Cierpisz na brak weny? Nie potrafisz zrobić zadania domowego? Odwiedź Pokój Wielu Myśli! Żadna inna sala nie działa tak inspirująco jak ta tutaj - każdy wychodzi stąd z napisanym esejem, częścią książki, poematem lub po prostu z pomysłem. Wszędzie latają samopiszące pióra, a całe pomieszczenie zawalone jest książkami oraz pergaminami. Śmiało - zasiądź za jakimś biurkiem lub na kanapie i daj się ponieść swej muzie.
Uwaga! Możesz rzucić kostką wyłącznie jeden raz! W każdym następnym wątku, który tu rozpoczniesz, kości oraz płynące z nich straty/korzyści już Ci nie przysługują!
Spoiler:
1 - Niemalże natychmiastowo, kiedy to wchodzisz to pomieszczenia, zauważasz zbliżające się samopiszące pióro, które przeszywa powietrze. Co najgorsze - nie wygląda na to, aby zechciało w jakikolwiek sposób zahamować! Rzuć jeszcze raz kostką: nieparzysta - całe szczęście przedmiot zawraca w całkowicie innym kierunku, w wyniku czego możesz spokojnie rozejrzeć się po pomieszczeniu i zrobić to, po co tu przyszedłeś; parzysta - pióro nie zatrzymuje się! W pewnym momencie przecina skórę na Twoim ramieniu. Rana co prawda nie jest zbyt głęboka, ale na pewno piecze i nie należy do zbyt przyjemnych doświadczeń. Jeżeli masz pięć punktów z Magii Leczniczej, możesz samodzielnie uporać się z problemem. W przeciwnym przypadku poproś kolegów o pomoc albo udaj się do skrzydła szpitalnego (napisz posta).
2 - Twoje czujne oko zauważa pozostawione przez nieznanego ucznia notatki. Podchodzisz do jednego z biurek oraz zapoznajesz się z treścią. Okazuje się, że zostały one napisane ręką fascynata Czarnej Magii - kiedy chwytasz za pergamin, ten automatycznie zapala się niebieskimi płomieniami oraz rozsypuje na drobny mak! "Na szczęście" udało Ci się coś przeczytać i w związku z tym otrzymujesz jeden punkt do kuferka z tej dziedziny - zgłoś się po niego w odpowiednim temacie.
3 - W pewnym momencie do akcji wkracza kałamarz wypełniony po wierzch atramentem, który zaczyna lewitować w powietrzu bez konkretnego powodu. Magia tego miejsca zdawała się zaskakiwać na swój własny, specyficzny sposób - nagle okazuje się, że przedmiot wpadł prosto na Ciebie, w wyniku masz poplamione ubrania! Granatowa plama ewidentnie zakłóca harmonię stroju - aby uporać się z problemem, chwyć za różdżkę i rzuć Chłoszczyść!
4 - Spostrzegasz bez większych problemów jedno z piór, które wydawało się w ogóle nie działać. Nic bardziej mylnego - kiedy jednak postanawiasz je dotknąć, okazuje się, że tylko wymagało delikatnego pchnięcia do działań! Co najdziwniejsze - przedmiot ewidentnie za Tobą krąży oraz bezustannie lata. No cóż - czy tego chcesz, czy też i nie, stałeś się nowym właścicielem Samopiszącego Pióra - zgłoś się po niego w odpowiednim temacie.
5 - Żaden z przedmiotów nie chce się Ciebie słuchać - jakby w ogóle nie były podatne na Twoje myśli. Jakakolwiek interakcja kończy się ominięciem sylwetki przez latające pióra, w wyniku czego musisz własnoręcznie zapisywać jakiekolwiek notatki.
6 - Pióro, które postanowiło z Tobą współpracować, na pierwszy rzut oka nie sprawiało wrażenie wadliwego, lecz w istocie było... Mocno skrzywione. Zapisywało zdania z okropnymi błędami, wplatając między zdania parę przekleństw i słów bez kontekstu... Obyś się zorientował, że z takiej pracy nie będzie Wybitnego... I obyś jej nigdzie nie wysłał!
Autor
Wiadomość
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Dla mnie zaś Hogwart okazał się niezbyt ciekawym miejscem pod względem edukacyjnym. Nadal pałętam się po lekcjach z zerowym niespecjalnie dużym zaangażowaniem. Nie jestem pewny co mam ze sobą zrobić. Musze na dodatek od nowa zapoznawać znajomych, bo przecież niewiele z nich jest nawet w murach szkoły. Okazało się to czasem bardzo interesujące, a co jakiś czas niezwykle rozczarowujące. Zazwyczaj pałętałbym się po jakichś mniej dostępnych miejscach w poszukiwaniu zakątka gdzie mógłbym rozmyślać, ukrywać się kiedy nie mam ochoty na rozmowy oraz popalać potajemnie papierosy. Mam jednak wrażenie, że jeśli za szybko to zrobię zaraz znowu zostanę przyłapany przez nadgorliwą prefektkę, więc jedynie chodzę tu i tam z książkami o Historii Magii. Oczywiście nie podręcznikami, a raczej frywolnymi opowiastkami o czarodziejach sprzed lat. I oto ponownie pałętam się byle gdzie, wchodząc do pokojów o których już dawno zapomniałem, że takie istnieją w Hogwarcie! Kto pamiętałby o jakimś durnym salonie myśli, czy co to było. Wchodzę do środka znudzony życiem. Jak zwykle w zbyt dużej, dziś morelowej, koszuli i okularach przeciwsłonecznych. Tym razem przedstawiających żółte gwiazdki. Pierwsze co robię to pyrgam jakieś pióro po drodze, nawet nie zważając na to, że poruszyło się jakoś szczególnie; bo zauważam jedną z moich kompanek w szkole, którą zdecydowane toleruję! Płynnym ruchem zmierzam ku Hope pochłoniętą lekturą. Zaglądam jej przez ramię z rozbawieniem zauważając, że wcale nie uczy się pilnie do kolejnego przedmiotu, a przegląda jakąś zabawną gazetkę. - Co