu się, że usłyszał gdzieś hiszpański i machnięciem różdżki ściszył muzykę. Nie miał dużej styczności z tym językiem, ale co nieco znał. Szybko wypatrzył idącego w jego stronę chłopaka, a jego spojrzenie stało się podejrzliwe. Kim on był? Nie znał go. Chociaż… Może to był ten Lope, którego przypadkiem zaprosił? Podszedł do niego bliżej, zdziwiony patrząc się na butelkę oraz na złoty pasek do spodni. O rany. Trochę mu głupio było przyjmować prezenty od nieznajomego, ale… W końcu go zaprosił, prawda? - Grazie - odparł odruchowo, mrugając oczami i pozwolił, by Lope oddalił się do Gemmy. O, znali się? Przynajmniej nie będzie się tu nudził... Pogrążył się w swoich myślach, delikatnie odkładając prezenty. Nie wiedział, na ile się wyłączył, ale z tego wyrwał go głos Ruth, która za coś przepraszała. Chwila, co się działo? Wsłuchał się uważnie w jej słowa, a jego mina zrobiła się zmartwiona. No tak, przecież Ruth pracowała w Mungu. - Nic się nie stało. - zapewnił ją szybko, posyłając jej uśmiech i całując ją w policzek. Nie chciał, by się martwiła, że mogła go urazić nieobecnością, ale przecież rozumiał, że miała bardziej naglące sprawy. - Dziękuję Ci z całego serca, Ruth. - odwzajemnił jej uścisk i zdążył rzucić krótkie “Powodzenia” zanim odbiegła. To już chyba byli wszyscy, którzy mieli się stawić… Odłożył prezenty na ich miejsce i kompletnie wyłączył muzykę, zaś dzięki zaklęciu klaśnięcie jego dłoni wydało się o wiele głośniejsze, tak by zwrócić uwagę wszystkich. - Chciałbym podziękować wam wszystkim za przybycie! - powiedział, uśmiechając się szeroko. - Wiem, że niektórzy mnie pewnie nie do końca kojarzą, ale nie zmienia to faktu, że jestem wdzięczny, iż znaleźliście czas, by się tu zjawić. Dziękuję wam za życzenia raz jeszcze i za te prezenty, choć szczerze, nie na to liczyłem najbardziej. Cóż więc pozostaje mi powiedzieć? Bawmy się! Muzyka znowu rozbrzmiała w ogrodzie i zmieniła się na bardziej pasującą do imprezy młodych ludzi, a delikatnie drinki zmieniły się na kieliszki wypełnione skrzacim winem, tym od Lope i od Willa. W końcu, nie mogło się bez tego obejść! Miał też pomysł na grę w magiczną butelkę, ale to potem... Podszedł do Willa i do Lotty, posyłając im radosny uśmiech. - Jeżeli mogę przeszkodzić tym jakże uroczym ostrzeżeniom… - posłał znaczące spojrzenie Theo. - Chciałem się spytać jak i kiedy się poznaliście, bo jesteście doprawdy dobraną parą. Plus widać, że Will czuje do Ciebie miętę, Lotta, także trzymaj i nie puszczaj!
