Do hogwarckiej kuchni prowadzi boczny korytarz zakończony owalnymi drzwiami z klamką w kształcie gruszki. By wejść do środka należy ją połaskotać. W środku znajduje się skrzacie królestwo, a mianowicie niezbyt duża kuchnia. Jest tu gorąco oraz duszno, a przede wszystkim roztacza się tu mix cudownych zapachów. Każdy zbłąkany czy głodny uczeń dostanie tu coś ciepłego, o ile zachowuje się wobec skrzatów życzliwie i uprzejmie. Głównymi skrzatami dowodzącymi w tym miejscu są Bambuś, Bryłka, Chmurka oraz bardzo włochaty Gwizdek o donośnym głosie.
Chyba każdy ma problemy z nazywaniem uczuć. Ale niektórzy mają się trudniej, ponieważ mają ogromne problemy z zrozumieniem swoich emocji. A szczególnie ona. Niewiele przeżyła, niewiele mogła tak naprawdę określić. Jedyna jej wiedza na temat związków bierze się z romansów, z opowieści Ikuto. Przez to w jej głowie funkcjonuje jedynie pojęcie, że wszystko zawsze dobrze się kończy, miłość zawsze zwycięża i jeszcze wiele innych głupot, które chyba tylko zranienie tego dziecka mogłoby wyperswadować. Choć ją często zranić. Chyba, że fizycznie... Kyaaa, aż jej się przypomniało, jak Dracon brutalnie uderzył nią o ziemię! Momentalnie zakończyła smutne tematy i uśmiechnęła się niezwykle wesoło. Odwróciła się w stronę Finna uchylając wargi. - Finn... Eto... Kojarzysz może takiego chłopaka... Draco – No nie mogła nie zapytać. Miała ochotę przeprosić za to, że schodzi na taki temat, ale ją aż tak strasznie korciło, że aż ją przechodziły ciarki. Jeju! Ona by powiedziała, że przy takiej rozmowie, gdzie się dowie jak cudny jest Dracon nie zliczy orgazmów. Kyaaaa! - Nie pouczaj mnie, bo wiem lepiej niż ty. Co ty możesz wiedzieć o holenderskim ty ty... HOLENDRZE! - Powiedziała wytykając lekko język w jego stronę, uśmiechając się zabójczo po tym sztucznie patrząc na niego z wyższością, bo przecież ona wie lepiej i rybak nie będzie w stanie podważyć jej inteligencji i genialności O! Sama również zaczęła jeść chociaż zdecydowanie wolniej, jakby zastanawiając się nad każdym kęsem. Jajecznicę lubiła jeść, delektować się nią nawet w towarzystwie. W innym wypadku nie chciałaby z kimś jeść, ponieważ... Ta dziewczyna wstydzi się tego, że używa sztućców na odwrót, a więc widelec w prawej ręce, a do tego dzieli danie od tego, co najmniej smaczne do tego co najsmaczniejsze i w takiej kolejności wszystko je nigdy nie mieszając dwóch rzeczy ze sobą. - Nie nauczę cię, bo ten przepis to ogromna tajemnice. Zdradzę go tylko mężowy, bo on mi będzie robił takie wykwintne śniadanka do łóżka – Skomentowała zadowolona, że jak zwykle jakże najprostsza do zrobienia potrawa robi ogromną furorę. Powinna zostać kucharką!... Haha! Dobreee! Nie no, Van w kuchni. Szkoda gadać. Skrzaty to by chyba już tutaj nie wróciły, gdyby zaczęła pichcić coś „dobrego”.
Ostatnio zmieniony przez Agavaen Brockway dnia Sro Maj 23 2012, 16:54, w całości zmieniany 1 raz
Nawet paszteciki dyniowe i ciepłe kakao nie były w stanie zamaskować wyrazu twarzy Arleigh, kiedy profesor Fran zaczęła upominać Odę. Kiedy tak słuchała i słuchała kolejnych słów profesorki, mina jej rzedła, a kiedy usłyszała o pięciodniowym szlabanie, już zupełnie niedowierzała. Poczuła się winna, było jej głupio, słowem - chciała coś zrobić. Ich pierwsze spotkanie nie mogło się tak skończyć. - Pani profesor, a czy ja mogłabym przyjść razem z Odą, żeby jakoś jej pomóc w tym szlabanie? - Nachyliła się do nauczycielki przez stół, a dłonią odruchowo złapała Odzię za rękę. - To trochę z mojej winy, powinnam bardziej uważać na godzinę, a pod ten portret chciałam ją odprowadzić i może dlatego Irytek nas zauważył, że byłyśmy we dwie. To jakby też trochę moja wina. - Mówiąc szczerze, wina była tutaj rozłożona na trzy, równe części, po jednej na Odę, Arlę i Irytka, ale faktem było też to, że Arla na śmierć zapomniała o uczniowskich obostrzeniach. Życie studenckie zawróciło jej nieco w głowie. - Jeżeli to Pani nie przeszkadza, oczywiście. - Dodała zmieszana i spuściła wzrok na kubek z kakao. Pociągnęła z niego jeszcze łyk, ale największy apetyt już chyba zaspokoiła. No i było jej zwyczajnie głupio.
Czyli jednak babulinka Fran była świadoma tego która była godzina... A ona naiwnie łudziła się, że zjedzą sobie po paszteciku, wypiją kakałko i puści ich grzecznie do łóżek. Ale choć nie zostały z miejsca zbesztane za swoje zachowanie to zostało one skomentowane zaledwie w bardziej delikatny sposób i nieco później wyciągnięte konsekwencje. Bo oczywiście Ode była jeszcze uczennicą, a Arli studentką, więc wszyscy wiedzieli, że bardziej przerąbane będzie miała ta pierwsza... Jednak informacja o szlabanie nie poruszyła jej tak bardzo. Kilka już w swoim szkolnym życiu zaliczyła i mimo wszystko cieszyła się, że profesorka poprzestała tylko na takiej karze, nie odejmując punktów jej domowi. Ze szlabanem jakoś sobie poradzi. Co prawda pięć dni to dość długo, ale da radę. Zanim jednak zdążyła otworzyć usta, aby odpowiedzieć Fran, uprzedziła ją Arleigh. Na jej słowa Worthington uniosła brwi i widząc jak ta dodatkowo chwyta ją za dłoń, przeniosła spojrzenie na nauczycielkę. - Emm... Wiem, że nie powinno mnie być poza zamkiem o tej porze, pani profesor. - zaczęła najpierw cicho, szczerze przyznając się do błędu - Za moje zachowanie odpowiadam tylko ja sama. Choć to miło, że Arli chce mi pomóc i poczuwa się do odpowiedzialności... - zerknęła na koleżankę, którą może i krótko znała, ale wiedziała, że jest w stanie sprawiedliwie "podzielić się" karą, bo czuje się współwinna. Zacisnęła lekko palce na jej dłoni, którą dziewczyna nadal trzymała i zwróciła się ostatecznie do Fran: - Będę przychodzić do pani o siedemnastej.
Nauczycielka spoglądała to na jedną to na drugą jednak od razu wymalowana była na jej twarzy odpowiedź. Mimo wszystko wzruszenie ścisnęło ją za gardo wobec tak szczerej przyjaźni między dziewczętami. - To bardzo miłe z twojej strony, panienko jednak to tak nie działa. Studenci mają więcej swobody bowiem wierzymy w ich odpowiedzialność jednak za młodsze osoby niestety odpowiada wciąż kadra pedagogiczna. - rozłożyła bezradnie ręce i sama też upiła kakao, rada, że dziewczęta też skorzystały z poczęstunku. Do kuchni wszedł jeden skrzat - Niuśka - i pełnym przejęcia szeptem poinformowała zgromadzonych, że dochodzi już północ. Nauczycielka podniosła dłoń do ust i powoli - choć docelowo miało to być szybko - wstała od stołu. - Powinnam odprowadzić was teraz do obu wież... chyba, że same sobie już poradzicie? Ja poszukam Irytka i zajmę go czymś, aby więcej wam nie przeszkadzał. - i dzięki tej łagodnej konwersacji złamanie dwóch reguł zakończy się jednym i całkiem lekkim szlabanem. Złożyła obie dłonie przed sobą i popatrzyła na Was pytająco.
|jeśli chcecie zostać w temacie do momentu zdobycia sześciu postów to śmiało, można uznać, że Marcy Fran wyszła z kuchni|.
