W jednej z wież mieści się sowiarnia. Zazwyczaj pełno tu szkolnych sów czekających na ucznia pragnącego skorzystać z ich usług, bądź odpoczywających po locie z przesyłką. Powietrze wypełnia charakterystyczny, niezbyt przyjemny zapach ptasich odchodów i mokrych piór. Z tego powodu uczniowie zapuszczają się tu tylko, gdy chcą coś wysłać.
Cóż za piękny wieczór się dziś zapowiadał! Tyle słońca schowało się już za horyzontem... Piękne wspomnienia dzisiejszego dnia mogą już odejść w niepamięć lub pozostać na zawsze schowane głęboko w naszych sercach. Prosto ze Skrzydła Studenckiego poszła do Sowiarni. Nawet nie miała ochotę zbaczać z drogi. Kosmyki loków drgały na prawo i lewo podczas energicznych kroków. Opuszkami palców muskała poręczę schodów, w głębi rozkoszując się całym zamkiem. Drugą dłonią powoli rozpięła guziki swetra, pod którym znajdowała się biała bokserka. Dziś nie miała siły na żadne strojenie się. Spódnica przed kolano w kolorze angielskiego różu dodawała jej uroku i dziewczęcości. Pchnęła majestatyczne drzwi do sowiarni, witając się z sowami. Każdą, która rzecz jasna była po drodze do poręczy, gdzie można było podziwiać błonia, pogłaskała czule, niezgrabnie przypominając sobie imiona zwierzątek. Ach! Żeby życie nie straciło swojego smaku, wyjęła papierosa i zaczęła się bawić nim palcami.
Tak, wieczór rzeczywiście był uroczy, a Colin udał się do Sowiarni, by wysłać list do cioci Peli (a raczej do ojca z prośbą, by go jej przekazał - wszak możliwe było, że ciotka uznałaby sowę za jakiegoś szatańskiego wysłannika i postrzeliła biedaka wiatrówką, którą trzymała pod łóżkiem "na wszelki wypadek". Ach, ci mugole! Gdyby Colin nie był czarodziejem półkrwi, zapewne stwierdziłby, że są żałośni i śmieszni). Podążał niespiesznym krokiem, potykając się co chwilę i co rusz wpadając na znikające schody - nigdy nie zapamiętał, gdzie się znajdują i chyba nigdy nie zapamięta. Wszedł do Sowiarni, iście wyczerpany bo pokonaniu dużej ilości schodów. Zdążył tylko obdarzyć sowy powitalnym uśmiechem, kiedy ujrzał Cassie - podszedł zatem do niej, by nawiązać pogawędkę, a co! - Cześć Cassie - powiedział wesoło, przyglądając się kobiecie. Zauważył papierosa. - Dlaczego palisz to świństwo? Przecież to śmierdzi! - rzucił odkrywczo. Brawo, Colin.
Oparła się o poręcz, rozmyślając nad pięknem nocy, jaki doświadcza co dzień. Zastanawiała się, czy i dzień posiada tyle tajemnic. Słysząc czyjeś, wręcz niezdarne, kroki, odwróciła się powoli. Czekała chwilę, może nieco dłużej, aby ujrzeć zarys sylwetki. Któż to odwiedzał Sowiarnie o tak późnej porze? Och, ta osoba zupełnie nie miała serca, aby gonić je po nocy z listami! Kiedy zapolują? Głodne nie będą pracować! I ten charakterystyczny głos rozwiał wszelakie wątpliwości Cassandry. - O, hej Colin - zrzekła zdziwiona. Była wręcz pewna, że lada moment stanie tu jakiś ślizgon. Może dlatego, że za jej czasów puchoni żyli we własnej rzeczywistości i rzadko wychodzili samotnie poza teren Żółtych? Chociaż nie, ona była inna. Spojrzała krytycznie na papierosa. - Świństwo? Ależ mój drogi! To są magiczne papierosy - rzekła przerysowanym tonem - One wcale nie śmierdzą, wręcz pachną wanilią i co najważniejsze, nie psują zdrowia!
