Żarty... no właśnie, wszystko było żartem, dopóki nie podszedł do nich jakiś mężczyzna. Nejt automatycznie przeniósł na niego wzrok, nadal się uśmiechając. Bo prawda była taka, że przy niej zawsze się szczerzył. Oczywiście tutaj dużo robił alkohol który dodatkowo sprawiał, że chłopak był o wiele bardziej szczęśliwszy. Właściwie docierało do niego co drugie słowo tamtego mężczyzny, bo mówił wyjątkowo szybko, a Woods nie był w najlepszym stanie. Jedynie kiwał z entuzjazmem głową. Przecież był pewien, że to jakiś żart. To pub, ludzie wokół byli pijani i mówili co przyszło im na myśl, dlatego nie sądził, żeby ten pan serio mógł udzielić im ślubu, a przynajmniej nie takiego ważnego. Utkwił wzrok w obrączkach, które nagle znalazły się na blacie i buchnął śmiechem... to po prostu było dość dziwne, patrząc na jego relację z tą dziewczyną. Oczywiście znów pokazał swoje umiejętności w racjonalnym myśleniu, bo po chwili te błyskotki znalazły się w jego dłoni. -No raczej! Ale wait, powinniśmy mieć jakieś przysięgi, czy coś?- zapytał naprawdę poważnie, bo nadal nie wpadł na to, że mężczyzna może udzielać ślubów. Ale skoro Vittoria przyjęła oświadczyny, to musiała być świadoma, że do ich jakże uroczystej ceremonii w końcu dojdzie. Co prawda stało się to nieco szybciej niż obydwoje mogli przewidzieć, ale tak już chciał los! Woods popatrzył na swoją narzeczoną, która miała zaraz zostać jego żoną i znów się uśmiechnął- Dobra, nie musi pan odpowiadać- oznajmił i machnął ręką, bo szykowało się niezłe przemówienie- Droga Vittorio, ślubuję ci... że cię nie opuszczę aż do śmierci- dużo zapamiętał, prawda?- Oraz, że zapewnię ci tyle Ognistej ile tylko będziesz chciała- powiedział i poruszył znacząco brwiami, bo przecież nadal brał to na żarty. Popatrzył na nią wyczekująco, mając nadzieję, że teraz ona doda coś od siebie, bo kończyły mu się pomysły i cały czas kręciło mu się w głowie, co nie pomagało w tym momencie. Przeniósł po chwili wzrok na mężczyznę, który najwyraźniej był mocno podekscytowany faktem, że w końcu udzieli komuś ślubu. To wszystko było nadzwyczaj szalone i obydwoje powinni sobie wybić ten pomysł z głowy, choć oni też wydawali się być rozbawieni całą sytuacją. Cóż, ciekawe czy później będzie tak wesoło, nie?
Vittoria kompletnie nie ogarniała, co ten mężczyzna od nich chce. Najwyraźniej był równie pijany jak oni i uznał ich żarty za bardzo poważne oświadczyny. Salemka śmiała się co jakiś czas kompletnie nie rozumiejąc, czemu to robi, ale starała się zrozumieć co ten dziwny facet ma im do przekazania. Coś o jakimś ślubie. Że niby może udzielić im tutaj w barze? Jasne! Czemu by nie?! Powodziła za dłonią faceta gdy ten położył im na stole obrączki. Zamierzała je wziąć do ręki i obejrzeć, ale Nate był pierwszy. - Powinniśmy - Potwierdziła pod nosem najwyraźniej zastanawiając się, co mówi się na ślubach. Po głowie chodziły jej wszystkie filmy jakie kiedykolwiek widziała, ale nie wpadało jej nic konkretnego po głowie więc liczyła, że Natek ma ciekawe pomysły, skoro sam o to zagaił. I zrobił to. A ona? Dała się porwać tej głupie zabawie, którą sobie urządzili po pijaku. - Nathanielu, ślubuję Ci, że nigdy Cię nie zdradzę, a całą moją whisky wypiję z tobą - Odpowiedziała mu z wielką powagą - A teraz - To mówiąc ukradła mu jedno z kółeczek, to wyglądające na większe i szersze na pewno było męskie - Przyjmuj tę obrączkę na znak mojej miłości i wierności - No patrzcie, a to akurat zapamiętała. Wzięła jego dłoń i ubrała mu na serdeczny palec kółeczko, które przyjęło jego rozmiar, a po chwili spoglądania na nie pokazało imię "Vittoria".
Widząc, że Ci wyrażają chęci natychmiast wyjął z kieszeni... Dokumenty! Chyba była potraktowana zaklęciem zmniejszająco-zwiększającym, bo te się nawet nie nadgięły. Ułożył je na stole obok nich i czekał aż Ci wypowiedzą przysięgę. Zamierzał im podyktować tą oficjalną, jednak nie musiała taka być. Wystarczyło, żeby wyznali sobie miłość do grobowej deski i tak się stało. - Wobec zgodnego oświadczenia obu stron, złożonego w obecności świadków - To mówiąc wskazał na kilka osób z baru, które z zaciekawieniem przyglądały się temu wszystkiemu. Jeden facet nawet wyraźnie się wzruszył - oświadczam, że Związek Małżeński Pani Vittori i Pana Nathaniela został zawarty zgodnie z przepisami. Jako symbol łączącego Państwa związku pocałujcie się, a potem noc poślubna i miesiąc miodowy! - Zasugerował wypisując jakieś kwitki, które chwilę później podsunął im. Na jednym było potwierdzenie zawarcia małżeństwo. Na drugim Vittoria musiała podpisać, że przyjmuje nazwisko po mężu. Wszystko wyglądało bardzo prawdziwie. Nikt nie mógł wiedzieć, że bez wpisu do odpowiednich ksiąg nie jest to prawomocne. Szczególnie, gdy jest się tak pijanym.
Stało się, wzięli ślub. Co prawdopodobnie było najgłupszym z możliwych pomysłów, ale jak wyperswadować dwójce pijanych ludzi, że to nie skończy się dobrze? Właściwie kolejne słowa nie docierały do Woodsa, bo kręciło mu się w głowie i nie mógł opanować śmiechu, co tworzyło mieszankę wybuchową. Po chwili jednak na jego palcu znalazła się obrączka, na której pojawiło się imię dziewczyny. Nie czekając długo, wziął tę mniejszą i z uśmiechem na ustach, chwytając jej drobną dłoń, wsunął świecidełko na jej palec. Zerknął jeszcze na mężczyznę, który udzielał im ślubu i coś wymamrotał, co pewnie było czymś w rodzaju: Dziękujemy. Znów przeniósł wzrok na Vittorię i przecież musiał podążać za tradycją! Dlatego złożył delikatny pocałunek na jej ustach i odsunąwszy się od niej, wziął głęboki wdech. -Pani Woods, chyba powinniśmy udać się w jakieś miejsce gdzie nie będzie tyle osób, nie sądzisz?- teraz to nawet ciężko było złożyć mu jakieś porządne zdanie, serio. Ale o dziwo był w stanie wstać i ustać na nogach, co było niezłym wyczynem. A później? Teleportowali się do mieszkania Vittorii. Cóż, Nejt zawsze chciał mieć wielkie wesele, przyjaciół wokół, jakiś wypasiony tort... ale trzeba przyznać, że to też było całkiem ciekawe, a na pewno niestandardowe, prawda?
Spojrzała na swoje odbicie a jej usta wykrzywiły się w szerokim uśmiechu. Ilekroć widziała burzę kolorowych włosów jej humor znacznie się poprawiał. To tak jakby stała się inną osobą, jakby nie była Crowe, jakby naprawdę nazywała się X. Nigdy nie nadała imienia tej postaci, jednak tak bardzo się z nią utożsamiała, że nie czuła powodu aby ją czymś ograniczać. Nawet jeżeli ma to być imię. Czuła się tak, jakby była to jej prawdziwa skóra. Zdjęła workowaty sweter i założyła na siebie za duży t-shirt, który wsadziła do wysokich dżinsowych spodni. Spojrzała na buty w kwiatki i uśmiechnęła się sama do siebie. Naprawdę czuła się lepiej, jakby to była pewnego rodzaju terapia. A dzisiaj w tej terapii miał pomóc najlepszy przyjaciel jakiego kiedykolwiek miała. Whisky. Wódka. Co pan poda ja się tym zajmę. Hogseade nie było dobrym pomysłem, nie była pewna jak wiele osób ze szkoły się tam kręci dlatego wolała wybrać Londyn. Bezpieczne miejsce. Oczywiście, nie było możliwości rozpoznania, jednak znacznie lepiej czuła się tam, gdzie gruntu nie znała. Zawsze miała spore pole do popisu. Więc witaj Londynie! Stanęła przed jednym z wielu pubów i weszła do środka. Zsunęła z ramion kurtkę i przewiesiła ją przez ramię. Ciekawe miejsce, miało jakiś klimacik czyli idealnie dla niej. Podeszła do baru i usiadła na jednym ze stołków. Uśmiech nie schodził z jej twarzy. Ahoj przygodo! Popukała kilka razy o blat i zaczęła się zastanawiać co by dzisiaj wypić. Miała ochotę na coś kolorowego, mocnego, tak aby rzuciło ją w fotel. A w tym przypadku, w stołek. Obróciła się na krześle i zagryzła wargę, tak jak to miała w zwyczaju kiedy nad czymś rozmyślała.
