Nikt nie wie czemu właściciel tego miejsca nadał mu taką specyficzną nazwę. Nijak to się odnosi do wnętrza, ani nie ima się to wielu innych spraw, które mogą Ci się kojarzyć z tym miejscem. Nie mniej jednak zaraz po wejściu do środka tego starego budynku nasuwa Ci się myśl, że panuje tu przyjemny półmrok. Jest to miejsca dwupoziomowe. Na górze znajdują się zarezerwowane stoliki oraz te dla członków specjalnego klubu. Jeśli chciałbyś złożyć tu podanie o kartę stałego klienta, aby mieć wynajęty stolik na górze na zawsze musisz skontaktować się z właścicielem i przede wszystkim zasłużyć sobie.
Dolna sala jest przeznaczona dla wszystkich klientów i możesz ją z powodzeniem wynająć na swoje urodziny czy inne kameralne przyjęcie, które chciałbyś zorganizować dla ściśle określonego grona. Kto wie, może wy wszyscy chcecie zagrać w partyjkę tajemniczej gry, która obowiązuje tylko w tym barze?
Kłębolot Dymiące Piwo Simisona Smocza Krew Ognista Whisky Różowy Druzgotek Rum porzeczkowy Malinowy Znikacz Łzy Morgany le Fay Wino z czarnego bzu Uścisk Merlina
Autor
Wiadomość
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Kość Wydarzenia:6 – ZMIERZCH BOGÓW – smoki siłują się w powietrzu, co wygląda trochę jak zapasy. Smok z wyższym wynikiem drugiej kości okazuje się silniejszy i podczas spadania na stolik z całym impetem wbija drugiego smoka w podłoże, po czym sam ląduje z niewymowną gracją, aby obserwować swój wyczyn. Drugi smok jeszcze przez chwilę koziołkuje wzdłuż blatu. Przegrany otrzymuje 3 pkt obrażeń. Kość Ataku: 1 Kość Obrony: 2 Wynik tury:Theo: -0 PŻ, Hope: -3 PŻ Smocze cechy: + remisy rozstrzyga na swoją korzyść – dwukrotnie obniża o 1 oczko swój wynik K6 dla scenariuszy 3 i/lub 5 Smok Theo: 1/10 PŻ Smok Hope: 6/10 PŻ
— Żartujesz! W Gringotcie! — Zniechęcił? Że niby nudna robota? Kiepska sława? O rany, przecież ten cały Theo kompletnie nie wiedział o czym mówił! Swoimi słowami wywołał w Hope poruszenie, którego nawet nie próbowała ukryć, świadoma, że i tak by nie potrafiła. Poruszyła się na krześle. — Kiedyś totalnie będę łamaczką klątwa — oznajmiła, prostując się dumnie i uśmiechając przy tym promiennie. Rzadko kiedy mówiła o tym z takim przekonaniem i pewnością siebie, zwykle myślała o tym jak o szalonym, niemożliwym do spełnienia planie wykraczającym znacznie poza jej kiepskie ambicje i jeszcze słabsze umiejętności. A jednak teraz, przy tym stole, w blasku smoczego ognia czuła, że może wszystko. — Kiepski czas? — rzuciła tylko, absolutnie nie zmuszając go w tym do udzielenia jakiejś odpowiedzi, a jedynie dając mu do zrozumienia, że sama świetnie rozumie, co musiał teraz czuć, bez względu na przyczyny. Jesienią również nie czuła się w pełni sił, musiała wycofać się na dalszy plan, odpocząć. — Och, tak, zwykle negatywnie. Na przykład takie czekoladowe żaby, no przecież to jest skrajnie obrzydliwe, tak zjadać coś, co się rusza i za wszelką cenę próbuje uciec. — Skrzywiła się odruchowo i nie bardzo wiadomo było, czy to dlatego, że pomyślała o czekoladowych żabach i o tym, jak paskudna była ich konsystencja, czy może raczej dlatego, że jej smok po wspaniale zapowiadających się zapasach w powietrzu zaczął ewidentnie przegrywać, aż w końcu upadł na stolik, wykonując kilka imponujących koziołków. A tak dobrze jej szło...
Mimowolnie uniósł wyżej brwi w niemym wyrazie zaskoczenia, bo i nie pamiętał kiedy a raczej czy w ogóle zdarzyło się, że ktokolwiek zareagował tak entuzjastycznie na wspomnienie o tym, że pracuje w Banku Gringotta. Przyzwyczaił się, że krzywdzący stereotyp przykleił mu do czoła łatkę nudziarza i z czasem nawet przestał się tym faktem przejmować, a jednak błysk w spojrzeniu rudowłosego dziewczęcia zdawał się całkiem miłą odmianą. – Znam tam taką jedną… podobnie energiczna. – Nie rzucał nazwiskami, skoro Hope i tak nie miałaby pojęcia o kim mowa, ale od razu pomyślał o Giannie, a to z kolei sprawiło, że pokręcił dyskretnie głową, uśmiechając się przy tym pod nosem. - Powiedzmy. – Nie rozwijał tematu, nie chcąc dopuścić do siebie żadnych negatywnych, natarczywych myśli. Miał się tutaj dobrze bawić, poznać nowych znajomych i póki co… nie szło mu chyba tak najgorzej. – Obiecałem komuś, że wezmę udział, a staram się nie rzucać słów na wiatr. – Wyjaśnił również dlaczego, pomimo trudniejszego okresu w swoim życiu, nie zrezygnował z niby to bzdurnych pojedynków smoczych figurek. Dobrze się zresztą stało; czasami trzeba było oderwać się od szarej rzeczywistości. - Szczerze? Nie mam nic przeciwko czekoladowym żabom, chociaż kupuję je raczej dla kart. – Nie rozumiał dlaczego tak wielu ludzi uważało czekoladki za obrzydliwe, ale szanował opinie innych i nie zamierzał przekonywać, że jest inaczej. – A propos żab… – Do tematu jednak powrócił, skinieniem głowy wskazując rywalce na swojego smoka, który jakby zapomniał po co się tutaj znalazł. Ani myślał atakować swego lodowego brata, a zamiast tego pomknął za czekoladową żabą, której kawałek udało mu się chapsnąć, zanim ta na dobre uciekła. – Eee… ok, to było dziwne… – To samo pomyślała chyba zabawka Gryfonki, która przez ten czas, kiedy Norweski Kolczasty konsumował upolowany posiłek, po prostu stała jak wryta. – Nie powinny ze sobą walczyć? – Powiedzieć, że był skołowany to jak eufemizm, ale póki co nie interweniował, bacznie obserwując rozwój wydarzeń.
Kość Wydarzenia:3 – SMOCZA WIECZERZA - Smok pochwycił coś tajemniczego z podłogi/stołu, czy też dopadł do jakiejś plamy i postanowił się poczęstować. / ATAK: 3, 4 - Twój smok wygląda na wzmocnionego dzięki posiłkowi, odzyskuje 2 pkt. zdrowia. Kość Ataku: 4 Kość Obrony: 4 Wynik tury:Theo: +2 PŻ, Hope: -0 PŻ Smocze cechy: + podnosi o 1 oczko wynik K6 dla scenariuszy 4 i 5 – w swoich trzech pierwszych turach obrony obniża wynik k6 o 1 oczko Smok Theo: 3/10 PŻ Smok Hope: 6/10 PŻ
Podopieczny Hope po zjedzeniu podejrzanych substancji zastygł na moment, co bez dłuższego namysłu postanowił wykorzystać kolczasty przyjaciel Theo. Jakby w odpowiedzi na komentarze dotyczące swojej dyspozycji z początku walki, to on w tej fazie starcia wydawał się poważniejszym pretendentem do zwycięstwa - zarówno przez swój energiczny doskok do przytłumionego rywala, jak i przez próbę przejęcia inicjatywy w trwającym pojedynku.
Młodziutka Gryfonka była chyba jeszcze bardziej skołowana niż on sam i towarzysząca jej smocza figurka, która z niewyjaśnionych powodów stanęła nagle jak wryta. Pewności zdawał się nabierać z kolei wcześniej obrywający równo Norweski Kolczasty. Capnięty przypadkowo posiłek chyba podziałał na jego korzyść, dodając zarazem sił do walki. Zwierzę nie czekało bowiem długo z kontratakiem: doskoczyło nagle do swego lodowego rywala, okładając go łapskami po całym cielsku. Nie szczędził mu przy tym swych ostrych pazurów. Brutalny pojedynek, co tu dużo mówić… - Emm… to koniec? – Mruknął wreszcie nieśmiało, gdy tylko upór alpejskiego zelżał, a smok stracił równowagę, powoli osuwając się na podłoże. Nie miał pojęcia, czy jeszcze się z tego podniesie, i jeśli miał być szczery, kompletnie nie spodziewał się podobnego obrotu wydarzeń.
