Tamiza ma 346 kilometrów długości i jest jedną z najdłuższych rzek Wysp Brytyjskich. Uchodzi do Morza Północnego tworząc estuarium, które rozpoczyna się już w Londynie, kilkadziesiąt kilometrów od morza. Nad jej brzegiem znajduje się pełno malutkich kawiarenek, restauracji i sklepów z pamiątkami i nawet deszczowa pogoda nie jest w stanie zniechęcić turystów do spacerowania nadbrzeżem.
A Colin właśnie tego bita (Cry me a riveeeeeeeer) słuchał, rozpaczając nad swoim żywotem, dramatycznie pociągając nosem i rozmyślając, czy gdzieś tu znajdzie Lidla w którym mógłby zakupić Cztery Sery tylko dla siebie, ewentualnie jakiś bar mleczny, gdzie mógłby takowe danie zamówić. Choć wiadomo, to nie to co domowe, przygotowane przez Joela w seksownym fartuszku. Och! Stracił juz całą nadzieję, ze pomidorowy fan Joel znajdzie go na tej ławce, a tu proszę, niespodzianka! Wszak powitał go jakże słodko, opryskując sosem, no niemniej jednak... trochę już przestał się gniewać, gdy go zobaczył. Tym bardziej że w mp3 playerze poleciało właśnie Sex bomb. Zachichotał zatem wdzięcznie na słowa Joela, wytarł sobie policzek z sosu serowego, po czym zaczął wdzięcznie kręcić tyłeczkiem w rytm wyżej wspomnianej piosenki, zszedł z ławki, pociągnął Garcona do dzikiego erotycznego baunsu tuż nad brzeg rzeki, co skończyło się sceną z Dirty Dancing i tym, że oboje wpadli w jej rwący nurt, gdzie wody było prawie po pachy. Ubawu też!
O, rozkosznie, że Colin nie obruszył się na te niecne przytyki do makaroniarza, bo mnie tam by już dawno mierziły grubiańskie i burackie żarty Joela. ALE CO TAM! Po jakże widowiskowej scenie z dirty dancing (z jakże szałowymi elementami z Saturday Night Fever, gościnnym występem Jarzębin i jurnymi podskokami góroli i ich ciupag!) w mgnieniu oka, w czasie, w jakim woda na makaron potrzebuje się zagotować, wylądowali w 346 kilometrach rwącej rzeki. A tu ani widu, ani słychu po żadnej Pameli Anderson, coby ich uratowała, jak w słonecznym patrolu. Chociaż i tak podejrzewam, że Colin wolałby Davida Hasselhoffa! Nie wiem jak i nie wiem, skąd, ale wytrzasnęli... Spory kawał jakichś drzwi/lodówki/regału, na którym ulokował się Colin. - Przeżyjesz, będziesz miał mnóstwo dzieciaków, będziesz patrzeć, jak dorastają - zaczął wywód godny Jacka, tego z Titanica. - A nie, czekaj, jesteś gejem... Zostaje surykatka! Albo surogatka. Surykatka, tak, surykatka urodzi ci piękne dzieci, ale tylko nie z tym Richardem, ok? PRZEŻYJESZ, OBIECAJ MI - darł się, zagłuszając rwące fale rzeki.
To były drzwi z regału, służącego jakimś mugolom za lodówkę. Miały z dwa metry kwadratowe powierzchni, ale Colin ulokował się tak, że tylko on się zmieścił. KRZYŻEM tam leżał. - OK OBIECUJĘ - wrzasnął, z bólem serca patrząc jak jego em pe czy odpływa w dal, wraz z całą kolekcją piosenek Davida Guetty i nie starzejącym się hitem "You touch my tralala", będącym niezawodnym elementem w każdej grze wstępnej. WRÓĆ, wróć, akcja czeka. - A teraz żegnaj, Joel - zawył żałośnie - Sorry, zmieściłbyś się tu, ale jakbym zgiął kolana to by mi zdrętwiały - dodał jeszcze rzeczowo, po czym zmienił pozę na godną Merlin Monroł.. Gdy tak seksownie półleżał, a Joel tonął, gdzieś nad nimi rozległ się dziki szum. Colin z miną wystraszonej surykatki (nie tej od dzieci, nie) uniósł głowę w górę i ujrzał najprawdziwszy MUGOLSKI HELIKOPTER. - AAAAAA JOEL AAAAAAAAA JAKIEŚ KOMANDOSY SIE SPUSZCZAJO Z HELIKOPTERA - ryknął, wciągając menrza na drzwi od lodówki, i przy tym prawie się topiąc - JAK CIOTKĘ PELĘ KOCHAM, ARESZTUJO NAS! Otóż to! Z super ruchomej lecącej w dół drabiny wychylał się przystojny mugolski komandos (dla przyjaciół znany jako strażnik miejski, a na imię miał Pszemek) i wołał do nich grubiańsko: - JA ROZUMIEM ŻE BYŁO BOŻE CIAŁO ALE PROSZĘ OPUŚCIĆ RZEKĘ TO JEST TEREN CHRONIONY ALBO BĘDĘ ZMUSZONY STĄD PAŃSTWA ODDELEGOWAĆ PROSTO NA NAJBLIŻSZĄ KOMENDĘ!
Joel z nietęgą DAFUQ miną obczajał poczynania swojego nieziemsko seksownego męża, dzielnie płynąc za regałolodówkodrzwiami kraulem, aczkolwiek czasem zmieniając styl na żabkę, coby za bardzo czterogłowego ud nie przeforsować. Z ustami pełnymi wodorostów/planktonu/rekinów/wyrzuconych lodówek dzielnie wołał na pomoc płynącą nieopodal afroamerykańską załogę statku, ale łajba chyba kradziona i cwaniaczki odpłynęły hen hen daleko. Pewno się bali, że zdesperowany Joel to tak naprawdę okradziony właściciel statku i teraz buńczucznie wygraża im pięścią, no popatrzcie, szefu nawet tu znany no no. W końcu Garcon w akcie desperacji zaczął popychać Colina, coby się posunął, burcząc przy tym 'No weszła mi do tego, franca, GARY MUW AUT'. Gary go wciągnął, na co Joel mu pociągnął (ach! ta wyrafinowana gra słów) to jest zdzielił ręką przez tę blond czuprynę, coby nie panikował, wszak dobry Pszemo nie jest zły, dobry Pszemo jest strażnikiem. Francuz już chciał posłusznie opuścić Tamizę ze skruszoną miną, ale to, co usłyszał, zupełnie go przerosło! - PANIE CO PAN MÓWISZ, BOŻE CIAŁO BYŁO A MY JAJEK NIE POŚWIĘCILI, CO PELA POWIE, CO POWIE - lamentował załamany, plując wodorostami na swojego rozkosznego męża. Zakrzyknął coś w stylu 'BIER NAS PANIE!!!' na co Colin chichotał jak pojebany z miną bardziej dwuznaczną niż If You know wkat i mean!, za co wszedł na helikopterową linę drugi. Za mundurem Garcony sznurem, he he. Oddelegowani na bezpieczny ląd wykonali brawurowy skok z helikopterowej drabinki niczym w Mission Impossible, prosto w krzaki, wykrzykując przy tym nieśmiertelne frazy w stylu 'JERONIMOOO', 'NAS NIE DOGONIAT', no i, rzecz jasna, 'JESTĘ KRULĘ RZYCIA'. Bojowy nastrój nie opuścił ich nawet, kiedy zostali wzięci za ekshibicjonistów przez miejskie mohery wyposażone w torebki i skillsa dwuręcznego władania parasolką jako bronią całkiem poręczną. Ostatecznie jakoś się wyrwali, pędząc... Po sos do spaghetti, zapewne.
Rok czasu... Jak wszystko może się zmienić przez rok czasu? Tamiza zdecydowanie bardziej śmierdzi. Czy Londyn nie chce już przeznaczać pieniędzy na oczyszczanie miasta? Cassandra usiadła na najbliżej brzegu, jak było to najbardziej możliwie, podkulając nogi do brody. Nie poznawała miasta, wszystkie twarze ludzi wydawały się jej być obce. Obwiniała się za cały ten prawie dwuletni kocioł uczuć. Jak nie ten to tamten. Mówili - słuchaj serca. Mówili - kochasz, to wiesz. A ona dalej po prawie rocznej terapii nie wie, kogo kocha, czy lubi siebie i co do cholery robi z walizkami nad śmierdzącą Tamizą. Poprawiła swoją spódniczkę w jagodowym kolorze, aby nie odkrywała jej ciała. Wtedy błysnęła na szczupłym palcu obrączka. Jakże była zdesperowana, prosząc urzędnika Ministerstwa Magii o jedną obrączkę. Nawet nie miała siły kłamać, rozpłakała się na środku korytarza, padła na kolana i prosiła o durną obrączkę. Wartą pół galeona. Tandetniejszej ozdoby nie widziała nigdy. Nawet na targu w Sajgonie sprzedawaliby coś lepszego. Podniosła dłoń do twarzy, aby wargami nieco musnąć obrączkę. Dlaczego decyzje zawsze są tak trudne?! Obok niej przejrzał jakiś młody chłopak z lodami. Nawoływał tak głośno klientów, że aż rozbolała ją głowa. Walizki postawiła wokół niej, rozmyślając, gdzie teraz pójdzie? Co ma zrobić? Wszystko wydawało się tak cholernie obce. Wyjęła z kieszeni spódniczki kartkę, na której były napisane "Złote myśli" z dopiskiem "przeczytaj, gdy Ci będzie źle". Zgniotła kartkę, bardzo mocno, na swe anorektyczne siły i wyrzuciła prosto do Tamizy. Niech ginie śmieć.