Scorpius rzadko kiedy chodził pić sam, zwłaszcza do jakichś barów. Dziś jednak, miał średni humor i chciał to jakoś przyćmić. Nie miał zamiaru najebać się jakoś bardzo, po prostu trochę wypić. Wybrał się do Pubu Crazy 60' w Londynie, bo nie chciał, żeby ktoś znajomy w Hogsmade zobaczył, że jak życiowy przegryw idzie sam do baru, żeby się napić. Gdy wszedł do niego, nie zobaczył zbyt wielu twarzy. Od razu w oczy wpadła mu bujna i nietuzinkowa fryzura, którą skądś na pewno kojarzył. Podszedł do baru i usiadł obok Rosmery. - Hej! - rzucił krótko, zwracając uwagę dziewczyny. Mieli już kiedyś okazję się poznać... A tak liczył, że nikt nie przyłapie go na samotnym piciu. Jednak, Crowe w jakims celu też tu się znalazła. - Nie sądziłem, że sama szlajasz się po takich pubach. - powiedział i po chwili zamówił Ognistą Whisky.
Chodzenie do barów samemu wcale nie jest źle. Naprawdę. Przecież zawsze można poznać kogoś nowego, dołączyć się do grupy i razem kontynuować zabawę. A takie ograniczanie się do towarzystwa, które się zna nie służy. Okey, fajnie jest wyjść gdzieś z gronem znajomych ale fajnie jest też od czasu do czasu poznać kogoś nowego, wzbogacić paletę osobowości w swoim życiu. Odwróciła się w kierunku nowego towarzysza, który raczył ją powitaniem. Uśmiechnęła się szeroko i machnęła dłonią, na znak przywitania się. Pociągnęła łyka swojego nowego drineczka. Tym razem był on fioletowy u góry a na dole lekko żółtawy. Mniami. To była chyba impreza, prawda? Nie pamięta jej dokładnie ale jedno jest pewne, bawiła się do samego rana. A pamięć do twarzy miała dobrą, tego jej nie zabronisz. Więc posłała lekki uśmiech chłopakowi. -Widzisz? Nikt by się tego nie spodziewał. Lubię zaskakiwać ludzi.-Powiedziała z szerokim uśmiechem na ustach. I nie mijała się z prawdą. Naprawdę lubiła zaskakiwać, innych i siebie. Tak jakby stawanie przed nowymi obliczami sytuacji w jakiś sposób ją rozwijało. -A czemu Ty jesteś tutaj sam? Znaczy, nie teraz.-Wzruszyła lekko ramionami.
Nie był do końca pewien, z której to imprezy kojarzy Rosmery, ale był pewien, że zdążyli już niegdyś się poznać. To chyba przez tę charakterstyczną fryzurę zdołał zapamiętać, jak się nazywa. - Rosmery Crowe - Człowiek Niespodzianka - skwitował jej uwagę, na temat tego, że lubiła zaskakiwać ludzi. W sumie, nawet cieszył go fakt, że nie będzie tutaj pił samotnie. Dobrze się stało, że spotkał Ślizgonkę, bo wydawała się być naprawdę sympatycznym człowiekiem. Dlaczego był tutaj sam? Bo alkohol w domu się skończył, a picie w własnej pracy (co prawda, nie w czasie roboty, choć i to mu się zdarzało) nie wydawało mu się być satysfakcjonujące. Zwykle, nie szlajał się po takich miejscach. Jeśli już, wybierał Śmiertelny Noktrun, bo tamte puby były totalnie w jego stylu. No i nie odnosił wrażenia, że wszyscy spoglądają na niego z ukosa i kontrolują, ile zdążył już do tej pory wypić. - Miałem dziś totalnie zły dzień. Chyba dlatego - odpowiedział, wzdychając i spoglądając na Ślizgonkę. Zamówił sobie kolejną partię alkoholu, a ten wieczór zapowiadał się na bardzo długi i pogrążony w napojach z procentem. - A ty? Co tutaj robisz?
No to pięknie. Obydwoje nie pamiętają dokładnie okoliczności ich spotkania, wiedzą jedynie, że byli bardzo pijani i że było całkiem nieźle. Bo było. Tego nie da się ukryć, miała jedynie nadzieję, że nie nabroiła za bardzo... Była zdolna do wielu rzeczy. Jak to się mówi, nieświadome bardziej niebezpieczne. -Wpijmy więc moje zdrowie, wielkiej niespodzianki. Która zaskakuje nawet samą siebie.-Uniosła swoją szklankę, która była już w połowie opróżniona. Wnoszenie toastu na swoją cześć nie jest zbyt chwalebne, prawda? Można by rzec, że zuchwałe. Ale mniejsza z tym. Upiła łyk drinka i uśmiechnęła się lekko. Było to przyjemne orzeźwienie. Naprawdę. Chrzanić ludzi i to co myślą. Czemu się przejmował tym, że ktoś mógłby dostrzec jak samotnie popija ognistą? Komu do tego, że człowiek raz na jakiś czas lubuje się w samotności i własnym przemyśleniach. Czy nie chcemy czasem po prostu odetchnąć od tego wszystkiego? Życie potrafi być męczące. Pokiwała głową na znak zrozumienia. Uniosła lekko szklankę, ponownie.-To co, za złe dni?-Zerknęła na chłopaka a na jej ustach pojawił się jeszcze szerszy uśmiech.-Mhm, niech pomyśle, szukałam towarzystwa zapewne. Siedzenie w domu to nie moja bajka.-Powiedziała szczerze przekonana o tym o czym mówi. Bo taka prawda, Rosie która siedzi tutaj teraz z burzą kolorowych włosów to osoba, która nie wysiedzi długo w jednym miejscu. Może dlatego tak bardzo ją lubi. W końcu granie kogoś innego było w jej stylu. Przybieranie nowych twarzy, nowych tożsamości było całkiem proste. Dla niej. Nowa osobowość, nowe życie, czysta karta. Można zacząć od kompletnego zera, stworzyć kogoś, kim chciałoby się być. Z X. było troszkę inaczej. Ona po prostu była nią. Obydwie stanowiły część całości i jedna nie mogła istnieć bez drugiej... Dlatego nie było to oszustwo.
Nie pamiętał, kiedy i gdzie się spotkali po raz pierwszy, wiedział jedynie, że była to jakaś impreza. Nie miał nigdy sytuacji, żeby od nadmiaru alkoholu urwał mu się film, jednak tym razem miał bardzo zamglony obraz tego, co się wtedy działo. Nie wydawało mu się, że zrobił coś złego, ale też nie zdawało mu się, żeby Rosmery była dziewczyną, która mogłaby rozpamiętywać błędy popełnione po pijanemu. Na dodatek, odniósł wrażenie, że sama Crowe nie do końca wiedziała, co się wtedy działo. Na znak toastu, złapał kieliszek z alkoholem w dłoń i uniósł do góry, a następnie upił z niego łyka. Przez chwilę poczuł nieprzyjemne pieczenie w przełyku, jednak po chwili uczucie ustąpiło. Wznoszenie toastu na swoją cześć nie uznał za nic złego, chyba głównie dlatego, że myślał o całym dniu... który zresztą, uważał za totalnie popierdolony. To nie do końca tak, że przejmował się tym, że ktoś znajomy może go zobaczyć... Samotne picie w dużej mierze kojarzyło mu się z jego ojcem, który popadł w alkoholizm i nieraz wracał do domu zalany. Nie było to przyjemne wspomnienie z jego dzieciństwa, a samotne picie przywoływało do niego myśli o tacie. O ojcu, który nigdy się z nim nie zajmował, miał na niego wyjebane, a teraz zgrywa zatroskanego i zaciekawionego życiem, dorosłego już syna. Trochę późno się otrząsnął. Z zamyślenia wyrwała go uwaga Rosmery i kolejny toast, który zamierzała wznieść. - Oby było ich jak najmniej - dodał, popijając alkohol. W takim tempie zaraz tam padnie i nie będzie miał siły się podnieść. Crowe piła coś lekkiego, on jednak cały czas sięgał po mocne napoje. On czasem lubił samotność, ale raczej był typem ekstrawertyka. Nie przeszkadzała mu praca, gdzie miał bezustanny kontakt z ludźmi, a gdy jeszcze chodził do szkoły, był zadowolony widokiem tak dużej ilości uczniów, nawet tych, których niekoniecznie lubił. - Moja też nie... Aż szkoda, że w okolicy nie ma żadnej imprezy - stwierdził, uśmiechając się blado. W sumie, jak tak teraz o tym pomyślał, to był środek tygodnia, a Ślizgonka bez żadnych pohamowań była w stanie się upić. On będąc w jej wieku, był taki sam, więc w sumie się nie zdziwił. Właściwie, to cały czas jest taki sam. Scorpius Alex Dear mentalnie to nadal piętnastolatek! - Czemu akurat taki kolor? - zapytał, wskazując na głowę dziewczyny i zagajając do rozmowy.