Kiedy tylko Arla upewniła się, że profesorka zniknęła za drzwiami, zamknęła je machnięciem różdżki. Spojrzała na Odę, na skrzata, na drzwi, znowu na Odę, po czym teatralnie opuściła głowę na stół. - Ja pierdolę, ale przypał... - Wybąkała, śmiejąc się, przyciskając twarz do blatu. - Przepraszam cię za ten szlaban, serioooo. - Nachyliła się w stronę Bęca i objęła ją ramieniem. Sama nie wiedziała, czy jest zmęczona, wycieńczona, rozbawiona, czy też po prostu ma tego wszystkiego dosyć. Ta noc była długa, zdecydowanie zbyt długa. I obfitująca w wydarzenia, których Arli nawet w najśmielszych założeniach się nie spodziewała. Odetchnęła ciężko, opróżniła jednym haustem kubek z kakao i wcisnęła sobie kilka pasztecików dyniowych do kieszeni. Zsunęła się z krzesła i złapała Odzię za rękę. - Chodź, odprowadzę cię. Tym razem skutecznie. - Uśmiechnęła się przepraszająco i ruszyła w stronę drzwi. W tej chwili myślała już tylko o miękkiej poduszce i ciepłej kołdrze, czekających na nią w dormitorium.
z|t x2
Nancy A. Williams
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Burza brązowych loków na głowie i uśmiech przyklejony do twarzy, tatuaż z runą algiz na lewej kostce
Nic nie wywoływało takiego ciepła w klatce piersiowej, jak ten słoneczny uśmiech, który właśnie mogła podziwiać. W odpowiedzi na niego nie mogła zareagować inaczej niż uniesieniem własnych kącików ust aż po same uszy i wyszczerzeniem zębów. Informacje o tym, że Orla coraz lepiej odnajduje się w quidditchu dodatkowo ją rozpromieniały, bo to znaczyło, że będą miały kolejny, bardzo poważny pretekst do spotkań. Czy istnieje coś, co zbliża bardziej niż wspólny trening? - Taką konkurencję wytrenuję z największą przyjemnością! - Oznajmiła, ściskając mocniej jej dłoń. Nawet jeśli miałoby to utrudnić Puchonom wygraną, nawet jeśli miałaby oddać puchar, zawsze będzie ją wspierać. Czy to już podchodziło pod sabotaż? Nawet jeśli, to w tej sytuacji specjalnie jej to nie obchodziło. - Tak się cieszę, że ci się spodobało! Chociaż jeden Williams pójdzie w moje ślady! - Wyswobodziła dłoń tylko po to, by ją objąć i sprzedać jej siostrzańskiego buziaka w policzek. Na ostatnim roku, przez wizję końca szkoły zrobiła się chyba jeszcze bardziej sentymentalna, męcząca i nadopiekuńcza. Sielanka jednak szybko została przerwana. Z otwartą ze zdziwienia buzią obserwowała jak z wentylacji, jeden za drugim, wysypują się niuchacze i jak jeden mąż zmierzają w kierunku spiżarni, by przecisnąć się przez szczelinę pod drzwiami. Zawsze myślała, że najbardziej kuszące są dla nich błyskotki, ale jak widać, dżem truskawkowy był równie mocno pożądany. - Słodka Helgo... - mruknęła niedowierzając w to co widzi i siedziałaby pewnie w bezruchu zdecydowanie dłużej, gdyby nie chochliki, które rzuciły się w ich kierunku, a każdy, kto uważał na ONMSie wiedział, że to nie wróży nic dobrego. Złapała siostrę za rękę i niewiele myśląc, wskoczyła do spiżarni, ciągnąc ją za sobą, w próbie ucieczki przed niebieskimi potworkami. Tylko że chyba nie były wystarczająco szybkie...
C. szczególne : Mańkut, Rude włosy, centymetrowa blizna na udzie w kształcie smoka. Na policzkach i nosie ma piegi, które według rodzeństwa dodają mu uroku. Amulet Uroborosa zawsze na szyji +1 ONMS
Kuchnia jak to kuchnia, pełna była skrzatów. Rudzielec oczywiście podejrzewał, że większość z nich śpi, nie licząc tych, które teraz biegały po Hogwarcie i paliły w kominkach oraz sprzątały wszelkie pomieszczenia. Nie raz i nie dwa bywał o tej porze w kuchni. I doskonale wiedział jak obchodzić się z tutejszymi skrzatami. Rozmyślając tak sobie o niczym zaczął rozstawiać to tam, to tu, sprawdzając jednocześnie czy ma wszystkie składniki. Puchon postanowił przygotować farsz do pierożków wziął do ręki trochę nieporęczny nóż i zaczął kroić na kawałki szynkę i warzywa. Patelnia razem z masłem, powoli zaczynała się grzać. Potem wysypał określoną ilość mąki, do tego dodał proszek do pieczenia i masło, kilka smoczych łusek które przyniósł jakś skrzat. Rudzielec wszystko to wsypał na stolnice ręcznie zaczął mieszać wybrane składniki. W pewnym momencie westchnął ciężko i nieopacznie przetarł czoło, zapominając, że dopiero co łączył elementy ciasta ze sobą. Dało to uroczy efekt pobrudzenia czoła i twarzy resztkami mąki czego w ogóle nie zarejestrował Puchon. - Gorąco tu. – Westchnął raz jeszcze i dalej gniótł ciasto jak gdyby nigdy nic. Wszystkie warzywa i szynka to wylądowało na patelni którą Krawczyk postawił na ogniu, wcześniej zapalając go. Jeden lekki ruch nadgarstkiem i voila. Zawsze była szansa, że doda czegoś więcej lub mniej, a wtedy wzrastała szansa na niepowodzenie. Chłopka poważna mina tylko utwierdzała obserwatorów w przekonaniu, że Puchon jest niezwykle skupion na swoim zadaniu. Nie zawsze tak było – będąc w domu często pozwalał sobie na finezję, teraz jednak niezwykle zależało na powodzeniu akcji. Zastanawiające. Puchon zamachnął gwałtownie łyżką, z której odrobina farszu trafiła na podłogę. Wcześniej już za pomocą magii – ukłon w stronę skrzatów wałkując ciasto. Odczekał chwilę zostało tylko nakładanie farszu na ciasto i zawijanie, wstawić do gorącej wody bulion aby się ugotowało. Zadanie niezbyt trudne. - Gotowe! – Zawołał szczerze ucieszony podzedł do swojej ulubionej miejscówki w kuchni i oparł się o nią spoglądając na swoje dzieło. Całość wyglądała naprawdę imponująco. Do tego pachniało niesamowicie, a same ciasto nie spiekło się od spodu.Skrzat podsunął miskę w stronę młodego Krawczyka by ten poczęstował się pierwszy. Uśmiechnął się zachęcająco i ugryzł z ciekawości czy faktycznie bedzie zionąć ogniem. - Doczekał się. Oby smakowały. – Powiedział cicho, modląc się w duchu, by smakowały tak dobrze jak wyglądały. Jeszcze od skrzata dostał na do widzenia IMBIR i LUBCZK też schował. Zapakował kilka PŁONĄCYCH PIROŻKÓW x 8 do plecaka i wyszedł pochwalić się siostrze potrawą.
z/t
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Minęły równe dwa tygodnie, odkąd Julia opuściła szkolne mury i wyruszyła w samotną miotlarską podróż po Europie. Podróż, tyle nieoczywistą i nieplanowaną, co potrzebną. Jednym z najpierwotniejszych instynktów, głęboko zakorzenionych w ludzkim umyśle, jest instynkt przetrwania, a to w praktyce często oznacza ucieczkę. Czy tym właśnie był ten nieoczekiwany wyjazd – ucieczką? Być może częściowo. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że w życiu młodej Brytyjki nie było problemów. Te, w przypadku Brooks, z zadziwiającą łatwością lubiły się kumulować, rosnąc jak kula śnieżna. Jak nie najlepsza przyjaciółka, nieoczekiwanie deklarująca jej miłość, to kolejne kontuzje czy nadmiar zabójczych treningów, których ilość znacznie się zwiększyła po październikowych porażkach w lidze. Julia należała jednak do osób, które nie uciekały przed problemami, a dzielnie stawiały im czoła. I to właśnie miała zamiar zrobić, po prostu potrzebowała czasu, żeby się od tego wszystkiego odciąć i po prostu pobyć chwilę w pojedynkę. Nie było to możliwe w Hogwarcie, kiedy każdego dnia i o każdej porze, było się otoczonym ludzką masą.
Po wczorajszym meczu była tak zmęczona, że nawet nie miała sił na powrót do szkoły. Zamiast tego zajęła wolny pokój w klubowym akademiku, wzięła długą kąpiel, zjadła kolację i poszła spać. Kiedy się obudziła, dojście do siebie zajęło jej dłuższą chwilę. Siedem godzin snu po takim wysiłku nie wystarczało, a obolałe ciało wciąż odczuwało skutki wczorajszej walki na boisku, i to pomimo zaklęć i eliksirów, którymi to naszprycował ją drużynowy fizjoterapeuta. Gdyby mogła, zostałaby w tym akademiku do końca świata albo i dłużej, ale nie miała wyjścia. Musiała „zjeść tę żabę”. Z plecakiem na plecach i z „Boydenem” w dłoni teleportowała się więc do Hogsmeade, a drogę do szkoły pokonała na miotle. Pierwszym miejscem, które postanowiła odwiedzić po powrocie, była szkolna kuchnia. Miała w końcu dla Gwizdka kilka upominków z podróży, a poza tym liczyła na jakieś smaczne śniadanie i kubek gorącej kawy.
Pewnym krokiem weszła do pomieszczenia. Skrzaty akurat miały chwilę przerwy. Śniadanie się skończyło, a do obiadu było jeszcze sporo czasu.
- Guess who’s back! Back again! – Rozłożyła szeroko dłonie i z uśmiechem ruszyła w kierunku ulubionego ziomka. – Cześć, Gwizduś. Gdzie byłeś, jak mnie nie było? – poklepała skrzata po głowie i usiadła na wolnym taborecie, po czym zaczęła grzebać w plecaku. Wyjęła z niego grubą wełnianą czapkę zimową i założyła ją skrzatowi na głowę.
- Trzymaj, Gwizduś. Prosto ze Słowacji. Będzie ci grzała uszy w zimie – stwierdziła, przysuwając do siebie pusty kubek i dzbanek z kawą. – A teraz opowiadaj, co mnie ominęło. I co z Harrym?