czytasz? - zagaduję chociaż doskonale widzę co to jest. Pióro które dotknąłem śmiga nagle wokół mnie, chociaż próbuję odgonić je niedbałym ruchem dłoni. Z westchnieniem siadam na kanapie. No dobrze, może mam pół sofy dla siebie, ale zamiast tego wciskam swój kościsty tyłek dosłownie na kolana biednej Hope, wcześniej próbując wyjąć jej z rąk cokolwiek tam nie trzymała. - Na tańczące lunaballe, co te pióro? - pytam Gryfonki kiedy to idzie za mną nawet jak ląduję na kolanach Hope z nogami przerzuconymi na oparcie kanapy. - Bogowie, Hope zrób coś z tym. Twojego ucznia atakują magiczne przedmioty - proszę uprzejmie. Sam zaś bardzo kuriozalnie zważając na nasz wzrost, próbuję się ukryć w ramieniu Gryfonki, poddając się pykaniu irytującego pióra.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Nie było niczym nadzwyczajnym, że ktoś odwiedził ten pokój, właściwie była całkiem zaskoczona, że udało jej się załapać na pustkę i skorzystać z momentu samotności. W każdym razie nie zwróciła większej uwagi na to, że ktoś tutaj wszedł, dopóki nie zakłócił jej spokoju swoim pytaniem. Podniosła wzrok, słysząc znajomy głos i uśmiechnęła się jak chochlik. — Britney Bitsch znowu przegięła z raptuśnikiem przed koncertem i wpadła w totalną histerię. Niby można się było spodziewać, ale tyle co wróciła na scenę, biedna. A Celestyna ma romans z Mudbloodem, taka stara baba, nie do wiary. Co faceci widzą w starych babach? — zamknęła gazetę, żeby ten mógł zobaczyć tytuł pisemka i wzruszyła ramionami — Czekam na inspirację. — Skoro nawet Britney Bitsch wydawała jej się ciekawa, to musiała być naprawdę zdesperowana, żeby przypadkiem nie myśleć o tym co ważne. Życie celebrytów tak na dobrą sprawę nawet nie obchodziło jej za bardzo, czasem tylko plotkowała o tym w dormitorium z innymi Gryfonkami, bo ploteczki były przecież najlepszym sposobem marnowania czasu. — Moje krakersy! — zaprotestowała, choć w momencie kiedy chudy tyłek Whitelighta miażdżył jej nogi, nie powinno być to chyba jej głównym problemem. Wyraźnie pogodziła się z tym stanem rzeczy, bo nie powiedziała nic za bardzo, a jedynie zrobiła średnio mądrą minę wyrażającą szczere zdziwienie takim obrotem spraw. — Harry? — zaczęła pytająco, no ale nie skończyła, bo przecież ten, zamiast usiedzieć jakoś spokojnie, zaczął odganiać się od natrętnego samopiszącego pióra. Zaśmiała się, szczerze i głośno, ani myśląc powstrzymać się ze względu na jakąś tam etykietę. Wyglądał przekomicznie, kiedy z przekleństwami na ustach ze wszystkich sił odganiał się od magicznego natręta. Zasłoniła usta dłonią, kontynuując swój atak jeszcze przez dobrą chwilę, nawet wtedy, kiedy próbował znaleźć schronienie między jej kończynami. Właściwie tym bardziej wtedy, bo rozbawiło ją to jeszcze bardziej, zwłaszcza, że pióro miało ją wyraźnie w głębokim poważaniu i ze wszystkich sił próbowało odnaleźć drogę do Ślizgona. — Jesteś teraz moim uczniem? A to nowość. — Wydusiła z siebie w końcu, pozwalając, żeby ów magiczny przedmiot poznęcał się nad nim jeszcze przez momencik. I tak bez wątpienia zasłużył sobie na to w taki czy inny sposób. Oparła łokieć na jego barku i westchnęła teatralnie. — I czego mam Cię uczyć? — dodała tonem, który wskazywał powątpiewanie, że nauczenie go właściwie czegokolwiek graniczy z potężnym cudem. W końcu jednak zlitowała się i z precyzją godną szukającej (którą nie była, a może warto to przemyśleć?) złapała pióro w garść, z której nie było w stanie się uwolnić. — Lubi Cię, głuptasie. Uciekasz przed przyjaźnią! — Zachichotała znowu i zaprezentowała mu pióro, które podrygiwało delikatnie na tyle, na ile pozwalała mu zaciśnięta pięść. Nie ściskała jej z całych sił, bo starała się go nie uszkodzić, uważając, że szkoda by było tak po prostu je zmarnować, ale też nie wypuszczała go na wolność.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Słucham z większą uwagą niż powinienem ploteczek o Britney Bitsch. Wolę takie o ludziach, których znam, ale zadowalam się również takimi z tanich brukowców. Zerkam na gazetkę którą ma z uznaniem kiwając głową. Byłbym wręcz rozczarowany gdyby było to cokolwiek ambitniejszego. - Och, nie bądź taka Hope. Gdyby to on był stary, nie byłabyś aż tak zdumiona. Z resztą... doświadczenie na pewno jest na plus... Przeszkadza Ci różnica wieku? - zagaduję najpierw średnio zwracając uwagę na pióro, które prędko staje się moim nemzis w tym durnym pokoju. Ignoruję okrzyk Hope, bo jestem zbyt skupiony na tym, by trafić w jej kolana i prosić o pomoc w odgonieniu pióra. Również nie przejmuję się jej głośnym śmiechem - bo faktycznie, sytuacja jak zwykle kuriozalna, ostatnio tylko takie mi się trafiają, powinienem siedzieć w domu. - Hope? - odpowiadam pytaniem na pytanie jeszcze podczas mojej heroicznej walki z piórem. Niestety kompletnie sobie nie radzę i całe szczęście, że mam obok prawdziwą Gryfonkę, która na pewno było gotowa mnie obronić przed zagrożeniami pojawiającymi się w zamku. Chciałem odpowiedzieć coś mądrego na jej