Kość Wydarzenia:2 – ZEW PAZURÓW - Smoki wzajemnie okładają się łapami, przypominając w tym zawodowych pięściarzy. Wyższy wynik drugiej kości sprawia, że smok zwycięskiego gracza okazuje się wytrwalszym i bardziej zajadłym wojownikiem, pod koniec bezlitośnie traktując oponenta pazurami i zadając łącznie 3 pkt. obrażeń, samemu tracąc tylko 1 punkt zdrowia. Remis zabiera po 2 pkt. życia każdemu z walczących. Kość Ataku: 4 Kość Obrony: 2 Wynik tury:Theo: -1 PŻ, Hope: -3 PŻ Smocze cechy: + podnosi o 1 oczko wynik K6 dla scenariuszy 4 i 5 – w swoich trzech pierwszych turach obrony obniża wynik k6 o 1 oczko Smok Theo: 2/10 PŻ Smok Hope: 0/10 PŻ
Miał dosyć. Tak po prostu, najzwyczajniej w świecie, miał wszystkiego dosyć. Dosyć odgrywania narzuconej mu odgórnie roli, która uwierała jak niedopasowane, przyciasne buty. Dosyć nieustannej walki o ojcowskie względy, która w ostatecznym rozrachunku i tak kończyła się fiaskiem, skoro w oczach mężczyzny nigdy nie był wystarczająco dobry. Dosyć sztucznych uśmiechów i niewiele znaczących relacji, które podtrzymywał wyłącznie dla uciechy seniora rodu… Czasami odnosił wrażenie, że nic w jego życiu nie jest prawdziwe i że niczym niedoświadczony aktor snuje się bez celu po spróchniałych deskach zapomnianego przez wszystkich teatru… a już na pewno zapomnianego przez szanownego Damiena Deara, który przecież wystawianą przez syna sztukę i tak oceniłby jako niewystarczającą dobrą. Jebać to. Tak, tych dwóch słów używał ostatnio aż nazbyt często, ale czy należało mu się dziwić? Pragnął wreszcie skupić się na sobie, zamiast zadowalać wszystkich ludzi wokoło, a już w szczególności potrzebował oderwać się od szarej, niesprzyjającej mu rzeczywistości. Nic dziwnego, że chadzał na zajęcia niewyspany, wieczorami tułając się po różnych barach, również tych o dość szemranej opinii, byleby tylko cokolwiek poczuć. Rozsądniejsi powiedzieliby pewnie, że szuka guza na własne życzenie, ale dla Goldwyna był to swoisty rodzaj buntu, symboliczne zerwanie nałożonych mu przez despotycznego ojca kajdan… chociaż, mówiąc zupełnie uczciwie, nadal pozostawał od niego w dużej mierze zależny, a w konsekwencji nie mógł uwolnić się od niego w pełni. Smutki zatapiał więc w alkoholu, podobnie jak i dzisiaj, gdzie przy drewnianej ladzie gawędził z barmanem, zamawiając chyba już czwarte z kolei piwo. Nieważne które, ważne że zostało wylane, kiedy chłopak niespodziewanie został pchnięty przez przypadkowego klienta. – Kurwa, uważaj jak chodzisz. – Syknął bez pomyślunku, a to wystarczyło, żeby umięśniony byczek zachował się dokładnie tak, jakby ktoś pomachał mu czerwoną chustą przed pijacką mordą. Olivier instynktownie podniósł dłonie, próbując uchronić się przed nadchodzącym ciosem, ale ręka przeciwnika, zaciśnięta w pięść, boleśnie zderzyła się z jego twarzą. Na tyle boleśnie, że nastolatek stracił równowagę, zataczając się kawałek dalej. Niby próbował podtrzymać gardę, ale nigdy nie należał do muskularnych typów, a że nie przypodobał się najwyraźniej nie tylko swemu oprawcy, ale i jego równie napastliwemu koledze, niewiele czasu upłynęło, nim wylądował bezbronny na podłodze. Chyba nawet udało mu się w tym chaosie trafić jednego z kolesi w szczękę, ale co z tego. Tylko bardziej rozwścieczył faceta, który korzystając z okazji, potraktował z kopa jego żebra.
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Tony czuł się z kolei świetnie. Na tyle świetnie, na ile pozwalała mu na to obecna życiowa sytuacja. Ale jako że od trzech lat było chujowo, ale stabilnie… no cóż, przyzwyczaił się. Popijał może trzecią, może czwartą szklankę Ognistej Whisky siedząc przy barze. Do tej pory nie wydarzyło się nic szczególnego, dlatego Antonio oddawał się zamyśleniu. O czym myślał? Właściwe pytanie powinno brzmieć “o kim”. O jego cudownej kobiecie, która obecnie gniła w więzieniu za jego błędy. Niemniej niemrawy uśmiech nie znikał jeszcze z jego twarzy, nie póki istniała nadzieja, że być może jest jeszcze w stanie jej pomóc. Ciekawe tylko czy będzie mu w stanie to wszystko wybaczyć? Chciał zamówić kolejną kolejkę, ale nagle stało się coś ciekawego. Najpierw usłyszał zaczepkę, a potem świst pięści w powietrzu. Cały czas trzymając pustą szklankę w ręce, wychylił się z spoglądając z ciekawością na całą tę scenę. Bo bójką by tego nie nazwał. Tony był bardzo czuły na piękno. Potrafił dostrzec je w twarzy skąpanej już w krwi. Poczuł coś, czego nie czuł prawie wcale. Odrobinę współczucia. Mężczyzna obserwował przez chwile biernie, jak nieznajomy przyjmuje jeden, drugi i trzeci cios. W końcu stwierdził, że to niesprawiedliwie, że takie brzydkie rzeczy nie powinny spotykać takich pięknych ludzi. Nawet jeśli oni nie potrafili utrzymać języka za zębami. Kim jednak był, aby to oceniać? Wstał i niespiesznym krokiem podszedł do oprawcy. O ile był w stanie jeszcze jakoś zrozumieć wściekłe ciosy w stojącego chwiejnie na nogach chłopaka, o tyle uważał, że kopanie leżącego jest co najmniej żałosne. Przypatrywał się przez chwilę rosłemu mężczyźnie, który nawet nie zwrócił na niego uwagi. A potem spojrzał na swoją rękę ważąc za i przeciw, zacisnął ją pięść i uderzył go z całej siły w brzuch. - Kto to widział, kopać leżącego? - Tony cmoknął z dezaprobatą, stając momentalnie pomiędzy oprawcą i ofiarą. Zdążył jeszcze odwrócić się przez ramię, mrugnąć porozumiewawczo do chłopaka i… przyjąć na twarz cios. Zaklął po hiszpańsku. Nie pozostał jednak mu dłużny, bowiem w kolejnej chwili zamachnął się nogą i zasadził przeciwnikowi soczystego kopa w krocze. Ledwo stał na nogach, gdy Tony wymierzył mu jeszcze plaskacza w policzek. Zerknął przelotnie na butelkę na barze, zastanawiając się czy nie użyć jej walce, jednak zaniechał tego ruchu, bowiem już musiał zrobić unik. Zręcznie wyminął prawego sierpowego i wymierzył w przeciwnika kolejne uderzenie pięścią. Tym razem trafił w nos, który zaczął krwawić. - Może już dość? - Antonio przechylił głowę, patrząc z rozbawieniem na oponenta. Ten stracił chyba wolę walki, bowiem cofnął się kilka kroków do tyłu. Patrzył przez chwilę ze wściekłością na przemytnika, zmierzył spojrzeniem jego mięśnie. A potem uciekł. - Żyjesz? - mężczyzna odwrócił się w kierunku chłopaka leżącego na ziemi. Wyciągnął rękę , chcąc pomóc mu wstać.
Kiedy usilnie twierdził, że potrzebuje cokolwiek poczuć, miał na myśli raczej procenty szumiące przyjemnie w głowie, trochę zbyt głośną, ogłuszającą muzykę wybrzmiewającą aż do białego rana i tę wolność, której tak bardzo mu brakowało… nie metaliczny posmak krwi w ustach i piekielny ból roznoszący się już nie tylko po całej twarzy, ale i brutalnie potraktowanych żebrach. Nie miał pojęcia, co dzieje się wokoło niego. Całkiem stracił orientację w czasoprzestrzeni, kiedy na oślep próbował ochronić się przed nieopacznie przyciągniętymi kłopotami. Dopiero po chwili, z niemałym opóźnieniem, dotarło do niego że zagrożenie zniknęło i że nie ma już przed kim się tak naprawdę bronić. Wypchnięta dłoń nie zderzyła się z rozpędzonym butem, a w konsekwencji Olivier ostrożnie podniósł podbródek, ze zdziwieniem spoglądając na nieznajomego mężczyznę, który zdecydował się za nim wstawić. Ze zdziwieniem, wszak już wcześniej dostrzegł umykający wzrok przypadkowych przechodniów, którzy świadomie odwracali głowy, najwyraźniej nie chcąc angażować się w nieswoje problemy. Nastolatek do takowej biernej postawy przywykł, w końcu spotykał się z nią przez całe swoje życie. Ba, z czasem nauczył się o swoich problemach nie mówić, skoro i tak nikogo one nie obchodziły. Leżąc na zimnej podłodze, niejako zdążył się więc pogodzić ze swoją marną sytuacją, a już na pewno nie spodziewał się ratunku. Teraz jednak przypatrywał się nonszalancji, z jaką jego wybawca wyjaśniał dwóch naprawdę silnych, umięśnionych facetów, a nawet uśmiechnął się nie do końca jeszcze przytomnie, wyłapując porozumiewawcze mrugnięcie. – Po lew… – Nie zdążył wykrzyknąć, krzywiąc zamiast tego usta, kiedy i latynoski rycerz oberwał prosto w ryj. O dziwo jednak, i ten cios przyjął z niebywałą gracją, prędko odwdzięczając się przeciwnikom pięknym za nadobne, co młodziutki chłopak obserwował już nie tylko z zaciekawieniem, ale i wymalowanym na splamionej twarzą krwi podziwem. Nie umiał oderwać wzroku od bijącej od mężczyzny pewności siebie. Nie mógł również odeprzeć od siebie myśli, że pragnąłby być dokładnie taki jak on. Fascynacja zdecydowanie silniejszym sojusznikiem negatywnie wpływała jednak na jego kompleks męskości, której przecież wiecznie wymagał od niego despotyczny ojciec… kurwa, do tej pory nie rozumiał jak z taką łatwością ten gość poradził sobie nawet nie z jednym, a dwoma rywalami. Zazdrościł mu. Nie powinno chyba nikogo zaskoczyć, że przez dłuższą chwilę patrzył tylko głupio na wyciągniętą do niego dłoń. Musiał dojść do siebie, ale kiedy to się stało, zareagował dość nieoczekiwanie. – Nie potrzebuję pomocy. – Prychnął kpiąco. – Jestem synem… – aurora. Szczęście w nieszczęściu, że nie dokończył myśli, bo póki co prędzej wychodził na frajera. Nie dokończył jej natomiast dlatego, że próba podniesienia się do pionu kosztowała go znacznie więcej wysiłku niż mogłoby się wydawać, a wydobywający się z ust jęk wyraźnie świadczył o tym, że z żebrami wcale nie było w porządku. – Me cagon en la puta. – Warknął wkurwiony, ocierając zebraną w okolicach warg krew. Chociaż na co dzień rozmawiał po angielsku, nie pierwszy raz zdarzyło mu się przekląć w ojczystym języku matki, w którego słowach jakoś łatwiej było mu ująć całą drzemiącą w nim wściekłość, a obecnie także i ból. Ból, który zmusił go do przyjęcia zgoła odmiennej niż dotychczas postawy, a w szczególności do pochwycenia wyciągniętej do niego dłoni. – Średnio. – Westchnął, dopiero teraz odpowiadając na pytanie nieznajomego szczerze, dokładnie tak jak podpowiadało jego poobijane ciało i wdzięczność, której nie potrafił wyrazić z powodu ugodzonej dumy.