Gemma Twisleton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 0%
Dodatkowo : vel ENEMA - one man band, prefekt fabularny
Reakcja Scotta na prezent była lepsza niż mogła to sobie wymarzyć. Mogłaby się napawać tą chwilą co najmniej cały dzień, ale nie chciała blokować dostępu do solenizanta. Przeszczęśliwa usiadła na jednej z puf, pewna, że nic już dzisiaj nie zepsuje jej humoru. Jak wszyscy wiemy, była strasznie naiwna. Uśmiechnęła się szeroko, kiedy Lope zmierzwił jej czuprynę. - No cóż - rozłożyła ręce w bezradnym geście - Dotarło do nich jak wielka byłaby to strata dla szkoły. Z przyjemnością żartowała teraz ze swojego wybuchu na transmutacji i wizyty u dyrektora. Minęło już dość czasu, żeby móc zacząć podchodzić do tego z dystansem, nie tylko przy ludziach, ale nawet wtedy gdy nikt nie patrzył. - Lope od kiedy ty się w ogóle... pojawiasz? - odgryzła mu się żartobliwie, pijąc oczywiście do jego nieobecności na imprezie, na której mieli grać pierwszy koncert. Wtedy była tym zdruzgotana, ale to też było już dość dawno temu, a ona nie była pamiętliwa. Uśmiech jednak zamarł jej na twarzy, kiedy Lope kontynuował uszczypliwości. Trwało to zaledwie sekundę, po czym znów się uśmiechnęła, nie dając po sobie poznać jak głęboko dźgnął ją teraz Lope. Pewnie nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Skąd miał wiedzieć? Był przystojny, bogaty, bystry, charyzmatyczny i popularny. Typ człowieka, który urodził się po to żeby być gwiazdą i nie musiał się nawet o to starać. Za co by się nie zabrał był skazany na sukces. Jak miał wczuć się w kogoś, dla kogo osiągnięciem było chodzenie prosto i kto przez całe życie musiał walczyć o to, żeby ktoś go w końcu dostrzegł. Nie zazdrościła mu. Każdemu miał jakieś swoje problemy. Nie wątpiła w to, że dotyczyło to również Mondragona i nie zamierzała się z nim rozliczać. Zresztą uważała, że sama ma więcej niż na to zasługiwała, a limit szczęśliwych losów wyczerpała nabywając prawo do nazwania kogoś "mamą". Za każdym razem, gdy o tym zapominała i sięgała po więcej, świat jej o tym przypominał. Ale to nic - i tak miała dużo. Lope na pewno chciał się tylko koleżeńsko podroczyć. Problem w tym, że nigdy nie byli na tyle bliskimi znajomymi. Nie mieli pojęcia co mogą, a czego nie powinni do siebie mówić. Dla Gemmy, która w ciągu swoich siedemnastu lat doświadczyła więcej odrzucenia, niż wielu ludzi przez całe życie, przynależność do grupy była najważniejsza na świecie. W jej oczach Hufflepuff, ich drużyna czy wąskie grono tworzące Enemę było tak prestiżowym towarzystwem, że nie mogła uwierzyć, że jest jego częścią, a jednocześnie czuła, że jej obecność na ziemi ma jakieś znaczenie. Lope w kilku zdaniach właśnie to znaczenie podeptał, przypominając jej dlaczego miała prawo należeć do tych grup - były beznadziejne. Przełknęła ślinę, a wraz z nią wszystkie negatywne emocje, które zamierzała odkopać dopiero po imprezie. Jej smętny nastrój byłby nie fair w stosunku do Scotta. Wyszczerzyła się jak gdyby nigdy nic do Hiszpana. - Zobaczymy na boisku. O ile, no wiesz... Nie zapomnisz przyjść - pokazała mu wesoło język - A teraz wybacz, muszę się przywitać z Lotką. Zeskoczyła z pufy i jak najszybciej oddaliła się od chłopaka. Może i to nie była jego wina, ale póki co nie miała sił na niego patrzeć.