Bergmann... nazwisko to zdecydowanie nie było typowym brytyjskim nazwiskiem, o nie, zdecydowanie miało pochodzenie niemieckie lub austriackie, ewentualnie szwajcarskie, lub żydowskie.... Jednak akcent mężczyzny był pozbawiony naleciałości którychkolwiek z podejrzewanych przez nią krajów. Mówił z czystym i pięknym brytyjskim akcentem. Nie wiedząc czemu jakoś ją to nurtowało, z drugiej strony w społeczeństwie złożonym głównie z Dearów czy Fairwynów nawet spotkanie kogoś o nazwisku Smith wydawało się być anomalią. Prowadząc luźną rozmowę, dosyć szybko dotarli do Dziurawego Kotła, gdzie ku ich wspólnemu zaskoczeniu okazało się, że wszystkie miejsca są pozajmowane. Rzadko zdarzało się, żeby nie można było powyciągać z kąta nawet dwóch taboretów, najwyraźniej jednak czarodzieje zmęczeni paskudną pogodą, spragnieni towarzystwa, wylegli masowo ze swoich mieszkań wprost do najbardziej popularnego pubu na Pokątnej. W chwili największego chaosu, kiedy stali po środku sali pomiędzy czarodziejami przepychającymi się w tą i z powrotem w stronę baru Halevi zaproponowała inny czarodziejski pub, znajdujący się w bardziej mugulskiej części Londynu. Poprowadziła mężczyznę do wyjścia z Kotła prowadzącego na cichą i spokojną londyńską ulicę. Pub "Crazy 60's" znajdował się niedaleko Pokątnej. Krótki spacer jaki odbyli w jego kierunku Rakel wypełniła kolejnym small talkiem, tym razem na temat oblężenia jakie napotkali w poprzednim barze. Zazwyczaj wygadana, teraz też nie miała problemów ze znalezieniem tematu do rozmowy, w duchu stwierdzając, że nie ma co zaczynać poważniejszych tematów, póki nie znajdą się w spokojniejszym miejscu. -Oto i on! - rzuciła triumfalnie, kiedy w końcu znaleźli się w środku. Uśmiechnęła się szeroko do Daniela, po czym ściągnęła płaszcz i przewiesiwszy go sobie przez ramię ruszyła w stronę jednego z wolnych stolików. Zdecydowanie tutaj nie było tak tłoczno jak Dziurawym Kotle, jednak miejsce też nie było zupełnie opustoszałe. Przyjemny gwar rozmów, mieszał się tu z rozbrzmiewającą w tle muzyką z lat 60. Spokojnie, ale nie za spokojnie. Kobieta chwyciła stojące na stoliku menu i spokojnie zaczęła je przeglądać. -Coś pan proponuje, panie Bergmann? - rzuciła mu rozbawione spojrzenie znad karty. Ton jakim zadała to pytanie zdecydowanie miał czysto przyjacielski wydźwięk, świadczący o tym, że sama Halevi zaczęła się już rozluźniać w towarzystwie mężczyzny. Żart to tu to tam, jednak wcale nie świadczył o niezdolności kobiety do bycia poważną. Nie uważała jednak, że musi być taka cały czas, nawet jeśli ktoś używał karty "w tym wieku już powinnaś".
Na ulicach panowała już pustka - pokonując oddzielający ich dystans, odnosił wrażenie samotni, w jaką zostały wetknięte obydwie sylwetki - jego oraz towarzyszącej mu Rakel. Była to pustka dławiona więc towarzystwem - a nic innego nie wydawał się potrzebować, żadnych, na ten moment dodatkowych postaci oraz rozchodzących się dźwięków, zaległa pośród rozlewających się cieni wieczornej scenerii, nieubłaganych razem z jesiennym czasem. Pobyt w Dziurawym Kotle okazał się być pozbawiony większego sensu - zbyt duży gwar a także graniczące z cudem odnalezienie choćby pojedynczego miejsca wykreśliły go z możliwości przeprowadzenia nawet krótkiego dialogu - nic dziwnego, że automatycznie przystał na propozycję odnalezienia innego acz pobliskiego lokalu. O Crazy 60’ słyszał, ba, niegdyś zdarzało mu się zagościć, wsłuchując się w słynne, niezapomniane pomimo ubiegu lat dźwięki i zatapiając się w roztaczany klimat okresu, który odgórnie zwiastowała już nazwa. - O wiele lepiej - skomentował cicho, jak gdyby mówiąc do samego siebie; bez przeszkód zdołali zająć dla siebie stolik. Gdzieniegdzie poruszały się jakieś postacie - pozbawione najmniejszego znaczenia, stały albo siadały przy ladzie, sącząc zamówiony przez siebie trunek; bo fakt, owszem - Crazy 60’ miało w ofercie przede wszystkim różnego rodzaju alkohol. Wzrok mężczyzny prześlizgnął się z pobieżnością przez kartę, a chwilę później usłyszał powołanie do propozycji. W jego przypadku nie była ona skomplikowana - nie mieli zbyt obszernego wachlarzu wyborów, wziąwszy uwagę na klimat miejsca a także porę, w jakiej się w nim znaleźli. - Whisky lub piwo - oznajmił bez zobowiązań, odkładając na moment kartę oraz obdarzając kobietę wzrokiem. Miał słabość do bursztynowych trunków - chociaż, nigdy nie przejawiał skłonności do uwielbienia alkoholu ponad stosowną miarę. Nie uznawał się w tej dziedzinie za znawcę, niemniej jak każdy, miał ulubione rodzaje - którymi preferował uraczyć gardło. - Zależnie od pani upodobań - dodał, ponieważ nie ośmieliłby się niczego narzucać. Ostateczna decyzja należała więc do niej - nim przejdą do konkretniejszej dyskusji, ponieważ w rzeczywistości wiedzieli o sobie naprawdę niewiele. Można powiedzieć - nic.
wybacz taką obsuwę raz mi posta skasowało, potem wena uciekła i takie tam :/
Słysząc słowa Daniela, za pewne nawet nie wypowiedziane w jej stronę, tylko bardziej w formie myślenia na głos, Rakel odwróciła głowę w jego stronę posyłając mu pełen zrozumienia uśmiech. Sama była osobą raczej łaknącą towarzystwa, rozwijającą skrzydła w atmosferze ogólnego ludzkiego gwaru, jednak sytuacja którą zastali w Dziurawym Kotle nawet i ją przerosła. -Mhmm, dobry wybór. - skinęła lekko głową, posyłając mężczyźnie przelotny uśmiech. W pubie jak to w pubie, zamawiało się zazwyczaj przy barze, jednak jednak z barmanek sprzątała akurat szkło ze stolika obok nich, Halevi więc zaczepiła ją. -Jesteś gotowy zamawiać? - zapytała szybko Bergmanna, a potem oboje złożyli zamówienie. Rakel miała dziś ochotę na coś innego niż wino, które zazwyczaj zamawiała. Wzięła dla siebie piwo kremowe i z uśmiechem odłożyła kartę napojów na bok. Nie czuła się specjalnie skrępowana, była raczej tym typem, który nieco przejmował inicjatywę i niespecjalnie przejmował się narzuconymi sobie przez społeczeństwo rolami. Barmanka odeszła, zostali więc sami i trzeba było w końcu zacząć rozmowę. I tym razem Halevi nie zamierzała siedzieć w ciszy i czekać na to, aż to dżentelmen ją zabawi rozmową. Odchrząknęła cicho i zagaiła z uśmiechem: -Pan już bardzo dobrze wie gdzie spędzam całe dnie. - oparła ręce na stoliku, krzyżując je. -A czy mogę zapytać czym pan się zajmuje? - dokończyła. Mężczyzna wyglądał na człowieka przyjaznego i otwartego, chociaż jednocześnie nie przekraczał wszystkich granic i wyraźnie widać było, że jest to człowiek dobrze wychowany. Jednak sama nie potrafiła dopasować go do żadnego z zawodów. Jakoś nauczyciel w ogóle nie przychodził jej do głowy, przyzwyczajona do widoku kogoś znacznie starszego w tej roli. A Daniel? No cóż, on mógł być niewiele starszy od niej, na pewno był po trzydziestce, ale zakładała że bliżej mu do trzydziestu niż czterdziestu.