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Tony patrzył ze zdziwieniem na chłopaka leżącego na ziemi. Teraz miał odrobinę więcej czasu, aby dokładnie mu się przyjrzeć. Na jego oko mógł mieć co najwyżej z dwadzieścia kilka lat i ewidentnie fiu-bździu w głowie. Bo i kto na jego miejscu odrzuciłby pomocną dłoń w takiej sytuacji? Nie skomentował tej jawnej zniewagi, obserwując, jak ten próbuje się podnieść powoli z podłogi. Jego twarz wyrażała teraz rozbawienie. Ach ci młodzi, niepokorni ludzie, tak bardzo chcą wszystkim udowodnić jacy to nie są samodzielni. Tony nie mógł poradzić nic na to, że się roześmiał. No po prostu nie mógł się powstrzymać. Chłopak otarł wargi w krwi, ewidentnie nie był przyzwyczajony do jej metalicznego posmaku. Antonio usłyszał również jęk - mógł przypuszczać, że być może chodzi o żebra. Nie wygląda to za dobrze, pomyślał, być może powinienem zareagować szybciej? Uśmiech zastygł na jego twarzy, nagle poczuł się trochę źle. I wtedy stały się dwie rzeczy, których nie mógł się spodziewać. Po pierwsze, chłopak zaklął po hiszpańsku. A po drugie ujął wyciągniętą dłoń. Tony pomógł mu wstać, starał się być przy tym relatywnie delikatny. - Jak dla mnie to możesz być nawet synem króla Anglii. To nie zmienia faktu, że właśnie dostałeś niezły wpierdol. Chodź, postawię ci drinka - rzucił Antonio czując się dzisiaj wyjątkowo wspaniałomyślnie. Nie dość że wstawił się za nim w bójce, to jeszcze postanowił, że chociaż przez chwilę nim zaopiekuje. Być może dlatego, że lubił otaczać się pięknymi ludźmi. Być może ze względu na to, że akurat miał taki kaprys. Swoją drogą cała sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby ten dokończył zdanie. Nieznajomy nie mógł wiedzieć, jakiego pecha uniknął, gryząc się w porę w język. Gdyby wyszło na jaw, że ma do czynienia z synem aurora przemytnik sam by go pewnie sprał. - Por cierto, de nada - odpowiedział po hiszpańsku, skoro już zdążył usłyszeć, jak chłopak klnie w języku jego… no cóż, rodaków, powiedzmy z braku lepszego słowa. Tony czuł się bardziej Katalończykiem - urodzenie i wychowanie w Barcelonie robi swoje. - Me llamo Antonio, ¿y tú? Zapytał, podchodząc z nim do baru. Średnio przejmował się jego urażoną dumą, teraz chciał mu po prostu pomóc. Asekurował więc go przez całą drogę, bacznie obserwując chłopaka. Zastanawiał się czy żebra nie są złamane i czy nie skończy wieczora w świętym Mungu. Gdy usiedli przy barowych stołkach, posłał barmanowi bezczelny uśmiech (ten nie był zbytnio zadowolony, wszak przed chwilą obaj brali udział w bójce) i złożył zamówienie. - Rum poproszę. Razy dwa - rzucił, kładając na ladzie złote galeony. To chyba wystarczyło, aby wkupić się w łaski stojącego za barem mężczyzny na tyle, aby nie kazał im natychmiast stąd wypierdalać. Ludzie są jednak nieskomplikowani, pomyślał Tony, zwracając spojrzenie na młodego chłopaka. Kto mógł przypuszczać, że tak bardzo się mylił? - Średnio to znaczy, że potrzebujesz pomocy? W sensie, mogę cię zabrać do szpitala. - powiedział, wyjmując różdżkę z kieszeni. Bezceremonialnie dźgnął go magicznym patykiem w brzuch, mrucząc pod nosem. - Vulnus alere. Levatur dolor - miał nadzieję, że podstawy leczniczej magii, które znał jakkolwiek pomogą w uśmierzeniu bólu.
Młodość rządziła się swoimi prawami, a choć początkowo nastolatek rzeczywiście odmówił wsparcia, pragnąc usilnie udowodnić całemu światu jaki to on nie jest zaradny i samodzielny, tak naprawdę potrzebował chwycić wyciągniętą w jego kierunku dłoń, i to nie tylko dosłownie, ale i w przenośni. Potrzebował przecież towarzystwa, wszak jeśli już zamierzał się tego wieczoru zniszczyć, szkoda byłoby upijać się w samotności, a już na pewno jawiłoby się to jako wyjątkowo przykre doświadczenie po tej niefortunnej sytuacji, która miała miejsce przed paroma minutami. Ta myśl dotarła jednak do niego z opóźnieniem, a zanim uśmiechnął się wdzięcznie, przepraszająco do swego wybawcy, zdążył jeszcze zmierzyć go marsowym spojrzeniem, instynktownie reagując na dźwięczący w uszach, kpiący śmiech. Gwałtowny ruch przywołał falę bólu przeszywającą żebra i całą klatkę piersiową na wskroś, a mimo że Goldwyn starał się zacisnąć zęby, żeby nie wyjść na mięczaka, ostatecznie musiał objąć starszego mężczyznę ramieniem, pozwalając w ten sposób odprowadzić się na barowe krzesło. Przez moment dał się nawet omamić woni drzewa sandałowego i rumu, tak intensywnie wyczuwalnej od zdecydowanie starszego czarodzieja, jednak nadal podchodził do niego nieufnie, jak raniona zwierzyna, którą ktoś postanowił dobrodusznie uwolnić z wnyków. – Nie jestem synem króla Anglii, a skoro tak, dlaczego mi pomagasz? – Zapytał więc, czym zasłużył sobie na jego zainteresowanie i na darmowego drinka, o którego nawet nie prosił, acz tym razem zdecydował się nie odmawiać i nie wybrzydzać. Bynajmniej nie dlatego, że nagle uwierzył w ludzką bezinteresowność. Po prostu… był obolały, nie miał nic lepszego do roboty, a to porozumiewawcze mrugnięcie… Powracał do niego myślami, uzmysławiając sobie, że jego przypadkowy towarzysz wieczoru nie tylko zręcznie radził sobie w boju, ale i mógł poszczycić się przykuwającą oko urodą. - Muchas gracias. – Zreflektował się z tę jawną zniewagę, którą niesłusznie go potraktował, z cichym syknięciem opadając na dość twarde siedzisko hokera. – Mi nombre es Oliver. Gracias por ayudar y por la bebida. – Przedstawił się z nieco śmielszym uśmiechem, jeszcze raz dziękując za okazaną mu troskę. Troskę, którą początkowo trudno było mu zaakceptować. – Nie jesteś z tych dobrych, co? – Pozwolił sobie zażartować nerwowo, podążając wzrokiem za złotymi monetami, mającymi przekupić wkurwionego barmana, które dość szybko połączył z umiejętnościami Antoniego na polu bitwy. Nie wyglądał na aurora, a skoro wokoło kręciło się tak wielu szemranych typów… - Nie. – Wtrącił błyskawicznie, nie zgadzając się na wizytę w szpitalu. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że powinien wyjaśnić dlaczego tak bardzo się przed tym wzbrania. – Paliłem po południu oprylaka. Wolałbym uniknąć problemów. – Po namyśle postanowił przyznać szczerze, jaki jest powód, dla którego nie chce poddać się badaniom. Powiedzmy sobie uczciwie, oczami wyobraźni widział już te podkoloryzowane przez pismaków nagłówki. Syn aurora pod wpływem nielegalnych środków odurzających. Nie mógł pozwolić sobie na taki rozgłos. – Fuck… to było dobre. – Skwitował także rzucone przez Antoniego zaklęcia, po których w końcu mógł bezboleśnie, no może prawie bezboleśnie, skręcić tułowiem. – Mógłbyś się też pozbyć tych śladów? – Rozbestwił się, podnosząc delikatnie podbródek, by pokazać część wargi i skóry zabrudzone krwią. Dopiero po tym przyssał się do szklanki z rumem, zastanawiając się czy tajemniczy nieznajomy jest w stanie załatwić mu coś jeszcze. – …i załatwić coś, co… em… – Nie do końca wiedział tylko jak zagadać. – …chciałbym odlecieć. Zapłacę. – Zapewnił, wyciągając na barową ladę pieniądze, które raczej trudno było określić mianem pokaźnej fortuny.