pytanie, ale nie robię tego dopóki ta nie neutralizuje mojego wroga numer jeden. Który okazuje się żywic do sympatię, a nie niechęć. Podnoszę lekko głowę z ramienia Hope i patrzę na pióro zaciśnięte w jej dłoni. - Rozumiem, źle oceniłem sytuację, to po prostu miłość od pierwszego wejrzenia. Powinienem się domyślić - stwierdzam i wyciągam dłoń, by przejąć od Gryfonki przedmiot. Ten zdaje się być zadowolony z tego, że biorę go w posiadanie i przestaje mnie atakować. - Świetnie, teraz już nic nie będę musiał robić na lekcjach, nawet pisać - zauważam radośnie. - Och, zaraz Cię zgniotę - martwię się kiedy już się uspokoiłem, więc robię wielką zmianę w naszej konfiguracji i zsuwam tyłek z jej kolan, pozostawiając na nich swoje nogi i wcale nie oddalając się zbyt daleko. - Czego masz mnie uczyć? A co umiesz? Czy jak powiem: anatomię, będzie to bardzo kiepska kwestia? - pytam najpierw ciekawości, a potem żartobliwie; nie mam pojęcia jakie ma zainteresowania. - Poucz mnie o profesorach w Hogwarcie - proponuję na dobry początek. - Kto jest Twoim zdaniem najbardziej atrakcyjny? - Po chwili orientuję się czemu jest to dwuznaczne pytanie. - Nie jestem pewny czy jak powiesz, że mój brat poczuję pochlebstwo czy zazdrość, więc wykluczmy go z tej kategorii - dodaję stanowczo, opierając się bokiem o kanapę, by mieć dobry widok na uroczą panią prefekt. Bez krępacji zaczynam bawić się jej wolnym lokiem, zakręcając rude włosy wokół palca. - Och, a Twoje krakersy? - przypominam sobie, jednak nie ruszając się z miejsca w ramach sprawdzenia gdzie takowe są. Rzadko kiedy jakakolwiek bliskość jest dla mnie niekomfortowa, bo obca jest mi nieśmiałość.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
— Jak duża różnica wieku? — poprosiła o doprecyzowanie, mając na uwadze, że między Celestyną i Mudbloodem była ona całkiem znaczna, do stopnia, w którym przestawało być to dla niej smaczne. — Myślisz, że chodzi o galeony? Oboje są nadziani — dodała z powątpiewaniem, bo w jej odczuciu nie było innego powodu, dla którego ktoś miałby się wiązać ze znacznie starszym mężczyzną. Może była naiwna, może nie doświadczona, albo po prostu konserwatywna. To ostatnie niepokoiło ją najbardziej. Połaskotała go piórem w nos, zanim całkowicie oddała mu pióro. Delikatnie wypuściła je spomiędzy palców, przekazując je prosto do rąk prawowitego właściciela. Było nieco pogięte, ale wciąż do odratowania. — Jeśli chcesz, możemy poudawać, że jesteś tym zaskoczony — powiedziała rozbawiona, bo choć nie znała go długo, to wystarczyło zamienić z nim kilka słów, by w oczy rzuciła się pewność siebie i niekwestionowany urok osobisty, którym bez wahania szastał na prawo i lewo. Nie uważała tego za złą cechę, po prawdzie to mu jej zazdrościła, bo sama jedyne co umiała, to pakować się w niezręczne sytuacje i nawet jeśli ktoś mógłby tę życiową nieporadność uznać za uroczą, to nie był to typ uroku, jaki chciała posiadać – nie dało się go przecież nijak kontrolować. — Bez pióra też się da, już to przetestowałam — zauważyła, z ulgą poprawiając się na sofie kiedy z jej kolan zniknął niemały ciężar. O ile sobie tego nie wmawiała, w powietrzu jeszcze przez moment unosiła się smużka sosnowego zapachu. Śmiał się, że go zapamięta i jak na złość oczywiście dokładnie tak się stało. Czuła go w sali eliksirów (choć nie przy amortencji, jak zapowiadał) i raz w momencie, kiedy nie było go w pobliżu, co oznaczało, że albo ktoś miał podobny gust, albo coś było z nią nie tak. — Hmm, myślę, że stać Cię na więcej, tylko ci się nie chce — przyznała z pełną zastanowienia miną, a na końcu przewróciła oczyma. Wystarczyło spojrzeć na to, w jaki sposób przy niej – na niej? – siedział. Nie uważała tego za flirt, bynajmniej, chodziło o to, że z jego pozy wyzierała swoboda, na którą nie każdy potrafił sobie pozwolić. Jakby znali się od kilku lat. — Lubię zaklęcia, mam uczyć Cię zaklęć? Lubię wróżbiarstwo, ale jestem bardzo kiepska, no i lubię Quidditch, ale nie wiem, czy powinnam cię tego uczyć, bo jak zgłosisz się do swojej drużyny, to na pewno wykorzystasz przeciwko mnie moje własne sztuczki. — Przedstawiła mu swoje zainteresowania, skoro już o nie zapytał i zaśmiała się krótko, kiedy postanowił wypytywać ją o jej zdanie o nauczycielach. — To niesprawiedliwe! — zauważyła z wyrzutem, kiedy wykluczył własnego brata, bo był on oczywiście pierwszy na jej liście. Dźgnęła go oskarżycielsko palcem w ramię i w ramach kary odebrała mu okulary, zakładając je sobie na nos. Może chciała schować za nimi delikatne zawstydzenie, a może po prostu zobaczyć jego oczy? Trudno było jej przyzwyczaić się, że w przeciwieństwie do tych członków jego rodziny, których miała okazje widzieć, były ciemne. To była dobra wymówka, żeby na nie patrzeć, nieprawdaż? — Niech będzie, pomyślmy... — tuż nad okularami na jej czole pojawiła się zmarszczka świadcząca o głębokim zastanowieniu. Gdyby tylko umiała się tak skupić na lekcjach transmutacji albo jakichkolwiek w ogóle! — Rowle, jeśli liczymy asystentów, Latif, Vicario. To podium. Limier jest zbyt ogromnym bucem, zresztą wcale nie jest przystojny jak na nauczyciela miotlarstwa. Dear jest niezła, ale chyba nie w moim typie? Williams ma przerażające tautaże, ale bardzo nadrabia charakterem... Brandon jest niezła, o — to ostatnie wypowiedziała tak, jakby było to nie lada olśnienie, widać pokój zdziałał swoje cuda, warto było tutaj jednak przyjść, nie ma co. — Chyba się zgniotły, mam w torbie czekoladowe znicze, chcesz? — zaoferowała, odchodząc na moment od tematu nauczycieli, no ale przecież Harry rozbudził w niej rankingowego potwora, więc zaraz dodała. — A twoje podium? Pewnie część uczyła jeszcze jak wcześiej kończyłeś Hogwart.