Ostatnio zmieniony przez Rakel Halevi dnia Czw Paź 05 2017, 23:37, w całości zmieniany 1 raz
współczuję :< mnie się nigdzie nie spieszy, sama miałam obsuwę DX
Poznawanie drugiej osoby było niezmiennie wyjątkowym, zapisywanym pośród stronic pamięci momentem - decydującą chwilą w przypadku historii relacji. Było badaniem, obfitowało w obserwację i wysłuchanie słów padających, zdolnych przybliżyć samego w sobie człowieka; ale nie tylko słów, także sposobu zachowania się, przybieranej mimiki, wszystkiego - co wydawało się nieuchwytne, niebezpośrednie, wymagające nietuzinkowej uwagi. Cenił sobie takie momenty, głównie ze względu na swoje usposobienie osoby nieustannie spostrzegającejzmiany, poddającej rzeczywistość obróbce, rozkładaniu na części pierwsze, w nieustannym procesie formowania dla siebie wniosków. Skinął głową, aby oznajmić, że również jest gotów; w przeciwieństwie do kobiety zamówił normalne piwo o gorzkim, nadawanym przez chmiel aromacie. - Transmutacją - odpowiedział wpierw na zadane pytanie. - Uczę drugi rok w Hogwarcie. - Dopiero później zadecydował się dodać. Nigdy nie czuł się powołanym do nauczycielskiej profesji; stawała się ona jedynie celem w trakcie kariery naukowej - którą to zawsze stawiał na pierwszym planie. Nauczanie niemniej wychodziło jemu na dobre; sprawiało, że nic nie zdołało pokryć się kurzem - szczególnie zuchwale pomijane podstawy, które mogłyby w zaniedbaniu przyprawiać o całkowitą klęskę. Nie widział nic szczególnego w zdradzaniu takich o sobie faktów, wręcz przeciwnie, chciał porozmawiać. - Całe dnie to określenie dość radykalne - nie omieszkał się zauważyć, słysząc jej słowa. - Mam nadzieję, że znajduje pani też czas dla siebie. - Czy troszczył się? Cóż, nieco badał grunt sprawy; czy ma do czynienia z osobą w pełni oddaną tylko i wyłącznie swej pracy, czy może posiadającej też inne, nieznane mu zainteresowania. Chciał jedynie ocenić podejście, nic więcej.
Ostatni okres w życiu Bergmanna malował się w niekorzystnych barwach; (chwilowy?) powrót Selmy Fairwyn do szkoły (cholera jasna), przywołał niepowstrzymane huśtawki zewnętrznie zatuszowanych emocji - nie ukrywajmy, coraz trudniejszych do uchowania przed wzrokiem. Myśli o całokształcie podtrzymywanych sekretów nie pomagały, czyniąc o wiele większy bałagan w chaosie rzeczywistego świata. Daniel Bergmann nie miał ostatnio dobrego nastroju - nawet, jeżeli zawsze pozostawał neutralny, owym razem potrafił być o wiele bardziej wymagający, o wiele bardziej skory w obdarowaniu szlabanem oraz oziębły w kwestii irytujących go uczniów; szczególnie tych pierwszorocznych. Każda lekcja, każde przewałkowanie podstaw były dla niego katorgą - całe szczęście, ostatnie sprawdzanie zadanych do sporządzenia na pergaminie wypocin, mogło być przekazane z łatwością na asystentkę. Z niej również nie był zadowolony, zauważając (jego zdaniem rzecz jasna) braki w opanowanych zaklęciach. Animagia, przez zaburzenia ostatnio kapryśna, podobnie nie poprawiała sprawy. Dni dłużyły się wyjątkowo nieznośnie, czas oszukiwał go i wydłużał każdą przepracowaną godzinę jakby do kilku prawdziwych; wreszcie, dopiero teraz odetchnął krystaliczną wolnością, zawartą w woni alkoholowych trunków, dźwiękach muzyki oraz dogodnym, milczącym miejscu obserwatora. Spojrzeniem błądził, nim znów odszukał napotykaną wcześniej kobietę - ich linie wzroku skrzyżowały się spontanicznie, aczkolwiek niczym za przyzwoleniem i obopólną chęcią. Lekki, wydłużający jej linię warg, enigmatyczny uśmiech jakby zachęcał do przyjścia i inicjacji rozmowy, do rozerwania się, kto wie? być może jednonocnej rozrywki. Prędko jednakże, wyodrębniła się z tła wysoka, od razu, bez żadnych problemów rozpoznana sylwetka; Bergmann przerwał zdawkowy kontakt ze swą nieznajomą (całe szczęście - dostrzegł go teraz; co, gdyby jeden z jego najlepszych! studentów zobaczył, jak ugania się za chwilową odskocznią?). Nauczyciel również był z krwi i kości człowiekiem, choć, w skrytych wizjach swych podopiecznych jawił się często jako bezbarwny twór, wypluty przez Edukację. Cóż, teraz problem był inny - skoro, najwyraźniej i on został zauważony.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
U Leo wszystko układało się wprost wyśmienicie. Ostatni rok w Hogwarcie faktycznie nie był zbyt "lajtowy", a jednak Gryfonowi udawało się znaleźć trochę zabawy nawet w zasuwaniu na kolejną lekcję; zaczął całkiem dbać o swoją edukację, postanawiając ostatnią prostą pokonać bez zbędnych potknięć. Odznaka prefekta dumnie połyskiwała z jego piersi, gdy przechadzał się korytarzami zamku, nakierowywał młodych uczniaków, zaglądał do kuchni po jakiś przepis, albo po prostu chował się w dormitorium. Dodatkowo w każdej chwili mógł wrócić do mieszkania, a tam przecież poza przytłaczającą dozą prywatności otrzymywał również nieco czułości - stabilny etap związku odrobinę go przerażał, ale jak cieszył... Jakby tego było mało, w pracy wszystko szło dokładnie tak, jak powinno; Vin-Eurico nie tylko coraz lepiej czuł się za barem, ale odnajdywał się również stojąc przed obiektywem. O ile pierwszy zawód wpisywał się w ramy normy, o tyle drugi oznaczał nieustanne odkrywanie czegoś nowego i popychanie własnych limitów. To wszystko, w połączeniu z treningami (których Gryfon nie był w stanie sobie darować), dawało niesamowitą mieszankę boleśnie napiętego grafiku. Gdyby Leo choć odrobinkę mniej lubił mieć zapchany do granic możliwości czas, najprawdopodobniej by tego wszystkiego nie wytrzymał. Takie wieczory, jak ten, były jednak potrzebne. Leonardo chętnie przystanął na propozycję wyjścia ze znajomymi z Luny - zabawnie było ekipą klubową wybrać się do pubu, położonego wcale nie tak daleko. Jedno piwo, drugie... chłopak sam nie zorientował się, kiedy nagle przesiadywanie ze znajomymi zmieniło się w poznawanie nowych ludzi. Koledzy czmychnęli na wszystkie strony, a Vin-Eurico spokojnie dokończył zarówno piwo, jak i rozmowę z przesympatyczną barmanką. Dopiero wtedy przemknął spojrzeniem po pubie, sprawdzając co się pozmieniało; gdy odnalazł w tłumie znajomą, profesorską postać, zupełnie go zatkało. Z taką posturą ciężko było udawać, że się kogoś nie widziało - jeszcze ciężej wychodziło pozostawanie niezauważonym. W celu uniknięcia durnych sytuacji przepełnionych kłamstwem i przemykaniem po lokalu, postanowił się przywitać. O Merlinie. Z nową butelką piwa w dłoni i uprzejmym uśmiechem na ustach po prostu podszedł do profesora Bergmanna. Nie był z tych, co chowali się za skrępowaniem. Zerknął na drinka mężczyzny i uśmiechnął się szerzej, jak gdyby odnalazł w nim trochę człowieczeństwa. - Dobry wieczór - przywitał się, stawiając na kulturę, ale brak jakże wymownych zwrotów. Idiotycznie brzmiało dodawanie "profesorze" pod koniec każdego zdania, w szczególności gdy sceneria nieszczególnie tego wymagała.