Ale przecież sowa to sowa - nie myśli i wszystko jej jedno, czy leci w dzień czy w nocy... Tak przynajmniej myślał Colin, którego rozumowanie było raczej toporne i ograniczone, nie przejmował się uczuciami sów. Ba, nawet nie wpadło mu to do głowy! Ale zapewne gdyby się dowiedział, niezmiernie by się przejął. Mhm. - Naprawdę? - spytał z niedowierzaniem, ale i nutką podziwu - Nie miałem pojęcia! Nie miał też pojęcia, że ktoś może mówić nieprawdę dla świętego spokoju, gdyż żył w przekonaniu, że słowa są po to, by mówić to, co się naprawdę myśli, to, co naprawdę jest. Był co prawda w stanie rozpoznać żart, ale nie zawsze, i z reguły nie gdy był wypowiedziany takim tonem.
Sowa, jak też Cassandra uważała, była istotą bardziej myślącą niż człowiek. Widząc obrzydzenie Colina do papierosów, uznała, że nie ma sensu, co ich proponować. Za pomocą zaklęcia Incendio podpaliła tytoń. Nie okłamała go - jej papierosy zdecydowanie pachniały słodką wanilią. - Czujesz? - spytała z lekkim uśmiechem. W między czasie zdążyła się po raz drugi zaciągnąć. Sowy wesoło robiły "huu, huu". Zawsze uważała, że te zwierzęta mają cudowną energię. - No, ale Colin, powiedz mi, co Ty tu robisz o tak późnej porze? Chyba nie chcesz ich ganiać po nocy? - spytała, widząc jak co najmniej 3/4 sów zaczęło wylatywać na polowanie.
Nic nie czuł, ale uznał, że nie będzie jej tego mówić, żeby jej nie urazić. - Ehe - mruknął zatem, a dopiero gdy to zrobił, do jego nozdrzy dotarł dym z papierosa, rzeczywiście pachnący nutką wanilii. Właściwie, całkiem przyjemnie... Hm. Nie zamierza? Zamierza. Zaraz... Nie zamierza? No to nie zamierza. - A co... nie powinienem? - spytał tylko, bo nie był pewien, co odpowiedzieć. Nawiasem mówiąc, rzeczywiście zrobiło się dość późno! Nawet nie zauważył.
Nie wiedziała, dlaczego akurat lubiła te okropnie słodkie papierosy. Zasmakowały jej. Poza tym gdy tylko widziała normalne papierosy, zwłaszcza mentolowe, od razu przypominał się jej William. A wiadomo, że to sprawa wrażliwa i wiadomo, że poruszać jej broń merlina nie wolno. - Och, Colin! - pokręciła głową zażenowana. Jak mógł tego nie wiedzieć? No jak! - Zamęczysz mi te biedne sowy... - szepnęła cicho łamiącym się głosem - Noc to ich pora na posiłek. - rzekła w konspiracji, bawiąc się końcówką swoich długich włosów.
Cóż, na temat walorów smakowych waniliowych i mentolowych papierosów z Colinem raczej pogadać nie mogła, gdyż jego doświadczenie z używkami było mniejsze niż zero. Dosłownie. Chyba nawet nigdy nie miał papierosa w dłoni, ale to akurat teraz nieważne. Sowy były dużo ważniejsze! Przeraził się, słysząc jej słowa. - Naprawdę?! - niemalże wykrzyknął, po czym obrzucił zwierzęta przepraszającym spojrzeniem - Nawet o tym nie pomyślałem. Przepraszam, naprawdę, już nigdy nie wyślę po zmroku żadnej sowy - powiedział ze skruchą. Colin, ty potworze!
Najpewniej o tym wiedziała, wszak Colin należał do dobrze ułożonych i wręcz grzeczniutkich chłopców. O dziwo, nawet jej to nie przeszkadzało. Cassandra spojrzała na chłopaka, uśmiechnęła się przyjaźnie. Naprawdę posiadał swój jakiś dziwny urok, pomimo tego, że wcale nie grzeszył inteligencją. - Ciii - przyłożyła palec do ust, prosząc go tym samym, aby nie krzyczał - Zaraz tu do nas ktoś przyjdzie przez te Twoje krzyki i dostaniemy szlaban. - skarciła go. I nie daj boże, że będzie to sam Salvatore! On na pewno upichciłby dwóch puchonów na jednym ogniu! Jeszcze do dziś pamięta te jego okropne komentarze... Działały jej na psychikę! - Colin, u Ciebie wszystko gra? - spytała, wyrzucając papierosa przez barierkę i pozwalając mu lecieć baardzo długo na sam dół.