Biorąc pod uwagę fakt, że ostatnio wykazał się względną aktywnością w swojej robocie, dostał małą premię od Hampsona. I zbierane przez dwa lata pieniądze odłożył w końcu na coś, co powinien mieć już lata temu. Swój własny jacht. I teraz był w końcu prawdziwym, cholernym kapitanem. Ostatni miesiąc nie spał w murach zamku chociażby jeden raz. Zwodował jacht na jeziorze i tam spędzał większość czasu, z radością ośmioletniego dziecka odkrywając wszystkie skrytki, przeglądając wszelkie zakamarki i próbując nauczyć się żeglować. Nie miał przecież o tym zielonego pojęcia. Jakoś zaczynało się układać. Był w stanie rozmawiać z ludźmi całkiem normalnie. Już tylko czasami musiał gryźć się w palce, by nie wysłać kolejnego listu. By nie wrócić. Na Boga, nic nigdy nie wymagało tyle siły. Ale dawał radę. Ograniczył alkohol, już nie dopuszczając do sytuacji, w których pierwszoroczniaki widziały go rzygającego pod murami zamku, chwiejącego się na nogach i grożącego, że im nóżki z tyłków powyrywa. Cóż. W każdym razie, Morph przechadzał się właśnie rześkim krokiem wzdłuż Tamizy. Śledził wzrokiem leniwy nurt wody, wyobrażając sobie jak ślamazarnie płynąłby tutaj jego nienazwany jeszcze statek. Rozglądał się za jakimś sklepem wędkarskim, gdyż miał ochotę na kilka dni spędzonych na środku jeziora, w całkowitej ciszy i samotności. Wszyscy wyjechali do Egiptu, i dobrze. Najlepszy zamek to pusty zamek, przynajmniej w jego obecnym stanie psychicznym. Poza tym, ciekaw był, czy złowi jakiegoś trytona, hee-! Nie wsłuchiwał się w rozmowy ludzi, ignorował ptasi śpiew. Lekki uśmiech pojawił się na ustach mężczyzny, gdy zauważył małego oberwańca sprzedającego lody. Zdecydowanie przydałaby mu się jakieś śmietankowe wyzwolenie od tego upału. Podszedł zatem do niego, wziął sobie - na bogato! - cztery gałki (zapewne za ostatnie pieniądze, bo wykosztował się skurwysyńsko na ten jacht), z których dwie spadły na ziemię w sekundę później. Serce przeskoczyło jedno uderzenie. Miodowe refleksy na włosach, postura przypominająca niemalże patyczek. Ostre, kościste nadgarstki, smukła szyja widoczna dzięki włosom odgarniętym na jedno ramię. Jagodowy kolor oplatający cieniutkie uda. Zamrugał gwałtownie. To nie mogła być ona; widział ją wszędzie, wciąż, codziennie. Pareidolia. Cień jej uśmiechu w jakiejś nieśmiałej uczennicy; struktura kostna jej policzków u kasjerki w spożywczym; błysk orzechowego koloru na billboardzie z jakąś modelką. A potem sprowadzenie na ziemię, to nie ona, to nigdy nie była ona, nie jej kolano, nie jej chód. Nikt nie chodził tak jak Cassandra. Miał odejść, ale nie mógł. To pewnie kolejna taka sytuacja, gdy czas zamraża się na chwilę, a krew zaczyna płynąć szybciej w jego żyłach. Gardło zawiązuje się w supeł, a on zagląda w twarz dziewczyny, by zaraz przekonać się, że to nie ona. I krótka chwila nikłego rozczarowania zastąpionego za sekundę potężną ulgą. Podszedł o krok, wychylił lekko w prawo. A potem stanął, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Jezu, kurwa, Chryste, tym razem to naprawdę była Cassie.
A ona zapewne zrobiłaby teraz wszystko, aby dać mu czek i powiedzieć : „kapitanie, błagam, jak najdalej stąd”. Tym jachtem, już bez mostów i przepaści. Omijałby mosty, prawda? Nie oddałaby już tej obrączki. Straciła za nią za dużo godności, wspomnień. Bo te uśmiechnięte naleśniki chodziły za nią zbyt często. Dlaczego nikt nie potrafi ich tak robić? Hogwartu nie widziała od dawien dawna. Była pewna, że szpital skontaktował się z jej rodzicami, a ci ze szkołą, informując dyrektorka o „chwilowej (prawie rocznej) niedyspozycji córki”. W końcu poronienie, rozwód, ogólny brak zdecydowania, to poważna choroba zakończona na braniu mugolskich medykamentów, aby ten durny świat skończyć. I nie udało się, wiedziała, że mugole nie są po jej stronie. A była taka miła dla nich! Niech ktoś po prostu ją stąd zabierze. Chwyciła jakieś kamyki w dłonie i jeszcze bardziej chciała dobić kartkę pozytywnych myśli. Ci psychiatrzy naprawdę mają nierówno pod sufitem. Wyrzucają ją na bruk i myślą, że sobie poradzi. A co miała napisać do swoich rodziców? Matki, która przeżywa zapewnie lesbijskie orgazmy w Maroko? Albo Chucka, który zaraz by tu przyleciał na swojej wypasionej miotle i kazał jej jeść, bo „znowu schudła”. Idźcie wszyscy do diabła. Jeszcze bardziej chciała wyklinać chłopaczka od lodów. Jak można było się tak głośno drzeć? Przecież lody nie poprawiają humoru. Przynajmniej nie jak się je samemu. Posiłki w ogóle nie można spożywać w samotności, Cassandra wie o tym najlepiej. Miała ochotę rozebrać się, tu w centrum Londynu, wskoczyć do wody i próbować oddychać pod nią. Może chociaż to się jej uda. Znów rzuciła kolejne kamyki . Niech giną, niech zabijają pomału te „pozytywne myśli”. Nie czuła, że jest obserwowana. Zajmowała się cały czas swoją obrączką, tylko jej, która nie miała żadnej wartości. To przecież nie ten kawałek metalu całował Morph, to nie ten kawałek metalu wyrzuciła w Londynie, to nie ten kawałek metalu zginął w czeluściach pod mostem. Zamknęła oczy i wodziła obrączką po wargach. Kiedy to wszystko miało swój sens? Czy Tamizą da się przepłynąć jakoś do Paryża? Do Dover? Chciałaby zobaczyć klify, bardzo tęskni za nimi. Nagle ktoś zgasił jej światło, a dokładniej zasłonił i to w bardzo brutalny sposób. Otworzyła oczy przerażona i zerwała się na równe nogi. Boże. To niemożliwe, to jakiś absurd, może powinna zawrócić do psychiatryka? Nie była pewna, czy brała jakieś prochy przed wyjściem, może to tylko zwidy? Automatycznie schowała obrączkę do kieszonki, czując, że przeżywa mały, bardzo psychosomatyczny zawał. Przygryzła dolną wargę, licząc, że tak zniknie ta jawa. Nic, się nie dzieję, znów tkwi w obłędzie. Mówiła, do cholery, krzyczała, że mają jej teraz nie wypuszczać! To za szybko, za szybko! - Cześć. – powiedziała drżącym głosem, nie wiedząc czy rozmawia sama ze sobą czy tak naprawdę Morph tu stoi przed nią. Pieprzony los, tak bawić się dwojgiem ludzi? Drżała jej warga, dokładnie ta, którą jeszcze nie dawno dotykała obrączki. Wyciągnęła chudą dłoń w stronę Morpha. Chciała pogłaskać jego policzek, powiedzieć, że tęskniła i przeprasza za ten koszmar, który zafundowała im. Nie potrafiła. Chwyciła za jego loda, polizała go, lekko krzywiąc się z powodu smaku. - Jagodowy byłby lepszy, wiesz? – dodała, oddając słodki przysmak właścicielowi.