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Wzruszam ramionami na pytanie jak duża powinna być granica wieku. Faktycznie między tą dwójką była spora. Cudowny temat do rozmów i plotek w brukowcach. - Może to miłość? Czy powinna ona być mierzona latami? Albo galeonami? - pytam jak prawdziwy romantyk, podchwytując jej słowa o pieniądzach. Marszczę nos kiedy Gryfonka mizia mnie piórkiem, czując pilną potrzebę podrapania się natychmiast po tej zaczepce. - Tylko jeśli Tobie to sprawi przyjemność - odpowiadam uprzejmie, bo niespecjalnie kryję się z tym, że mam o sobie dość wysokie mniemanie. Co Hope z łatwością zauważa, wytykając mi to żartobliwie. Owszem, może dość niefrasobliwie próbowałem korzystać z genów Whitelightów, znacznie bardziej ostentacyjnie niż brat czy siostra. Mimo tego chowałem się za dozą uprzejmości, która skutecznie kryła mój brak ogłady jeśli chodzi o przesadną pewność siebie. Nawet nie przepadałem za osobami, które były podobne do mnie; pewnie dlatego lubiłem otaczać się nieporadnością Gryfonki. Po pierwsze pasowało mi jej towarzystwo, po drugie, dawała rozkwitać mojemu rozległemu ego w pełnej krasie. - Zarzucasz mi, że nie staram się o Twoje względy? Teraz już mnie ranisz. Napuszczę na Ciebie moje pióro. To niezwykle groźny przeciwnik - stwierdzam z oburzeniem kiedy mówi o braku starań. Ja zaś zawsze flirtowałem - było to wygodne wyjście w najróżniejszych sytuacja. To kiedy przestawałem to robić mogło to być niepokojące. Dla mnie głównie. Póki co cieszę się, że Hope nie przeszkadza mój brak porządnych barier i pozwala mi na przesadne spoufalanie się, chociaż wcale nie znaliśmy się tak długo. Bardzo to ceniłem. Może nawet bardziej niż ona sosnowe perfumy. Krzywię się na zaklęcia, z krótkim meh i jeszcze bardziej na wróżbiarstwo. Dopiero się rozchmurzam na słowa o qudditchu. - O, jestem już w drużynie. Pałkarzem. A ty? - oznajmiam i parskam śmiechem na wspomnienie naszego treningu. Może nie powinienem rozpuszczać plotek o własnej drużynie... ale cóż, nie mogę się powstrzymać. - Chyba Slythowi nie szło zbyt dobrze ostatnio, co? Byłem prawie najszybszy na treningu, chociaż ostatnio ćwiczyłem jedynie picie whiskey na akord... Nasza prefektka... Do dziś pewnie biegnie na torze przeszkód... - Wybucham ponownie śmiechem przypominając sobie jak tragicznie szedł tor przeszkód dwóm dziewczynom z drużyny. Udaję ogromny ból na to dźgnięcie, a na dodatek Hope zabiera mi okulary. - Skąd wiesz, że nie mam choroby oczu i mogę oślepnąć przez tą niecną kradzież? - pytam hipotetycznie, oczywiście kompletnie zmyślając. Teraz z kolei przykładam dłonie do oczu, jakby mnie straszliwie bolały. Szybko jednak zaprzestaję cyrków, bo bierzemy się za poważne tematy. Nie wiem kim jest Rowle, bo jest ich tyle, że się gubię, więc patrzę pytająco na Hope. Czekam aż wymieni wszystkich i stwierdzam, że nie mamy podobnego gustu. Ani zainteresowań! Cud, że się dogadujemy. - Żaden eks, czy obecny mojego brata - stwierdzam kategorycznie na Latifa i Beatrice. - I no nie wiem... Ci miotlarze nie kręcą mnie specjalnie. Vicario mi się kiepsko kojarzy, chociaż zawsze mnie lubiła. Nancy Fran i Patton oczywiście na pierwszym miejscu, wiem że nie popierasz, bo przepaść wiekowa - drażnię się na początek, ale po chwili skupiam się równie mocno co Hope. Jednak prawdziwi filozofowie i mędrcy z nas. - Hmm... Wszyscy nauczyciele od Historii Magii. Morris, typowo przystojny, Lancaster, jeszcze fajniejszy bo ciekawy, jego asystent też spoko - wymieniam nauczycieli jednego z dwóch moich ulubionych przedmiotów. - Pielęgniarka jest półwilą! To przecież ewenement! Mijałem ją jak śmiała się z którymś nauczycielem i o mało nie staranowałem bandy pierwszaków. Może powinienem sprawdzić czy jest odporna na mój urok - mówię i chichoczę pod nosem na mój świetny pomysł. Dopiero teraz przypominam sobie o propozycji czekoladowych zniczy. - Tak, ale nakarm mnie, ja mam niemoc w rękach - oznajmiam i na potwierdzenie tego przestaję bawić się lokiem Hope, a moje ręce opadają na kanapę oraz kolana dziewczyny. Wtedy nagle ja dostaję olśnienia kiedy patrzę tak na Grfonkę ukrytą za moimi okularami. - Och, wiem kto! Asystentka chyba? Od eee... czegoś... Lanceley. Jest w moim typie - Faktycznie ten pokój naprawdę wyostrzał umysły!