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
Chciało mu się jeszcze bardziej śmiać na widok grymasu, który ujrzał na jego twarzy. Życie jest gówniane kolego, lepiej od razu się do tego przyzwyczajaj, przemknęło mu przez myśl. Jeśli przyjmiesz moją postawę wyśmiewając każdą przeciwność losu od razu ci ulży. Nie widział swojej hipokryzji w tym wszystkim. Oczywiście te liczne chwile, w których mocno dostał po dupie nie było czymś, co wspominał z rzewnym śmiechem. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się trzy lata temu. Sam spuściłby manto komukolwiek, kto śmiałby się z tego powodu śmiać. Goldwyn nie mógł jednak wiedzieć z kim miał do czynienia. Może i Tony wydawał się wesoły, a charyzmy mu nie brakowało w istocie rzeczy nie był taki zajebiście promienny za jakiego się uważał. Wahania nastroju nie były u niego czymś niezwykłym. Czas pokaże, na ile boleśnie młody chłopak będzie miał jeszcze okazję się o tym przekonać. - Dobrze ci się z oczy patrzy - odpowiedział wymijająco. Antonio nie zamierzał poświęcać się autorefleksji na ile była to prawda, a na ile okłamywanie samego siebie. Chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nawet najpiękniejsze oczy nie zwróciłby jego uwagi gdyby nie te idealne, harmonijne rysy twarzy. Jak już to zostało powiedziane, nie lubił, gdy brzydkie rzeczy przydarzały się pięknym ludziom. Pięści same go zaświerzbiły, gdy ujrzał jak ten moczymorda okłada ciosami chłopaka leżącego na ziemi. - Mi placer - odpowiedział, biorąc szkło do ręki. Upił dosyć spory łyk, przyglądając się z uwagą każdemu jego ruchowi. W chwilach takich jak ta pluł sobie w brodę, że nie poświęcał więcej uwagi na zgłębianie leczniczej magii. Nie był w niej znowu aż taki cienki, ale nie był też najlepszy. A bardzo bolało go, gdy w czymś nie był najlepszy. Słysząc jego pytanie uniósł brwi. Nie spieszył się wcale z odpowiedzią. To było przecież bardzo filozoficzne zagadnienie. Upił więc kolejnego łyka, nie spuszczając z niego świdrującego spojrzenia ciemnych tęczówek. - Zdefiniuj dobry - mrugnął znowu do niego porozumiewawczo okiem, ale tym razem nie zamierzał go długo trzymać w niepewności, bo zaraz dodał - Nie jestem złym człowiekiem. Ale nie oznacza, że zawaham się przed spuszczeniem komuś wpierdolu. Trzeba mieć w życiu jakieś zasady. A kto nie jest ze mną, zazwyczaj jest przeciwko mnie. Wzruszył ramionami, bowiem dla niego sprawa była aż tak prosta. A to, że prawie cały świat był przeciwko niemu ze względu na życiowe decyzje, które podejmował nie było przecież już jego winą. Poza tym, dopóki miał w swoim gronie kilka osób, którym mógł bezgranicznie ufać to mu zupełnie wystarczało. - Oho, no nieładnie - tym razem to on zażartował, choć sprawa była przecież raczej poważna. Gdyby było rzeczywiście źle nie powinien go zostawiać ze złamanymi żebrami w tym podrzędnym barze. Nawet nie zauważył, kiedy “ja” zamieniło się w “my”. No cóż, można chyba powiedzieć że coś tam tliło się na dnie jego serca. Jakiekolwiek śladowe ilości współczucia, w końcu było się kiedyś młodym. - Ale rozumiem. Zero szpitala. To mi nawet odpowiada - dodał, kierując różdżkę w stronę jego warg. Patrzył na nie przez chwilę, pogrążając się w niezbyt odpowiedniej dla chwili i miejsca fantazji, po czym wycelował doń kolejne lecznicze zaklęcie. - Vulnus alere. I po krzyku - mruknął. A potem spojrzał się w jego oczy. Słysząc kolejne słowa, które wyrzucił z siebie chyba z jakimśtam trudem, parsknął po raz kolejny śmiechem. No niemożliwy typ, pomyślał, upijając kolejny spory łyk drinka. Jak widać dla nich noc dopiero się zaczynała. - Schowaj pieniądze, el niño. Nie będą ci dzisiaj potrzebne. Tak się składa, że znam typa, który zna typa - spojrzał na niego z rozbawieniem. W sumie to fakt, chłopak jedynie domyślał się, że Tony jest przestępcą. Nie mógł przecież wiedzieć, że zna takich typów ze sto. - Na twoim miejscu nie pchałbym nosa w pierwszy lepszy rem. Lulek. Może być? Skoro koniecznie chcesz latać, polecę razem z tobą - odpowiedział, odsuwając od siebie pieniądze rzucone na blat.
Pomimo młodego wieku zdążył już uświadczyć gównianego życia, a przynajmniej tak mu się wydawało, wszak ze względu na brak o wiele bardziej tragicznych doświadczeń, utwierdził się w przekonaniu, że dotykające go problemy urastają właśnie do takowej rangi. W rzeczywistości dopiero się życia uczył i powoli docierało do niego, że znalazł się w potrzasku – z jednej strony miał przecież dosyć despotycznego ojca i sposobu, w jaki mężczyzna go traktował, z drugiej usilnie walczył choćby o odrobinę jego uwagi i uznania. Przede wszystkim jednak bolało go to, że nie może być po prostu sobą; że musi się ukrywać jak szczur, żeby nie podpaść głowie rodziny. Cóż, nic dziwnego, że surowe wychowanie w tradycjonalistycznym, konserwatywnym duchu wpłynęło negatywnie na jego poczucie wartości i samoakceptację, a słynne w świecie czarodziejów nazwisko ciążyło mu jak kamień zawieszony u szyi. - Mimo tego, że nie chciałem twojej pomocy? – Rzucił zaczepnie, pozwalając sobie nawet na nieco szerszy i śmielszy uśmiech, świadczący o tym, że zaczynał się czuć coraz swobodniej w towarzystwie tajemniczego nieznajomego. Pewnie mało roztropnie, zważywszy na to, że parę minut temu widział jak ten zręcznie wyprowadza silne ciosy, ale nastolatek ostatnio rzadko kierował się rozsądkiem. Szukał dreszczyku emocji, dobrej zabawy, czegoś co pozwoli mu się wyrwać z marazmu i posmakować prawdziwego życia. Antonio wyglądał natomiast na kogoś umykającego utartym schematom, nienawidzącego zarazem rutyny. – Hmm… czy to w ogóle możliwe? – Mruknął refleksyjnym tonem, zwilżając usta gorzkawym rumem. Porozumiewawcze spojrzenie starszego mężczyzny poddało bowiem w wątpliwość nasuwającą się jako pierwszą myśl, którą chłopak przesiąknął w domu rodzinnym. Przestrzegający prawa. No tak, jak inaczej mógł definiować dobro jako syn aurora. Szkopuł w tym, że nie był pewien czy własnego ojca nazwałby dobrym człowiekiem, skoro o wiele więcej troski otrzymał od przypadkowego faceta w barze. – Brzmi sensownie. Wybacz, nie chciałem cię urazić. – Palnął więc głupio, nie wdając się w filozoficzne dysputy, które przy okazji procentów można by przeciągnąć na kilka długich godzin. Nie zależało mu na założeniu dyskusyjnego forum, a na doraźnej przyjemności. Na procentach uderzających do głowy i gryzącej płuca chmurze dymu ze skręconego naprędce jointa. - Zasłużyłem na dołek? – Podłapał żartobliwy ton kompana, przez moment zastanawiając się czy aby na pewno się nie pomylił i czy nie gawędzi sobie wesoło z reprezentantem czarodziejskich organów ścigania. Nawet zaczął przygotowywać w myślach racjonalnie brzmiące wyjaśnienia, acz na szczęście wyglądało na to, że nie będzie musiał dzisiaj robić za prosidełko ani uciekać się do broni ostatecznej: miny zbitego, wzbudzającego litość psa. Uff, odetchnął z ulgą. – Syndrom białego kitla? – Kąciki ust znów pomknęły wyżej w rozbawionym, a chwilę później wdzięcznym uśmiechu, kiedy różdżka Toniego dotknęła jego warg, całkowicie usuwając nie tylko zastygłą krew, ale i uczucie pieczenia. Głębokie spojrzenie ciemnobrązowych oczu podziałało jednak na Oliviera intensywniej, niż mógłby przypuszczać. Tak jak wcześniej przemknęło mu przez myśl, że jego wybawiciel jest niesamowicie przystojny, tak teraz mimowolnie zatonął w jego tęczówkach, nieco głośniej niż zwykle przełykając ślinę. Nie tylko Katalończyk padł ofiarą podpowiadanej przez bujną wyobraźnię fantazji, a w konsekwencji młodziutki Dear odetchnął z ulgą po raz kolejny, kiedy usłyszał rozpraszające krępującą atmosferę parsknięcie. - Yhymm… jasne… – Prychnął kpiąco, bo nawet on nie był na tyle naiwny, żeby uwierzyć w historyjkę, którą próbował mu wcisnąć jego zbawca. Kolega kolegi opowiadał. Nie oponował jednak, a nawet nie obruszył się na hiszpańskie, zdrobniałe określenie, dochodząc do wniosku, że darowanemu dilerowi nie zagląda się w zęby. Posłusznie schował tylko pieniądze do kieszeni, unosząc podbródek, by z jeszcze większym zainteresowaniem spojrzeć na swojego rozmówcę. – Rem? – Zapytał zdziwiony, wszak ekspertem od substancji odurzających nie był, zwłaszcza tak drogich, a to słowo usłyszał po raz pierwszy. Co innego z lulkiem, ale… - Ok, ale będziesz musiał nauczyć mnie latać. – Pokiwał ochoczo głową. – Nigdy nie brałem. – Wolał dodać gwoli wyjaśnienia, że nigdy wcześniej nie miał do czynienia z kwietnym narkotykiem, a potem stuknął lekko swoją szklanką szkło należące do Antoniego. – Te ves bien para mí. – Powrócił do uprzedniego, dość ideologicznego tematu, początkowo nie zdając sobie sprawy z tego, że jego słowa mogły zabrzmieć dwuznacznie. Kiedy uzmysłowił sobie, że przypadkiem skomplementował mężczyznę, stwierdził że jest za późno na sprostowanie. Poza tym… nie kłamał. Ba, prawdopodobnie po części właśnie dlatego chciał pójść z nim, i to pomimo ryzyka. Kierowała nim nuta ekscytacji, która całkowicie przyćmiła strach i odzywający się gdzieś z tyłu głowy głos rozsądku. – To… gdzie znajdziemy tego typa?