No, niestety miała rację, jednak musiała przyznać, że mimo braku inteligencji, taktu i jakichkolwiek interesujących cech (oprócz zbierania kapsli!), i tak był ujmujący! No, ale nie popadajmy w samouwielbienie. Znów zrobiło mu się przykro, że zdenerwował sowy. - No dobra, przepraszam - szepnął. Biedne zwierzątka, znowu zrobił coś źle. Miał tylko nadzieję, że się nie pogniewają! Były takie słodkie i puchate. Słysząc jej pytanie, odparł: - Tak. U mnie zawsze wszystko świetnie - dodał, gdyż nagle odkrył, że ostatni raz był w złm humorze kiedy złamał rękę w wieku pięciu lat. Hm - A u ciebie?
Cassandra zawsze miała rację! Dlatego też uwielbiała Colina za tą jego głupotę. Zastanawiała się, czy ciężkie ma życie w Hufflepuff i czy robią mu wiele psikusów. Za jej czasów tak gładko by nie przeżył... Podeszła do jednej sowy, która się ostała i podrapała ją po karku. Ta, zahuczała radośnie, otrzepując swoje piórka. - Wynagrodzisz im to jakoś - rzekła z uśmiechem, nikłym i takim niepewnym. Zauważyła, że Colin zawsze był pełen radości. - Też gra. Kiedy ostatni raz miałeś zły humor? - spytała ciekawa.
Sowy załopotały skrzydłami i zaniepokoiły się nagle, bowiem atmosfera w pomieszczeniu ZDECYDOWANIE się oziębiła. Emil zaś wparował do sowiarni, postanowiwszy poczekać tu na monsieur Primrose. Uahaha! Nowy bibliotekarz, pożałowania godne. Nie ma to jak robić karierę! Emil był w jego wieku cenionym, znanym i wykształconym rycerzem! -Witam ponownie. Uroczo tu, prawda? Jako duch nie czuł w końcu smrodu. -Jak się panu podoba Hogwart?
Weszła po schodkach do Sowiarni. Było jej zimno, bo przywykła raczej do cieplejszego klimatu, ale od kiedy tu jest łatwiej przychodzi jej znoszenie zim. Zaczęła kochać nawet śnieg. Ubrana w ten sam czarny zamszowy płaszczyk zdobiony przy kapturze, końcach rekawów, dole i środku płaszcza futerkiem, czapkę w podobnym stylu co płaszcz i rękawiczki rozejrzała się wokół. Miała na sobie też szarą spódnicę i czarne futrkowe kozaki, ale mimo takiej spódnicy ubrała grube białe rajstopy. Jak zawsze miała torbę przewieszoną przez ramię. Podeszła do jednej z sów i pogłaskała ją po łebku.
Dimitri był przyzwyczajony do ciężkich zim i chłodku przenikającego jego ciało.Dlatego też zwykła zimowa kurta wystarczała mu zupełnie aby lodowaty wiatr nie dokuczał mu aż tak bardzo.Zimy w Anglii była takie łagodne w porównaniu do tych w Rosji, więc zupełnie nie rozumiał czemu mieszkańcy tego kraju tak narzekali na fatalny urok tej pory roku.Bez problemu założyłby się, a następnie wygrał zakład, że żaden z uczniów Hogwartu nie przetrwałby tygodnia w ich jakże urokliwym klimacie, gdzie temperatury schodziły wiele poniżej zera. Wspinał się pod oblodzonych schodach ze niezwykłą zręcznością, nie ślizgając się nawet na zdradliwej powierzchni. Gdyby przypadkiem spadł rozbiłyby się dwie butelki wódki trzymanej przez niego w kieszeni, które miały ułatwić im rozrabianie.Nie dopuściłby do tego. - Mówiłem, że tu śmierdzi. - Stwierdził widząc postać Sidney, która co prawda nie krzywiła się, jednak czuł, że w głębi i jej przeszkadza ten okropny zapach.