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Zachichotała, Merlin jeden wie, czy z oburzenia Ślizgona, jego groźby, czy może nerwowo, zaniepokojona, że w ogóle mógłby starać się o jej względy. Głupoty gadał, z pewnością nie mógł, zauważyłaby. Był po prostu szarmanckim, uroczym lekkoduchem. Nie spotykała w życiu wiele takich osób, ale jeśli jej się to zdarzało, zawsze powtarzała sobie, żeby bez względu na wszystko nie robić sobie nadziei. No więc nie robiła, zupełnie wbrew sobie. Oczywiście wszystkie te osoby znikały z jej przestrzeni szybciej niż się w niej pojawiały, w przeciwieństwie do Harry'ego, który wyglądał jakby się nigdzie nie wybierał. W takim wypadku trudno było zbyt długo na nic nie liczyć. — To nie zarzut — usprawiedliwiła się, lustrując wzrokiem wtedy jeszcze ozdobioną okularami twarz, chcąc dojrzeć, czy rzeczywiście mógł poczuć się urażony, bo ostatnie co o nim myślała to to, że nie ma żadnych uczuć. I choć nie podejrzewała go (ani siebie) o to, że mógłby przejmować się jej zdaniem, to nie było to też całkiem nieprawdopodobne. — Naprawdę? — zapytała w końcu, kiedy po odniesionej porażce całkiem poddała się z tą swoją obserwacją — Co w tym takiego strasznego? — trochę zapytała, trochę rzuciła w eter; oparła się wygodniej o sofę i wróciła do niego wzrokiem po to, by przyglądać się reakcjom na zainteresowania, którymi się z nimi dzieliła. Przewróciła nieznacznie oczyma, całkiem pogodzona z faktem, że nie dogadają się w tej kwestii, kiedy zainteresował się dziedziną, o którą z jakiegoś względu go nie podejrzewała. Okazało się, że niesłusznie wsadziła go do niewłaściwej szufladki; pewnie wcale nie powinna była tego robić. „Pałkarzem”, powtórzyła półgłosem, nawet nie kryjąc skrzywienia. — Ścigającą. Bez większych sukcesów, co może zmieniłoby się, gdyby nie cholerni pałkarze — przymrużyła groźnie oczy, ale przecież jak na dłoni było widać, że jak zwykle tylko żartuje. Nie była pewna, czy fakt, że najpewniej spotkają się na boisku w roli napastnika i ofiary było zabawne, czy do przewidzenia. Prędko porzuciła te rozważania, bo jego wesołość wywołała ją i w nim, no i oczywiście łaknęła wszelkich ploteczek ze szkolnego sportu, zwłaszcza kiedy dotyczyły one jej przeciwników. Zachichotała. — Irvette? — bez mała weszła mu w słowo, wyobrażając sobie rudą biegnącą w miejscu jeszcze zanim w ogóle jej odpowiedział. Wykluczyła Nanael, bo była to, jeśli dobrze pojmowała ich drzewo genealogiczne, jego siostrą i szczerze wątpiła, by miał zwracać się do niej per „prefekt”, skoro o profesorze mówił szanowne „Cam”. Oczywiście bardzo ją to rozbawiło, bardziej chyba niż mógłby się spodziewać, bo powiedzieć, że nie pałała do de Guise sympatią to jak nie powiedzieć nic. — Ravenclaw zmiótł wszystkich z planszy z taką siłą, że nawet nie ma o czym mówić. I Was, i nas, Puchonów zresztą też. — Wyjaśniła mu, kiedy uspokoiła się i wyrzuciła komiczne obrazy Irvette ze swojej głowy. W kącikach oczu zebrały jej się łezki rozbawienia. W tej sytuacji nawet poprzedni sezon wydawał jej się śmieszny. — Ale teraz stracili sporo dobrych zawodników, więc puchar wyraźnie trafi do rąk Gryfonów. — Dodała z dumą godną prawdziwej lwicy gryfonicy i nutą złośliwości. — Jaki znowu ee... NIEEE — zniżyła głos, a potem w szczerym szoku otworzyła buzię, tłumiąc śmiech dłonią, którą przycisnęła do rozwartych ust. Żadne, nawet najbardziej żenujący szczegóły z treningu Ślizgonów nie mogły konkurować z informacją, jaką jej właśnie sprzedał. Nie miała pojęcia o kogo mogło chodzić, poza tym, że ewidentnie O KOGOŚ. Co spotkanie to kolejna rzecz do sprawdzenia w czasie, który powinna spędzać nad książkami. Teraz miała w zanadrzu nie tylko wyszukiwanie wstydliwych sesji Hariela, ale też romanse samego Camaela Whitelighta. Poruszyła się aż w miejscu, z trudem siedząc w miejscu i jej entuzjazm ostudził dopiero sam Patton Craine, na myśl o którym nawet nie tuszowała pełnej niesmaku miny. — Och no wiem przecież — machnęła lekceważąco ręką, kiedy wymienił Whitehorn — w tamtym roku uczyła magii leczniczej. Wymienienie jej byłoby za bardzo oczywiste, przez pierwszy rok wszyscy mówili tylko o tym. Daj mi znać jak będziesz próbował ją oczarować, bardzo chciałabym zobaczyć to na własne oczy. — Choć nie było to nic dziwnego ani odkrywczego, zabawnie było odkryć, że była znacznie bardziej na bieżąco z tym, co działo się w szkole, a on za to pod wieloma względami odkrywa ją na nowo. Za nic nie przyznałaby, że zabawa kosmykiem włosów jest przyjemna, ale niezaprzeczalnie była, a więc skrycie cieszyła się tym gestem, mając głęboką nadzieję, że przenigdy nie zostanie to przez niego odkryte. Podobnie jak rozczarowanie, kiedy ostatecznie porzucił to zajęcie, nieważne czy to przez brak władzy w rękach, czy też... — Lanceley? Od opcm. Bo jest taka niska? — zapytała niemądrze, unosząc do góry brew. Oczywiście nie mogła odmówić jej urody, chociaż miała do niej pewne obiekcje. — Ma jakieś takie szerokie usta, przez nie nie mogę się nigdy skupić jak coś mówi. — Trochę żabie – dodała w myślach, nie chcąc wyjść przy nim na taką złośliwą paskudę. Może przemawiała przez nią szczerość, a może