Obserwował w milczeniu, jak wrzuca kamyki do Tamizy. Kątem oka zauważył walizki przy jej drobnej, wychudzonej postaci, ale nie był w stanie oderwać wzroku od jej osoby, by przyjrzeć się bliżej gabarytom i ewentualnej ilości bagażu. Niemalże cofnął się o krok, gdy zerwała się na równe nogi. Spojrzeniem szybko podążył w górę, za jej twarzą, jej wzrokiem, jej przerażeniem wypisanym w orzechowych tęczówkach. Nagle wróciło kilka nieprzyjemnych wspomnień; w podobnej odległości stali na moście, on po lewej, ona po prawej, przed nimi przepaść, tym razem wypełniona wodą. Tylko dzień nie był zimny, tylko nie otaczali ich ludzie. Dopiero wtedy stali się dla siebie obcy, idealnie rozegrawszy łańcuch nieznajomych-przyjaźni-zauroczenia-miłości(?)-nieznajomych. - Cześć - odparł cicho. Gdy zabrała mu loda z rąk, palce Morpha zastygły w takiej pozycji, jakby wciąż go trzymał. Nie mógł, tak najzwyczajniej i po ludzku, odepchnąć od siebie kilku skojarzeń, gdy jej język wysunął się spomiędzy różowych, pełnych ust. Na Boga, był przecież tylko człowiekiem. Skrzywił się, zmarszczył brwi, potrząsnął głową, gdy powiedziała o jagodowym smaku. Wewnątrz. Jego cielesna powłoka uśmiechnęła się niemal niezauważalnie, twardo, krzywo. Co miał powiedzieć? hej, moje dziewczę, jedyne, które kiedykolwiek kochałem, szkoda, że bez wzajemności, cześć, co u ciebie, znalazłaś pocieszenie w czyichś ramionach, zaraziłaś kogoś miłością do kawy z pieprzem, pieprzysz się z kimś w rytm piosenek, które pokazałem ci jako pierwszy? cześć, cass, cześć moja była żono, cześć matko moich dzieci, miło cię spotkać tak przypadkowo w ten jebany, słoneczny dzień, miło widzieć, że radzisz sobie źle, widzę to po tobie, kurwa, ja pierdolę, kurwa, nie, cass, naprawdę, chciałbym tylko żebyś była szczęśliwa, ale to tylko z jednej strony, z drugiej zasługujesz na najgorszeinajlepszebożeodejdź, czemu tym razem naprawdę okazałaś się sobą - Przejadły mi się owocowe smaki - odparł po chwili, gdy rożek z powrotem wylądował w jego dłoni. Odechciało mu się tych pierdolonych lodów, śmietankowe strugi z wolna zaczęły spływać po słodkim waflu, a potem po jego palcach. Odchrząknął, uciekł wzrokiem gdzieś na Tamizę, potem na prawo od niej, potem na te walizki, znów na jej twarz. - Nie widziałem cię od dawna w Hogwarcie - rzekł po dłuższej chwili wypełnionej naprawdę niezręczną ciszą. Wiedział, że mogła wysunąć argument swojej zdolności do metamorfomagii, ale chuj. On by wiedział. Poznałby ją wszędzie. W każdej postaci.
Milczenie, to było najgorsze, co mogło być. Z innymi fajnie jest nic nie mówić. Można wtedy właśnie rozkoszować się lodami, śmierdzącą Tamizą, ciepłem i kamykami o niepowtarzalnych kształtach. Bo to było właśnie niesamowite w skałach, każda różniła się od drugiej. Jedna miała taki okrąglutki kształt, a kolejna zaś kanciasty. Tymi właśnie najlepiej rzucało się do wody. Najlepiej topiło pozytywne myśli. Gdy cofnął się o krok, znów do niej dotarła fala wspomnień, kiedy stali się dla siebie zupełnie obcy. Pan Phersu, pan kapitan profesor Phersu. Nie Morph, nie pirat, nie sam kapitan, pan kapitan profesor Phersu. Bała się, tak cholernie się bała, że wyrwie ją tę obrączkę i utonie razem z „pozytywnymi myślami”. Broniłaby ją. Na tyle ile miałaby siły nie stanąć przed nim i zacząć płakać. I obwiniać za wszystko, o to, że nie przykuł jej do łóżka, powiedział, że kocha i poczeka, aż przejdzie jej to wszystko. Ta cała abstrakcja! Bo przecież ona chciała być po prostu kochana. Przytulona. Co słychać? Nadal jesteś kapitanem? Masz prawdziwy nóż? Krzyczysz „ahoj” do nieznajomych? Masz kogoś? Powiedz na litość że nie. Nie chce, abyś miał. Bo nie możesz mieć. Bądź egoistką, Cassandro. Skoro Ty nie jesteś szczęśliwa, to nikt w tym trójkącie nie osiągnie stanu euforii i zadowolenia ze swojego życia. Nikt. Bo tak jest i koniec kropka. Jak człowiek jest samotny, to nie może być szczęśliwy. Na chwilę zerknęła na jego lewą dłoń. Nie miał obrączki, nie ma żony. Poczuła dziwną ulgę. Taką niewyobrażalną, gdzieś w okolicach serca. Może nie zapomniał o niej, może znów będzie mogła do niego przychodzić na przypalone ciastka, na herbatę z rumem a raczej rum z herbatą. Zdziwiona spojrzała na niego. Chciała zaproponować czy usiądzie z nią czy się przejdą czy… mogą pobyć razem? Po prostu. Nawet milczeć, chociaż ten sposób spędzania czasu ranił ją od środka, po raz kolejny. A i tak już przecież była pusta. Ileż można marzyć o ucieczce? Żyć tylko jednym tym marzeniem. Zabrała mu loda, który cieknął po dłoniach i zaczęła go z powrotem jeść. Jezu, jak dobrze mieć coś normalnego w ustach, coś co można kupić, coś co w ogóle można zakwalifikować jedzenia. - Widocznie jadłeś je sam albo z nieodpowiednim towarzystwem. Lody nie mogą się przejść, rany, jak ja tęskniłam za tym smakiem. – rzekła zafascynowana, próbując oczyścić rożek ze smug idealnie śmietankowych. Powinna zapytać czy może, ale czy człowiek nie widzący cywilizacji przez cały rok może pamiętać jak się zachowywać? Jej wspomnienia są dość rozmyte. Pamięta tylko, że bolało i boli nadal. - Od roku tam nie byłam, od roku nie widziałam świata. Pokażesz mi go teraz? Cokolwiek, zrób coś ze mną. – powiedziała coś desperacko. Po prostu nie zostawiaj mnie samą. Nie dam sobie rady, Morph, rozumiesz? Proszę, Kapitanie, wypłyńmy daleko.
don't speak to me this way don't ever let me say don't leave me again Ale nie kochała jego. To nigdy nie był on. Gdyby tylko pamiętał, że wyrzucała mu, wyrzygiwała przed nim swoją prawdziwą miłość do Willa, w noc w którą się pobrali. Nie pamiętał. Cóż, alkohol jest zdradliwy. Bolało go samo patrzenie na nią. Nie mógł się zdecydować, co do niej w tej chwili czuje. Obrzydzenie, za to co mu zrobiła, za to że pozwoliła mu wierzyć, że jest szczęśliwy? Tęsknotę, bo od tak dawna nie miał możliwości zatopienia palców w jej jedwabistych włosach? Gorycz, bo odebrała mu całe szczęście świata i stała teraz przed nim, beztrosko wyrywając mu lody z ręki i mówiąc coś względnie wesołym tonem o jagodowych kulkach? oh, you never felt this lost before and the world is closing doors i never wanted anything more - Jak to - zapytał tępo. Nie, raczej powiedział. Nie był w stanie nawet nadać temu intonacji pytającej. Stał nieruchomo; nie słyszał już nic. Szumu Tamizy, krzyków sprzedawcy lodów, śmiechów grupek dziewcząt przechadzających się wzdłuż rzeki. Świat ograniczył się tylko do Cass, jej głosu, ruchów i zapachu, który ledwo docierał do niego spomiędzy tej metrowej odległości. Najbardziej na świecie pragnął powiedzieć "dobrze" i wziąć ją w ramiona, i znaleźć jakąś karuzelę i wskoczyć razem z nią do samochodzików, które rozbijają się o siebie na jakimś pierdolonym, magnetycznym polu. Zrób coś ze mną. Nie wiedział, czy znów chce się nim zabawić. Nie wiedział, dlaczego te słowa przechodzą jej gładko przez gardło. Przecież nie mógł. Powinna być świadoma tego, że nie mógł. Ledwo dał radę się pozbierać, w ciągu pierdolonego roku. Chociaż tak naprawdę to nigdy się nie stało. Wciąż był wrakiem, wciąż dudniło mu w uszach nie życzę Ci śmierci. Wtedy dołączyłbyś do naszych dzieci.. Nigdy nie wracaj, Phersu. Milczał znów dłuższą chwilę, tym razem nigdzie nie uciekając wzrokiem. Patrzył wprost na nią. Ciężko było zarejestrować uczucia przewijające się w zgaszonych, lazurowych tęczówkach. Zrezygnowanie, hardość, wahanie, czułość. - Nie ma nic do pokazania - powiedział ochrypłym głosem, wyciągając z kieszeni spodni chusteczkę i wycierając dłonie lepiące się od słodkiego, śmietankowego sosu. - Nic się przecież nie zmieniło.