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Ludzie oblegają mnie ze wszystkich stron, Puchoni i Nox domagają się sztuczek, a nagle pojawiający się niczym królik z kapelusza Terrey celuje we mnie różdżką, przez to czuję się jak cyrkowa małpka. I już jestem gotowy zrobić nawet gwiazdę, gdy pojawia się Swann i – pomimo szlabanu – okazuje wybawieniem, bo nie wiem, jaka siła kusi mnie do robienia salt, fikołków i innych tego typu czynności, gdyż sportowiec ze mnie żaden. Burczy mi w brzuchu, bo przez całe to zamieszanie nie zdołałem skombinować jedzenia. Jabłko otrzymuje rudowłosa Krukonka, w sumie na moją własną zgodę, więc rozglądam się jak głupi, licząc na to, że mi gdzieś śliwki wyrosną na wierzbie i będę mógł się najeść. W mojej grupie jest dwóch Thìdleyów i Bennett, która na szczęście nie traktuje mnie jak obiektu doświadczalnego pomimo mojego lemurzego ogona. Niby to „drobny” prezent dla mnie, a przysparza mi samych kłopotów. - Wiecie, kto to zrobił? – pytam chłopaków, bo stali tuż obok mnie, gdy zacząłem paradować jako pół-zwierzę. Normalnie nawet bym się tym nie interesował, ale z racji tego, że Swann kazał się komuś przyznać, nie chcę, by odpowiedzialność ponosił ktoś z moich przyjaciół. W razie czego jestem w stanie powiedzieć, że sam to sobie zrobiłem. Albo zwalić na Wykeham i wmówić wielkoczołemu, że zwiała, zanim się pojawił. Nie, dobra, ta ostatnia opcja nie przejdzie. Aż tak złośliwy nie jestem. Rozglądam się wokół. Nie wiem, czy bardziej za gównem, czy za jakimś żarciem. Jak tak dalej pójdzie, jestem w stanie zjeść nawet to pierwsze, choćby to była najbardziej obrzydliwa rzecz, jaką będę miał w ustach. Wtem dostrzegam coś błyszczącego się w świetle pochodni i już myślę, że może to kupa lunaballi, ale okazuje się, że to dziesięć galeonów. Cieszy mnie to niezmiernie, bo ostatnio cierpię na niedobór gotówki, a zbieram na nową różdżkę, skoro ta, którą aktualnie posiadam, strzela zbyt wiele fochów. - Może wymienię to na makaron – stwierdzam, ważąc w dłoni monety i wciskam je do kieszeni założonego chwilę przed wyjściem swetra, po czym podnoszę się. Oczywiście przy okazji przydeptuję sobie swój nowy ogon, przez co jęczę z bólu i tracę równowagę, lądując na tyłku, co jeszcze bardziej potęguje nieprzyjemne uczucie. - Meh, już nie chcę być lemurem – jęczę, bo samo utrapienie z tą nową częścią ciała. - Mogę tu zostać i poczekać, aż gówno samo do mnie przyjdzie?
Pierwsza kostka: 5 Suma kostek pierwszych grupy: 5 Druga kostka: 2 Punkty z ONMS w kuferku: 5 Ilość zebranych przez grupę odchodów: 0
Daisy Bennett
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Tatuaż na żebrach w kształcie różdżki z trzema gwiazdkami; czarodziejski tatuaż z ruszającą się palmą na nadgarstku.