Wygaszonym spojrzeniem omiótł nieomal pełne naczynie; przepuszczany przez pryzmat bursztynowej zasłony widok, rozmywał się, drżał, zniekształcał wraz z kołysaniem wzniecanym w nawet nieznacznych ruchach. Znowu - natchnęło go na Ognistą; zazwyczaj, przede wszystkim zamawiał piwo. Miłą odmianą było jednakże sączenie powstającego bez najmniejszego pośpiechu trunku. Zwłaszcza, kiedy nie miał nastroju. Miał dość, najzwyczajniej miał dość - najchętniej zaszyłby się przez tydzień lub dwa tygodnie, sam, w swym mieszkaniu oraz wyrzucił z czaszki cholerne i natarczywe wspomnienia. Obowiązki, którym chcąc nie chcąc musiał być wierny. Nie oznaczało to jednak ogólnej, żywionej przezeń niechęci do nauczania; lubił na swój pokrętny sposób tę pracę, szczególnie lubił nauczać bardziej skomplikowane zaklęcia. Tak czy inaczej, dziedzina transmutowania była jego żywiołem. Uśmiechnął się - również - lekko, jak miał w zwyczaju podczas wcześniejszych spotkań. Odpowiedział rzecz jasna bez szwanku, całe swoje uprzednio rozsypane skupienie zbierając w najbliższej jemu teraźniejszości. Vin-Eurico nie był zwyczajnym, zastygłym w szarości studentem (można to było nazwać nicią nieukrywanej sympatii); tym samym nie doskwierał aż tak wytyczony dystans, również - pozorny dyskomfort w nieplanowanym natknięciu. Dostosowywał się - znowu, poddał się całkowicie zrządzeniu igrającego losu. Zresztą, nie wiedział - czy ma przed sobą wyłącznie krótkotrwały epizod wymiany serdecznych, zgodnych z kulturą pozdrowień czy może rozwijający się dialog. Z pewnością - nie chciał ani jednego ani drugiego narzucać. Nie dostrzegał w tej sytuacji nic gorszącego - oboje byli dorośli, oboje mieli zupełne prawo pojawiać się w różnych pubach, planować życie włącznie z własną rozrywką, wraz ze zwilżaniem ścian gardła trunkiem. - Nietypowe okoliczności - wytknął wyłącznie tę oczywistość - nie widywali się poza szkołą, poza korytarzami oraz wymogiem pozalekcyjnych zajęć w kwestii przygotowania a później doszlifowania przemiany. Sytuacja mogła wydawać się dziwna i niewygodna, choć na swój sposób intrygowała Bergmanna swą odmiennością. Ciekawość trudno było w nim stłumić. Cóż, chciał się po prostu przekonać. - Jest wolne - powiedział w razie czego, w sprawie miejsca tuż obok; nie zauważał powodów do snucia kłamstw, nie spostrzegł towarzystwa Gryfona, którym zapewne byłby już pochłonięty, nie chciał go zmuszać do zatrzymania się w miejscu niczym niepewny kołek. Niezależnie od tego, czy wybierał się dalej oraz grzecznie, płynnie wyjaśni czy może, może postanowi zaryzykować i usiąść.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Co tu dużo mówić - Daniel Bergmann był jednym z ulubionych nauczycieli Leosia. Nauczał transmutacji, która uprzednio kojarzyła się głównie z Liamem Dearem (a ten spieprzył do Francji i poddenerwował Fire, więc automatycznie trzeba było gryfońsko solidarnie go źle wspominać) i Pattonem Craine'em (najbardziej nieznośnym człowiekiem na świecie, który wyprowadzał Leo z równowagi jak mało kto). Nie było to szczególnie optymistyczne i chłopak był pewien, że te czynniki przełożyły się na jego drobny zastój przy nauce animagii. Bergmann zdawał się lubić nie tylko transmutację samą w sobie jako dziedzinę magii, ale również proces nauczania; chodzenie na jego lekcje było przyjemnością. Leo cieszył się, że w końcu trafił na kogoś takiego. I choć faktycznie relacje mieli dobre i nieco mocniejsze niż w przypadku większości uczniów, to raczej nikt nie spodziewałby się zastać ich wspólnie popijających trunki w pubie. To po prostu wydawało się dziwne, aczkolwiek kiedy dana sytuacja już wystąpiła, pojawił się w niej intrygujący element. Jak to wszystko miało wyglądać?... - Też jestem w szoku - przyznał z rozbawieniem. Napił się wcześniej już trochę, a humor miał wyjątkowo dobry; nic dziwnego, że oporów przed prowadzeniem rozmowy nie posiadał. Vin-Eurico należał do osób szalenie wygadanych, a przy tym potrafił plątać się tak zawile, że wszelkie grzeczności odchodziły na bok. Daniel miał okazję zauważyć tę zależność przy pierwszej rozmowie odnośnie animagii... - Czyli jednak nauczyciele to też ludzie... - Dodał żartobliwie, nie potrzebując więcej zachęceń do tego, aby zająć miejsce obok. Cichy głosik z tyłu głowy podpowiadał mu, że jeśli nie zrobi tego od razu, to być może zrezygnuje z pomysłu w pełni. - Czemu Londyn? - Zainteresował się, nie pozwalając aby cisza zniszczyła przyjazną atmosferę. - To jest, dlaczego akurat taki pub? Zawsze mnie zastanawiało, czy nauczyciele wolą przesiadywać w Hogwarcie, czy faktycznie wracają sobie do domów... Znaczy ja mam teraz mieszkanie i wiadomo, nie ma mnie w wieży Gryffindoru tak często, ale to jednak Hogsmeade - trochę bliżej, niż Londyn. Z drugiej strony siedzenie ciągle w zamku to jak nieustanna praca i... - Leo zaciął się na chwilę, uśmiechając jeszcze szerzej. - No chyba, że chciał profesor odpocząć od pracy i przy okazji zmniejszyć szanse na spotkanie kogoś z grona podopiecznych. Przepraszam?
W obliczu wdzierającego się alkoholu, pulsującego z krwią wyrzucaną przez serce, plączącymi się emocjami (wygaszonymi przy koncentracji w teraźniejszości), powstałej iskrze czuwania wznieconej przez napotkaną stosunkowo niedawno magimilicję - szansa zauważenia przez odmiennego podopiecznego albo osobę związaną w innym punkcie z Hogwartem stała się obdarzona niemrawą obojętnością. - Przychodzimy na świat dorośli. - Refleks drwiny został odbity w jasnych tęczówkach mężczyzny, drwiny żartobliwej i nietworzącej szkody, niedotyczącej rozmówcy lecz istniejących poglądów-stereotypów. Balansował obecnie w sytuacji dość trudnej - a jednak, zbyt ciekawiącej, aby się oprzeć oraz odnaleźć naprędce wyjaśniającą wymówkę. Wymagała od niego nierozplatania nadto dystansu, aby nie uległ zachwianiu obraz profesora Bergmanna, człowieka przepełnionego opanowaniem, pełnego wiedzy oraz oddania do wykładanej sztuki. Tym razem Vin-Eurico stykał się niemniej z osobą, nie instytucją, nie - odłamkiem zrzuconej wizji, ciągniętej przez pryzmat pracy, przez pryzmat lekcji i wykładania zagadnień. Obecnie - granice się zacierały. Oboje siedzieli blisko, ulepieni z łudząco upodobnionej materii, z łudzącym odstąpieniem od ról. - Nie masz powodu - odpowiedział dopiero po wysłuchaniu (cierpliwym) zapadających rozważań. - Czuję się związany z Londynem - przyznał, unosząc obejmowane naczynie ku swoim wargom. Nie spieszył się z piciem, przyjmując stosunkowo niewielką dozę. - Pozostawanie w zamku to indywidualna decyzja - na szczęście, istniała teleportacja! rzecz jasna poza obszarem szkoły - a z całą moją sympatią wobec Hogwartu, nie przebywam niezmiennie w murach. W Hogsmeade również się zjawiam - kąciki uniosły się, bardziej, lecz prędko znowu opadły, wróciły do poprzedniego wyrazu - ale rzadziej. - Brzmiało jak udawana groźba. Zastanowił się, przez ułamek chwili, aby uporządkować wszystko oraz najlepiej wyjaśnić. Przejechał odruchowo w tym czasie dłonią po kilkudniowym zaroście, zgodnie z tradycją porastającym jego policzki. - Powiedzmy - zmniejszenie ryzyka jest jedną z przyczyn i przy okazji, obopólną korzyścią, chociaż nie najważniejszą. - Przyglądał się, jakby zaabsorbowany odbiciem malowanym na tafli zamówionego napoju. Przejściowo. - Skieruję pytanie inaczej. Dlaczego ty wybrałeś akurat ten lokal? - Utkwił na nowo spojrzenie w twarzy studenta. Zaciekawiony. Z naturalną tendencją błądzenia, komplikowania i obserwacji - Daniel Bergmann był (zdaje się) najintensywniej sobą wśród całej, nagromadzonej kolekcji pozalekcyjnych spotkań.