Cassandra Lancaster była jakimś emocjonalnym wrakiem, dzieckiem, które nie potrafiło się zdecydować. Czy można kochać dwie osoby na raz? Tęskni się i za mamą i za tatą, gdy jest się daleko , gdzie nawet sowy nie potrafią latać. A tak przecież wygląda każda tęsknota. Ona też tęskniła za nimi, za Morpheusem, kapitanem Phersu i Williamem. Chciała ich obydwu albo sama chciała przestać żyć. Bo musi ich mieć obydwu. Każdy z nich wprowadził do jej życia coś nowego, niespotykanego. Nie potrafi wybrać, a już w ogóle nie jest w stanie żyć sama. Przytul mnie, Morph i zabierz w podróż. Weź mnie ze sobą, weź mnie. Czy można ot tak pozbyć się złych wspomnień? Cassandra właśnie tego nauczyła się w psychiatryku. Musiała mówić o tym, co ją boli, a co jeśli po prostu wyrzucić ból i zostawić to co najlepsze? Zamieniła każde doświadczenie w coś dobrego, po to, aby stworzyć iluzje. Rzeczywiście nie powinna. Zostałaby tam dłużej… Ale z drugiej strony, może wtedy nie spotkałaby Morpheusa. Bardzo pragnęła zatopić smukłe palce w jego włosach, jeszcze raz powiedzieć, jak kocha jego brodę. - Jedzenie tylko smakuje jak jesz je z kimś. – i aby udowodnić swoją rację, znów oddała mu loda, a raczej przystawiła do ust, żeby śmietankowy raj nie zmarnował się na jakimś brudnym betonie. To byłaby najokrutniejsza śmierć dla takiej pyszności. Mógłby się tak mścić na każdym lodzie, żeby zlikwidować swoją złość na Cassandrę. Weź mnie na karuzelę! Zakręćmy światem razem. Położyła dłoń na swojej kieszonce, aby nie zabrał jej pamiątki – nie pamiątki. Wciąż czekała aż zaopiekuje się owym lodem. - Powiedz, że masz rum albo tu jest monopolowy i kupimy rum. – powiedziała znów gładko. Ona naprawdę zapomniała. Chciała się po prostu uwolnić ze swojego szaleństwa, zrobić coś, czego nie mogła przez cały rok. Ileż można siedzieć, gapić się w jeden punkt i dyskutować o wpływie prozacu na jej dalsze życie? „Jestem czarodziejem, doktorku…” „To doprawdy ciekawie Cassie”. Była wariatką i w świecie mugoli i w świecie magii. Nie chce się bawić, chce zacząć żyć. - Wszystko się zmieniło, kapitanie! – dodała nieco głośniej – Tamiza bardziej śmierdzi, tu pojawiły się kolejne drzewa, Ty masz dłuższą brodę, kocham ją, wiesz? Nie ma tego sklepu, gdzie kupowaliśmy babeczki. Londyn jest obcy, Tamiza też. Zrób coś ze mną, teraz i dziś. Nie zastanawiaj się , na Merlina! – rzekła, zauważając na dłoni bransoletkę ze szpitala psychiatrycznego. Prędko za nią szarpnęła i znów wyrzuciła do wody. Jakby tylko Tamiza mogą zatopić jej przeszłość. Opuszkami palców dotknęła jego ręki, która trzymała chusteczkę. – Proszę, Morpheus.
don't let me make the same mistake again Zacisnął palce na rożku, tak mocno że wafel pękł pod jego palcami, lody zapadły się do środka w studnię śmietankowej przepaści, a Morph bezczelnie zamachnął się i wrzucił ruinę lodów do Tamizy. Może kaczki skorzystają, czy coś. nie chciał powiedzieć nie, cass, to tak nie działa, nie możesz teraz udawać, że wszystko jest dobrze, jesteśmy przyjaciółmi i możemy iść razem się najebać, do kurwy nędzy, boli mnie samo patrzenie na ciebie, mała - Monopolowy jest za rogiem - powiedział za to, wskazując gdzieś dłonią opływającą w białe strużki. Otworzyła usta i zaczęła mówić. Nie wiedziała, nie zdawała sobie sprawy... a może wręcz przeciwnie, chciała każdym słowem wbijać sztylet w jego serce, napełniać jakąś fałszywą nadzieją, która od razu odrzucał i obracał w proch, kochałam twoją brodę - kochałem ciebie, kurwa, kochałem tylko ciebie, najbardziej na całym świecie, na Merlina, dlaczego życie było tak skurwysyńskie i stawiało takie przeszkody na drodze do normalności? Podążył wzrokiem za bransoletką lądującą w wodzie z cichym pluskiem i znów spojrzał na nią, bez jagodowego płaszczyka, ale w jagodowej spódniczce, ze zmęczonym, chorym spojrzeniem i obrączką na palcu. Zastygł; nie miał nic do powiedzenia. Nigdy w życiu nie zmagał się z tyloma sprzecznymi uczuciami na raz. Chciał zabrać ją, gdziekolwiek, trzymać chociaż przez chwilę w silnych ramionach; chciał splunąć jej pod nogi i odejść, bo wiedział, że mogłaby tylko zranić go jeszcze bardziej. Chociaż nie, tak się nie dało. Zranić go tak okrutnie jeszcze jeden raz. Spiął się w sobie, gdy dotknęła jego dłoni, zamrugał, przygryzł wargę i spojrzał na nią. Chciał być w tej chwili niemiły, najgorszy, okrutny, chciał kazać jej wracać do Willa, by to jego prosiła, chciał zaśmiać się jej w twarz, odtrącić wychudzoną dłoń i pokręcić z rozbawieniem głową. - Chodźmy.
Poddaj się szaleństwu Uśmiechnęła się, pierwszy raz odkąd ze sobą rozmawiają. Czy nie było tak idealnie? Nie rzucali się sobie do gardeł. Nie wyzywali, nawet w myślach, oby. A najcudowniejsze było to, że nie spędzali czas, milcząc. Bo wtedy mogliby zacząć wspominać, a to zupełnie pogorszyłoby sprawę. Cassandra nie chciała pamiętać. Nawet miała ochotę wyciągnąć do niego dłoń i na nowo się przedstawić. To chyba nie było trudne. Zacznijmy dziś od nowa. Otworzyła szeroko usta, gdy z taką brutalnością pozbył się loda. Ona naprawdę miała na niego ochotę! Smakowałby o niebo lepiej, gdyby razem go jedli. A nie mordowali, gorzej jak psa. Już uniosła dłonie, aby go złapać, ratować, cokolwiek. Nie mógł tak zginąć! A Morpheus go wyrzucił, wrzucił dosłownie do jej przeszłości. Tamiza coraz bardziej zaśmiecana, Tamiza nie zniesie więcej (eks)małżeństwa Phersu. - To było… bardzo brutalne, Morpheus. – rzekła lekko drżącym głosem. Czy z nią zrobi to samo? Była przecież tak samo krucha, delikatna. Rożek i lody śmietankowe stanowiły swojego rodzaju harmonie, były symbiozą ; tak jak kiedyś oni. Tak, Cassandra zdecydowanie nie zdawała sobie sprawy, ile ważą jej słowa. One były częścią jej pragnień, jej samej, a nie skutkiem skomplikowanego procesu myślowego. Podała mu chusteczkę, która znajdowała się tak blisko nieszczęsnej obrączki w kieszeni. Chwilkę poczekała, aż zmyje krew, dowód swojej zbrodni i za chwilę złapała go za rękę. To było dziwne uczucie, takie dziwne znajome. Zaraz jednak znieruchomiała, patrząc na walizki. Co ma z nimi zrobić? Skryła się za jego plecami, wyjęła różdżkę i wpierw szeptnęła „evanesco”, aby ukryć walizki, a następnie „locomotor”, czyli zaklęcie przenoszące. A jedyny adres, jaki pamiętała w głowie to Piccadilly Circus 23. Znów odnalazła jego dłoń i po prostu zaczęła go ciągnąć w stronę ruchliwej ulicy, zupełnie nie przejmując się samochodami. Wpierw zaczęła się kierować w lewo, spoglądając na Londyn inaczej. Dziś będzie wyjątkowy dzień. - Tym rogiem? – spytała, przebierając wesoło nogami. Nawet nie stresowała się, że właśnie przed nimi samochód zatrzymał się z piskiem. W końcu ona „nie żyła” od roku, w końcu skoro miotła potrafi się na zawołanie zatrzymać to i auto także. Kierowca coś krzyczał, to chyba było zdecydowanie na nich. A zupełnie niepotrzebnie! Cassandra pokazała mu język i zaczęła biec, chcąc znaleźć ten monopolowy, butelkę otworzyć dokładnie przed nim i wypić za coś nowego. - Piracie, jak dobrze orientujesz się na lądzie? – rzuciła gładko, wchodząc do sklepu. Zrobiła dokładnie tak jak chciała. Kupiła ich rum, który kiedyś w gospodzie pod świńskim łbem dostarczył im za dużo procentów i podłoga stała się niebezpieczna. Szkoda, że w mugolskich sklepach nie ma ognistej whisky. Zaczęła się siłować z butelką, aby ją otworzyć, ale nie dawała rady. - Otworzysz, proszę? – spytała po chwili, znów dobijając się myślą jak bardzo jest krucha. Jakby tylko w psychiatryku dawali im butelki! Mogłaby poćwiczyć. Pragnęła się upić, tak jak kiedyś, za czasów szkoły w VII klasie. - Zaprowadź mnie do parku.