Antonio Díaz
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : Wielka rana na plecach, rana po poparzeniu na ramieniu
- Może właśnie dlatego, że o nią nie prosiłeś - odpowiedział tajemniczo Antonio, odpowiadając pięknym za nadobne, również posyłając w jego stronę filuterny uśmiech. Cieszył się, że pomimo tego jak bardzo przed chwilą dostał wciry, na jego twarzy błąkał się pogodny, a nawet nieco zaczepny grymas. Jak to było, nieważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz? Gdyby tylko wiedział, że to zaledwie początek ich długiej znajomości. Roześmiał się, słysząc jego pytanie. Oczywiście, że to było możliwe! W jego rozumieniu wszystko takie było. - Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Nie uraziłeś, nie martw się. Mnie bardzo trudno jest wyprowadzić z równowagi - bezczelnie skłamał, bo czemu nie? Obserwował przy tym młodego chłopaka, chcąc wywiedzieć się jak najwięcej z jego mimiki. Kim był, że tak szybko go ocenił? Czego nie mówią mi te piękne usta, teraz spijające w milczeniu drinka? Co takiego przeszedł, że w tak młodym wieku jego głos jest tak przepełniony goryczą? Tony nie mógł tego wiedzieć, ale w tej chwili poczuł, że chętnie się dowie. Czemu by nie? Po pierwsze uroda Goldwyna przykuwała oko, a więc i jego towarzystwo było dla niego miłe. Zaś po drugie Antonio nie pierwszy nie ostatni raz był wodzony za nos przez czystą ciekawość. - Nie wiem. Zasłużyłeś? - zapytał, przysuwając się do niego nieznacznie bliżej. No cóż, może nie chodziło tylko i wyłącznie o niewinną ciekawość. Tony nie spuszczał z niego spojrzenia swoich ciemnych tęczówek, rozkoszując się przez chwilę ledwo wyczuwalnym napięciem, które jednak w każdej chwili rosło. Nie sposób powiedzieć, czy bawił się jego kosztem udając jednego z ha-tfu aurorów. Czy wręcz przeciwnie - czy sugerował, że dołek na który trafi i kajdany, w które go skuje nie będą miały nic wspólnego z jakąkolwiek sprawiedliwością na tym świecie. Słysząc jego uwagę o białym kitlu, tylko się roześmiał - pozwalając przy tym, aby całe dotychczasowe napięcie zniknęło. - Powiedziałbym raczej, że po prostu mam lepszy dzień. No i byłoby mi bardzo przykro widząc, jak takie piękne wargi szpeci taka brzydka zadra - dodał, z zadowoleniem spostrzegając spojrzenie, jakim go obdarzył. Swoją drogą - Goldwyn wszystko miał śliczne. W tym oczy, w których co prawda Tony nie zatonął ale… jednocześnie skłamałby twierdząc, że ich piękno nie wzruszyło jego serca. Antonio przysunął się znowu nieco bliżej, opierając głowę na ręce. Obserwował młodego z zaciekawieniem, drugą ręką podniósł znowu szklaneczkę i upił spory łyk drinka. A potem odstawił ją na blat i bez cienia żenady położył mu dłoń na udzie. - Czyżbyś mi nie wierzył? - zapytał z miną niewiniątka, cofając po chwili rękę. Droczył się z nim, udawał, że wcale go nie podrywał, że wcale oczyma wyobraźni nie widział go już nago w swoim mieszkaniu. Zignorował przy tym całkowicie jego pytanie, nie miał zamiaru wdawać się teraz w dyskusję o reememori (którą swoją drogą uważał za zupełne gówno, Tony był jednym z tych co palą a nie wciągają). - Zawsze każdy musi przeżyć ten pierwszy raz. Nauczę cię, tranquilamente. Odlecisz, masz to u mnie jak w banku - puścił mu kolejne oczko, stukając się z nim szklaneczką. A gdy usłyszał wielce dwuznaczną uwagę, tylko uśmiechnął się pod nosem. - Para la primera impresión - wzniósł toast reszteczką rumu, która leżała jeszcze gdzieś na dnie jego szklanki. A potem wstał z miejsca i nie czekając, aż ten wypije swój drink złapał go za rękę i bez słowa aportował się wraz z nim do Londynu.
Spogląda na lustro, które rozbija się na tysiąc odłamków. Kuca, sięgając po drobiny, kalecząc sobie ręce. Krew, zwiastująca coś niepokojącego kapie ze wskazującego palca i kciuka. Sączy się nieprzerwanym strumieniem to nierealne, niemożliwe — kolejny sen, wypełniony strachem. Nie może sobie pozwolić na taką noc, nie przed spotkaniem z siostrami. Przytomność jest tym, czego od siebie oczekuje, a jednak brakuje mu Scorpiusa wypełniającego swoje powinności względem rodziny — on jest tym najstarszym. Czuje się, jakby się rozpadał, kreśląc słowa na pergaminie, a te zamieniają się w czarne atramentowe zdania. Ma ochotę przelać do tych listów — żale, pretensje, lęk, a to wszystko zabarwione pustką, samotnością i czającym się potworem, którego tutaj nazywa tatą, niemal z czułością ofiary syndromu sztokholmskiego. Idzie do kruczej wieży, gdzie jest jego Cara. Wręcza w ptasie szpony wiadomości do przekazania; najpierw jedną potem drugą i czeka na odpowiedź — zniecierpliwiony, a także senny. W końcu dzień chyli się ku nocy, a on zażywa eliksir słodkiego snu i może spać bez snów, spokojnie, szykując się na niedziele w Hogsmeade; wolną od zajęć, obowiązków, które ma tylko wobec rodziny. Pub Pusta Klatka to odpowiednie miejsce może nie dla niego, pewnie później, pewnie kiedyś, kieruje się na samą górę, zajmuje stolik i obserwuje, kto pojawi się w drzwiach, zamawiając symbolicznie sok dyniowy. Nie przełyka jednak ani jednego łyku, wpatrzony w wejście do pubu niczym kobra, w grającego hinduskiego zaklinacza węży.
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Patrzyła długo, jak Aurelius odfruwa z krótkim listem doczepionym do nóżki. Jego szerokie skrzydła miarowo poruszały się na wietrze, z każdą sekundą malejąc i malejąc, aż stały się ledwie widocznymi kropkami na horyzoncie. Sowa doskonale pamiętała Hogwart, spędziła tam w końcu parę lat przy boku Fire. Teraz wracała tam, gdzie noga rudowłosej raczej nigdy już nie postanie. Tuż po odczytaniu atramentowych słów brat Fire nabrała ochoty od razu się odwrócić i wybiec ze sklepu, w którym i tak nie było na szczęście żadnego klienta. Borgina i Burkesa miała prowadzić jeszcze przez parę ładnych godzin, przesiadując za ladą i wykonując papierkową robotę. Ale korciło po prostu zamknąć drzwi, przekręcić znak na "zamknięte" i pospiesznie spróbować dotrzeć do Gale'a. Czy taki pośpiech miałby jakiś sens? Oczywiście, że nie, przecież pozostało dużo czasu do spotkania i nie musiała pędzić na złamanie karku, jakby się paliło. A mimo to z trudem pohamowała instynkt, wymuszając na sobie opanowanie. Nic mu nie jest. Leży bezpiecznie w dormitorium. O umówionej godzinie Fire aportowała się do Hogsmeade. Rzadko przebywała w magicznej wiosce, preferując hałas i tłumy Londynu. Tutaj panował taki uroczy spokój, nieliczni uczniowie z Hogwartu przechadzali się po uliczkach, kawiarnie zachęcały na wstąpienie po chochlikowe cappuccino, rozbrzmiewały rozmowy mieszkańców. Powolnym krokiem przemierzała główną ulicę, łopocząc nieco długą, czarodziejską szatą. Kiedyś ubierała się w typowo mugolski sposób na złość ojcu, ale straciło to sens odkąd urwała z nim kontakt. Powróciła więc do wygodnej tradycji, jakby zatrzymała się w modzie kilkanaście lat temu. Ignorowała natrętne myśli dobijające się do głowy. "Potrzebuję Cię." To zdanie ścisnęło nieczułe serce Dear, napełniając je swego rodzaju ciepłem. Och, jak ona chciała móc się na coś przydać. Zrobić coś dobrego dla Gale'a, pomóc mu jak to tylko możliwe. Ale słowa o ojcu momentalnie zmroziły Blaithin. O co właściwie chodziło? Może po prostu potrzebował wsparcia i obecności siostry. Normalni ludzie po prostu spotykali się, aby się spotkać. Nie musieli mieć większych planów ani powodów. Zdołała chwilę ochłonąć zanim nadszedł czas wejścia do pubu. Rozejrzała się po pomieszczeniu, ale Gale musiał przebywać na górnym piętrze. Po pokonaniu schodów Blaithin dostrzegła kruczoczarne włosy chłopaka. - Gale. - odezwała się, podchodząc i przytulając go. Dla każdej innej osoby to byłoby szokujące, bo Dear dotyku unikała. Ale dla brata wręcz normalne. Jego lubiła otulać ramionami, więc zrobiła to i teraz, delikatnie układając dłoń na plecach młodszego Deara. Potem usiadła obok i zamówiła rum porzeczkowy. - Jak piąty rok w Hogwarcie? Zdenerwowany SUMami? - zagadnęła z nikłym uśmiechem, trochę zbyt bladym, aby w pełni udało się Fire ukryć, że jest zaniepokojona wzmianką o ich rodzicielu.