Środek tygodnia, późne popołudnie. Los chciał, że obydwoje mieliście dość ciężki dzień w pracy i odbijało się to na waszym samopoczuciu. Celine, szłaś wolno ulicą, korzystając z ostatnich promieni dzisiejszego słońca i z westchnięciem przyglądałaś się sklepowym witrynom. Poczułaś pragnienie, co skłoniło Cię do skręcenia w jedną z uliczek, ponieważ przypomniało Ci się o pewnym pubie z dość ciekawym wystrojem w tej okolicy. Słyszałaś o nim same pochlebne opinię. Rozglądałaś się dookoła z zaciekawieniem, aż w końcu Twoim oczom ukazał się szyld i przekroczyłaś próg lokalu. Był naprawdę oryginalny — miałaś wrażenie, że cofnęłaś się w czasie! I te urocze, różowe ściany. Zapach herbat i ciast uderzył w Twoje nozdrza i zamiast piwa, postanowiłaś zamówić sobie coś klasycznego. Opłaciłaś zamówienie i usiadłaś do stolika w oczekiwaniu. Henrich, trafiłeś tu wcześniej. Zdążyłeś zamówić kawę i przekąskę, przeglądając następnie dzisiejszą gazetę. Okazjonalnie zerkałeś na wchodzących ludzi. Na szczęście środa okazała się bardziej łaskawa dla reszty świata niż dla Ciebie, co kwitujesz westchnięciem. Kelnerka podaje Ci do stołu zamówienie, na co nawet nie spojrzałeś i automatycznie złapałeś za łyżeczkę, odkrawając kawałek łakocia i chcąc zjeść. Okazało się, że to nie to ciasto! Zdezorientowany odkładasz gazetę, patrzysz na talerz, a następnie rozglądasz się po sali. Spojrzenie Twoje i Celine spotyka się, a następnie obydwoje dostrzegacie, że podali wam zamówienia odwrotnie..
______________________
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Minęło trochę czasu, trudno powiedzieć ile, człowiek zmęczony to człowiek zmęczony i choć jedną pintę opróżnił jeszcze przy blacie baru to już z drugą usiadł przy jednym ze stołów i rozwalił się na krześle jak pasza w swoim pustynnym zamku. Balansując palcem okrągły wafel pod piwo obracał nim w zamyśleniu, wpatrując się bezwiednie w okno pubu wychodzące na ulicę. Nie zdarzało mu się o tym myśleć już od bardzo dawna. Skóra pod bransoletą była pokryta bliznami i zgrubieniami kolekcjonowanymi przez wiele lat głupich szczeniackich błędów - potrzebował utoczyć własnej krwi nie raz i nie dwa by stać się takim mistrzem słowa, ażeby móc wspominać chociażby o tym przedmiocie bez dosłownego ukłucia bólu. Kiedy nieznajomy umknął pospiesznie do szatni Lyall pewnie niczego by nie zauważył, gdyby to rzeczywiście była zwykła bransoleta. Pożegnałby się z nią nieświadomy niczego i kto wie, może nigdy więcej by jej nie zobaczył. W obecnej sytuacji byłby w związku z tym nawet szczęśliwy, jednak... po kilku krokach temperatura biżuterii zwróciła jego uwagę - nie tak łatwo w końcu przepalić srebro na dwoje, a choć przywykły był do różnych form bólu, poparzenia ze strony swojej wątpliwego uroku błyskotki jeszcze nie doświadczył. I stał jak debil pod siłownią kilka minut dotykając palcami osmalonych cierni i zachodził w głowę, analizując pospiesznie, co takiego się wydarzyło i dlaczego jego własność była w takim stanie. Pstryknął w wafla palcem wprawiając go w kolejny obrót, kiedy czarnowłosy pojawił się w drzwiach lokalu. Twarz Morrisa pozbawiona była tego błogiego, zblazowanego uśmieszku w który lubił się przyozdobić, coby mu nikt nie zaprzątał głowy niczym poważnym, a każdy mógł odebrać jako ćwierćinteligenta skłonnego do każdej głupoty. Był skłonny do każdej głupoty, jedynie nie przywykł do ukazywania swojego zainteresowania i uwagi wszystkim wokoło. Znacznie łatwiej brnąć przez życie jako zmanierowany księciunio kryminalnego półświatka, niż napięta struna odliczająca dni do końca swojego życia. Wpatrywał się w obcokrajowca z nieodgadnionym, acz poważnym wyrazem twarzy, a jedyny ruch jaki wykonywał, to obracanie palcem wafla trzymanego w pozycji stojącej na stoliku. Dopiero kiedy gagatek przysiadł się do stolika blondyn otworzył usta. - Upierdoliłeś mi bransoletkę od babci. - powiedział gładko, a choć miał poważne spojrzenie, same słowa wydawały się być żartem, jednak całość jego postawy nie pozwalała jednoznacznie stwierdzić czy świrował, oskarżał, czy to zaczepka, dowcip czy o cóż takiego lujowi chodziło.
Mithra Mahdavi
Wiek : 30
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 189cm
C. szczególne : Cienie pod oczami wywołane chorobą; obwieszony błyskotkami jak król Albanii
Ten prysznic był bardzo długi. Głównie dlatego, że zastanawiał się jeszcze czy tak naprawdę ma się gdzie spieszyć, czy nie lepiej będzie zignorować zaproszenie tego dzieciaka i po prostu zająć się samym sobą i bransoletkami, które da się ukraść. Nie przyznawał się nawet przed samym sobą jak zirytowała go ta porażka. Rzadko zdarzały mu się wpadki chyba, że ponosiły go nerwy. Tym razem był jednak spokojny, skoncentrowany, może tylko zanadto zainteresowany. Był przekonany, że zaklęcie wyszło mu dobrze, a ten metal jednak ani drgnął. Fakt, że nie dostał w mordę też pozwalał sądzić, że może niczego nie dostrzegł? Może, ale tylko może będzie mógł spróbować drugi raz? Coś było w tych celach, których nie dało się osiągnąć, że nęciły o tysiąckroć bardziej, niż każdy taki, jaki można było wreszcie zrealizować. Mithra jak każdy złodziej, absolutnie nie dziwił się każdemu, kto miał ambicję do obrabowania niezdobytego banku. Rzadko jednak zdarzało się, aby twoim „bankiem” stawał się żywy człowiek. Oczywiście, poza sytuacjami natury związkowej, bo w to nie było co się wdawać nawet myślami. Wychodząc spod prysznica był nieomal zdecydowany, że pójdzie do pubu. Trochę z ciekawości, a trochę dlatego, że adrenalina, która napędzała jego sporadyczną lekkomyślność tak przyjemnie łaskotała go w żołądek, iż po prostu nie potrafił dobrowolnie z niej zrezygnować. Niech się dzieje wola nieba. Kiedy wchodził do środka, jego włosy były jeszcze lekko wilgotne. Jeden lok uparcie pchał się do przodu, resztę zdołał zaczesać do tyłu palcami obleczonymi w świecące pierścionki. Był bardzo charakterystyczny. W Wielkiej Brytanii rzucał się w oczy jak kolorowy ptak ubarwiony w tęczowe szaty. Jak przystało na papużkę, dopasował swój napój do upierzenia. Wziął zza baru dwie szklaneczki świeżo wyciskanego soku pomarańczowego, płacąc za nie galeonami zwiniętymi dosłownie przed sekundą od człowieka siedzącego tuż obok niego i dosłownie usypiającego na siedząco. Tak banalnej ofiary nie mógłby przepuścić. Potem zaś podążył do miejsca Morrisa, niewiele robiąc sobie z jego poważnego wyrazu twarzy. Odłożył szklanki i nieprzemyślanym gestem przesunął jego własną w jego kierunku ruchem palców, mogącym zostać pomylonym ze zwykłym podparciem się o stolik. Nie miał ze sobą torby sportowej, a przynajmniej na pierwszy rzut oka. Magicznie pomniejszona spoczywała w kieszeni jego ładnej kurtki. Jednej z wielu rzeczy, której nie kupił za swoje pieniądze. Na jego oskarżenie odpowiedział jedynie uśmiechem. Nieco mniej sympatycznym, niż wcześniej, ale tylko dlatego, że przyozdabiała go ogromna doza ciekawości. Wzrok sam uciekał mu do rzeczonej bransoletki i nawet nie zamierzał ukrywać swoich zamiarów względem niej. Ułożył dłonie na stoliku, jak gdyby liczył, że Morris pozwoli mu jej dotknąć raz jeszcze. - I chyba zapomniałem przeprosić. - Zauważył na głos, ale wcale po tych słowach nie nastąpiły żadne przeprosiny. Pojawiło się za to nieme pytanie w jego błękitnych oczach. - Jest zaczarowana. - Stwierdził, jak gdyby brak tej wiedzy trochę go wcześniej uraził. Dlatego tak rzadko obracał się w środowisku magicznym. O wiele łatwiej było okraść mugola, zwłaszcza magią własnych dłoni, aniżeli czarodzieja. Większość z nich nosiła się w jakiś wymyślny sposób, zupełnie jak ten chłopak. Mithra nie wiedział jednak, że żaden był w tym jego wybór. Przechylił dłoń jak do powitania, chociaż nie spodziewał się, że ją uściśnie. W dawnych czasach złodziejowi raczej ją obcinano. - Mithra - przedstawił się, bez krzty zawstydzenia łowiąc jego spojrzenie. Tyle, że zamiast spojrzenia złowił... złote jajo. - Wysiedziałeś je dla mnie? - Zagadnął, bezróżdżkowym zaklęciem szybko podrzucając je do własnych palców wprost z przeciwległej kanapy i obejrzał je pod światłem.