Odwróciła się słysząc, że ktoś się zbliża. Gdy na górze pojawił się Dimitri uśmiechnęła się lekko. - Nie przeszkadza mi to. Kocham sowy. - powiedziała cofając dłoń od brązowej sowy, która siedziała jej na ramieniu. - Na początku też mi to przeszkadzało, ale przywykłam. Ściągnęła sowę i ptak odleciał. Przeniosła wzrok na chłopaka. - Nie zimno Ci? Ach... Zapomniałam. Znosisz jeszcze gorsze pogody.
Przewrócił oczami na jej słowa, jednak postanowił nie uświadamiać jej jak bardzo zapach ten jest obrzydliwy i tak dalej. - Sowy to brudne stworzenia, nie są interesujące. - Oznajmił jej stawiając na jakimś małym kamiennym stoliku dwie butelki wódki.Nie wiedział po co ktokolwiek miałby go tu stawiać.Ewentualnie do pisania listów, jednak wątpił,aby ktokolwiek miał ochotę pisać piękny i romantyczny list do swojej miłości w takim klimacie i zapachu. - No właśnie. - Potwierdził jej słowa delikatnym uśmiechem, który wstąpił na jego twarz pod wpływem wspomnienia groźnych zim Rosji. - Przyniosłem alkohol. - Zacmokał wskazując głową na szklane butelki, które przed chwilą stanęły na kamiennej powierzchni.Zdążyła je już pewnie zauważyć, jednak wypadałoby aby wspomniał, że są dla nich.
Spojrzała na butelki. - Czyżbyś próbował mnie upić i wykorzystać? - zapytała śmiejąc się. Nie mówiła poważnie oczywiście, ale cóż. Humor jej dopisywał jakoś ostatnio tylko nie było z kim się nim dzielić. Nie było kogo zarazić nim. Jak się unika ludzi to tak już jest niestety. Dobrze, że chociaż pisała do co niektórych. Może jej nie zjedzą za to.
Przysiadł na kamiennym stoliku tuż obok butelek i nie czekając na dziewczynę chwycił jedną w dłoń zwinnym ruchem pozbywając się zakrętki i uwalniając tym samym charakterystyczny, ostry zapach, który szybko dotarł do jego nozdrzy by nieco je podrażnić.Zanim jednak przyłożył do warg szklaną szyjkę wskazał Syd skinieniem głowy alkohol przyniesiony dla niej. - Nie krępuj się. - Oznajmił wyginając wargi w specyficznym dla niego uśmiechu. Przelał sobie średnią ilość tej substancji wprost do gardła, nie fatygując się nawet aby jej posmakować i przez krótką chwilę rozkoszował się delikatnym pieczeniem, które wypełniło jego usta.Początkowo jego przygoda z rosyjską wódą nie obeszłaby się bez wypitego, zaraz po alkoholu, soku najlepiej pomarańczowego, który łagodził ogień, który początkowo płonął w jego jamie ustnej.Z czasem jednak płomień już tylko się tlił, więc chłopak mógł spokojnie zrezygnować z niepotrzebnej popitki. - Marzę o tym. - Odpowiedział jej przewracając oczyma.Lubił towarzystwo Sydney, bo była to niezwykle pozytywna osóbka.
Pokręciła tylko głową i podeszła do niego. - Więc opowiadaj jak tam u Ciebie - powiedziała biorąc drugą butelkę. Odkręciła ją i oparła się o jedną ze ścian sowiarni patrząc na swojego towarzysza. Napiła się trochę nie przejmując się nawet, ze nie powinna pic prosto z butelki. CO by powiedzieli jej ciotka i wujek? Szczerze to jej to nie obchodziło. Zawsze robiła im na zlość. Pewnie też dziwnie wyglądała z butelką wódki w ręce. Cóż to był mało spotykany widok, ale jednak.