Gdyby kogoś naszła kiedyś wątpliwość, czy Gale na pewno jest biologicznym bratem Heaven, to spotkanie niewątpliwie miało potwierdzać, że na pewno. Istotne spotkanie w barze, zupełnie jakby brał przykład ze starszej siostry. Dobrze, że z tej właściwej. Heaven od dawna nie poświęcała zbyt wielu myśli ojcu i nie miała ochoty rozdrapywać ran, które zagoiły się bez zastrzeżeń. Cieszyła się, że udało jej się uciec od tego syfu. Współczuła bratu, że wciąż musi w nim tkwić, pewnie dlatego, mimo wszystko, zdecydowała się pojawić. Jeżeli mogła mu jakoś pomóc, może coś podpowiedzieć, czemu nie. W końcu gdyby nie niespodziewana ciąża, Heaven była przekonana, że wyszłaby całkiem nieźle na układach rodzinnych. Milkę zostawiła ze skrzatem, obiecując, że to nie potrwa długo. W końcu Gale nie mógł za bardzo zasiedzieć się w barze, musiał wrócić do szkoły o przyzwoitej godzinie. Cmoknięciem w czoło pożegnała córkę i chwilę później znajdowała się już za drzwiami pustej klaty. Rozglądała się w poszukiwaniu młodego. Nie dało się nie zauważyć jego mało wyszukanego towarzystwa. Fire. Nie widziała jej tak długo, że chwilę zajęło jej dokładne omiecenie jej wzrokiem. Nie zmieniła się tak bardzo, jej rysy twarzy dalej były idealnym odzwierciedleniem wyniosłego charakteru, a spojrzenie, które za bardzo starało się być niedostępne, żeby Heaven nie przewróciła na to oczami. Siostra bohaterka. Ciekawe ilu innych ludzi musiało męczyć się z takim egzemplarzem. - Rozumiem, że pominąłeś jej obecność specjalnie? - zrzuciła z siebie cieniutki, jesienny płaszcz i przewiesiła go przez ramię krzesła, zerkając to na jednego to na drugiego. - Narada rodzinna? Młody jeszcze jesteś, głupi, mogę ci to wybaczyć - uśmiechnęła się i uścisnęła go, zanim rozsiadła się wygodnie na krześle. Prawda była taka, że czuła się całkowicie komfortowo z tym przebiegiem wydarzeń. Może jeszcze jakiś czas temu podeszłaby do tego bez entuzjazmu, ale po spotkaniu z Casem, tylko czekała na dobrą okazję, żeby zagrać karty które miała w ręku. - No dobra, to co za dramat tym razem?
Gale O. Dear
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161 cm
C. szczególne : szkocki akcent | mała blizna przy dolnej wardze po prawej stronie
Wypatruje ją od razu, ten charakterystyczny odcień włosów, opaska na oku, wchodzi po schodach na górę. Przez moment wszystko wydaje się po prostu dobre, zwłaszcza gdy Blaithin przytula go, odwzajemnia uścisk nadal niższy od niej, może wpaść w jej ramiona i zniknąć na chwile. Siadają, a on wie, że nie będą tu sami, bo zaprosił jeszcze kogoś. Nerwowo upija łyk soku dyniowego, chcąc zatuszować swój perfidny plan. - Poradzę sobie.- Niemal ucina rozmowę na temat szkoły i ocen, nie to nie pozwala mu spać po nocach. Zresztą nie chce o tym rozmawiać, to nie jest ważne nie teraz, kiedy wizja ojca zjawiającego się w jego życiu na nowo stanie się tak żywa. Pojawienie się Heaven, która rozpoczyna rozmowę od zwrócenia uwagi na jego towarzystwo, powoduje że ma ochotę skłamać. Powiedzieć: "Nie, Fire zjawiła się tu przypadkiem." Ale to byłoby takie głupie, jak sobie wyobrażał. Obserwuje Heaven, która zdejmuje z siebie cienki płaszcz, zerkając co chwile na nich. Nie wie, czy jest bardziej zła na niego, czy na obecność siostry; ale uśmiech i uścisk od niej, (który również przyjmuje z ulgą) każe mu twierdzić, że na pewno to drugie. - Nasz ojciec. - Odpowiada na pytanie Heaven mało wylewnie, też totalnie niekonkretnie, bo w końcu Julius to ciągły dramat, ale tym razem jest inaczej. - Kiedy wychodzi? Podobno niedługo. - Chce wiedzieć, bo jeśli to dłużej potrwa, będą go odwiedzać na oddziale zamkniętym świętego Munga albo na cmentarzu. Wraca na moment do upalnego sierpnia, który spędzał w rodzinnym domu, prawie schodząc na zawał, zwłaszcza tej nocy, kiedy zjawiła się Fire, a on myślał, że to Julius. Obserwuje je uważnie, z ulgą stwierdzając, że jeszcze jego siostry nie rozniosły pubu na strzępy, ale nie wie, jak to się skończy, bo zaczęło się całkiem nieźle. Gdyby był dorosły, rzuciłby zaklęcie orbis, przywiązując ich do krzeseł, po czym zakneblowałby im gęby jęzlepem, a sam zamówiłby whisky, ale nie miał z nimi szans nie z nimi osobno, z obiema wystarczyło tylko poczekać, aż rzuca się na siebie i zaczną wyrywać sobie kudły z głów. Oczywiście miał nadzieje, że wyrosły z głębokiej nienawiści do siebie, może pozostała im niechęć. Pragnie tylko jednego, wsparcia rodzeństwa. Nie chce również, aby matka ucierpiała. - No i mama się boi. - Ja też, ale nie zamierza zdradzać tego oczywistego faktu, dopóki się nie upewni, że nie będzie musiał wzywać Czarodziejskiego Pogotowia Ratunkowego lub Aurorskich Służb Specjalnych.
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Blaithin nie wyobrażała sobie, aby Gale ją w końcu przerósł, a przecież na pewno tak się niedługo stanie. W jej głowie zawsze był tym drobnym, małym chłopcem, którego chciała chronić przed wszystkimi przeciwnościami losu. Gdyby kiedykolwiek rozmawiała o tym z jakimś magipsychologiem to stwierdziłby wprost, że to zakrawało o obsesję, wychodząc poza ramy zdrowego dbania o rodzeństwo. Ale nie rozmawiała. Próba pogawędzenia na bardziej neutralne tematy spełzła na niczym. Fire nie radziła sobie za dobrze ze small talkiem, o wiele chętniej przechodząc od razu do konkretów, a najwyraźniej młodszy Dear również przejął ten zwyczaj. Mimowolnie westchnęła cicho i spuściła wzrok na buty, pozwalając sobie na takie drobne okazywanie przy bracie zmęczenia, rezygnacji, bezsilności... Ale dostrzegła Heaven i spięła całe ciało, siadając na krześle sztywno, jakby połknęła kij od miotły. Co jest do cholery? Popatrzyła to na ciemnowłosą to na brata, w końcu marszcząc gniewnie brwi i rozumiejąc, że nie była jedyną zaproszoną na to spotkanie siostrą. Wewnętrznie ją to strasznie bolało, bo najchętniej odcięłaby ich od siebie raz na zawsze. Nie widziały się z Heaven już kilka lat, ale zdawała się nie zmieniać za bardzo, przynajmniej zewnętrznie. Blaithin myślała o niej częściej, niż mogłaby to głośno przyznać. O niej i jej córeczce - Milce. Żadne z rodzeństwa nie miało pojęcia o tym, że i Fire otoczyła jedno dziecko opieką. Wolałaby nie widzieć reakcji. - Jaka cudowna niespodzianka. - mruknęła, nie ukrywając wcale jadu w głosie. Zdawało się, że z biegiem czasu wzajemna antypatia dziewczyn może nieco stopnieć lub się załagodzić, ale teraz w Fire odżyły wszystkie paskudne uczucia. Zacisnęła dłoń na podanym przez barmana rumie porzeczkowym. Definitywnie potrzeba będzie chociaż trochę alkoholu, aby wytrzymała. Oczywiście, że musiała głupio pytać, jakby nie miała pojęcia co się u Dearów działo przez ostatni czas. Po tym, jak Heav odcięła się od rodziny to pewnie miała ją głęboko gdzieś. Nie to, żeby z Blaithin było inaczej, bo przecież praktycznie tak samo. Z jedną drobną różnicą. To Fire wybrała porzucenie rodzinyy, a Heaven po prostu zaszła w ciążę z Merlin wie kim, w związku z czym spadły na nią spojrzenia pełne pogardy oraz wstydu. I pomyśleć, że całe życie to ona była tą bardziej idealną córką, grzeczną, godną noszenia nazwiska. Wszystko to zniszczyła swoją nieodpowiedzialnością. - Piątego października. - odpowiedziała automatycznie Gale'owi, śledząc już wszystkie informacje o ojcu oraz procesie, jakie tylko mogła wyłapać. Musiała wiedzieć. To kwestia manii kontroli, w którą znów wpadła, na nowo kontaktując się z rodziną po rocznym wyjeździe z Anglii. Z trudem odwróciła ostry wzrok od Heaven, aby zerknąć na chłopaka. - Ona się zawsze boi. Jak go nie ma to się boi. Jak jest to się boi. - wzruszyła obojętnie ramieniem, nie żywiąc w stosunku do rodzicielki nawet odrobiny współczucia lub troski. Relacje Fire i matki nigdy nie były zbyt ciepłe, a potem doszły ogromne pokłady żalu. Być może nie tak duże, jak te żywione do Heaven. Ale powstrzymywała chęci obrażenia siostry, tylko i wyłącznie ze względu na ich młodszego braciszka. Popatrzyła na drugą Dear uważniej. Czy ona też się bała?