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Obserwował go w milczeniu, jego sok pomarańczowy, miękkość ruchów z jakimi lawirował między stolikami niosąc szklanki. Nie dostrzegł faktu kradzieży, co jedynie świadczyło o kunszcie Mahdaviego jako złodziejaszka. Morris jednak się skupiał na czymś zupełnie innym, bo że brał czarnowłosego za złodzieja nie było żadnej wątpliwości po tym jak ten obszedł się z jego biżuterią. W jego głowie kiełkowała jednak całkiem niezależna myśl, w końcu musiał dać panu co pańskie i przyznać, że nie zauważyłby jej braku, gdyby mężczyźnie udał się jego zabieg. To jednocześnie wzbudziło w Lyallu pewien proces myślowy, dość niebezpieczny i dawno porzucony, a jednak teraz rozgorzały w jego głowie całkiem nową nadzieją. Powoli pokiwał głową na słowa swojego niecodziennego towarzysza, jednak nie odpowiedział na jego pytanie, a jedynie klepnięciem położył wafel na blacie i podniósł się nieco do bardziej prostego siadu, zamiast tak leżeć rozwalony jak zwłoki. Czuł się zwłokami i w zasadzie był chodzącymi zwłokami z opóźnioną datą skazania, jednak teraz perspektywa nieśmiało zaczęła się zmieniać. Spojrzał w ciemne wody swojego czarnego piwa i napił się go podnosząc wzrok. Zamiast podać mu rękę jak na człowieka przystało podciągnął rękaw i ułożył w jego otwartej dłoni swój nadgarstek, opieczętowany błyskotką na którą nieroztropnie połasił się Mithra. Odstawił szklankę i pochylił się nieco, zaglądając w nieprawdopodobnie jasne oczy rozmówcy. - Morris. - powiedział jedynie- Zaczarowana to eufemizm. To przedmiot z klątwą. - kiedy tylko wypowiedział te słowa bransoleta poruszyła się gwałtownie strosząc swoje kolce i niczym ozdobna wersja dusiciela zaciskając swoje zwoje na jego skórze- Im więcej będę o niej mówił, tym będzie gorzej. - przyglądał się twarzy rozmówcy z jakąś wielką uwagą, choć wciąż trudno powiedzieć dlaczego tak właściwie. Przynajmniej do momentu w którym nie dodał- Jeśli ją zdejmiesz możesz ją wziąć. I jeszcze Ci dopłacę. Nie żartował. Domyślał się, że siedzi naprzeciw kogoś, kto znał swój fach - nie umiał ocenić na ile, jednak popis magii bezróżdżkowej zdradzał, że to nie jest pierwszej wody czarodziejek, a wprawność z jaką osmalił bransoletkę tak, że sam Lyall tego nie zauważył choćby nie zamierzał tego przyznać to jednak robiła na nim pewne wrażenie. Z pewną goryczą pomyślał, że jego matka obsrałaby się ze szczęścia mogąc położyć łapska na jakimś nowym pionku, dołączyć kolejną osobę do wielkiej szachownicy rodu wyspy Mann. - A skoro lubisz jajka, to dorzucę kurę. Wpatrywał się w Mithrę z uwagą, doszukując się najdrobniejszych ekspresji na jego twarzy. Nie był to rodzaj rozmowy, jaki zazwyczaj można było prowadzić z ledwie napotkanymi ludźmi, ale w zasadzie nie byli zwykłymi ludźmi - prawda? Ten tu cwaniak próbował go okraść, a ten tu baran próbował przekonać cwaniaka, by jednak dopiął swego celu.
Mithra Mahdavi
Wiek : 30
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 189cm
C. szczególne : Cienie pod oczami wywołane chorobą; obwieszony błyskotkami jak król Albanii
Jego reakcja była natychmiastowa. Ujął jego nadgarstek pomiędzy opierścienione palce w bardzo charakterystyczny, zawłaszczający sposób. Jakby oferując mu ją, równie dobrze mógł już odcinać sobie rękę, bo ten oto mężczyzna nie zamierzał zwrócić mu jego własności. Lekki uśmiech przerodził się wyraz zastanowienia, kiedy to lekko rozchylił wargi i naparł językiem na lewy kieł. - Morris - powtórzył jego nazwisko, nie potrafiąc powstrzymać cichego prychnięcia. Ścisnął jednocześnie jego bladą skórę pod bransoletką, robiąc tym samym unik przed zaciskającymi się ramionami cierniowej ozdóbki. - Zdaje się, że poznałem nawet osobę, która tę klątwę mogła rzucić. - Przyznał się, bo nie był to żaden szczegół, którym szkoda byłoby mu się podzielić. Jego chorobliwa potrzeba posiadania złota ustępowała jedynie wyłącznie przy równie upartej manii wiedzy. Bez chwili zawahania spróbował zwędzić bransoletkę drugi raz. Szepcząc pod nosem zaklęcie uzdrawiające, przejechał opuszkiem po całym jej wnętrzu, raniąc się do krwi, a jednocześnie zaleczając skaleczenie szybciej, niż zdołał zabrudzić stolik. Szukał jakiegoś miejsca, które świadczyłoby o słabości konstrukcji, ale musiał obejść się smakiem. - Więc nie mów. Zdaje się, że nie trzeba mówić nic. Zdjąć ją może tylko ten, kto ci ją założył. - Odpowiedział na wszystkie jego oferty, a chociaż jego twarz tego nie zdradziła, był cholernie niepocieszony. Nie był łamaczem klątw. Nie był nawet w połowie tak obyty jak oni, chociaż pracując w Gringottcie widział ich niejeden raz i… no cóż, okradł również raz czy dwa. Rozmawiał też z nimi, słuchał o trudach ich zawodu. I Mithra, chociaż spostrzegawczy, może nawet sprytny, musiał pogodzić swoją ambicję z faktem, że nie da się złamać klątwy, gdy nie wie się w jaki sposób została rzucona. A mimo wszystko był w stanie spekulować z taką pewnością, że wydawał się nieomal przekonujący. - To proste. Nie ma na niej run, nie ma śladu magii, a jednak jest z tobą sprężona w jakiś sposób. Ta bransoletka chce twojej krwi. Szukaj odpowiedzi u swojej rodziny. - Podsuwał mu to rozwiązanie nie do końca poważnie. Zdołał zorientować się, że starszy Morris niekoniecznie życzy sobie, aby Morris gówniarz był w stanie ją ściągnąć. - Chyba, że Wielka Brytania jest w istocie większa, niż sądziłem i wyspa Mann jest ci obca? - Nadal nie puścił jego dłoni. Pogładził jego palce bardzo swobodnym ruchem wykonanym w zamyśleniu. Obrócił jeszcze raz bransoletkę na jego nadgarstku, opuszczając ją jak najniżej się dało bez szorowania nią po jego skórze. - Jesteś przywiązany do tej dłoni? - Zapytał, jak przystało na człowieka o wątpliwej moralności i zatoczył paznokciem lekkie koło na jego skórze. Czy to nie byłoby najprostsze rozwiązanie? Cokolwiek robiła mu ta bransoletka, gdy nie było ręki to nie było i problemu. - Wiesz, że możesz sobie wyczarować nową? - Puścił go, godząc się niechętnie z tym, że nie zdejmie mu jej. Za to jajko wydawało się całkiem realnym zyskiem. Świeciło się pięknie, z pewnością skupi na sobie cudzy wzrok. Wsunął je zgrabnie do kieszeni, oplatając palcami wysoką szklankę z sokiem i upił z niej łyk. - Kura jest nic nie warta. Chyba, że wysiedzi mi złote jajko, z którego posypią się galeony. - Oznajmił, niedbale odchylając się na swoim miejscu i trącając Lyalla butem w łydkę, gdy wyprostował nogi. Wsunąwszy dłonie za własny kark przyjrzał mu się dłużej. Widać było, że dostał teraz zagwozdkę, którą musiał przemyśleć, bo jego spojrzenie nieustannie krążyło od bransoletek po drobne elementy takie jak krążek podkładki, samą ławę, twarz Morrisa, barmana za nim. Jak na taką pewność, że bransolety zdjąć się nie da, wydawał się zaskakująco nieustępliwy.