Generalnie nie zwracała uwagi na to, co dzieje się w sali wejściowej. Wszyscy stali w zbitej grupie, mówili jeden przed drugiego i hałasowali jak stado pierwszoroczniaków. Nie to, żeby ona czuła się jakoś dorosła, ale nie miała nastroju na przebywanie w środku tej wesołej gromady. Tak przy okazji ktoś komuś nawet dorobił ogon. Lemurzy. Kurczę, nawet fajnie wyglądał. Lemur Holden, jak się okazało, trafił z nią do grupy. Poza nim w grupie byli bracia Thìdley - Theo i, o zgrozo, Terrey. Theo był jej przyjacielem, a Terrey... Cóż, lubiła go, kiedyś nawet bardzo, za bardzo... I to było właśnie powodem tego, co czuła w tej chwili. Zażenowanie? Wstyd? No, coś w tym stylu. W każdym razie w takim stopniu, że miała ochotę czmychnąć z lekcji, a przecież Daisy mało czego się boi i nie przejmuje byle czym. Jednakże to, co się kiedyś wydarzyło między nimi... Kiedy Daisy przypominała sobie tą katastrofalną randkę z Terrym to miała ochotę schować twarz w dłonie. Gryfonka na pewno nie jest kochliwa, więc Terrey był jednym z pierwszych takich zauroczeń. Wiecie, nonszalancki styl ubioru, rozwichrzona fryzura, artystyczny nieład... Nic tylko wzdychać! Przez to chyba "nieco" straciła głowę i zdolność logicznego myślenia na randce, na którą się umówili. Było dość niezręcznie i sama się sobie dziwiła, dlaczego zapomina języka w gębie. Czuła się jak idiotka, zwłaszcza, że potem zaczęły ją dręczyć nudności i (kurwa mać, pomyślała na samo wspomnienie) zwymiotowała mu na buty. Czy może być jeszcze gorzej? A jakże! Terrey zapomniał portfela, latał i szukał, w końcu Daisy zapłaciła za wszystko i nawet nie chciała zwrotu. Po tym unikali się jak ognia, bo umierali ze wstydu jak tylko na siebie spojrzeli. Dorośli ludzie, nie? Nigdy wcześniej i nigdy później nie zdarzyło jej się coś takiego. Było jej za siebie wstyd, że mogła, aż tak się zestresować. To było dziwne. Bardzo. Wspomnienie tej randki przeleciało jej błyskawicznie przed oczami. Byle nie zrobić z siebie debila na tej lekcji, prosiła w duchu. Trzeba jakoś przeżyć te zajęcia, a może nawet zaczną ze sobą znów rozmawiać? - Cześć - przywitała się z nimi, bo raczej nie miała okazji, stojąc gdzieś w oddali od ich grupy. Nie patrzyła specjalnie na Thìdley'a Gryfona, ale gdy jej wzrok padł na niego wzięła głęboki wdech i odwróciła głowę. - Czyli ruszamy? - zapytała i nie czekając na odpowiedź ruszyła przed siebie. Swoją drogą, cóż to za cudowny temat lekcji. Zbieranie odchodów. Jak nie zobaczysz tańczących zwierząt to chociaż zbierz ich kupy. Fajnie. Myślała już, że Holden znalazł ich trochę, ale to "tylko" galeony. Nie wydawało jej się, że wyszedł na tym gorzej. Odwróciła sie do niego, zerkając na ogon. - Jak dla mnie, wyglądasz całkiem korzystnie - powiedziała, uśmiechając się szeroko. W tym momencie nie patrzyła pod nogi i coś rozpłaszczyło się pod jej podeszwą. Szybko przeniosła wzrok na swoje buty. - Kuuuuuur... deee - zawołała, wpatrując się w srebrną kupę, którą mieli zebrać, a która obecnie znajduje się na jej podeszwie. Jęknęła. - Może coś z tego da się jeszcze uratować? - mruknęła pod nosem i klapnęła na ziemi. Znalazła w kieszeni jakieś rękawiczki i zaczęła zbierać pozostałości z podeszwy. Świetnie, pomyślała ze złością. Najpierw rzygi, potem gówno, od pięknej strony się pokazuję, myślała, skupiając się na czynności, którą wykonywała, a nie na patrzeniu na jej towarzyszy, a szczególnie na Terry'ego. Kiedy skończyła od biedy mieli jedna kupę. - Coś jest, Wy coś znaleźliście? - zapytała pozostałych.