Niemalże zazgrzytał zębami, gdy oskarżyła go o brutalne potraktowanie loda. W jednej chwili wzburzyła w nim się krew i miał ochotę wyrzucić jej na nowo sto tysięcy rzeczy, wykrzyczeć jej w twarz, odwrócić się na pięcie i odejść. Ale nie mógł. Nawet by nie zdążył. W ułamku sekundy zniknęły jej walizki, a koścista dłoń ujęła jego rękę i pociągnęła za sobą. Nie rozumiał w tej chwili absolutnie nic, nie rozumiał jej radosnego podskakiwania, pokazywania języka kierowcom, beztroskich odniesień do okresu życia, w którym był jeszcze szczęśliwy. Zanim sama bezwzględnie mu to odebrała. Machinalnie niemal usłuchał jej prośby i otworzył rum, wręczył jej butelkę. Dopiero potem lazurowe spojrzenie rozjaśniło się lekko, a Morpheus potrząsnął stanowczo głową. Zaprowadź mnie do parku. - Nie. Nie była już jego małą, słodką Cass. Już nie liczył jej rzęs wczesnymi porankami, gdy jeszcze spała, nie kochał się z nią w mieszkaniu pachnącym cynamonem, nie pił już kawy z pieprzem i mdliło go na myśl o naleśnikach. Nie mogła teraz, od tak, udawać, że wszystko może być między nimi dobrze, że zapomnieli o wszystkim, że zbudują jakkolwiek normalną relację na nowo. Nie potrafiłby tego zrobić. Z jednej strony rozszarpywała go rozpaczliwa chęć bycia przy niej, obserwowania, jakiejkolwiek, kurwa, świadomości o tym, jak żyje. Co zjadła dziś na śniadanie, jaką założyła sukienkę. I nagle znów chciałby jej, ich, wszystkiego. Chciałby i próbowałby to zdobyć. I niezależnie od wyniku tych starań, w końcu odsunąłby się od niej, pełen niepewności, urazy i frustracji. Zbyt go zraniła, by teraz uśmiechać się do niego miękko i znów kazać się traktować jak księżniczkę. Nie była już jego ukochaną zamkniętą w wieży. Wieża runęła, a Cassandra w duchu i tak pragnęła, by kto inny zebrał gruzy, by w końcu odnaleźć pomiędzy nimi chudą, jasną dłoń. Nie Morpheus. Pokręcił głową raz jeszcze. - Wybacz, Cass - powiedział sucho, bezosobowo. W gardle paliły go jego własne słowa. - Jestem bardzo zajęty. Jeżeli chcesz to wpadnij do mnie w Hogwarcie, czy coś. Może będę mógł ci pomóc z papierami, jak będziesz chciała wrócić na studia.
Czy chęć życia, ta udawana, mocno naciągana, jest bardzo zła? Czy miała chwycić go za rękę, pocałować w nią, westchnąć i powiedzieć: Na Merlina, Morpheus tak mi źle. Przecież Cassandra tak nie potrafiła! Ukrywała w sobie każdy smutek, aby potem wyżyć się na własnym ciele, mówiąc jaka jest przeogromna, jak nie cierpi siebie za tego pieprzonego loda śmietankowego, ile to będzie brzuszków? 600? 600 powinno wystarczyć. A potem wszystko zwróci, drwiąc sama z siebie, że jest taka słaba! Co miała mu powiedzieć? Przepraszam, że jestem podłą suką, ja chcę po prostu być kochana. Pokochaj mnie, polub mnie. Nie zostawiaj mnie samej. Bała się być sama. Cholernie… Wtedy wkradają się w nocy koszmary, które sprawiają, że budzi się z krzykiem i nie chce więcej wracać do łózka. Siadała na parapecie, zastawiając się, jak długo spada się z drugiego piętra. A potem szła ćwiczyć. Pragnęła nie wspominać. Czasem upijała się tymi historiami sprzed dwóch lat. Ale wtedy nawet prozac nie pomagał. Chwyciła radośnie butelkę, przykładając do niej usta. A więc tak smakował ten rum! Jak jej go brakowało! Nie potrafiła przypomnieć sobie tego gorzkiego smaku. Poczuła przyjemne ciepło w okolicach przełyku i… już mogła tańczyć. Najlepiej na jachcie. Nagle świat po prostu dla niej stanął. Jak to nie, co nie, czemu nie?! Spojrzała na niego swoimi wielkimi, orzechowymi tęczówkami jakby zupełnie nie rozumiała tego, co powiedział. Przecież nie mógł tak powiedzieć. Miał ją wziąć w ramiona, zaprowadzić do parku, potem do siebie, bo musi odebrać walizki, a potem… a potem ktoś powiedziałby słowa i ja też tam byłem, miód i wino piłem. Bo do cholery czemu nie?! Czuła się jakby ktoś zabrał jej lalkę i bardzo ją skrytykował. Jakby była naga i powiedział jej, że ma cholernie grube uda i brzuch. Odstawiła butelkę na pobliski murek, czując, że zaraz ją opuści. Jak to nie, czemu nie, dlaczego chcesz mnie tu zostawić? - Nie do parku? Nie ma sprawy, chodźmy nad Tamize. – odpowiedziała, postanawiając udawać, że to nie była odmowa, że jej nie zostawi. Bo przecież nie miał prawa. Nie mógł tego zrobić do licha! Nadal była sobą, nadal tą małą Cass, która nie potrafi odnaleźć się w dużym mieście. Mimo wszystko jej oczy się zaszkliły. Chwyciła ponownie rum w dłonie, przyciskając do ust. Nic nie jadła, szybko się upije, szybko zapomni. Przecież potrafi wyrzucać z siebie zbędne kalorie, potraktuje go jak kalorie, wyćwiczy, przećwiczy, zapije. Tak się kurwa nie da. Wzięła głęboki oddech, patrząc prosto w jego lazurowe oczy. Kłamał. Wiedziała to. W końcu była jego żoną! Matka jego dzieci, ich dzieci. - Dobrze. – powiedziała ciężko, czując, że zaraz się rozpłacze, zacznie tupać nóżkami i znów błagać na kolanach, aby coś jej dał. Och, Lancasterówna, gdzie Twoja duma! – Papierowe sprawy potrafię sama załatwiać. Tak, tak samo jak ich rozwód. Tak samo jak listy do niego, które podpisywała „kochająca Cass”. Przecież jest dużą dziewczynką i potrafi sobie radzić. Zdecydowanie musi przenieść gdzieś walizki, tylko gdzie ona się może podziać? - Na pewno Hogwart sobie bez Ciebie nie da rady, Kapitanie. Zwłaszcza, że są wakacje i jak dobrze kojarzę list od dyrektora, wszyscy ruszyli do Egiptu. Od kiedy przestajesz robić to na co masz ochotę? – rzuciła dość bezczelnie. Był Piratem, czyż nie? Oni okradali serca niewinnym niewiastom i nigdy nie zwracali. Zabierali największe skarby, byli bezwzględni. Tak samo i on teraz. Musi upić swoje serce! Natychmiast! - Dziękuję, że mnie kochałeś. – odparła, wzruszając ramionami. Przytuliła butelkę rumu i znów wparowała na ulicę. Ona nauczy używać prawidłowo hamulców kierowców.
Uśmiechnęła się nieznacznie podziwiając widok rozciągający się nad Tamizą. Te światła... i spokój. Tak, spokój... cisza! Coś niewyobrażalnego w tak dużym mieście jak Londyn! Przymknęła oczy i nie dbając o uczesanie pozwoliła by wiatr rozwiewał jej włosy. Słodkawy zapach wody oplótł ją szczelnie. Westchnęła. Przechadzając się tędy zawsze wyobrażała sobie, że jest w innym miejscu. W innym świecie, pozbawionym tego mugolskiego gwaru. Mimo, iż wychowała się w Londynie, to miasto w nadmiarze ją przytłaczało. Zwłaszcza teraz gdy nie było nikogo kto by ją tutaj trzymał. Otworzyła oczy. Rozejrzała się i dostrzegła pustą ławeczkę pod starym klonem.