Skrzat pokrótce streścił jej ostatnie dwa tygodnie. Nie było tego dużo. I właściwie nie było nic nowego. Uczniowie żalący się na Patola. Pielęgniarki w Skrzydle, które składały kości małolatom grającym w bludgera. Ktoś się pobił albo pokłócił z kimś. Jedyną nowością były plotki z „Obserwatora”. Okazało się, że Brooks oberwało się podwójnie. Nie tylko ktoś dostrzegł jej zniknięcie z balu, ale do tego wszystkiego jej wyjazd powiązali z kuracją hormonalną. Za-je-biś-cie. Oczywiście nie była zachwycona tymi newsami, ale z drugiej strony, czy był to powód, żeby niepotrzebnie się tym przejmować? Dwa tygodnie temu odpowiedziałaby bez wahania, że „oczywiście, ależ tak!”. Dziś jednak po prostu westchnęła i wzruszyła ramionami. Dwa tygodnie to niewiele. Czasem jednak wystarczą, by spojrzeć na wiele spraw z innej perspektywy.
Planowała zaspać na poniedziałkowe zajęcia, za to zdecydowanie nie miała w planach spóźnienia się na śniadanie. Z tego też powodu wstała niechętnie z łóżka, zabezpieczyła oczy fikuśnymi okularami, bo światłowstręt był dzisiaj wyjątkowo natarczywy i w fancy szlafroczku, który zajumała ostatnio z łazienki prefektów zeszła prosto na parter, celem spożycia posiłku. A jednak, kiedy przywlekła swoje marne, skacowane jestestwo przed wrota wielkiej sali, zastała wewnątrz wiatr i zastawę stołową. Bez uczniów, bez zawartości. Słowem, spóźniła się.
Wyklinając pod nosem na Merlina i Założycieli Hogwartu, skierowała kroki w stronę schodów do lochów. Desperacko potrzebowała się napić czegoś więcej, niż woda, a i nie zaszkodziłoby wrzucić czegoś na ząb. Nadal odbijało jej się ognistą, a odkąd rozsmakowała się w eliksirach od Solberga, spożywała posiłki wyjątkowo nieregularnie. Dzisiaj odczuwała w końcu łaknienie, a poruszanie się przychodziło jej z zaskakującym trudem. Organizm dawał jej wyjątkowo czytelne znaki i postanowiła, że nie będzie ich po raz kolejny ignorować. Kiedy znalazła się pod portretem, połaskotała gruszkę i wemknęła się do ciepłej, zalanej najróżniejszymi zapachami kuchni. Pociągnęła nosem i ruszyła w stronę paleniska, przed którym nadal leżały tace z pasztecikami dyniowymi. Wsunęła dwa prosto do ust, a do obu kieszeni szlafroka wpakowała jeszcze po trzy. Następnie przyszła pora na sok dyniowy. Dostrzegła znajomy, wysoki dzbanek stojący na środku stołu odzwierciedlającego stół ślizgonów na górze. Nachyliła się nad nim i zadowolona dostrzegła, że jest jeszcze do połowy pełny. Wyciągnęła zza pazuchy flaszeczkę eliksiru euforii i ostrożnie odmierzyła dwie, jadowicie niebieskie kropelki, które zasiliły wzmocniony soczek. Zgarnęła mokre jeszcze włosy do tyłu i odchyliła głowę, wlewając w siebie miksturę prosto z dzbanka. Kiedy nie pozostała w nim już ani jedna kropla, uniosła wzrok, szukając spojrzeniem kolejnego napitku.
I wtedy zobaczyła ją.
Dzbanek wypadł jej z ręki i roztrzaskałby się na setki kawałków, gdyby nie fakt, że był ewidentnie zabezpieczony odpowiednimi zaklęciami. Zaledwie odbił się od ziemi, ale Arleigh nie zwracała już na niego najmniejszej uwagi. Zamrugała szybko i odruchowo poprawiła okulary na nosie. Niebieskie szkła zmieniały nieco okoliczności, ale nie mogły przecież oszukać jej do tego stopnia. Brooks siedziała sobie, jak gdyby nigdy nic, z nogą założoną na nogę i gadała ze swoim ulubionym skrzatem. Armstrong uniosła dłoń do twarzy i ostrożnie zsunęła okulary. Nadal tam była. Założyła je znowu. Nadal tam była. - TY! - Krzyknęła bez zastanowienia i oskarżycielsko wycelowała w Julkę palcem. - CO TY TU ROBISZ? - I ruszyła do przodu, bez zastanowienia przechodząc przez pierwszą ławę, stół i drugą ławę Slytherinu, żeby ostatecznie stanąć tuż przed swoją miłością nemesis. Nie wiedziała, co zrobić. Ręce trzymała sztywno wzdłuż ciała, czuła już przyjemne mrowienie, a kolory właśnie zaczęły się jej lekko rozjaśniać za sprawą eliksiru. Gdyby nie fakt, że była wycieńczona, skacowana i zmordowana ostatnimi kilkoma dniami, myślałaby pewnie tylko o tym, żeby rzucić się na nią i zerżnąć ją na tym stole, przy tych wszystkich skrzatach. Teraz jednak w oczach miała żądzę mordu i nie była pewna, czy okulary skutecznie ją maskują.
Oto jej największy koszmar, widmo nawiedzające ją w snach, obiekt westchnięć i płaczów, mara z narkotycznych faz i tripów, arcywróg i największe pragnienie w jednej osobie. I siedzi tu sobie, jak gdyby nigdy nic.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Słysząc odgłos szkła brzdąkającego wesoło o podłogę, odwróciła odruchowo spojrzenie w tamtym kierunku. Panie i Panowie, Lady Armstrong! Dama tylko z nazwy, gdyż prezentowała się co najmniej średnio – szlafrok w okruszkach, buteleczka eliksiru w dłoni, okulary przeciwsłoneczne na oczach. Julia uśmiechnęła się szeroko, widząc znajomą, skacowaną mordkę. Już miała wstać i się przywitać, kiedy dotarło do niej, że nie będzie to jedno z tych przyjemniejszych powitań. Szkotka wycelowała w nią bowiem szczupłego palucha, krzyknęła oskarżycielsko i ruszyła w jej kierunku , nie zważając na rzeczy znajdujące się na jej drodze. Początkowy uśmiech Brooks zamienił się szybko poziomą linię konsternacji. Może i nie spodziewała się kwiatów rzucanych pod nogi, ale sądziła raczej, że przyjaciółka ucieszy się z jej powrotu. Ta tymczasem wyglądała, jakby chciała ją zabić. Zapaliło to lampkę ostrzegawczą w głowie Brooks, która momentalnie przeszła w tryb walki, czekając tylko na ewentualny ruch Szkotki. A więc to będą dziś robić. Kłócić się. - „Cześć, Brooks. Fajnie, że wróciłaś, Brooks. Cieszę się, że nic ci nie jest, Brooks. Tęskniłam, Brooks” – Wstała ze swojego miejsca i zaczęła wkładać w usta Armstrong słowa, których oczekiwała, a których niedane było jej usłyszeć. – Rozmowę zaczyna się od „dzień dobry”, nie od „co tu robisz” – poprawiła złośliwie przyjaciółkę i zaczęła się zastanawiać, o co jej do cholery może chodzić, bo zachowywała się, jakby Brooks zabiła jej rodzinę do czwartego pokolenia wstecz. Nie wiedziała, jak Arla zareaguje, ale mimo to starała się przeobrazić tę złowrogą sytuację w coś nieco lżejszego. Sprzedała więc Szkotce przyjacielskiego kuksańca, pogładziła ją po głowie i spojrzała w oczy, starając się z nich wyczytać coś więcej oprócz nienawiści.
Poczuła się, jakby ktoś trzasnął ją petrificusem prosto w serce i każdą z kończyn z osobna. Otrzeźwienie przychodziło powoli, ale nieubłaganie. Dzisiaj jest grudzień? - Zadała sobie samej nieme pytanie, bo chociaż dnia tygodnia była prawie pewna, tak w kalendarz nie patrzyła... No, od dawna. Zamilkła i rozchyliła tylko usta, wydając z siebie coś na pograniczu gniewnego syku bazyliszka i uroczego rechotu dziobaka. Jak ona śmie... - Jak śmiesz się tak do mnie odzywać? - Ofuknęła ją strząsając niechcianą z głowy i odsunęła się na bezpieczną odległość, coby już żaden nieproszony dotyk nie zburzył jej wysokiego, nieprzebytego muru nienawiści i zawodu. Zwilżyła wargi językiem, siląc się na sklejenie jakiegokolwiek konkretnego zdania. - Wróciłaś. Tak. - Zawahała się, zrobiła pół kroku w tył, a później cały krok w przód i z całej siły pchnęła Brooks obiema rękami w stronę stołu. - Rychło!- Kolejne popchnięcie. - Kurwa! - I jeszcze jedno. - W czas! - Tym razem siarczysty, precyzyjnie wymierzony policzek dał ujście jej wściekłości. Znowu poczyniła krok wstecz, przerażona sama sobą. Nigdy wcześniej nikogo nie uderzyła. Nigdy, przenigdy. Zachłysnęła się powietrzem i zerknęła w stronę drzwi, czując, jak do oczu napływają jej łzy. Mimowolnie wyłapała wzrokiem kilka gapiących się na nie skrzatów, które z szeroko rozdziawionymi ustami zamarły podczas wykonywania swoich prac i niepewne, co począć, czekały chyba na rozwój wydarzeń. Nie chciała tu być, musiała wyjść na zewnątrz, zaczerpnąć powietrza, musiała znaleźć się jak najdalej od niej, musiała zebrać myśli, musiała się ubrać. Ruszyła w stronę wyjścia, potykając się po drodze własne stopy, bojąc się obejrzeć za siebie.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Wydarzenia od zera do setki przyspieszyły, zdaje się, w ułamku sekundy. W jednej chwili Brooks piła kawę i rozmawiała ze skrzatem, w drugiej zaś brała udział w „przywitaniu” z Armstrong. Wszystkie rzeczy, które mogły dziś pójść nie tak, poszły nie tak. Nie było w tym wszystkim sympatii, utęsknienia, potrzeby wygadania się. W kocu minęły dwa tygodnie i każda z nich miała pewnie tyle do powiedzenia tej drugiej! Nie, wszystko zostało zaprzepaszczone przez Armstrong i jej fochy na kacu. Julia zmarszczyła groźnie brwi, kiedy Arla popchała ją po raz pierwszy. Nie zareagowała jednak. Jeżeli przyjaciółka miała do niej jakieś pretensje, w ten sposób mogła ulżyć w pewien sposób nadmiarowi emocji. I była na to gotowa. Dlatego kolejne dwa popchnięcia nie zrobiły na niej wrażenia. Kiedy jednak dostała w twarz „z liścia”, nie myślała wcale. Działała instynktownie. Odruchowo wymierzyła krótki „uppercut”, który wylądował na podbródku Szkotki. Nim Julia zdążyła pomyśleć, co właśnie się zadziało, Arla, cała we łzach, ruszyła w kierunku drzwi. Momentalnie ruszyła za nią. W jej sercu nie było jednak współczucia czy żalu za grzechy. Nie, była wściekła i chyba miała prawo. Wróciła po dwóch ciężkich tygodniach do Hogwartu i zaledwie kwadrans po przekroczeniu bram szkoły, otrzymała policzek od swojej najlepszej przyjaciółki, której odjebało bez powodu. Poklepała więc Gwizdka po czapce, chwyciła plecak i miotłę i ruszyła za Armstrong. Chwyciła ją mocno za kark, odwróciła w swoją stronę jak niesfornego szczeniaczka i przez zaciśnięte zęby, wysyczała: - Jeżeli uderzysz mnie jeszcze raz, to zapierdolę cię na śmierć. I wcale nie żartuję. – Pulsujące z bólu kostki na jej prawej dłoni dowodziły temu najlepiej. Nie czekała na jakąkolwiek odpowiedź. Był wkurwiona tak, jak nie była od dawna. Pchnęła więc mocno Arlę na ścianę i nie zwracając nie nią żadnej uwagi, przyspieszyła i zniknęła z korytarza. Ten powrót zrodził wiele negatywnych myśli w jej głowie i musiała im jakoś zaradzić. Pewna była jednak jednego. Jej przyjaźń z Armstrong właśnie rozpadła się jak Jenga. I chciało jej się płakać na tę myśl.