Parsknęła z lekką pogardą, kiedy Fire tak bezwiednie przywołała datę wypuszczenia ich ojca. Oczywiście, że to śledziła, pewnie nawet z zapartym tchem. Nic się nie zmieniła, cała ta obłuda, która zawsze ją otaczała, była tu przed Heaven w nienaruszonym stanie. Ludzie naprawdę tylko się starzeją, ale nie dojrzewają. Była o tym przekonana i miała siebie za najlepszy przykład, bo tak jak kiedyś opinia jej ojca (wbrew pozorom) znaczyła dla niej mniej niż zeszłoroczny śnieg, tak dzisiaj kompletnie zignorowała cały ten proces i zamieszanie z nim związane. Im dalej od tego była tym lepiej było dla niej i jej córki, a Heaven zawsze potrafiła rozpoznać, jakie położenie jest korzystne. Chciała tego też dla Gale'a, ale czasami jak na niego patrzyła, obawiała się, że pójdzie w strone drugiej siostry, a ona nic na to nie poradzi. - Obawy naszej matki to nie nasz problem, a już na pewno nie twój. Martw się lepiej o siebie - przyjęła od barmana drinka, którego wcześniej zamówiła i po upiciu łyka, podsunęła go młodszemu bratu, który bardziej teraz tego potrzebował. - Słuchaj, to jest twoja szansa. Albo gwóźdź do trumny. Ja i Fire - najlepsze co możemy zrobić, to trzymać się z daleka - zaintonowała to mocno, zerkając na siostrę, wiedząc, że oleje każdą dobrą radę, ale przynajmniej powiedziała swoje. - Ty za to masz zupełnie inną sytuację. Ojciec jest na dnie, a ty zostałeś jego jedyną nadzieją. Wesprzyj go. Naprawdę trudno nim manipulować, ale jeżeli kiedykolwiek jest do tego dobra okazja, jeśli ktokolwiek ma do tego odpowiednie karty, to ty, tu i teraz. Jak to dobrze rozegrasz, to może ochronisz nawet matkę, jeśli naprawdę ci na tym zależy - nie wiedziała, czy Gale przyszedł tu po radę, pomoc, czy w nadziei że dziewczyny zatrzymają ich ojca w więzieniu, ale to było najlepsze co ona miała do zaoferowania. Gdyby nie Milka, Heaven zupełnie inaczej zmierzyłaby się z rodzinnymi problemami, dużo ostrożniej, dużo mądrzej. Nie żałowała, ceniła wolność, którą teraz miała, ale bądźmy szczerzy - swojej wymarzonej kariery nie mogła nawet tknąć, nie wyżej niż uczenie eliksirów znudzonych dzieciaków. Zarabiała w klubie ze striptizem i zastanawiała się tylko, jak zdobyć dobry zawód, bez narażania się ojcu w najmniejsyz sposób. Mogła być ustawiona, ale zamiast tego próbowała odbić się z dna. I po tym czego dowiedziała się ostatnio o Fire była przekonana, że jej siostra skończyła dokładnie tak samo. Ich ojciec był tak głupi w swoim egoizmie, tak podły, tak zdesperowany, że każda walka była skazana na porażkę.
Gale O. Dear
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161 cm
C. szczególne : szkocki akcent | mała blizna przy dolnej wardze po prawej stronie
Czujność wypracował sobie przez lata. Niestabilność otoczenia, w którym się wychowywał mimo obecności starszego rodzeństwa czy wsparcia Blaithin, nie mogły go uchronić przed całym światem. Musiał sobie radzić sam co zrozumiał bardzo szybko. Może na tym polegało bycie Dear'em? Obserwuje uważnie swoje siostry, ale dyskretnie zerkając to na jedną to na drugą. Spojrzenia są nasiąknięte czymś ciężkim, a każde słowo, które wydobywa się z ich ust, jest zapowiedzią grzmienia, burzliwych wyładowań. Od początku wiedział, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, kiedy pisał listy. Nie mógł pominąć żadnej z nich, a jednak lekko się napina, oczekując, że właśnie przyjdzie mu się przyczynić do siostrobójstwa. Miały swoje życia, nie rozumiały go. Jakaś jego część cieszy się, że widzi je obie przy jednym stole, chociaż jest to dziwne, niemal psychodeliczne doświadczenie z pogranicza cudów religijnych. Wstrzymuje na chwile powietrze w płucach, kiedy pada data wyjścia ojca z ust Fire, rzeczowo i konkretnie. Chociaż już wie, jednak ta wiedza wcale nie okazuje się ukojeniem, jakiego się spodziewał. Tylko tyle, że nie musi się oglądać za ramię do piątego października. Blaithin ma racje, strach jest nieodłączną częścią Thalii, ale może i on ma coś po matce; tę najgorszą część — trwogę. - Nie rozumiecie. - Przymyka lekko oczy, zaciska szczękę bardziej z bezsilności niż złości. To nie one spędzały całe wakacje w rezydencji i matką objętą paranoją. Chociaż mają w sobie te samą krew, to ma wrażenie, że są obcy dla siebie. Czy zawsze tak było? - Mam wypiąć się na matkę jak wy obie? - Zaciska pięść, zaraz ją rozluźniając, jakby w obawie, że jego złość spowoduje, że uciekną, zostawiając go samego. Słowa Heaven nie dają mu żadnego pocieszenia, patrzy na podsunięty drink, ale odsuwa napój w jej stronę. Ciężko ich obie zadowolić, kiedy są w jednym pomieszczeniu, maskę można przyjąć tylko jedną. Gdyby był sam z Heaven, może zażartowałby, że jeden drink nie wystarczy, a przydałaby się cała butelka. Wolał odmówić niż wypić, robiąc przykrość Fire. Zawsze uważał, że Blaithin była delikatniejsza. Tak to działało, jak grał, to musiał uważać, aby do obręczy przerzucić odpowiednią ilość kafli. Tylko że Dearowie nie są boiskiem Quidditcha, a on nie lubi tej gry. - Naprawdę trudno nim manipulować, no właśnie. - Powtarza słowa Heaven, naciskając na te konkretne, jeśli uważa, że wygrał na loterii, to chyba się przeliczyła. Nie wie, na co liczy; na poradę pomoc czy nadzieje — może na wszystko razem, a dostał, to czego najbardziej się obawiał. Nie jest nimi, nie jest tak silny, tak zdystansowany, tak sprytny, jak Heaven i odważny jak Blaithin. Czemu nie mogą zatrzymać ojca w Azkabanie? Czemu życie nie jest takie proste? Może zwabił ich tu tak po prostu, żeby je zobaczyć, za nim oszaleje ze strachu i pochłonie go nicość.
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm, kolczyk w pępku
Powiedzieć, że nie wiedziała, czego się spodziewać po tym spotkaniu, to jak nie powiedzieć nic. Właściwie przy każdej styczności z Solbergiem nie miała pojęcia, co z niego wyniknie. Czasem ledwie zauważał jej istnienie, innym razem niemal gotów był do przekroczenia z nią każdej z postawionych granic. Kate nie afiszowała się w towarzystwie faktem, że spędzili jedną czy dwie chwile sam na sam, ale nie trudno było zauważyć, że znacznie więcej czasu poświęcała na skrobanie w swoim wizbooku, do którego przeniosła się znaczna część ich konwersacji. Ostatnia nie zakończyła się w miłej atmosferze, toteż stojąc przed pubem i czekając na jego nadejście przebierała nieco niecierpliwie nogami, krzyżując je najpierw z prawą z przodu, później z lewą. Pogoda nie dopisywała tak bardzo jak we wrześniu, a jej ostatnie, upokarzające doświadczenie powinno nauczyć ją podejmowania mądrzejszych decyzji w kwestiach ubioru, ale niestety, była sobą, więc porzuciła wysokie golfy i długie spodnie (w których chowała się przez ostatni tydzień na wypadek, gdyby wzrok Adena Morrisa ponownie spoczął na jej postaci) na rzecz klasycznych, wysokich kozaków, swojej spódniczki-sygnatury i, dla odmiany, czerwonego swetra z hiszpańskim dekoltem. Ale oczywiście miała płaszcz! Dokładnie ten sam, w którym się wymykała. Zastanawiała się, czy faktycznie miała dziś ochotę na piwo, czy może jednak wolała drinka, gdy dostrzegła znajomą, postawną sylwetkę zdecydowanie bliżej, niż spodziewała się go dostrzec. - Cześć - rzuciła, zadzierając nieco brodę, wzrokiem szukając zieleni jego oczu i czyhających w niej poszlak a'propos jego aktualnego nastroju i nastawienia. Również do niej.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Obiecał piwo, to musiał się pojawić. Nawet jeśli atmosfera między nimi była gęsta, nie zamierzał złamać słowa szczególnie, że to spotkanie mogło wiele spraw wyjaśnić. A przynajmniej taką miał nadzieję. Nie było tajemnicą, że od jakiegoś czasu snuł się jak cień i wybuchał łatwiej niż zwykle. Rozmowa, którą przeprowadzili na wizzie była tego idealnym przykładem, choć nie skłamał Kate, mówiąc jej to wszystko, co powiedział. Uważał jej pomysł za co najmniej zły i zdania od tego czasu nie zmienił. Myślał o tym, gdy szedł z fajką w mordzie w stronę znanego sobie pubu. Dziś zdecydowanie nie wyglądał tak dobrze, jak ostatnim razem nie tylko pod względem ubioru, ale i patrząc na całokształt. -Hej. Wejdźmy. - Przywitał się krótko, biorąc ostatniego bucha i rzucając niedopałek na ziemie, by zaraz przygasić go jeszcze butem, po czym otworzył drzwi i przepuścił Kate, samemu wchodząc do lokalu tuż za nią. -To czego się napijesz? - Przeszedł do rzeczy, samemu biorąc podwójną Ognistą, bo piwo to było dla niego dzisiaj zdecydowanie za mało.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm, kolczyk w pępku