Wróciła do Londynu po dniu pełnym emocji. Całe te spotkania...mistrzostwa itp. to nie dla niej. Zbyt wiele się wydarzyło aby mogła szybko dojść do siebie. Być może tylko jej udało się wydostać z przepełnionych wilkołakami trybun. Przebiegła szybko po wilgotnej jeszcze trawie i ruszyła w stronę mieszkania aby zapomnieć o tym co się wydarzyło. [z/t]
Wakacje, wakacje, niby ciepło, wesoło, ale jakoś tak...mugolsko. Nie to, żeby Haydem miał coś do nich. W sumie matka jest mugolką, ojciec żyje tak jak oni. Nudy. Wszystkich wcięło do Egiptu albo na wakacje do cioci. Lipa. Zawsze mógł skrzyknąć Rainę i Farleya, ale on ugania się znowu za jakąś dziewczyną, a ona od kilku tygodni nie daje znaku życia. Rodzice raczej niespecjalnie się przejmują, co się z nim aktualnie dzieje, w końcu w swoim świecie jest już dorosły. Swoboda powinna cieszyć, i o tak, cieszy! Ale swoboda dzielona z kimś ciekawym cieszy jeszcze bardziej. Jak można cieszyć się latem nudząc się? Pozostało tylko włóczyć się po Londynie, nawiązywać szalone znajomości, wycinać kawały nieznajomym. Rozsyłać uśmiech w około, może zrobić sobie nowy tatuaż? Samotne wakacje wcale nie muszą być smutne. Można zwiedzić tyle miejsc, dowiedzieć się czegoś, poszpiegowac nieznajomych. A przede wszystkim, robić wszystkim i wszystkiemu zdjęcia. A potem te najzabawniejsze odkładać do specjalnego albumu. Tak, wcale nie jest tak najgorzej. Gdzie Haydena jeszcze nie było? Tak spacerując ulicą wzdłuż Tamizy, Hayden postanowił urządzić mały piknik. Kupił w pobliskim spożywczaku butelkę jakiegoś napoju gazowanego i paczkę słonych paluszków. Wybornie! Wybrał się więc na przyjemny skwer tuz nad rzeką, by jak grzeczny obywatel usiąść wprost na trawie, zajadać wałówkę i cieszyć się urokami natury. Nawet pięciu minut tak nie wytrzymał. Zwinął się, pozostawiając pod swym czujnym okiem bluzę wcześniej przewiązaną w pasie i na wpół zjedzone paluszki z butelką Sprita. Postanowił rozejrzeć się dookoła robiąc tym samym mnóstwo zdjęć mugolską lustrzanką. Swój ukochany magiczny aparacik niestety musiał zostawić, niestety. Tak podziwiając świat na swój sposób, przez obiektyw aparatu, dostrzegł unoszące się na powierzchni rzeki łabędzie. Zbliżył się do nich, aby uchwycić dobry kadr, na chwilkę, chwileńkę zostawiając portfel w buzie i resztę na pastwę losu.
W zasadzie wakacje nie przyniosły jej nic wielkiego. Oprócz jednego zasłabnięcia, paru obrazów i zbyt dużej ilości alkoholu, którym zapiła swoje smutki, związane z pewnym Czechem z krzywymi zębami, praktycznie łysą głową i chuderlawym ciałem. Cóż, już przyzwyczaiła się, że takie jest jej szczęście. Jeśli nie zakochuje się w geju, to w buntowniku, który zakochany jest w innej kobiecie postanawia wybić na drugi koniec świata i się do niej nie odzywać. Same problemy. Sprawy teraz wcale nie szły lepiej. Przyjechała na tydzień do matki, do Londynu. Nie wiedziała sama po co, skoro ta i tak nie miała czasu się z nią widywać oprócz ponurych kolacji. Za to jej brat staczał się z prędkością strusia pędziwiatra, w czarną dziurę, zwaną narkotykami. Dlatego chodziła głownie na zakupy. Matka dała jej dużo pieniędzy, a w końcu tutaj jest mnóstwo sklepów, których nie ma w jej skromnej wsi. Dlatego latała całe dnie jak dzika, kupując wszystkie jak najbardziej kolorowe i szalone ubrania. Ponieważ Trixie nigdy nie była zbyt rozważna, postanowiła, ze oleje wszelkie środki lokomocji i wybierze się na spacer wzdłuż Tamizy. Oczywiście nie wzięła pod uwagi faktu, że w takiej temperaturze prawdopodobnie się roztopi. Na dodatek była obładowana torbami ze sklepów. Wyglądała jak zmęczony muł. Zrobiła sobie chwilę przerwy, wzdychając głośno. Rozejrzała się zmęczona dookoła odgarniając włosy z oczu. Naprawdę, musi sobie zrobić jakiś trwalszy róg jednorożca z jej długich włosów, dopóki ich nie zetnie. Już nie mogła się doczekać wejścia do fryzjera i powrotu do krótszej, postawionej na cukier fryzury. Zapewne przez tęsknotę do jej byłego wyglądu, zauważyła chłopaka z jeszcze dłuższymi włosami niż ona miała teraz, który robił właśnie zdjęcia łabędziom. Była wprost przekonana, że już widziała takie dredy. Na dodatek fotografia to praktycznie dziedzina sztuki. A ona była artystka, czyż nie? Wzięła wszystkie swoje nieporęczne torby w dłonie i ruszyła w stronę chłopaka. Chciała zrobić to po cichu, żeby po pierwsze nie wystraszyć ptaków, po drugie jego, żeby mógł zrobić ładne zdjęcie. Ale oczywiście panna Froy nie jest urodzona pod szczęśliwą gwiazdą, dlatego, gdy była tuż przy nim, potknęła się o jedną z toreb i z hukiem upadła… pod nogi chłopaka. Wszystko wyleciało jej z rąk, gdyż Trix po tym jak rąbnęła na ziemię złapała szybko swoją obcisłą, zieloną sukienkę, by nie było widać jej majtek (z pewnością z ogromnym powodzeniem, skoro jej nogi były nad jej głową w chwili upadku). Gdyby nie fakt, że miała sandały, które oplątywały się po kolana, z pewnością spadłyby jej buty, tak jak spadł jej kolorowy, długi naszyjnik. - Super – powiedziała leżąc wciąż na ziemi i zaciskając pomalowane na pomarańczowo powieki. Naprawdę nie chciała otworzyć oczu, by zobaczyć bałagan jaki zrobiła i jak bardzo się wygłupiła.
Zdjęcia wychodziły dobrze. Ładne refleksy tworzone przez promienie słońca odbijające się w wodzie. Miliony małych, migoczących punkcików błyszczących się dzięki temu nieznośnemu, wciąż grzejącemu wytrwale słońcu. I te dumne, majestatycznie sunące po powierzchni Tamizy ptaki z nieskalanie białymi piórami elegancko wyginające długie szyje. Płyawają w szóstkę blisko brzegu, trzymając się niedaleko siebie, skubiąc swoje i sąsiada pióra. Świetne ujęcia. Cyk, cyk, cyk Uf, jak gorąco. Upał nie do zniesienia. I pomyśleć, że jeszcze tydzień temu wydawało się, że rzęsistej ulewie nie będzie końca. Ach, ta pogoda! Myślał tak Hayden gdy ocierał spocone czoło, aparat wieszając na szyi. Od dłuższej chwili słyszał sapanie i ciężkie kroki. Utożsamił je z jakimś otyłym jegomościem, który przybył na przymusowy spacer, lub ze strażnikiem pilnujących terenów zielonych. Także te odgłosy nasilające się z sekundy na sekundę zignorował. Łubudu! Nagle, nieoczekiwanie (jeśli nie liczyć odgłosów wcześniej opisanych) coś zwaliło się prosto pod nogi Haydena rozrzucając dziwnie swe członki, a to co niosło, wokół siebie. Gdy już ogarnął, że przed nim leży niewątpliwie człowiek, ba, nawet kobieta, mimowolnie parsknął krótkim śmiechem. Opanował się po chwili, jednak uśmieszek pozostał. Zerknął na ekran aparatu wiszącego sobie spokojnie na jego szyi. Zwarty i gotowy, a na ekranie takie wspaniałe ujecie Cyk W zasadzie nie było nawet słychać. Zreflektował się po chwili i wyciągnął rękę w stronę tego bezładnego kłębowiska kończyn, które coraz bardziej przypominało postać ludzką, ponadto dość atrakcyjną. O, cześć. - zabrzmiało trochę, jakby się ucieszył, że ją spotkał. - Nie fajnie się wywaliłaś, chodź. - Skwitował. Pomagając owej istocie wstać zauważył, iż ma ona obolała kostkę. Bo chyba nie zwichniętą? Czując się niczym superman zarzucił dziewczęca rękę przez ramiona, objął ją w pasie i pociągnął w stronę swojego majdanu, co nie było proste patrząc na to, że dziewczyna była trochę wyższa, kulała na jedna nogę i cała była jakaś taka bezwładna. Gdy już usadowił ja wygodnie na kocu, uśmiechnął się uroczo, powstrzymując się od ponownego wybuchnięcia śmiechem. Zadowalał się tylko cichymi parsknięciami. - Pokaż. - powiedział jak zawodowiec, po czym przystąpił do badania jej kostki nie patrząc na jakiekolwiek możliwe skargi czy protesty. - Myślę, że nie jest zwichnięta, jedynie stłuczona. Pewnie boli. - rzekł bardzo mądrym tonem. - Poczekaj tu. - rzucił ruszając w stronę porozrzucanych ciuchów. - Tylko przypadkiem nie zwiej – mruknął tak, aby dziewczyna przypadkiem nie dosłyszała. Użyłby jednego prostego zaklęcia i po problemie, ale cóż, świat mugolski jest tak irytująco ograniczony! Złorzecząc pod nosem, jednocześnie cicho śmiejąc się z dziewczyny, pozbierał wszystkie torby z fatałaszkami i owe luźno się pałętające. Co to, obkupuje się na następne dziesięciolecie? Wolał nie pytać. Jeśli o podobne pytania chodzi, można ich nie zadawać i żyć w spokoju, lub robić to i liczyć się z gniewem kobiety/uciekać na drzewo. Powrócił do niej, gdy już jako tako się ogarnęła i prezentowała się na prawdę ładnie. Ej, chwila, Ten makijaż, figura i w ogóle, czy to możliwe? Jak tam ona się nazywała? Nie ważne, sama pewnie tez nie wie jak on ma na imię. Ważne, że czarownica, rok wyżej na studiach. Huhu, ale mu się trafiło! Z przyjemnym uśmiechem na ustach dotarł do niej i złożył u jej stóp kilka toreb z jej zdobyczami, po czym klapnął obok niej na trawie. - Hayden Graves. - przedstawił się wyciągając do niej łapkę.