Zanim po raz drugi przyłożył do ust butelkę, jego twarz ponownie obdarzona została kpiącym uśmiechem, który spowodowany był pytaniem dziewczyny.Emocja ta szybko jednak ulotniła się, choć można by raczej rzecz, że zamaskowana przez kolejny łyk tego mocnego alkoholu. Co u niego ? Ma streścić jej ostatnie kilka lat nauki w Rosji? Opowiadać każdą imprezę? Zresztą byłoby to bez celowe, bo on sam nie zapamiętał większości zabaw.Była to oczywiście wina alkoholu, który w nadmiernych ilościach sprawiał, że wszelakie wydarzenia, które robił pod jego wpływem zwyczajnie mu umykały, a dowiadywał się o nich na drugi dzień najczęściej od Grigoriego.Nigdy nie wiedział jednak czy przyjaciel mówił prawdę czy chciał się tylko z niego ponabijać. - Mam Ci streszczać kilka lat? - Rzucił w jej stronę opryskliwie i pokręcił głową, biorąc kolejny łyk napoju. - Możesz mówić Co u Ciebie. - Odezwał się, wydmuchując głośno powietrze z płuc i garbiąc się nad butelką wódki. - Wolę słuchać.
Pokiwała głową z lekkim uśmiechem. - No możesz streścić - uśmiechnęła sie jeszcze szerzej przenosząc wzrok na Dimitriego. - Żartuję, ale u mnie też dość dużo się działo, więc nawet nie wiem od czego zacząć - napiła się. Zastanawiała się czy mogłaby mu o wszystkim powiedzieć. Sama nie wiedziała, ale jeśli będzie chciał to coś zawsze może mu powiedzieć.
Słuchanie wywodów o życiu innych było interesujące o tyle, że można było wyłączyć się już po pierwszym zdaniu i tylko przytakiwać tak aby dać satysfakcję rozmówcy.Nie trzeba było odpowiadać na pytania, opowiadać.Wystarczyło tylko kilka razy skinąć głową, uśmiechnąć się, potaknąć ewentualnie roześmiać się gdy z ust wypłynie jakiś zabawny fakt, który rozśmieszy w tym przypadku Sydney.Sztuka ta nie była trudna.W końcu kto tego nie umiał ? - Najlepiej od początku.-Podsunął bez cienia uśmiechu na twarzy, którą do połowy ukrył w kołnierzu kurtki starając się odsunąć od siebie myśli o lodowatym wietrze, który z początku był nieszkodliwy, jednak z czasem stał się wręcz irytujący.Każda pogoda po jakimś czasie zaczyna dokuczać.Nawet ciepło, które odbierane jest na pozór pozytywnie po kilku godzinach prażenia ciała staje się obiektem przekleństw w ludzkich głowach.
Weszła szybko do sowiarni. Zobaczywszy, że ktoś tu już jest nic sobie z tego nie zrobiła. Nawet nie zwróciła zbytnio uwagi na fakt kto to. W ręku miała kilka kopert i małych sakieweczek pełnych złota, które przygotowała wcześniej. Wybrała kilka szkolnych sów, wyglądających na najsilniejsze. Przywiązała im sakiewki i listy do nórzek. Jak dobrze mieć takie znajomości rodziców... i jak dobrze, ze ci ludzie mnie lubią. Gdy wypuściła ostatnią z sów obrzuciła parę jeszcze jednym obojętnym spojrzeniem i wyszła.
Cholera, święta. Drugie, których nie spędzala z rodzicami, tylko w zamku, sama jak palec. Ale tym razem nie była wściekła, raczej przygnębiona i znudzona. W sumie zdąrzyła przywyknąć do tego, że rodzice ją ignorują, wydziedziczyli ją i w ogóle "już nie jesteś nasza córką". Wina tkwiła tylko i wyłącznie po ich stronie - to oni chceli manipulować jej życiem, wybierać za nią jej przyszłosć. Czy to dziwne, że chciała odrobiny wolności? Była mloda. Ale od smierci Tyrona wcale nie czula się wolna, prócz tych krótkich chwil zapomnienia, keidy mogła latać nad Zakazanym Lasem. Nie mysl o takich rzeczach, kretynko, są Święta. Cóż, ich nadejścia trudno było nie zauważyć - cały zamek zmienił się nei do poznania. Ozdoby świąteczne były dosłownie wszędzie - nawet tu, w sowiarni, rozwieszono kilka łancuchów. Jedna sówka miała nawet na sobie czapke Mikołaja. Siedząc na grządce usilnie próbowała ją z siebie zdjąć, ale jej nie wychodziło. Hayley wykrzywiła się do niej, po czym podeszła do okna i oparła się o nie. Cholera, nuda! A gdy wszycy powyjeżdżali do domów, nie było nikogo, z kim mogłaby zrobic cos odbiegającego od normy. Ot, z okazji Wigilii.