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Pierwsza myśl, która zaiskrzyła mu w głowie na reakcję nieznajomego to było jedno słowo. Zachłanny. Nie oceniał tego surowo, sam przecież żył w sposób, którego nie można było nazwać skromnym bądź powściągliwym. Nie było sposobności by zgadł dlaczego obcokrajowiec preferował taki stan rzeczy, ale czy potrzebował zgadywać? Cechą wspólną wszystkich napotykanych przez niego ludzi, wszystkich relacji jakie nieśmiało kwitły wokół niego było to, że się skończą. Jakby o nie nie dbał, jakby ich nie analizował, wszystkie miały jeden i ten sam dzień końca, datę ważności, której nie dało się przeskoczyć. Czy powinien się krygować? Być może, ale co miał do stracenia. Nic przecież nie miał, nic. - Wątpię. - wyrwało mu się, co mu się rzadko zdarzało, przecież był człowiekiem o nieprzeciętnym trybie analizy i "wyrwać" to mogły by się włosy z głowy kochanka a nie słowa z gęby. Resztę jednak przemilczał, bo choć natychmiastowo słowa Mithry sprowokowały ciąg logiczno-analityczny w jego głowie nie znaczyło to, że zamierzał z nim prowadzić dyskusje na temat tego czym kto się w jego rodzinie zajmuje. To mogło być do przewidzenia, że już wpadł w oko komuś z wyspy Mann. Za dobrze sobie radził, był zbyt intrygujący, zapowiadał się na zbyt utalentowanego przestępcę, żeby to siedlisko ścierwa i zła jakim byli ludzie z otoczenia jego rodziny przeszli obok niego obojętnie. Mógł się tego domyśleć, skoro uważał się za taką bystrzachę, a jednak zagapił się na te niebieskie oczy i otępił umysł kretyńską nadzieją na pozbycie się tej parszywej bransolety. Brawo Morris, powinszować. - Jeśli Tobie wyspa Mann nie jest obca - w jego głos wkradł się przedziwny wydźwięk suchości, nie miał podstaw by zakładać współpracy między nim, a którymkolwiek z członków rodziny Morrisów, a jednak był to odruch silniejszy od zdrowego rozsądku, a tego i tak pomimo bycia krukonem nie miał zbyt wiele- to prędzej czy później przekonasz się, że tam się nie szuka odpowiedzi. - sztuka mówienia o swojej rodzinie w sposób, który nie sprowokuje bransolety do reakcji zakrawała o najwyższą formę erudycji, bo choć chciał powiedzieć co myślał wprost, wolał oszczędzić sobie wykrwawiania się na blat. Jak leżący na grzbiecie pająk, obrócił nagle dłoń zamykając ozdobione pierścieniami palce bruneta w klatce swoich własnych, jak sęp w szpony pochylając się głębiej przez stolik ze zmarszczonymi brwiami. Wyraźnie wyglądał, jakby chciał coś dodać, coś powiedzieć, przekazać Mitrze jakąś intencję krążącą niejasno pomiędzy krzywiącą się linią jego warg, wychylającą niepewnie spod mrużących się powiek. Nie było w tym geście sugestywności na jaką posiliłby się w innych warunkach, niemego żądania jakim otwarcie częstował zazwyczaj atrakcyjnych ludzi, było coś innego, coś co mu wyraźnie nie chciało przejść przez gardło. I nie przeszło nic, nawet pół dźwięku, poza powolnym ruchem warg układających się w pięć sylab. Bezużyteczny. Puścił go również, rozgoryczony swoją naiwnością znacznie bardziej niż powinien. Mithra był tylko człowiekiem, skąd i po co sobie luj uroił, że mu te gówno z ręki zdejmie? Po co. Przecież to niemożliwe, tyle lat się z tym godził a dalej naiwnie jak dziecko wskakiwał w każdą najmniejszą nawet sposobność by uwierzyć, że może jednak, może, może. Może uzależnił się od cierpkiego smaku zawodu? Gorzkiej nuty porażki? Powoli stawało się to przecież wszystkim co znał... - Nic nie jest warta, albo warta jest wszystko. - sięgnął po swoje piwo i również opadł plecami na oparcie krzesła. W odróżnieniu od rozmówcy jednak nie dzielił swojej uwagi pomiędzy niego a cokolwiek innego. Błękitne oczy wpatrywały się z łagodną uwagą w twarz czarnowłosego, naiwny szczeniak Lyall Morris schował swój głupi łeb do budy po raz kolejny otrzymawszy od losu prztyczka w nos. Musiał być ostrożny, skoro rozmówca znał Morrisów, jednocześnie czemu miał odmawiać sobie przyjemności z tego spotkania- Zalezy od perspektywy. Miło mieć galeony ale... - drgnął mu kącik ust - Są rzeczy w życiu warte więcej niż pieniądze. - taka wolność na przykład. Dotknął palcami całkiem odruchowo i nieświadomie przeklętej bransoletki. Wolność, której legendarnego smaku nigdy nie czuł.
Mithra Mahdavi
Wiek : 30
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 189cm
C. szczególne : Cienie pod oczami wywołane chorobą; obwieszony błyskotkami jak król Albanii
Nie zwrócił uwagi na suchość w jego głosie, a przynajmniej nie w sposób zauważalny. Puścił tę zmianę pomimo uszu, bo nieszczególnie mu przecież zależało na cudzej sympatii. To czy wzbudzi w Morrisie pozytywne odczucia lub czy zrobi na nim wrażenie było mu obojętne. Mithra był zbyt skuszony wizją potencjalnego zarobku, aby martwić się o takie pierdoły jak konwenanse towarzyskie. Nigdy zresztą nie był w tym najlepszy. O wiele prościej było mu myśleć o jasnowłosym jak o chodzącej sakiewce z galeonami. Ładnej i pasującej mu do kształtu palców. Wystarczyło tylko zacisnąć na niej palce. I chociaż niedaleko było od kradzieży do kłamstwa, nie zamierzał wodzić go za nos. W biznesie i złodziejstwie stawiał na skuteczność. Nagradzało się wyłącznie efekty, a dopóki były jedynie rady, efektów być nie mogło. - Zależy jak na to spojrzysz. - Odpowiedział, ale nie wyjaśnił swojej myśli, jedynie świdrując go spojrzeniem, jak gdyby powinien wiedzieć co kryło się za tymi błękitnymi oczami oraz w którą stronę mknęły właśnie trybiki napędzane uparcie przez szare komórki. Nie spodziewał się tylko, że zaciśnie palce na jego dłoni. Odpowiedział zaciśnięciem własnej, za często stosując podobną sztuczkę i dopatrując się w tym geście milczącego zagrożenia. Kiedy jednak padło - a właściwie bezgłośnie wybrzmiało - słowo winszujące jego próby pojęcia natury bransolety, nie powstrzymał prychnięcia. Rozbawionego. Nawet jeżeli nie mógł mu pomóc, on czerpał z tej chwili bardzo wiele. Przede wszystkim mnóstwo satysfakcji, która wypełniała go, gdy zaspokajał wreszcie swoją nieopamiętaną ciekawość i idącą za nią przyjemnością. Mithra żył wyłącznie po to, aby czuć się dobrze. Unikał wszystkich sytuacji wpędzających go w cierpienie, w dyskomfort. Nie współczuł, a przynajmniej nie obcym. Gdyby tylko wiedział, że może sprzedać go za kociołek złota, zrobiłby to bez mrugnięcia okiem. Materializm był powszechny, straszny, a przede wszystkim potężny. Poruszył palcami, szukając kątem oka każdego utraconego na moment błysku świecidełek. Nic nie straciwszy, mógł wyprostować się na swoim miejscu. Nie zgadywał nawet co jeszcze robi ta bransoletka poza zdobieniem ciała i pozostawianiem blizn. Nie mógł powiedzieć, aby go to nie interesowało, ale z drugiej strony miał chyba wystarczająco wiele przyzwoitości by po prostu nie pytać. Zresztą, nie musiał. Spojrzenie, którym wreszcie go obdarzył mówiło o wiele więcej od jego wygiętych w półuśmiechu warg. Przesunął palcami wzdłuż linii swojej szczęki, cicho szeleszcząc zarostem, gdy podrapał żuchwę w zamyśleniu. - Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. - Odpowiedział mu mugolskim powiedzonkiem. Tak się jakoś w życiu złożyło, że pomimo trudnego startu Mithra zdołał ułożyć swoją ścieżkę tak, jak tego pragnął. Może właśnie poza pewnym szczegółem. Mania bogactwa była dla niego nieomal tak ważna jak czerpanie oliwy z przyświecającej jego działaniom lampie wiedzy. Kiedy rozmówca oferował złoto w duchu pragnąc wolności, można było sądzić, że razem mieliby wszystko. - Przygotuję ci wywar. - Odezwał się po kilkunastu sekundach milczenia. Chociaż jego oczy nie spuszczały z niego czujnego wzroku, myśli wciąż pędziły daleko, a ambicja pchała go do działania. Do potrzeby podjęcia większej ilości prób, nim będzie musiał pogodzić się z porażką. - Znajdę coś co pozostawi na niej ślad. - Ostatnie słowa powiedział raczej do siebie, odlatując na moment do wnętrza swoich nieokiełznanych pomysłów i mnóstwa informacji, jakie skrywał jego umysł. Magię zwalczaj magią. Musi być coś czym da się odczarować księcia żabę.