Świetny początek znajomości! Nie dość, że się przed nim wywaliła, to jeszcze na początku uznał, że właśnie podchodzi do niego sapiący grubas, a nie atrakcyjna artystka (którą chciałaby być). W każdym razie, stało się. Trixie nie pamiętała kiedy ostatnio miała tak słabe wejście. Otworzyła jedno oko, kiedy usłyszała parsknięcie śmiechem. W zasadzie miała nadzieję, że zobaczy jakiegoś brodacza ze zbyt wielkim nosem i pryszczami na całej twarzy. Niestety jej oczekiwania nie sprawdziły się. Nad nią stał zdecydowanie przystojny chłopak o alternatywnym wyglądzie. Jęknęła niezadowolona. - Hej – zaprotestowała, kiedy zobaczyła, że robi jej zdjęcia i spróbowała się podnieść, ale okazało się, że jej kostka na to nie pozwala. Spojrzała na niego zasmucona z powodu swojej nieudolności, kiedy ten powiedział o, cześć. Jakby właśnie na nią czekał, aż wywali mu się pod nogi. Zanim zdążyła odpowiedzieć on już podnosił ją do pionu. - Zrobiłam sobie coś – powiedziała cicho i patrzyła zdumiona na jego poczynania. Może dziewczyny codziennie padają mu do stóp? Bo on z wręcz z wprawą zarzucił sobie nonszalancko jej rękę na ramiona i objął w pasie. To przecież Trixie zawsze mówiła i działała, a nie na odwrót. Łup siedziała na ziemi, zapewne z głupawym wyrazem twarzy obserwując jak chłopak bada jej nogę. Syknęła jedynie cichutko, kiedy dotknął jej kostkę mocniej. I znów zanim zdążyła coś jeszcze powiedzieć na temat jej diagnozy (która prawdopodobnie brzmiałaby: coś mnie boli ta noga), chłopak już poleciał zbierać jej ubrania, które porozwalały się wokół. Kiedy odszedł Trix poprawiła podjeżdżającą do góry spódniczkę, zdjęła z ręki jedną gumkę do włosów, by zrobić sobie niedbały koczek z tyłu głowy, wcześniej odgarniając włosy, kiedy miała na twarzy. - Zdążyłeś zrobić mi zdjęcie, przynieść tutaj i pozbierać mi ubrania w czasie, w którym ja zdążyłabym założyć skarpetkę – powiedziała swoim cienkim głosikiem, po czym odwzajemniła uroczy uśmiech chłopaka. Bez krępacji, jak to Trix, przewertowała go wzrokiem z góry na dół, po czym wbiła spojrzenie w jego brązowe tęczówki. - Trixie Froy – przedstawiła się, również podając mu dłoń. - Jesteś z Hogwartu – pochwaliła się swoją znajomością. Już kiedy plątała się za nim na koc zrozumiała, że chodzi z nim do szkoły, chociaż na pewno nie do klasy. Gdyby nie jego dredy, na pewno nie zwróciłaby na niego uwagi w szkole, w końcu żyła w swoim świecie. - Na dodatek też z Gryffindoru. Ale nie z mojego rocznika. Tak myślałam, że kojarzę te włosy. – Mówiąc to wyciągnęła dłoń w kierunku jego dredów. Złapała bez pytania jeden z nich i pomacała go w dłoni. Po chwili odwróciła spojrzała z powrotem na jego twarz, opuszczając rękę. Uśmiechnęła się wesoło po raz kolejny. Zdecydowanie podobał jej się wybawca. - Jesteś bardzo miły – dodała jeszcze. Wychyliła się mocniej i pocałowała go lekko w policzek w podziękowaniu za pomoc. Bynajmniej, może było to dziwne, ale dla Trixie wszystko było najnormalniejsze na świecie. - Chciałabym zobaczyć jakie robisz zdjęcia. Froy usiadła wygodniej, zapominając o kostce, przez co ruszyła nogą nieostrożnie i syknęła z bólu odwracając głowę w stronę stopy. No jasne, ma stłuczoną kostkę, z którą wypadałoby coś zrobić, ale co tam, skoro ona chce oglądać zdjęcia.
Jakby nie patrzeć, na rękę mu było, że dziewczyna wywaliła się akurat pod jego stopy. Kto wie, może chociaż kawałek tych wakacji będzie udany? Na razie pozwolił sobie cieszyć się towarzystwem ładnej dziewczyny, mając w perspektywie, kto wie, może całe dzisiejsze popołudnie spędzone razem? Uścisnął jej delikatną rączkę, i gdy się przedstawiła, przypomniał sobie dokładniej. Zwariowana artystka, rok wyżej na studiach, tak, tak, to ona! - Tak, tak, zaczynam pierwszy rok studiów. - przyznał z uśmiechem. Jakoś go to nie przerażało. Czego nie mógł powiedzieć o niektórych swoich kolegach. Studia to nic trudnego, no nie? Nie miał nic przeciwko badaniu jego dredów, w zasadzie się do tego przyzwyczaił, poza tym dziewczyna robiła to delikatnie, więc nie miał się na co skarżyć. Gdy już skończył, uśmiechnął się do niej serdecznie. Tak naprawdę wciąż to robił, ale nawet nie pomyślał, że może wyglądać jak głupek. Coraz bardziej podobało mu się to wybawianie dam z opresji. Ten słodki uśmiech i cmok, o, jak miło. Roześmiał się swobodnie. - Nie ma za co, naprawdę. - uff, co za skwar, Hayden spocił się jak pedofil w Smyku, naprawdę. Jakby to okropne słońce się uwzięło. Chłopak mógłby się założyć, że już niedługo, za jakieś dwa dni lunie jak z cebra i znowu Londyn pozostanie pod atakami ulewy ponad tydzień. Pięknie. Zobaczyć jakie robi zdjęcia? Zazwyczaj pokazuje je na wizbuku, ale nie mógł tak sobie wyjąc magicznej książki. Często też pokazuje swoje dzieła w formie namacalnej, czy to wydrukowane z lustrzanki, czy wywołane w specjalnym eliksirze. W sumie, co mu szkodzi? Przywołał aparat ze stanu uśpienia w jakim pozostał po ostatnim użyciu i włączył tryb podglądu. Zobaczył wspaniałe zdjęcie przedstawiając e Trix w powyginanej pozie z podwiniętą sukienką, która była nieudolnie podtrzymywana ręczkę. Szybko ominął to zdjęcie pokazując niegroźne łabędzie i wręczył Gryfonce aparat. - Proszę. Tu, o tym przewijasz. - wskazał palcem odpowiedni przycisk mając głęboka nadzieje, że dziewczyna nie wpadnie na to, żeby zobaczyć wcześniejsze zdjęcie.