Dokładnie. Cholera, święta. Manuelek również spędzał je w zamku, z powodów dość oczywistych; z drugiej strony jednak, gdyby nie był na wymianie i tak dalej, zapewne postarałby się, by tak jak Hay zostać w szkole. Już nawet pomijając jego kompletnie obojętny stosunek do religii, tradycji i tak dalej, bla bla bla, cała ta pieprzona świąteczna atmosfera i kicz tworzony wokół niej, niezmiernie go irytowały, co zresztą nie było zbyt oryginalnym poglądem, no ale co poradzić. W każdym razie, gdy dotarło do niego, że całe zamczysko udekorowane jest wieśniackimi kolorowymi ozdóbkami takimi jak wszelkiego rodzaju łańcuszki, bombeczki, sopelki, śnieżynki, sówki, choineczki i czapeczki mikołajów, poczuł się kompletnie zrezygnowany, jak jeszcze nigdy dotąd. Okej, przyznam, rozpoczęcie szopki świątecznej było dla niego zaskoczeniem, bo czas jakoś mu umknął i był pewien, że jest przed dziesiątym grudnia - o Marysiu, jak ten czas szybko leci, hm. No, więc w wyjątkowo podłym nastroju zjawił się w (jak się później okazało) sowiarni, choc dla niego była to pierwsza lepsza, przypadkowa wieża, z której mógłby się rzucić. No ok, bez przesady, nie mógłby tego zrobić, głównie dlatego, że nie spełnił jeszcze ani połowy swych ambitnych planów, które to obiecał sobie wypełnić zanim zakończy ten nędzny żywot (w tym np. wysłuchać wszystkich utworów Tomasza Niecika). A kiedy jego oczętom ukazała się równie zniechęcona kobieca(!) blond postać, to już w ogóle nabrał energii. Na pogawędkę i takie tam. Trzeba rozwijać kontakty z tutejszymi, prawda? Tak jak ona, podszedł do okna i oparł się o nie, lustrując wzrokiem wnętrze sowiarni. Tfu, nawet biednych sówek nie oszczędzili, o Marysiu, co za brutale. - Wesołych świąt - mruknął do nieznajomej obrzydliwie oryginalnie, no ale co ja poradzę, że nie było go stać na więcej.
Co prawda w poprzednich latach nadejście świąt zawsze ją cieszyło - głównie dlatego, że jest wolne, no przecież. I może Hogwart zawsze był trochę (bardzo) przesadnie udekorowany, to ten kicz wyjątkowo jej nie denerwował (może to i kwestia tego, ze nie musiała na niego patrzeć zbyt długo). I chociaż religijna nigdy nie była, to atmosfera świąt bardzo jej się podobała - taka odprężająca, wyciszająca i w ogóle. Może właśnie z powodu tego ostatniego teraz miała ochotę zrobić coś głośnego, niezgodnego z regulaminem szkoły lub po prostu niezgadzającego się z konwencjami. Z tegoż powodu rezygnacja malowała się na jej twarzy wyjątkowo wyraźnie - no bo przecież nie zrobi czegoś takiego sama. A połowa zamku wyjechała w chole... choinkę. Tak wiec gdy ni stąd, ni zowąd obok niej o okno oparł się wyjątkowo dziwny osobnik z afro, w duchu bardzo się ucieszyła. Gdy ją pozdrowił, prawie się żachnęła, ale w końcu zadowoliła się nikłym ironicznym uśmieszkiem, który bardzo nie pasował do jej dziewczęcej buzi. - Tak, wesołych - odpowiedziała leniwie, bawiąc się swoimi włosami i patrząc na niego kątem oka. Hay byłą pewna, że widzi go pierwszy raz w życiu, stąd też od razu dopasowała go do studentów z wymiany, za czym przemawiało też to, że ani trochę nie przypominał Brytyjczyka. Uniesiony kącik ust opadł i na jej twarzy z powrotem zagościło niewiarygodne znudzenie, niemal przechodzące w rozpacz. - To święto jest niewiarygodnie głupie - mruknęła. Kiedyś je może i je lubiła, ale ta sympatia z pewnością umarłą już śmiercią... no, w połowie naturalną.