Pierwsza kostka: 2 Suma kostek pierwszych grupy: 7 Druga kostka: 5 Punkty z ONMS w kuferku: 0 Ilość zebranych przez grupę odchodów: 1
Ogólnie to przez natłok ludzi i głosów w Sali czuł się tak strasznie przytłoczony i zaczęła bolec go głowa, że nie ogarniał co się tam działo. Potem wylądował w grupie z Holden (świetnie), Daisy (super) i bratem (to są jakieś żarty). Chodzili sobie po tym ogrodziku szukając świecących kup i no Theo rzucił kilka rumieńców w stronę gryfona, który nie był dziewczyną ani jego bratem, kilka uprzejmości do gryfona, który nie miał różowych włosów ani nie był jego bratem i zgryźliwych uwag i zabieranie jabłek gryfonowi, który nie miał różowych włosów ani nie był dziewczyną. Nagle zaatakowały go takie stworki, popiełki i go trochę stłukły ale nie poważnie i jakimś cudem zdobył kilka ich jaj, ale tych już bezpiecznych jaj, bez pożarów czy czego tam te jaja robiły. Coś tam się jeszcze działo po drodze ale to w sumie nieważne. Te kupy to też nie ogarniał bo Holden jest tym typem od zwierząt, on jest typerm od historii.
Pierwsza kostka: 3-1-parzysta Suma kostek pierwszych grupy: 10 Druga kostka: 2 Punkty z ONMS w kuferku: 0 Ilość zebranych przez grupę odchodów: 1 chyba
Sorki ale i tak po czasie jestem i ten post to żart, ale prosze ładnie o wybaczenie
Stanięcie oko w oko z Daisy Bennett skutecznie zamknęło mi usta. Przestałem wypytywać brata o jabłka, zwracać uwagę na jego zgryźliwe uwagi, czy na pojękiwania Holdena względem zajęcia, jakie nam przypisano. Zbyt byłem skupiony na tym, by spróbować zapaść się pod ziemie. Poziom zażenowania jaki odczuwałem przebywając przy Gryfonce był nieziemski. Ogromny, jak moja potrzeba zwracania na siebie uwagi. I o ile bardzo lubiłem być w centrum zainteresowania, tak dziś modliłem się o to, by magicznie wyparować z tego ogrodu, albo żeby po prostu wszyscy zapomnieli, że tu jestem. To nie tak, że byłem zły, czy zażenowany postawą Daisy - tylko właśnie tą swoją własną! Dziewczyna źle się czuła (okej, to było trochę straszne), a ja zamiast cokolwiek zrobić na tamtej żenującej randce, jedynie oświadczyłem, że nie mam hajsu i nawet za nic nie zapłacę. Co za dno dna. Nawet teraz byłem zażenowany soba. Niestety przy Bennett zatraciłem przydatną umiejętność wychodzenia z różnych sytuacji z twarzą. Oczywiście nie chciałem teraz robić z siebie kosmicznego dzikusa i chować się za plecami starszego brata, tak by wzrok dziewczyny mnie nie dosiągł, więc mimo wszystko rzuciłem jej jakieś bardzo koślawo brzmiące "cześć", jakbym nie wiadomo czy kasłał, czy do niej coś mówił. Pewnie, jak się pogrążać to już do końca życia. Bardzo szybko oddaliłem się od grupy. Szukanie kup wydało mi się fantastyczną wymówką by uciec spod wzroku dziewczyny, która wiedziała, że jestem strasznym frajerem. Oczywiście tak byłem przejęty tym przypadkowym spotkaniem, że nawet nie znalazłem żadnych lunaballowych odchodów, ba nawet za nimi się nie rozglądałem. Za to wpadłem wprost na toksyczka. W pierwszym momencie nie miałem pojęcia co się robi z takimi stworzeniami, żeby wyjść z tego cało, bo moja wiedza na temat zwierząt była bardzo słaba (prawie tak słaba, jak najwyraźniej na temat tego, czego na pewno nie powinno się zapominać, kiedy idzie się na randkę). Zacząłem więc na oślep machać jakimiś zaklęciami, jakie tylko przyszły mi do głowy i o dziwo, to się sprawdziło. Pokonałem zwierzaka i nawet dostałem pochwałę (może nawet Daisy to zobaczy i urosnę w jej oczach?).
Pierwsza kostka: 2 Suma kostek pierwszych grupy: 12 Druga kostka: 6, 3 i 5 Punkty z ONMS w kuferku:0 Ilość zebranych przez grupę odchodów:1