Gdy tylko pojawił się przed nią, bardzo szybko stało się dla niej jasne, że dzisiejsze wyjście wynikało prędzej z faktu, że realnie był słownym chłopakiem i "obiecał", więc słowa dotrzymywał. Nie dlatego, że w jakimkolwiek stopniu chciał się z nią dziś spotkać. Widziała w wyrazie jego twarzy napięcie, którego z jednej strony spodziewała się biorąc pod uwagę ton ich niedawnych rozmów, ale które zaskoczyło ją swoją intensywnością. Jej wzrok podążył za rzuconym na chodnik niedopałkiem, lecz podniosła go w momencie, w którym papieros został nakryty jego butem. Przełknęła komentarz o śmieceniu, przywołując na twarz nieco nerwowy uśmiech, zdecydowanie zbyt krótki, by mógł wyrażać szczerą ekscytację, ale może dzięki temu umknął jego uwadze. I tak zdawał się być w dużym procencie nieobecny. Skinęła głową i weszła do środka, korzystając z uchylonych przez niego drzwi, po czym skierowała swoje kroki do baru, przy którym usiadła, poprawiając spódnicę i zakładając jedną z nóg na drugą. - Wina - odparła, gdy zamówił podwójną ognistą, samemu odchodząc od piwa będącego założeniem ich wspólnego wyjścia. - Z czarnego bzu - dodała, by barman wiedział, którego miał nalać. W chwili, w której składała to zamówienie, nie pamiętała, że po winie wyjątkowo szybko rozwiązywał jej się język. - Październik nie oszczędza, co? - rzuciła, wymownie spoglądając na szklankę z podwójną porcją whisky. Na styku ud czuła, jak chłodny był dzisiejszy wieczór. Bardziej instynktownie niż planowo potarła dłonią wierzch gołego kolana, chcąc rozgrzać choć dwa centymetry kwadratowe swojej skóry.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie zawracał sobie głowy czymś tak przyziemnym jak lądujący na ziemi niedopałek. Był pewien, że w końcu by mu ona eksplodowała. Po raz pierwszy tego roku zdecydował się zażyć eliksir migrenowy, bo od rana nie mógł już wysiedzieć w stanie, który ostatnio pojawiał się u niego praktycznie bez przerwy. Gdy doszli do baru, zamówił wino dla Kate i Ognistą dla siebie, wykładając na stół galeony. Sakiewka powoli pustoszała, a to oznaczało, że musiał wybrać się do Gringotta i wybrać co nieco. Na szczęście jego skrytka daleka była od świecenia pustkami. -Zdecydowanie nie. - Jakby nagle poczuł ten chłód i naciągnął mocniej na dłoń rękaw swojej bluzy. -Ale widzę, że znudziły Ci się już golfy. - Zażartował lekko, bo nie dało się nie zauważyć tej chwilowej zmiany w stylu Milburn. Domyślał się, skąd ona wynikała i nie wiedział sam, czy się jej dziwił, czy też nie. -Przejdziemy do sedna, czy będziemy tak siedzieć? - Zapytał w końcu, gdy porządny łyk alkoholu rozgrzał jego gardło do tego stopnia, że aż musiał sobie trochę pokaszleć, bo źle wyliczył dawkę i prędkość aplikacji.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm, kolczyk w pępku
Uśmiechnęła się lekko pod nosem, gdy faktycznie postawił jej to wino - czego przecież powinna się spodziewać, ale ostatnio nic nie było dla niej jasne, szczególnie w ich obecnej konfiguracji. Przejęła od barmana kieliszek, którego zawartością zwilżyła karminowe usta, smakując dobrze znany trunek, po którym często mrowił ją język. - Mnie też - podzieliła się dobrze znaną mu informacją, bo akurat w kwestii ostatnich wydarzeń był na bieżąco. W zasadzie był jedyną osobą, której przyznała się do zajścia z Morrisem, bo jako jej tajemniczy "kochanek" (na samo wspomnienie tego słowa wybrzmiewającego głosem nauczyciela wzdrygała się lekko) musiał zostać poinformowany, do czego doprowadziła jedna z ich gorętszych rozmów. Słysząc jego komentarz na temat jej stroju parsknęła śmiechem. - Tak, w tym czuję się bardziej sobą - stwierdziła, przejeżdżając opuszkami palców lewej dłoni wzdłuż linii dekoltu, od prawej do lewej, kończąc na swoim ramieniu, z którego płynnym ruchem odłożyła rękę z powrotem na kolano, chcąc nieco bardziej je ogrzać. Położyła prawy łokieć na barze, opierając skroń o trzymany kieliszek i wpatrując się w niego swoimi wielkimi oczami, których kolor w świetle odbijającym się od rozlicznych butelek na sąsiedniej ścianie bliższy był morskiemu, niż codziennej zieleni. Jego pytanie wybrzmiało z pewną nutą zniecierpliwienia, choć może to tylko jej subiektywne wrażenie. Westchnęła cicho. - Nie chcę, żeby było między nami niezręcznie - stwierdziła, obserwując jego mimikę. Znajdowali się parokrotnie w położeniach znacznie bardziej sprzyjających podobnym odczuciom, a jednak dotychczas czuli się w swoim towarzystwie zaskakująco swobodnie. - Nie będę Ci nadeptywać na odciski, Max. Przynajmniej postaram się. Po prostu chcę grać w otwarte karty - dodała.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Zdarzenie z nauczycielem Historii Magii było wpadką, ale może dobrze, że miało miejsce tak samo, jak interwencja, do której Maxa wtedy wezwano. Nie wiedział, co by się stało, gdyby dziewczyna faktycznie pojawiła się w "Luxie" ubrana tylko w płaszcz i koronki, ale się spodziewał i ta myśl była kolejną cegiełką, która w jakimś stopniu odbierała mu sen z powiek ostatnimi czasy. Mimowolnie podążył wzrokiem za jej dłonią, gdy muskała swój dekolt. Humoru może najlepszego nie miał, ale pewne instynkty działały nim zdążył je zwalczyć. -I zdecydowanie lepiej Ci w takim wydaniu. - Rzucił jej komplement, bo choć nie miał nic do golfów, tak nie mógł jej odmówić stylu, który podkreślał jej zgrabną figurę. Może był głupi, ale nie ślepy. Jeszcze. Nie chciał brzmieć na zniecierpliwionego, ale męczyła go ta sytuacja. Widywali się częściej niż przez ostatni rok i zdecydowanie więcej rozmawiali, a co za tym szło, ta atmosfera prześladowała ich na każdym kroku. Lepiej było to wyjaśnić i tyle. Może to szczęście, a może nie, ale pod tym względem Max mocno się zmienił. Kiedyś unikał podobnych rozmów, wzruszając tylko ramionami i pozwalając, by życie samo rozwiązało podobne problemy. Teraz podchodził do tego inaczej, ale nie w każdej kwestii. Wciąż miał problemy z okazywaniem własnej wrażliwości, co zresztą gryfonka mogła już zauważyć. Wysłuchał jej słów, ale miał wrażenie, że nic z nich nie wynikało. A może to on nie rozumiał, co dokładnie do niego mówiła. Nie był pewien, więc postanowił pociągnąć ją mocniej za język. -W takim razie, co trzymasz w dłoni, Milburn? Czego chcesz? - Zapytał konkretnie i choć patrzył na jej twarz, jego uwaga była skupiona na mocnym uścisku szklanki, którą najchętniej opróżniłby jednym haustem, by zaraz sięgnąć po następną.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm, kolczyk w pępku
Niestety ten upadlający epizod skutecznie przesłaniał w jej głowie myśli o tym, co by było gdyby faktycznie zjawiła się w jego klubie w podobnym stroju i z podobnymi myślami, jakie towarzyszyły jej wtedy podczas ich rozmowy. Nie sądziła, że w jakiś sposób zaważyła na jego spokojnym śnie, choć doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że igrała z ogniem, może nawet tym piekielnym, z którego wybudzały się jakieś nękające go demony. Jej samej ciężko było nawigować tą sytuacją, bo choć miała świadomość, że nie znali się najlepiej, dawno nie czuła tak silnego przyciągania do drugiego człowieka. I może było coś w tym, jak silnie przyciągały się przeciwieństwa, bo patrząc na nich obok siebie, nawet teraz przy tym barze, nie było wątpliwości, że pochodzili z dwóch różnych światów. Uśmiechnęła się nieco szerzej i zdecydowanie szczerzej, gdy skomplementował jej dzisiejszy strój, z zadowoleniem potrząsając lekko odsłoniętymi ramionami. - Mam jeszcze kilka innych, ale po ostatnim wybryku musiałam zostawić je w szafie - odparła, żartobliwie puszczając mu oczko, bo jak się okazuje kręcenie się wokół tematu jej nieudolnego wybryku potrafiło nieco rozrzedzić gęstniejącą między nimi atmosferę. Może wyrażała się jeszcze w zawoalowany sposób, ale starała się ważyć słowa, widząc napięcie w jego ciele, szczególnie w szyi, zupełnie jakby zaciskał szczęki, gotów w każdej chwili wstać i po prostu wyjść z pubu. Z jakiegoś powodu wydawało jej się, że to od jej ruchów zależało, czy wystraszy się, czy jednak zostanie, by kontynuować tę przedziwną rozmowę, która na razie bardziej przypominała przepychankę, niż próbę pojednania. - Niczego nadzwyczajnego - odparła. Upiła łyk wina, nim podjęła temat ponownie. - Mam wrażenie, że spodziewasz się ode mnie znacznie więcej. Nie oczekuję, że podzielisz się ze mną każdym sekretem - przeniosła na chwilę wzrok na własną dłoń, kreślącą palcami na blacie baru niewielkie kółeczka. Uśmiechnęła się pod nosem. - Miałeś w czerwcu urodziny. Nawet nie wiesz, jak długo musiałam kombinować nad jakimkolwiek prezentem. Chciałabym nie mieć takiego problemu. Wiedzieć, co lubisz, a co doprowadza Cię do szału. Poza rzeczami, które już odkryłam - zakończyła, ponownie patrząc mu w twarz, tym razem z nieco innym wyrazem, może z silniej błyszczącą iskierką w oku? Dobrze wiedział, do czego nawiązywała.