- Jebana szlachcianka! Co ona sobie wyobraża?! Rozkapryszona dziwka! Pierdolona pijaczka i drama queen. Chuj jej w dupę, a nawet dwa! – myślała gorączkowo, idąc w kierunku quidditchowego boiska. Czemu tam szła? Przecież powinna zmierzać w kierunku dormitorium. Pewne nawyki były jednak silniejsze od jej mózgu. I dlatego, kiedy jej dusza łamała się na pół, a Brooks nie wiedziała, co robić, zrobiła to, co zwykle w takich sytuacjach. Wsiadła na miotłę.
Teraz dopiero poczuła gorąco rozlewające się jej po całej twarzy i charakterystyczny posmak żelaza, który mógł wskazywać na jedno z dwóch: albo przygryzła sobie język, albo straciła zęba. Albo jedno i drugie, wszak pięści pałkarki były drugim najtwardszym materiałem na każdym boisku, zaraz po tłuczkach. Znowu zaniemówiła, kiedy Julia szarpnęła ją za szmaty i obróciła o sto osiemdziesiąt stopni. Nie miała czasu zastanawiać się nad tym, że wyglądała na upiornie wkurwioną, chyba porównywalnie do niej samej, tyle, że dwa tygodnie temu. Podczas gdy Arla przeszła wzorowo przez 5 stadiów żałoby i przez ostatni tydzień pogłębiała swoje nowe, ulubione nałogi, Brooks została wystawiona na próbę znienacka. Znowu odepchnęła ją, tym razem dużo mocniej, bo i napotkała większy opór. - To mnie zapierdol! - Krzyknęła za nią, ale ta ruszyła już w stronę portretu i przelazła na drugą stronę. Arleigh dostrzegła kątem oka, że miotła Julii zmieniła kolor, ale nie miała teraz ochoty na pytanie jej o cokolwiek. Miała ochotę wykrzyczeć jej to wszystko, o czym myślała przez ostatnie dni, to wszystko, co obiecywała sobie, że jej powie, kiedy wróci, ale teraz, kiedy przyszła ta pora, nic nie przychodziło jej do głowy. - Tylko do tego się nadajesz! - Wrzasnęła piskliwie, wychodząc za portret i idąc za Julią krok w krok. - Do napierdalania. Do spadania z miotły. Do walenia po mordzie. Życie to nie tłuczek, kurwa! - Złapała się na tym, że ma w ręce różdżkę, chociaż nie pamiętała, kiedy po nią sięgnęła. Nie chciała rzucać zaklęć w zamku - na tyle jeszcze nad sobą panowała - a jednak, odruchowo chwyciła za akacjowe drewno i trzymała je w gotowości. Podtruchtała, żeby skrócić oddzielający ją od Brooks dystans i kiedy ta wyszła na dziedziniec i przełożyła nogę przez drążek, puściła się biegiem i z wściekłym krzykiem wpadła na nią, zrzucając ją z miotły. Wylądowały na ziemi, to znaczy Brooks wylądowała na ziemi, a Armstrong wylądowała na Brooks. W normalnych okolicznościach byłaby tym faktem zachwycona, ale to nie były normalne okoliczności. - Gdzie ty byłaś? - Wykrzyczała jej prosto w twarz, z odległości kilku centymetrów, a okulary zsunęły się jej z nosa i teraz Julcia mogła podziwiać przekrwione, zabarwione na niebiesko białka oczu w całej okazałości. Rozryczała się już całkiem, pociągała nosem, łzy leciały jej z oczu ciurkiem, a pięściami uderzała bezsilnie w ziemię, musząc jakkolwiek wyładować swoją złość. Gorąco i ćmiący ból pozostały po uderzeniu w podbródek objęły już całą twarz, ale to nie ten ból męczył ją teraz najbardziej.
Czasami zastanawiał się nad tym, czy w ogóle powinien w jakikolwiek sposób brać udział w zajęciach z magicznego gotowania... albo w ogóle zbliżać się do czarodziejskich kuchni, w których to miał problem z opanowaniem nieszczęść. Doskonale pamiętał, jak parę dni temu dosłownie podpalił kuchnię dodatkową, a teraz, ze względu na sympatię wobec Cassiana, postanowił zgodzić się na pieczenie pierniczków bądź jakichkolwiek innych ciast, o które mu chodziło. W dwójkę raźniej, a jakby nie było, to jednak pozostawianie Gryfona samemu sobie może przerodzić się w coś większego niż tylko pożar. Niekontrolowany pożar, podczas którego ten nie skończyłby z oparzeniami na rękach i szyi, a prędzej z wypaleniem każdej możliwej tkanki. Pech trzymał się go niesamowicie mocno, niemniej jednak Lowell nie postanowił się zrazić z tego powodu, samemu mając z nim do czynienia w ostatnim czasie coraz to bardziej, w związku z czym zgodził się na udział w tym całym przedsięwzięciu. Ostatnimi czasy czuł się lepiej, ale koniec końców dziwne przemęczenie przedostawało się przez jego ciało - organizm odzwyczaił się od dłuższego wysiłku, którego to się podejmował, w związku z czym było to trochę po nim widać. Koniec końców... zajmując się dosłownie wszystkim w kwestii kółek, prowadzeniem Laboratorium Medycznego, pomocy innym, przygotowywaniem listów dla wychowanków Hufflepuffu, a także własną pracą, ciało trochę odmawiało posłuszeństwa. Dowodem na to były tylne siedzenia w jego ogniomiocie, zawalone puszkami po energetykach czy kawie zakupionej gdzieś w barach. — Co tak cię chwyciło na świąteczne wypieki? — zapytał się, spoglądając na Wywłoczkę, która bacznym okiem poczęła ich obserwować, jakoby nie wierząc w to, że znowu nie podpali kuchni - a przynajmniej on. Czekoladowe oczy spokojnie przygotowywały składniki, mając nadzieję, że przepis, który uzyskał jakimś cudem na pergaminie z biblioteki, w jakimś wyjątkowo grubym tomiszczu, będzie po prostu dobry. Sam nie posiadał zbyt sporych umiejętności w zakresie magicznego gotowania, w związku z czym jego skupienie przy tym było całkiem spore.
Święta jawiły się chłopakowi jako okres... niesamowicie nerwowy. Z każdym kolejnym dniem bliżej wigilii bożego narodzenia odczuwał niewyobrażalne spięcie i nagromadzenie się obowiązków. Nie dość, ze musiał się uczyć, to w międzyczasie dobrze byłoby wręczyć wszystkim bliższym znajomym prezenty, upiec jakieś pierniki, przygotować się na wizytę w domu, a jednocześnie... Spędzić czas nad książkami i odpocząć. Do tego wszelkiej maści zajęcia dodatkowe czy to Labmord, czy zajęcia z gajowym. Słowem... Czasu brakowało i to o jakąś dobę w ciągu dnia. Niemniej jednak po Beaumoncie nie było widać przemęczenia. Bardziej... Zakłopotanie tym wszystkim. Jak co roku z resztą.