odrobina nieuzasadnionej zazdrości. — Podejrzewam, że jesteście w podobnym wieku, mógłbyś spróbować się z nią umówić — poradziła mu zamiast tego, siląc się na uśmiech. Nachyliła się i sięgnęła do porzuconej przy sofie torby, wyciągając z niej dwa czekoladowe znicze. Odpakowała jednego, ale wypuściła go na wolność, pozwalając by zawirował na wysokości twarzy chłopaka i pomknął w bok, wymagając szybkiej reakcji, ażeby w ogóle go złapać. Rzecz niemożliwa, kiedy cierpi się na niemoc. Drugiego błyskawicznie wpakowała sobie do buzi, nie dając mu nawet szansy na załopotanie czekoladowymi skrzydełkami. — Znicze są okej, ale żaby — skrzywiła się, a potem oblizała umazany w czekoladzie palec. — Karty może są fajne, ale słodycze to porażka. Nie dość, że wiecznie chcą uciec, to zachowują się jak żywe, bueh. Jakim cudem wam to nie przeszkadza? — najwyraźniej postanowiła potraktować Harry'ego jako przedstawiciela całej rasy czarodziejów, rzucając mu przy tym pytające spojrzenie.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Cóż bardzo rezolutne i przezorne z jej strony, że postanowiła sobie nie robić nadziei. Godne pochwały patrząc na to, że materiał na chłopaka był pewnie ze mnie żaden. Jednak tak skreślać mnie od razu? Kto wie dla kogo mogę porzucić swoją postawę lekkoducha i oznajmić rodzinie, że postanawiam ożenić się z młodszą mugolaczką. Wtedy nagle wybór Cama wyglądałby na przemyślaną i bezproblemową decyzję. Porzucając jednak te za daleko idące dygresje zauważam, że na mój teatralny gest i oburzenie wydaje się lustrować mnie wzrokiem. Aż pytająco unoszę brwi kiedy ta próbuje wybadać coś swoim spojrzeniem. Wzruszam ramionami na jej naprawdę z coraz większym rozbawieniem, kiedy orientuję się powoli, że faktycznie próbuje przeanalizować moje słowa. - A co przyjemnego w byciu zfriendzonowanym przez ładną dziewczynę? - odpowiadam szczerze pytaniem na pytanie. Najwyraźniej wcale nie wierzy w moje komplementy. A chociaż rozdaję je hojnie, prawie zawsze są szczere. Taki ze mnie tajemniczy gość, że postanawiam nie rozwijać bardziej myśli, bo poganiam ją ruchem dłoni do wymieniania jej zainteresowań. Ja z kolei spodziewałem się, że będzie grać w qudditcha. To bardzo popularny sport i z pewnością większość uczniów pcha się rękami i nogami by być w drużynie, nawet jeśli nie mają talentu. Nie to, że posądzałbym ją o ich brak, ale wydaje się być lubiana na lekcjach, otacza się swoją grupką Gryfonów - dość naturalny mógł być fakt, że również uczestniczy w popularnych zajęciach. Chichoczę pod nosem na jej pozornie ostre słowa i mrugam do niej wesoło. - Będziesz moim głównym celem - stwierdzam dwuznacznie, zanim nie przerzucamy się na beztroskie plotkowanie o sytuacji w drużynach. No, przynajmniej z mojej strony. Również śmieję się radośnie i kiwam głową kiedy rozbawiam ją wizja obijającej się po torze Irvette. Nie miałem pojęcia, bo skąd, że były między nimi jakieś niesnaski i dlatego tak świetnie Hope się bawi przy tej historyjce. - Krukoni? Och, oni są często nudni - stwierdzam ze zmarszczonym nosem jak już obydwoje się uspokoiliśmy. Jakby ich zachowania mogły mieć wpływ na to, że zasługują, bądź nie, na puchar. Śmieję się jednak ponownie na pewność siebie dziewczyny. - Zobaczymy co będzie. My mamy kilka niewątpliwych, bardzo szybkich asów w rękawie. No i mnie! - odpowiadam najpierw żartobliwie, a potem szczerzę się radośnie jakbym naprawdę zmieniał tak dużo w drużynie. Niekoniecznie tak jest, ale niech tak właśnie myśli Hope o mnie. Jak najlepiej. Kiedy zmieniamy temat bardzo dziwię się na reakcję dziewczyny i ze szczerym zdumieniem patrzę na nią skonfundowany. - Co? - pytam kompletnie nieświadomy, że sprzedałem jej jakąś pikantną plotkę. - No co? - pytam ponownie ze śmiechem i próbuję odkleić jej dłoń od ust, by powiedziała mi o co chodzi, a nie pozwalała mi tkwić w słodkiej niewiedzy, że moje gadulstwo właśnie przynosiło okrutne skutki dla mojego brata. Kompletnie nie jest pod wrażeniem Whitehorn co ostudza odrobinę i mój entuzjazm. Boczę się delikatnie na jej machanie ręką. - Mnie nie uczyła - przypominam jej uprzejmie. - Skoro mówisz, że była na językach wszystkich i nie masz dla mnie plotek o jej romansach z uczniami, nie sądzę, że bym coś zdziałał. Szczególnie, że miała pod ręką mojego brata - stwierdzam z westchnieniem, bo jeśli robić z siebie pajaca - już wolałbym robić to do osoby z kadry, która chociaż w mojej głowie byłaby odrobinę bardziej otwarta na relacje ze mną. Nie widzę, że zakryta za okularami Hope wyraża jakąkolwiek dezaprobatę co do tego, że przestaję bawić się jej włosami. Szczególnie, że nachodzi mnie moje olśnienie. Szybko przytłumione podwójnym zaskoczeniem na słowa dziewczyny. - Bo jest niska? - powtarzam po niej w wielkim zdumieniu. Cóż to za parametr do określania urody. - Eeee... nie. Dlaczego Ci to wpadło do głowy? - pytam zaintrygowany takim dziwnym stwierdzeniem. Słucham jej dość oschłych słów o młodej asystentce, z rozbawieniem unosząc do góry brwi. - Tak. Pełne usta są zazwyczaj gigantyczną wadą - zauważam miłym tonem, chociaż dość ironicznie i po chwili marszczę brwi z zastanowieniem. - W każdym razie