Bez przesady na pewno nie miał aż tak słabych wakacji, żeby dopiero wywalenie się Trixie spowodowało je lepszymi. Zobaczymy ile czasu Hayden wytrzyma w przekonaniu, że chce z nią spędzać całe popołudnie. W każdym razie dopóki coś ktoś nie zrobi z jej nogą i tak nie ma szans się jej pozbyć. Ach, gdyby Trixie usłyszała jak ją zapamiętał z pewnością skakałaby z radości. - Wyglądasz na bardziej młodszego niż ja – zażartowała, marszcząc brwi. Był od niej blisko dwadzieścia centymetrów wyższy, więc zdecydowanie nie wyglądało na to, że to Froy jest starsza. W zasadzie Trix miała ochotę wsadzić ręce w jego dredy i pomacać je mocniej. No i dodatkowo teraz nie protestował, a dopóki czegoś się wyraźnie nie zabroni, ona nie przestanie. Dlatego zaraz po tym jak podziękował Trix wyciągnęła ręce i włożyła już obie dłonie w jego dredy. Lekko uchyliła usta, z ciekawością dotykając czubka jego głowy. Świetne, naprawdę świetne i wyjątkowo ciekawe. Musi koniecznie komuś zrobić dredy. - Jak ty wytrzymujesz z tymi włosami – powiedziała w końcu, wyjmując z nich ręce.- Są piękne, ale mnie irytuje już obecna długość i nie mogę się doczekać kiedy znów będą krótkie. Dotknęła swojego koczka, mówiąc to. - Na dodatek musi być jeszcze goręcej – dodała, wystawiając buzię w kierunku słońca. Jej blademu ciału z pewnością przydałoby się zdecydowanie więcej opalenizny. Chociaż nie, wtedy byłaby cała czerwona i wyglądałaby jak prosiaczek, odwróciła się z powrotem w stronę Haydena, biorąc od niego aparat. Cóż może gdyby po pierwsze Trixie żyła w bardziej realnym świecie, po drugie byli razem w koniczku, miałaby go na wizbuku i mogłaby poprzeglądać jego zdjęcia. Ale spokojnie, nadrobi to. O ile nie zapomni, kiedy wróci. Zaczęła przewijać zdjęcia łabędzi. - Nie lubią malować przyrody – powiedziała patrząc na to co stworzył. – Zazwyczaj maluję ludzi. O. Ostatnie samogłoska była spowodowana widokiem fotografii z ludźmi, nieznanymi jej. Uśmiechnęła się szerzej i podniosła na chwilę spojrzenie na chłopaka. - Te mi się podobają – powiedziała pokazując mu co chwila to co było jej zdaniem fajne. - Musisz mi kiedyś zrobić ładne zdjęcie – zadecydowała, wgapiając się z powrotem w ekranik.
No dopsz, może nie było tak bardzo beznadziejne, ale takim osobom jak Hayden samotość bardzo szybko brzydnie. Miejmy nadzieję, że nie będzie aż tak źle, chłopakowi bądź co bądź na razie podobało się towarzystwo Trix i tego się trzmajmy. W odpowiedzi na jej komplement mrugnął tylko łobuzersko. Bo co miał powiedzieć? Że ona wygląda jak mały elf, czy on jak tyka? Wciąż nie przeszkadzało mu, że dziewczyna tak bezwstydnie obmacuje mu głowę. To było nawet zabawne. Wplatała te swoje małe plauszki, co trochę łaskotało, więc Hayden parskał raz po raz śmiechem bynajmniej się nie wyrywając. - Normalnie. Przyzwyczaiłem się. Próbowałem raz skrócić. Wyszło fatalnie. Ale na szczęście mamy magię i po chwili wyglądałem jak człowiek. - odpowiedział wesoło. Coś dzisiaj nadzwyczajnie wesoły był, nawet jak na niego. Ludzi nie miał mało w swojej kolekcji. Skrupulatnie obfotografowywał Londyn. Wszystko, budynki, ludzie w dziwnych i tych codziennych sytuacjach, zdenerwowanie, śmiech, zniecierpliwienie, radość, smutek, płacz, wstyd. Siedział spokojnie przyglądając się bardziej jej minom, niż zdjęciom, które znał. Zresztą, nie mógłby i tak nic zobaczyć na małym ekraniku, gdyż nad nim zachłannie pochylała się Trixie. - Aha; ooo; dzięki – kitował te jej wszystkie zachwyty i podtykania pod nos jej zdaniem udanych zdjęć. - Oczywiście, że muszę. Wydaje mi się, że będziesz bardzo ciekawym obiektem. - przyznał zgodnie z prawdą. Gdy ta oglądała zdjęcia, Hayden wyciągnął się jak długi, z której to pozycji łatwiej było jej przytakiwać, obserwować ją jak i wszystko inne dookoła. No i było wygodnie. - Boli jeszcze? - spytał z troską podbródkiem wskazując na jej kostkę. - Hm? - podsunął jej na wpół zjedzoną paczkę paluszków.
Świetnie, może dopóki Trix nie zacznie zamęczyć go prośbami o zrobienie aktu z jego udziałem, będzie chciał się z nią zadawać. Zagryzła wargi kiedy ten mrugnął do niej, przekrzywiając główkę w prawo. - Super – powiedziała na koniec, kiedy nareszcie wyjęła paluszki z jego szalonych włosów. Ach tak, oczywiście, że był wesoły. Trixie zawsze była radosna. Nawet kiedy przeżywała tygodnie u swojej ponurej matki i jeszcze bardziej ponurego brata. - Próbowałeś robić dredy z innych włosów niż na głowie? – zapytała uśmiechając się bardzo niewinnie do chłopaka. Po chwili jednak wróciła do przeglądania zdjęć. Fotografie były o tyle lepsze, że mógł je zrobić kiedy chce, spodoba mu się jakaś scena i ją uwieczni. Ona musiała przetrzymywać w głowie swój obraz, a potem jeszcze dużo czasu na zrobienie choćby jednego. - Tylko w jakimś ładnym miejscu – powiedziała a propo swojej przyszłej sesji, nie odrywając wzroku od fotografii. I kiedy będzie miała z powrotem krótkie włosy. Będzie musiała się nacieszyć sesją, gdyż modelką ze swoim wzrostem i pewnie odziedziczoną po matce skłonnością do tycia z pewnością nie będzie. Jeszcze parę lat i zacznie pewnie nosić rozmiar XXXL. - Co? – zapytała kiedy usłyszała pytanie zdezorientowana. – A kostka. Nie wiem. Poruszała nogą lekko. - Nie aż tak. Doczłapię się do domu – stwierdziła i pogrzebała chwilę w aparacie przełączając na tryb do robienia zdjęć. W końcu życie w mugolskiej rodzinie się opłaciło jakoś, umiała się obsługiwać aparatem. Pewnie z jakimś czarodziejskim poszłoby jej gorzej. Odwróciła obiektyw w jego stronę i pstryknęła parę zdjęć chłopakowi, a potem okolicy. - Mhm – wyciągnęła rękę po parę paluszków, odejmując aparat od twarzy.
Uhuhuhu aktu? Będzie musiała najpierw go upić. Co nie jest wcale takie łatwe. Samo upijanie może pójść gładko, większe trudności może napotkać jeśli chodzi o zmuszenie do napicia się alkoholu. No ale, jeśli wykorzysta ten swój urok, misja może się powieść. - Yyyyy nie. - odpowiedział z podejrzliwą miną. Nie, nie chcesz wiedzieć co miała na myśli. Pod tym względem tak. Ale na przykład, ona barwą, jej nasyceniem może przedstawić to co widziała w w ogóle innym, świetle. On ma to, co się dzieje tu i teraz. Chyba, że pobawi się w obróbkę graficzną. Poza tym obrazy przesyłają więcej osobistych wyznań. - Taktak, znajdziemy jakieś – przytaknął już planując ową sesję. Teraz jednak nie był w stanie nic ciekawego wymyślić. Co jak co, ale najlepiej się myśli leżąc na gryfońskim łóżku w gryfońskim dormitorium wpatrując się w baldachim. Jakie doczłapie się? O nie, Hayden ją ładnie odprowadzi, odwiedzie, odleci i wszystko. Albo zrobi tak, żeby Trixie nie myślała nawet o wracaniu do domu. - Zostaw ją, przestanie boleć za kilka minut. - doradził życzliwie. Już wiedział co się kroi po tym błysku w oku dziewczyny. Sprawnie przeszła do odpowiedniego trybu i Cyk! Pierwsze na pewno będzie nieogarnięte, ale na kolejnych będzie można zauważyć Haydena eksperymentującego z różnymi minami. Ha, dziwnie tak być po drugiej stronie aparatu. Wyginał się, robił dzikie miny, śmiał się głośno do aparatu. - Jak wakacje? - spytał między jednym zdjęciem a drugim. To dziewczyna ma zabawę. Dobrze, że w aparacie jest duża karta pamięci. - Jak już cię kostka nie boli, to może się gdzieś przeniesiemy? - spytał swobodnie, jednak trochę trapił się w myślach.