Cieszył się zatem, że przynajmniej do pierników, które mają być częścią prezentów świątecznych udało mu się zmobilizować Lowella. Będzie mógł spędzić z nim chociaż odrobinę czasu, a w ten sposób... Połączy dwie aktywności, które tak czy siak chciałby koniec końców sfinalizować. Czyżby powoli znajdywał się czas na odrobinę snu? W rękach dzierżąc pergamin z listą osób, dla których powinien mieć gotowe pierniczki wszedł do kuchni i rzucając swoją szmacianą torbę przez ramię zerknął na szafkę z przyrządami kuchennymi. - No to zaczynamy jazdę... - Mruknął sam do siebie, po czym do jego grona przyłączył się Felinus. - Święta. Święta no i wiadomo... - Powiedział uśmiechając się niepewnie i wyciągając miskę z szafy. - Chce każdemu dać po ciastku, a to koniec końców trochę roboty, co nie. Dziękuję, że chcesz pomóc. - Teraz zdobył się na znacznie śmielszy i szczerszy uśmiech.
Zorganizował miejsce obok siebie dla puchona samemu wsypując do przed chwila wyciągniętej miski mąkę i szukając reszty składników. Tak mu się wydawało, że musi wszystko robić szybko, że... Kompletnie nie zorientował się, że ma czas. Dopiero po paru chwilach wziął głębszy oddech i już na spokojnie się wszystkim zajmował. - Jak samopoczucie przed świętami? - Zagaił chłopaka spoglądając mu przez ramię.
Felinus zbyt wielu bliskich osób nie miał, niemniej jednak... każdą relację, która jawiła się dla niego jako ta odpowiednia, prawidłowa, mogła liczyć nie tylko na dozgonną opiekę, lecz także pomoc w trudnej sytuacji. Może wcześniej, kiedy to osiągał krytyczne dwie godziny snu, chodząc przede wszystkim do pracy, szkoły i z powrotem, rzeczywiście nie miał czasu na jakiekolwiek relacje międzyludzkie, będąc traktowanym niczym powietrze. Ostatnio jednak, poprzez liczne zmiany, poprzez zakupienie domu, co w jego wieku jest nie lada wyczynem, może wreszcie odpocząć. Niestety, ale organizm wcale nie dawał tak łatwo za wygraną - przyzwyczajenie do nowego życia jawiło się niespodziewanie jako coś, co trudno było ominąć. Zignorować. Jakakolwiek chęć zmiany obecnego nastawienia kończyła się w postaci osłabienia organizmu, co go niemiłosiernie wkurzało. Jakoby ciche głosy w jego głowie zapowiadały coś w rodzaju nadchodzącej fali prześmiewczego chichotu, którego to nie mógł się wyzbyć. Jedyne, co mu w tej sytuacji pozostało, to tylko i wyłącznie zaakceptowanie takiego stanu rzeczy, a nie próba walki. Kiedy piasek sypie w oczy, a dookoła szaleje wichura, czasami lepiej jest się po prostu wycofać. Pierniki wydawały się być miłą odmianą od ciągle kupowanych w sklepie słodyczy. Nie dość, że miał kontrolę nad procesem ich produkcji, to być może udałoby mu się zakończyć poniekąd swoje nieszczęsne próby upieczenia czegokolwiek za pomocą mocy żywiołu ognia. Nie bez powodu czekoladowe tęczówki dokładnie obserwowały wszelkie kroki, kiedy to powoli śledził przepis, początkowo wsypując najprostsze, sypkie składniki do jednej miski, a do drugiej, mleko po po podgrzaniu, wymieszał z płynnym miodem bzyczkowym i odpowiednią ilością oleju. — No tak, domowe wypieki smakują najlepiej. — przyznał szczerze, kiedy to przywitał się z Cassianem, wszak nie mógł odmówić kunsztu posiadanego przez Lydię doświadczenia. Ostatnimi latami jednak nie miał okazji zbytnio korzystać z domowej atmosfery nadchodzących Świąt, niemniej jednak... te szykowały się obecnie na coś odmiennego. Od ciągłych kłótni, pijanego ojczyma i dodatkowej pamiątki pod okiem. Nie bez powodu, kiedy to odpowiednimi przyrządami Lowell wymieszał ze sobą płynne składniki, na najprostszy w świecie piernik, spojrzał spokojnym spojrzeniem w stronę Beaumonta. Jakie jest jego samopoczucie przed nadchodzącym czasem? Sam nie wiedział. Trochę zmieszane, niczym to, jak powoli zabrał się za składniki sypkie, kiedy dodał ostatnią szczyptę soli i tym samym począł mieszać goździki, cynamon, mielony imbir oraz anyż wraz z mąką. — Myślę, że dobre. Co prawda dużo roboty, ale koniec końców... myślę, że będzie dobrze. O ile nie podpalimy kuchni... — uśmiechnął się pod nosem, ale nie chciał narażać tym samym Cassiana, dlatego, kiedy to ubrał naprędce okulary, by mieć dokładny wgląd na każdą z czynności, usunął naprędce te myśli z głowy. — A u ciebie? Jak nastrój? — trochę co nieco wiedział o rodzinie Beaumonta, a próba oszukania tak naprawdę relacji międzyludzkich za pomocą magii Świąt mogła być tylko złudnym uczuciem. Remedium na lepszą rzeczywistość, jakoby narkotyk wprawiający w błogie ramiona snu. Nie bez powodu zaczął mieszać ze sobą spokojnie mokre składniki z suchymi, dolewając subtelnie kolejną mieszaninę wszystkiego. Wbrew pozorom, stworzenie najprostszego piernika od podstaw było całkiem łatwe... chyba.
Cassian dopiero w okresie świąt, w tym czasie, w którym powietrze przepełniał zapach choinek i cynamonu uświadamiał sobie jak naprawdę wielu ma bliskich swojemu sercu. Jak dobrze wykształcił sobie substytuty miłości rodzinnej, której nie otrzymywał już od dłuższego czasu. Był za to wdzięczny losowi i temu jak to finalnie się potoczyło, chociaż... Nie ukrywał, że miał też ogromny dług wobec wszystkich tych, którzy znajdowali się wokół niego. Wiedział, że nie zawsze wspieranie go było czymś łatwym i wiedział z iloma przeszkodami przyszło mu się borykać. Nic zatem dziwnego, że co roku starał się to spłacić chociażby w formie osłody.
Słowa Felka skwitował zakłopotanym uśmiechem. Zaczynał troszkę panikować. Bał się, że mu nie wyjdzie, że coś się nie uda, że... Tak wiele myśli kotłowało się w jego głowie. Przede wszystkim przepełniony był przeświadczeniem o niedoczasie. Uważał, że brakowało mu co najmniej kilkunastu godzin, a gubił je na głupich przypadłościach. Tu zasiedział się w sklepie, tam spotkał kogoś po drodze, a zegar przecież tyka i tyka. Potem przychodził ten nieprzyjemny dreszcz i gdybanie. Co będzie, jeśli komuś się nie spodoba, jeśli poczuje się pokrzywdzony, jeśli... No właśnie, co będzie? To właśnie przede wszystkim te dwa stany zdawały się walczyć w głowie młodego gryfona. Jeszcze jeden, co jakiś czas zdawał się wybrzmiewać specjalnie głośno. Pytanie wynikające bardziej z próżności chłopaka niźli z czegokolwiek innego... “Czy ktokolwiek to doceni?” O to też zdawał się martwić co w tym szczególnym przypadku zdawało się być niespotykanym. Bo Cassian zazwyczaj nie przejmował się takimi rzeczami.
Gryfon zaśmiał się nerwowo z żartu o podpaleniu kuchni, chociaż... Było w tym więcej słów proroczych niż w kilku ostatnich zajęciach Albescu. Doskonale wiedział do czego był zdolny samemu, a w połączeniu z Lowellem to już w ogóle tworzył tykającą bombę i pozostało im jedynie czekać na to, aż zapalnik zostanie zwolniony. - Ja? Świetnie, jak widać... - Odparł grzebiąc w szufladzie. Szukał cholernych foremek, których jak na złość nie było, a co za tym szło... Narastała w nim wściekłość i frustracja. Już teraz odkładał przedmioty agresywniej poniekąd je rzucając bądź bezładnie odpychając. - Dla mnie święta się zaczną jak już będę widzieć, że wszyscy są zadowoleni. Na razie mamy wyścig. - Powiedział dość poważnie, a na jego twarzy widać było skupienie, kiedy finalnie wygrzebał kilka z fikuśnych kształtów do wycinania. Święta to od zawsze wyścig i nie mógł go sobie odpuścić i w tym roku.