dajesz mi masę do robienia. Pielęgniarka, asystentka, kiedy ja znajdę na nie swój cenny czas... Och, i kolor włosów, blada cera, to mi się w niej podoba. Głuptasek z Ciebie - mówię z uśmiechem i gdyby nie moja niemoc dałbym jej prztyczka w nos czy zrobił coś równie niepoważnego. Patrzę jak otwiera złote znicze i wcale nie zamierza mnie karmić, a jedynie wypuścić go na wolność. Nawet nie próbuję go złapać, jedynie patrzę smętnie jak odfruwa ode mnie, a ja robię usta w smutną podkówkę. - Wam? - pytam nie rozumiejąc do jakiej grupy społecznej, w której ona nie jest, zostałem zakwalifikowany. - O nie, moja żaba - przypominam sobie nagle zaaferowany i lekko przestraszony. Aż na chwilę podniosłem dłoń zapominając o niemocy. Prędko jednak ją upuszczam i wykonuję skomplikowany manewr polegający na przerzucenie się mocno na bok, tak by Hope mogła dosięgnąć mojej żaby. - Szybko! Jest w tylnej kieszeni spodni. Sprawdź czy żyje i wypuść! - mówię nogami pewnie wciskając dziewczynę jeszcze bardziej w kanapę.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Wcale nie dotarło do niej, że nazwał ją ładną, jej umysł zwyczajnie nie rejestrował podobnych informacji, jeśli szły one w parze z jakimikolwiek innymi, na których mogła skupić swoją uwagę. Dlatego roześmiała się, nie z powodu komplementu, a na samą myśl, że ktoś taki jak ona miałby móc zamknąć kogoś takiego jak on we friendzonie i więcej nic nie powiedziała. Na wzmiankę o Krukonach tylko wzruszyła ramionami, z kolei o przydatności Harry'ego w drużynie nie mogła się wypowiedzieć. Oczywiście chętnie by się pośmiała z tego, że pewnie sam biegł tuż przed Irvette, ale wolałaby się o tym najpierw jakoś przekonać. Może powinna spróbować podpatrzeć trening Ślizgonów? Byłby tam trenujący Harry albo np. taki Fitzgerald... no i techniki oczywiście, jasne, że techniki. Walczyła przez dłuższą chwilę, raz, że ze śmiechem, a dwa, że z ciekawskim Whitelightem, aż w końcu wydusiła z siebie — Dużo eks Camaela chowa się w Hogwarcie? — Starała się nie zabrzmieć niemiło, była po prostu bardzo rozbawiona, zwłaszcza że tuż przed momentem przeżyła atak śmiechu z innego powodu. Dziwnie było mówić o profesorze, używając imienia, ale skoro był bratem jej nowego kolegi, to w rozmowie z nim była to chyba odpowiednia forma. Poprawiła na nosie okulary, które zsunęły się od licznych zaserwowanych im wstrząsów. — Może zabrakło mu osobowości? — Zastanowiła się głośno, właściwie całkiem w ciemno, bo nic a nic nie wiedziała o tym, jaki prywatnie był Camael Whitelight... i właściwie im więcej rozmawiała z Harrym, tym mniej ją to interesowało, zwłaszcza w kontekście romansu. Zaczerwieniła się, kiedy tak bardzo zdziwiła go ta uwaga, a rumieniec sięgnął poziomu uszu, gdy zwrócił uwagę, że czepia się bez powodu. Spłoszyła się, że powiedziała coś wybitnie głupiego, ale nawet gdyby chciała stąd teraz uciec, to powstrzymywało ją więzienie uwite z długich nóg. — Jak to dlaczego? — odpowiedziała więc defensywnie — wydawało mi się, że faceci lubią drobne kobiety, są urocze. — Naburmuszyła się nieznacznie i odwróciła wzrok, doceniając ciemne okulary. Chyba zaczynała rozumieć czemu nosił je przy każdej okazji, to było szalenie wygodne rozwiązanie. — Jej nie są ładne. Ty też masz pełne usta i nie wyglądają jak u... — dotarło do niej, że bardzo się pogrąża. Nie tylko sprawiła mu nieplanowany komplement, ale też zagalopowała się i koniec końców i tak bez mała powiedziała na głos to, co wcześniej sobie pomyślała. Zagryzła wargę, odmawiając dokończenia zdania nawet gdyby cokolwiek go ono obchodziło. Zamiast tego z zażenowaniem wypowiedziała ciche „ach”, bo o włosach jakoś nie pomyślała; przygładziła dłonią własne kosmyki i zmarszczyła brwi, uświadamiając sobie, że wyglądają niezwykle podobnie do lanceleyowych. Zerknęła dyskretnie na Whitelighta i zaczęła mówić cokolwiek, byleby nie wybrzmiała między nimi niezręczna cisza. — Pielęgniarkę to ty lepiej zostaw już w spokoju, tylko się skompromitujesz. Zresztą ona i Williams podobno są razem, nie możesz podrywać dziewczyny naszego opiekuna. — Właściwie nie było to takie całkiem bez sensu, wcale nie chciałaby, żeby ktoś wyrwał laskę Williamsowi tylko dlatego, że jest ładna i sypie dookoła urokiem wili. Czy była głuptaskiem? Patrząc na ten festiwal żenady, to chyba jednak tak. Zsunęła palcem okulary, patrząc na niego ponad ozdobnymi szkłami, ale oczywiście spojrzenie to nie zrobiło właściwego efektu, skoro zaraz odwrócił się tyłkiem w jej stronę. — Żaba. W tylnej kieszeni. Ja Ci mówię, że same z siebie są skrajnie obrzydliwe, a ty jeszcze na nich siadasz. — Powiedziała z niedowierzaniem i przewróciła nawet oczym. — Mówisz o słodyczach, prawda? — upewniła się z cieniem strachu, ostatecznie zgadzając się mu pomóc. Nie przypuszczała, że przyjdzie jej dziś (i kiedykolwiek właściwie) zmacać whitelightowy tyłek... no i teraz również starała się tego zbytnio nie robić. Ignorując kłujący ciężar na kolanach, z delikatnością godną bohaterów Mission Impossible przeprowadziła operację oddzielenia żaby od Hariela. Poszło lepiej, niż można się było spodziewać i po chwili pudełeczko znajdowało się w jej rękach. — Żaba twoja, karta moja — rozporządziła i otworzyła pudełeczko, odchylając od niego twarz najdalej jak tylko mogła. Miała naprawdę przykre doświadczenia z tymi słodyczami.