Czasami brakowało mu tak naprawdę tej miłości. Ostatnio może udawało mu się rzeczywiście coś osiągać względem bliskich, nie czuł się samotny, niemniej jednak, poprzez liczne zdarzenia, na które nie miał wpływu, los testował jego cierpliwość. Spoglądał, zaciekawiony, niczym dziecko przekręcając głowę i kładąc ją na własnym ramieniu - z niewinnością kilkuletniego dziecka. Lowell wiedział jednak, iż jest to istota kompletnie fałszywa, przepełniona nienawiścią, chociaż czasami przyczyniająca się do dobrych wydarzeń. Chociaż w większości zauważał te nieciekawe, te polegające na zniszczeniu jego możliwości i tym samym ciała. Pokrytego bliznami, przepełnionymi historią, jakoby mapą - każdy ślad był poniekąd jego ścieżką bólu, którą przeszedł, a która ukształtowała go do tego stopnia, iż tutaj stał. I, o dziwo, starał się cokolwiek upiec, zanim znowu nie spali kuchni... Miał nadzieję, że jednak nie, bo chyba skrzaty domowe naprawdę go znienawidzą za taki przebieg zdarzeń. Niby nic, a jednak, żeby w ciągu paru dni, dwa razy coś zepsuć, to potrafi zastanowić. Ciche westchnięcie, kiedy to poniekąd miał problem z wymieszaniem ciasta, wydobyło się z jego ust. Spierzchnięte ostatnio wargi, poprzez zimno panujące na zewnątrz, były popękane i poniekąd posiadały w sobie znajoma delikatnej krwi. Nie przeszkadzało mu to - nie przeszkadzał mu metaliczny posmak, który i tak był nikły, praktycznie niewidoczny. Zamiast tego... po prostu skupiał się na przygotowaniu formy i tym samym powoli doprowadzał przygotowanie ciasta do końca. Wierzył, że większość pójdzie dobrze, aniżeli w negatywnym tego słowa znaczeniu, niemniej jednak, w magicznym, czarodziejskim świecie, tak naprawdę wszystko jest możliwe. Drobne wydostanie się cząstki magii z różdżki, pokwitowanie ich szczęścia za pomocą czegokolwiek. Nie bez powodu Lowell począł ostrożnej podchodzić do nastawiania odpowiednich, magicznych przyrządów do upieczenia ich pomysłów. — Tu, tutaj są foremki... chyba. — powiedział, otwierając jedną ze szuflad, niemniej jednak, kiedy to zacisnął palce na gałce, tak naprawdę nie znalazł foremek na urocze pierniki. Pokwitował to prostym "och", zanim to westchnął ciężko i ceremonialnie założył ręce na własnych biodrach. Jednocześnie babrając sobie mąką czarne ubrania, do których to był już przystosowany, niemniej jednak powinien chyba zarzucić na siebie coś białego. — No tak, każdy stara się jak może... ale też, nie ma co się przemęczać pod tym względem. Liczy się w sumie gest, prawda? — powiedział w jego stronę, zanim to nie przelał ciasta piernikowego do odpowiedniej brytfanki, wyłożywszy ją wcześniej tłuszczem i papierem do pieczenia. Szkoda byłoby zepsuć tak elementarną rzecz; nie chciał tak naprawdę przyczynić się do kolejnej tragedii, kiedy to przekręcił odpowiednio poszczególne opcje magicznego piekarnika, choć nie wiedział, jak się nim dokładnie obsługiwać... Podejrzewał, ale w sumie zawsze mógł coś zepsuć. No i stało się.
Kostki:
Dochodzi do dziwnego przeciążenia magicznego; znajdowanie się obok magicznego piekarnika nie jest wskazane. Lepiej jest się odsunąć, wszak... po krótszym momencie, wynalazek czarodziejski postanawia buchnąć wysoko językami ognia, jakoby przyczyniając się tak naprawdę do powstania niebezpiecznej sytuacji. Czerwono-pomarańczowe płomienie w zastraszającym tempie zaczynają opanowywać kuchnię, w której roznosi się alarm.
Znowu.
Rzuć kostką k6 na to, jak idzie Wam ugaszenie ognia. Lowell otrzymuje automatycznie modyfikator +1, ze względu na znajdowanie się bliżej piekarnika.
1, 2 — kompletna porażka; próbujecie cokolwiek zrobić, ale zanim zdołaliście chwycić za różdżki, te buchnęły iskrami, które to pokazywały niezadowolenie rdzeni z takiego obrotu spraw. Nie możecie rzucić żadnego zaklęcia użytkowego; musicie manualnie gasić pożar. Niech każdy z Was rzuci także kostką k6 na zyskane obrażenia - czy to podczas wybuchu, czy to podczas wylewania wody na płonący obiekt.
3, 4 — niby coś Wam się udaje, niby nie, koniec końców każdy z Was stara się zażegnać pożar. Języki ognia bawią się z Wami niesamowicie, bo nie zamierzają tak łatwo odpuścić; nim się oglądacie, a ogień rozprzestrzenia się coraz bardziej. Niech każdy z Was rzuci kostką k6 na zyskane obrażenia - czy to podczas wybuchu, czy to podczas wylewania wody na płonący obiekt, a także na próbę rzucenia zaklęcia Aquamenti. Nieparzysta - udaje Ci się rzucić zaklęcie. Parzysta - nie udaje Ci się rzucić zaklęcia.
5, 6 — udaje Wam się, mimo pożaru, zażegnać problem za pomocą dobrze rzuconego Aquamenti. Może magiczny sprzęt okrywa się czernią zwęglonych części, niemniej jednak, koniec końców, udaje Wam się zażegnać problem, mimo ogromnych kłębów dymu unoszącego się w powietrzu. Niech każdy z Was rzuci kostką k6 na zyskane obrażenia - czy to podczas wybuchu, czy to podczas wylewania wody na płonący obiekt. Otrzymujecie modyfikator -2.
To był ten moment, w którym dotarło do niej, że nie radzi sobie już z niczym; z niepełnosprawnością Boyda, który udawał, że jest silniejszy niż w rzeczywistości był, ze słowami Julii, która oskarżała ją o wszystko, co działo się z Maxem i obarczała winą za wydarzenia w zakazanym lesie czy też z milczeniem Solberga. Po prostu nie dawała sobie już z tym wszystkim rady, nie potrafiła skupić na codziennych czynnościach, które stanowiły coraz większy problem, zaniedbała obowiązki prefekta oraz ucznia i choć miała tego świadomość nie umiała zawrócić z tej ścieżki. Urwanie się z kolejnej lekcji wróżbiarstwa nie było mądrym posunięciem, ale dość miała słuchania o świetlanej przyszłości, której obecnie w swoim życiu nie widziała. Zamiast tego przemknęła między korytarzami, udając się do szkolnej kuchni. Rzadko kiedy zaglądała w to miejsce, nie tylko z grzeczności, nie chcąc przeszkadzać szkolnym skrzatom, ale przede wszystkim dlatego, że wcześniej nie miała takiej potrzeby. Ta pojawiła się dopiero dziś, a chęć upieczenia pierniczków była silniejsza niż zasady regulaminu, który nakazywał jej jako uczennicy uczestniczyć w zajęciach. Gotowanie stanowiło jeden z nielicznych elementów życia, który niezależnie od miejsca w jakim przebywała, lubiła. Nawet w rodzinnym domu, choć kuchnia była mała i brakowało kilku sprzętów, kiedy pojawiało się zbyt dużo problemów w jednym czasie zaszywała się w niej i piekła różnego rodzaju ciastka i babeczki. Nim zabrała się do pracy podpytała obecnego w pomieszczeniu skrzata, gdzie znajdzie wszystkie potrzebne produkty, które z szafek, szuflad i czarodziejskiej lodówki wyjęła na wielki blat, w odmętach umysłu odszukując przepisu na pierniki, co pozwoliło choć na chwilę zająć myśli czymś innym. Do wielkiej misy przesiała mąkę wzbijając w powietrze biały puch, który osiadł na włosach i twarzy Oli, zmuszając ją do kichnięcia; otwarła nos, zostawiając na nim białą smugę. Masło rzuciła do małego rondelka, pod którym rozpaliła ogień, dodając do niego miód. Zamieszała kilka razy w prawo, kilka razy w lewo - dokładnie licząc po 12 razy w jedną stronę, czekając aż wszystko się rozpuści i połączy. Była tak skupiona na tej czynności, że nawet nie usłyszała, jak drzwi kuchni ponownie się otwierają i staje w nich Max. Odwróciła w momencie, kiedy chłopak spojrzał na nią - całą ubrudzoną mąką, która cienką warstwą pokrywała prawie całe pomieszczenie - wyraźnie zaskoczona jego obecnością opuściła rondel, którego zawartość wylądowała na podłodze. - Wystraszyłeś mnie - powiedziała, nie umiejąc wykonać żadnego innego ruchu.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Wrócił po świętach, ponownie czując beznadziejność całej sytuacji. Ostatnie dni, spędzone w gronie rodzinnym nieco poprawiły mu samopoczucie, ale ponowne postawienie stopy w tych zimnych murach sprawiło, że tegoroczna Gwiazdka zdawała się być zaledwie odległym snem, który nigdy się nie zdarzył. Maxa znów zalała fala nieprzyjemnych wspomnień i świadomość, że podczas gdy on miło spędzał czas w Szkocji, tutaj leżał okaleczony przez niego Boyd, któremu nie dane było spędzić ten czas z rodziną. Podejrzewał co prawda, że Oli nad nim czuwała, ale czy gryfon nie miał innych planów na ten czas, które zostały mu odebrane wraz z jedną z jego kończyn? Melancholia na nowo zagościła w umyśle ślizgona i była widoczna w jego postawie. Co prawda jadał więcej i sypiał nieco dłużej, ale wciąż nie wyglądał najbardziej zdrowo. Odstawił eliksiry, próbując radzić sobie jakoś bez nich, ale było ciężko. Dlatego też, większość czasu spędzał w kuchni, gdzie zaczął już być po imieniu chyba z każdym skrzatem, a istoty doskonale wiedziały, że siedzi tam tylko dla kawy. Lubił czasem z nimi porozmawiać, a parę razy nawet pomógł im przy pracy. Dzisiaj jednak liczył przede wszystkim na świeże Bazyliszkowe, które jakoś poprawiłoby mu ten fatalny nastrój. Wszedł do kuchni i od razu stanął jak wryty, gdy zdał sobie sprawę z tego, kto się w niej znajduje. Zignorował Gwizdka, który już szykował dla niego filiżankę z gorącą kawą i bez słowa wpatrywał się w umorusaną mąką Olivię. -Ja... - Zatkało go i przez chwilę miał wrażenie, że nie pamięta jak używa się słów. - Wybacz, nie wiedziałem, że tu będziesz. Nie chcę przeszkadzać. - Powiedział w końcu, lecz nie ruszył się z miejsca. Dopiero kopnięcie w łydkę przez jednego ze skrzatów, któremu blokował drogę, sprowadziło go na ziemię i wziął do ręki filiżankę. -Wezmę na wynos jeśli chcesz. - Nie miał pojęcia, jak bardzo Olivia chce bądź nie chce go teraz widzieć. Wolał więc się zabezpieczyć i dać jej wybór zamiast podejmować jakieś pochopne decyzje, po raz kolejny zresztą.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Olivia Callahan
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 173
C. szczególne : lekka wada wzroku; zmuszona jest przez nią nosić okulary, wąskie usta, gęste i długie włosy
Prawda była taka, że Max był ostatnią osobą, którą spodziewała się spotkać w kuchni, sądziła, że w domu zostanie aż do nowego roku - wszakże informacja, że wyjechał do rodziny zastępczej na święta była jej znana. Sama postanowiła zostać w Hogwarcie, nie tylko dotrzymując towarzystwa bratu, ale przede wszystkim unikając awantury w domu, która niewątpliwie na nich czekała, gdyby się tam pojawili. Ich rodzice zawsze byli przeciwko magii a wypadek Boyda jedynie utwierdził ich w mylnym przekonaniu, że świat do którego trafili jest zbyt okrutny i nie powinni w nim żyć. Widząc minę Solberga, rozumiała, że i on nie spodziewał się jej spotkać, w zasadzie od prawie miesiąca unikali się wzajemnie, chociaż odnosiła wrażenie, że to głównie Max nie chce jej oglądać, natomiast po rozmowie z Julką i ona nie chciała widzieć go na oczy, nawet jeśli Boyd wciąż powtarzał jej, jak wiele zawdzięcza Ślizgonowi. Po prostu chciała wymazać jego postać ze swojego życia, przekreślając wszyscy, co do tej pory stworzyli, chociaż miała wrażenie, że on już wcześniej odgrodził się od niej murem - z piedestału przyjaciółki, spadła do rangi marnej kochanki. Pokręciła przecząco głową, nie skupiając się zupełnie na słowach chłopaka, choć mogło wyglądać to tak, jakby właśnie udzielała na nie odpowiedzi. Mimowolnie dłonie Gryfonki zaczęły drżeć co starała się ukryć, zaciskając palce na drewnianym blacie. Nie była gotowa na to spotkanie, nie chciała go, więc dlaczego po raz kolejny los wystawiał ją na taką próbę? Nie wiedziała co powinna mu powiedzieć i czy w ogóle coś chciała. Nie zamierzała też podejmować decyzji za niego, bo teoretycznie dawał jej wyboru, ale jednocześnie to na barki dziewczyny spadała cała odpowiedzialność. Z tego powodu po prostu milczała, wpatrując się w jego sylwetkę, jednocześnie unikając spojrzenia zielonych oczu.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Chętnie zostałby w Inverness do końca roku, ale najzwyczajniej w świecie nie mógł. Przepustka, którą otrzymał obejmowała z jakiegoś powodu tylko dni świąteczne, a on nie miał ani sił ani ochoty kłócić się o jakieś marne trzy doby. Dlatego też, gdy tylko wybiła odpowiednia pora, powrócił do zamku i znów egzystował, jak dawniej. Odwiedzając kuchnię, włócząc się po korytarzach i okazjonalnie zaglądając do książki czy kociołka. Nie skończył jeszcze nawet powieści, którą otrzymał od Julki na Gwiazdkę. Mimo wspaniałomyślności Hampsona, nie przygotowywał się także do egzaminów, bo po prostu ani nie widział w tym sensu ani nie posiadał na tyle skupienia i motywacji, by po prostu usiąść i zakuwać. Robił to, co akurat wydawało mu się najmniej bezsensowne i jakoś tak mijały mu kolejne dni. Widok Oli boleśnie sprowadził go na ziemię. Mimo, że list od Boyda trochę go uspokoił, wciąż czuł się winny za całe zajście i doskonale pamiętał, co wydarzyło się przed skrzydłem szpitalnym. Gest, który wykonała gryfonka faktycznie odebrał jako odpowiedź na zadane pytanie. Skoro nie przeszkadzał jej tutaj, to usiadł na swoim ulubionym miejscu, tuż pod ścianą i w dość niezręcznej ciszy zanurzył wargi w kawie. Dopiero, gdy poczuł ciepło wypełniające jego gardło, zdobył się na odwagę, by się odezwać, choć wzrok utkwiony miał w mlecznej piance zamiast w twarzy dziewczyny. -Jak się trzymacie? - Zapytał w końcu, szczerze bojąc się odpowiedzi. Nie bez powodu przecież wciąż unikał skrzydła szpitalnego, chociaż wiedział, że prędzej czy później będzie musiał stawić Boydowi czoła.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Olivia Callahan
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 173
C. szczególne : lekka wada wzroku; zmuszona jest przez nią nosić okulary, wąskie usta, gęste i długie włosy
Ona w przeciwieństwie do Maxa, chciała jak najdalej uciec od rodzinnego domu, znikąć na jakiś czas, zapaść się pod ziemię, by nikt nie mógł jej odnaleźć, lecz tak szybko jak podobna myśl pojawiła się w umyśle Oli, tak szybko brunetka się jej pozbyła, wiedząc, że teraz jak nigdy przedtem potrzebna jest bratu. Teoretycznie był jeszcze Fillin, którego obecność wprawiała ją w zakłopotanie po tym, jak stanęła niejako w obronie Maxa, zbyt późno odkrywając, jak wielkim tchórzem jest; dopiero po czasie w myślach przyznała przyjacielowi brata rację, jednocześnie pielęgnując w sobie negatywne emocje względem Solberga. Nie była typem osoby, która długo chowała urazę, zawsze starała się konflikty rozwiązywać, jak najszybciej, by nie dopuścić by dana relacja popadła w ruinę, jednak tym razem zwyczajnie odpuściła. Miała zbyt dużo na głowie, by przejmować się Maxem, który stronił od jej towarzystwa. Niestety przewrotne fatum miało zupełnie inne plany, do tych stworzonych przez Gryfonkę, która zamierzała unikać chłopaka do końca szkoły, licząc że jego edukacja zakończy się właśnie na tym etapie nauki. Wcześniej podobne myśli nie pojawiały się w jej głowie, jednak teraz sytuacja bardzo się zmieniła. W zasadzie nie tylko ona - Olivia również wydawała się jakaś inna. Pomijając zmęczenie malujące się na jej twarzy i smutek bijący z niebieskich tęczówek w jej postawie było, coś jeszcze - można było to tłumaczyć obawą o brata, jednak przyczyną tego był nie kto inny jak Julia Brooks, przyjaciółka Maxa, która to właśnie ją obwiniała za to wszystko co się wydarzyło. Pytanie zadane przez Ślizgona wyrwało ją z dziwnego transu, w który wpadła zmuszając by wróciła do rzeczywistości, od której chciała uciec. Niby przez te kilkanaście dni przygotowywała się na tą rozmowę, ale czuła się niegotowa. Bo co miała mu powiedzieć? Najchętniej rzuciłaby w niego klątwą. -Teraz będziesz udawał, że nagle cię to interesuje? - zapytała chłodnym głosem, zupełnie niepasującym do jej delikatnego wyglądu. Miała wiele do zarzucenia Maxowi, było w niej dużo żalu, złości. Nie umiała spojrzeć na niego ciepłej, a już na pewno nie tak jak wcześniej - sam zbudował ten mur między nimi, chociaż nie wiedziała czy zrobił to świadomie.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
W Inverness czuł się dużo bardziej anonimowy niż tutaj, a do tego bardzo łatwo przychodziło mu oddzielenie świata magii od tego mugolskiego. Dlatego też święta spędził zdecydowanie spokojniej niż ostatnie tygodnie w zamku choć i tak nie było idealnie. Podjął w końcu ważną decyzję, z której nie mógł już się wycofać i wciąż nie był pewien, czy postąpił słusznie. Prawdą było, że unikał Olivii. Bał się, cholernie się bał konfrontacji z nią po tym wszystkim, co stało się z Boydem. Wiedział, jak bardzo zależy jej na bratu i jak załamana była wtedy pod skrzydłem szpitalnym. Wciąż słyszał w uszach jej przeraźliwy krzyk, który nie raz wybudzał go z kolejnego koszmaru. -Udawał? - Nie mógł winić jej za chłodny ton, sam pewnie na jej miejscu wyprosiłby siebie z kuchni i powiedział, że nie chce mieć nigdy więcej ze sobą do czynienia. Ona jednak tego nie zrobiła, przez co Max nie wiedział do końca, jak do tego wszystkiego podejść. -Co masz na myśli? - Ciężko było mu się wprost przyznać, że martwi się zarówno o nią jak i o Boyda. Może i nie był już do końca sobą, ale nie otworzył się nagle z dnia na dzień i nie zaczął być wylewnym Solbergiem, który zacznie opowiadać o swoich uczuciach. -Myślisz, że mam to wszystko w dupie? - Dodał po chwili, czując jak kiełkuje w nim dziwne ziarenko smutku i złości.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Olivia Callahan
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 173
C. szczególne : lekka wada wzroku; zmuszona jest przez nią nosić okulary, wąskie usta, gęste i długie włosy
Olivia nie miała pojęcia jakie zmiany zaszły w życiu Maxa i jakich decyzji musiał dokonać, to samo tyczyło się wyborów przed którymi zapewne przez cały ten czas stawał. Jednocześnie czuła, że wcale jej to nie interesuje, coraz mniej myśli poświęcała jego osobie, bo te wywoływały jedynie napady złości lub żalu, z którymi nie potrafiła sobie poradzić, coraz głębiej zatapiając się w negatywnych uczuciach. Strategia którą obrał, w przypadku Callahan była najgorszą z możliwych, bo przecież znał ją na tyle, by wiedzieć, jak nie cierpi gdy ktoś ucieka. Zostawił ją z tym wszystkim samą. Kiedy Boyd był w śpiączce nie miała nawet od kogo poznać prawdę, dotyczącą tego, co wydarzyło się w lesie, kiedy taka Julka usłyszała ją od Solberga. A czy to nie ona była tą której wyjaśnienia należały się w pierwszej kolejności? Usłyszawszy pierwsze pytanie z usta Maxa milczała, uniosła jedynie głowę, zbierając się na odwagę by spojrzeć mu w oczy, chociaż on chyba nie był gotowy na to, co ujrzał w jej - złość, żal, smutek. - Dokładnie to, co słyszysz - oznajmiła lodowatym tonem, wiedząc, że ton jej wypowiedzi, jak i zdanie opuszczające malinowe usta mogą uderzyć w Maxa; świadomie chciała zadać mu ból, bo przecież wtedy pod skrzydłem szpitalnym widziała jego ból. Widziała jak wiele kosztowało go, by się tam pojawić, by spojrzeć w jej oczy. A potem uciekł pomyślała, zaciskając mocniej dłonie na blacie stołu. - Tak, właśnie tak myślę, Solberg - oznajmiła, odrzucając do tyłu brązowe pukle. - Uciekłeś. Zostawiłem mnie, nas. I w zasadzie powinnam ci za to podziękować, bo zrozumiałam jaki jesteś.- stwierdziła po krótkim namyśle. - Myślisz wyłącznie o sobie, jeśli byłam ci potrzebna byłeś obok, ale kiedy ja potrzebowałam ciebie uciekłeś do swojego chloptasia dzieląc się z nim tym, co powinieneś powiedzieć mi, nawet pieprzona Brooks wiedziała. - zaśmiała się gorzko, starając się wciąż mówić, choć w gardle dziewczyny pojawiła się gula. Na wspomnienie o Julce uderzyła pięścią w blat. Ból rozszedł się od jej placów aż po ramię, jednak zignorowała go. - Znalazłeś nowych przyjaciół, być może lepszych od takiej Callahan, co to chciała złapać cię na urojone dziecko… Tak chyba taki był przekaz słów twojej kumpeli, która mnie obwinia za wszystko co się stało, w tym również Boydowi. Od samego początku istniał wokół ciebie mur, sądziłam, że udało mi się przez niego przebić, ale potem… Potem po prostu porzuciłeś mnie, jak zużytą zabawkę - ostatnie zdanie wypowiedziała z wielkim trudem, jednak kiedy mówiła nawet na moment nie odwróciła od niego swojego wzroku, chciała widzieć jego minę, kiedy w końcu powiedziała mu prawdę, kiedy w końcu zdobyła się na to, by nie trzymać w sobie tych wszystkich słów które tak usilnie próbowały wydostać się na zewnątrz, dopiero kiedy skończyła, postanowiła pozbierać z podłogi rondelek i uprzątnąć jego wylaną zawartość.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie mógł zaprzeczyć, że zostawił Olivię, chociaż był pewien, że nie była w tym sama. Max był święcie przekonany, że razem z Filinem opłakują Boyda i wzajemnie się wspierają. Niestety mimo, że tak bardzo chciał powiedzieć wtedy cokolwiek, nie był w stanie. Musiał sobie to wszystko poukładać i przede wszystkim zrozumieć. Bycie świadkiem podobnej akcji i świadomość, że zjebało się w momencie, gdy na szali leżało ludzkie życie zdecydowanie wymagało czasu, by skonfrontować się z rzeczywistością. Nie był gotowy, to prawda, ale nie spodziewał się, że spojrzy na niego jakkolwiek inaczej. W końcu to on zjebał i zasługiwał na cokolwiek miała mu teraz do powiedzenia. Słuchał jej, a każde kolejne słowo, które opuszczało jej usta sprawiało, że jego oczy otwierały się szerzej, a złość, która początkowo jawiła się jako drobne ziarenko, urosła do naprawdę ogromnych rozmiarów. -O czym Ty kurwa mówisz? - Zapytał, gdy zaczęła mówić coś o chłoptasiu i Brooks. Nie wiedział przecież, że uwierzyła w jakieś durne plotki. Do tego nie potrafił zrozumieć, co wspólnego miała z tym Julka. Przypomniała mu się nagle rozmowa z Lucasem na wizzie i jakby coś rozjaśniło mu w głowie. -Jeżeli jesteś zazdrosna, to chociaż znajdź sobie jakiś wiarygodny powód. Nic nikomu nie mówiłem. - Powiedział przewracając oczami. Czuł się jak w jakimś absurdalnym śnie, w którym Oli nagle zaczyna gadać od rzeczy. Nie winił jej za złość i obwinianie ślizgona za to, co stało się Boydowi, ale co do jasnej cholery miał z tym wspólnego jakiś anonimowy ziomek i Brooks? -Ja pierdolę, nie wierzę. - Powiedział patrząc jej prosto w oczy. Naprawdę nie wierzył, że Oli mówi mu coś podobnego prosto w twarz. Z jednej strony te słowa naprawdę go bolały dowalając do tego, co już i tak czuł przez wydarzenia w Zakazanym Lesie, a z drugiej nie wierzył, że wyciąga coś tak absurdalnego. -Czy Ty się czasem słyszysz? Nigdy nie mówiłem, że chciałaś mnie złapać na dziecko i ni chuja nie wiem, dlaczego Julka na Ciebie naskoczyła, więc czemu nagle zwalasz to na mnie? - W jego głosie w końcu pojawiły się emocje, lecz nie były one przyjemne. - Tak zjebałem, Tak uciekłem bo nie byłem w stanie spojrzeć Ci w twarz po tym, jak przeze mnie Boyd stracił rękę. To chciałaś usłyszeć? To proszę bardzo, ale nigdy nie traktowałem Cię jak zabawkę, do jasnej cholery. - Wstał, rozlewając przy okazji kawę, choć nawet tego nie zauważył. Nie oczekiwał od niej współczucia ani miłości, ale nie potrafił przejść obojętnie wobec ostatniego zarzutu.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Olivia Callahan
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 173
C. szczególne : lekka wada wzroku; zmuszona jest przez nią nosić okulary, wąskie usta, gęste i długie włosy
Rzeczywistość rzadko kiedy miała dużo wspólnego z oczekiwaniami; stając w obronie Maxa, niejako chroniąc go przed gniewem Fillina, sprawiała, że ten stracił do niej zaufanie, sądząc, że dziewczyna go nie rozumie, choć podobnie jak on była całą sytuacją załamana. Rozpacz towarzyszyła im wówczas przez cały czas, nawet kiedy Solberg postanowił uciec. Złość chwilowo została zastąpiona, jednak Oli nosiła ją w sobie cały ten czas, pielęgnując kolejnymi wspomnieniami z udziałem Ślizgona, które nie były zbyt przyjemne. Oczywiście niczego nie ułatwiały plotki krążące w murach zamku, ani rozmowa z Julką. Stając twarzą w twarz z Maxem chciała po prostu wyrzucić z siebie wszystko w nadziei, że dzięki temu poczuje się odrobinę lepiej, jednak ostatecznie nie przyniosło jej to żadnej ulgi. W przeciwieństwie do swojego brata nie była stworzona do tego typu konfrontacji, od których wolała spokojną rozmowę, lecz tym razem nie mogli na nią liczyć. Słysząc o swojej zazdrości najpierw obdarzyła chłopaka wyraźnie zaskoczonym spojrzeniem, a potem po prostu złośliwie się roześmiała. - Chyba cię pojebało, Solberg - oznajmiła, używając kolokwializmu, który brzmiał obco w jej ustach, jednak nie mogła się powstrzymać. - Mam być zazdrosna o jakąś Brooks? Widzę poczucie humoru cię nie opuszcza - prychnęła, odkładając rondelek na blat, by ponownie spojrzeć na chłopaka. Wydawała się niezwykle oschła, wręcz sukowata, co było naprawdę niepodobne do brunetki. I tak naprawdę nawet ją zaskakiwało to, jak zgrabnie wychodzi jej ta gra. Może mogłaby w przyszłości zostać aktorką? Bo tak naprawdę z każdym słowem, jakie opuszały jej oraz jego usta czuła się coraz gorzej, raz po raz atomy ciała Oli rozpadały się i scalały na nowo, wywołując wewnętrzny ból. Miała ochotę krzyczeć, bić, zrobić cokolwiek ale zamiast tego po prostu stała. - A czy ty się czasem zastanawiasz jak się zachowujesz? Jak odbierają to inni? Weź lepiej skończ - choć pytania padły z jej ust, nie chciała poznać na nie odpowiedzi, niejako będąc świadomą tego, że Solberg robi wiele nieprzemyślanych rzeczy, których konsekwencje dopadły go w najmniej oczekiwanym momencie. Nie zamierzała jednak go usprawiedliwiać, był już dorosły, musiał wiedzieć, że każdy wybór niesie ze sobą następstwa, od których nie można było uciec. -Naskoczyła na mnie bo uważa się za twoją przyjaciółkę, może nie świadomie, ale zrzuciłeś mnie do rangi marnej kochanki i wcale nie szukałam kontaktu z twoją psiapsią, to ona się do mnie przypierdoliła - naprawdę wolała, kiedy była kimś na kształt ducha w oczach innych, wtedy czuła się bezpieczniej. Słysząc ostatnie słowa chciała coś dodać, otworzyła nawet usta, ale tylko po to by je zamknąć. To naprawdę był ten moment w którym uświadomiła sobie, że nie radzi sobie z niczym. - To kim niby byłam? Kim jestem co? - zapytała przerywając ciszę zanim zrobił to on. Nie chciała by jej milczenie zostało uznane za klęskę.