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Hope nie zwraca uwagi na moją zaczepkę jedynie śmiejąc się frywolnie co uznaję za dobry znak, nie zaś za ignorowanie komplementów. Po krótkiej rozmowie dochodzimy jednak do momentu pełnego niezrozumienia i dopiero po dłuższej chwili Gryfonka tłumaczy mi co takiego palnąłem, przecież większość uczniów w tej szkole nie wiedziała o życiu prywatnym Cama. Może powinienem zorientować się wcześniej. Ale byłem jak zwykle zbyt chaotyczny by zorientować się w takich sytuacjach. Nadal tkwię ze swoją zdziwioną miną na to pytanie i odrobinę peszę się, że powiedziałem coś co mogło zaszkodzić Camaelowi. - Och, nic o tym nie wiem - mówię lekko przygaszony i zastanawiam się czy powinienem prosić prefektkę o dyskrecję w tej sprawie. Prędko jednak mija moje chwilowe niezdecydowanie i z większym zaciekawieniem przyglądam się Hope po jej pytaniu rzuconym w eter. Przez kilka sekund milczę i myślę nad tym czy to jest coś czego może brakować mojemu bratu, który zazwyczaj był u mnie na piedestale autorytetów. - Niemożliwe, Cam jest idealny - stwierdzam w końcu, chociaż orientuję się, że w mojej wypowiedzi może brzmieć dwuznaczność, która stwierdza, że Camael nie jest wobec tego wyjątkowo interesujący, czego wcale nie mam na myśli. - Lubią? Nie wiedziałem, wydawało mi się, że każdy ma swój gust - mówię dość rozbawiony na jej wyjątkowo ogólne stwierdzenie. Próbuję zajrzeć za swoje własne okulary, by napotkać spojrzenie jej tęczówki, ale bezskutecznie. Osobiście nigdy nie nosiłem ich by ukryć swojego wzroku - raczej koloru oczu w czasach młodocianych kompleksów, a teraz były już moim stałym atrybutem. Ta jednak brnie w swoje tłumaczenia, na które uśmiecham się z uprzejmym stwierdzeniem. - Dziękuję, uznam to za niedopowiedziany komplement - stwierdzam kiedy ta przerywa nagle. Hope wydaje się coraz bardziej zażenowana z każdym moim stwierdzeniem i przynajmniej zakładam, że w tej chwili dochodzą do niej wyraźnie moje pochlebstwa. Niezręczna cisza nie była raczej w moim repertuarze, ale Gryfonka robi wszystko, by nie nastała jakakolwiek cisza i mówi dalej o pielęgniarce, udzielając mi złotych rad. - Rozumiem, zanim zacznę podchody będę musiał zrobić sobie przerażające tatuaże. I na dodatek sprawdzić Ci przykrość, skoro Ci zależy na opiekunowi, więc odpuszczam sobie - stwierdzam z udawanym rozczarowaniem, kiedy skreślam z listy do zrobienia smalenie cholewek do Whitehorn. - No, tak mówisz, dlatego daję Ci możliwość jej uratowania! Oczywiście, że czekoladowa, nie jestem potworem - oznajmiam w oczekiwaniu na akcję ratunkową, która następuję szybko i bezboleśnie, niestety bez poklepywanek czy macanek. Wracam do poprzedniej pozycji kiedy ta otwiera pudełko z żabą. - Nie! I tak ich nie jem! Rozprzestrzeniam żaby po Hogwarcie w nadziei, że będzie ich plaga - mówię i wyciągam rękę, by chociaż pacnąć w pudełko i sprawdzić czy żaba żyje. Owszem, żyje bo natychmiast ucieka z pudełka. - Karta moja! - oznajmiam i by uziemić Hope łapię ją w tali i przyciągam do siebie, by razem ze mną, a raczej na mnie, upadła na kanapę. Mam nadzieję, że tym sprytnym ruchem uda mi się ją zdezorientować na tyle, że wyrwę jej opakowanie z dłoni. Ze śmiechem przyjmuję jej przyjemny ciężar na swojej wątłej klatce piersiowej i próbuję odgonić podmuchem jej rude włosy, bo sprytnie zakrywały mi twarz. Wyciągam rękę, by złapać jej dłoń i wyjąć pudełeczko, w której była już jedynie karta, zaśmiewając się z Gryfonki. Nie przeszkadza mi przy tym, że może być to dziecinne zagranie z mojej strony, bo moje objęcie wokół jej talii i nagła bliskość już wcale takie nie były.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Jeśli można z przekonaniem powiedzieć, że była w czymś dobra, to zdecydowanie była to empatia. Nie musiała się na tym skupiać, w przeciwieństwie do każdej innej sytuacji, w której by się jej przydała, intuicja działała tutaj sama, podpowiadając jej, kiedy coś było nie w porządku. — Przepraszam — powiedziała więc, widząc, że chłopak chlapnął za dużo i teraz zaczyna tego żałować. Nie miała nawet do końca za co go przepraszać, sam z siebie wsadził jej w ręce te informacje; chyba zrobiło jej się głupio, że tak się śmiała. Teraz nieco spoważniała, zwłaszcza kiedy nazwał Camaela ideałem. Podniosła na niego pytający wzrok, zastanawiając się, czy mówi to poważnie. W swojej naiwności nie potrafiła zarzucić mu kłamstwa, nie kiedy nie podsumował tego nawet śmiechem. Właściwie początku jej zażenowania można się doszukiwać już w tym momencie, bo przecież niezgrabnym żartem podważyła autorytet i choć spodziewała się, że nie będzie miał jej tego za złe, a i też nic nie wskazywało na to, by miało być inaczej – czuła się z tym nie najlepiej. Potem było tylko gorzej. Ostatecznie powoli dochodziła do wniosku, że musi mieć o niej naprawdę tragiczne zdanie. Powątpiewała w showbiznesową miłość bez galeonów w tle, plotkowała o nauczycielach i ich sympatiach, generalizowała i w dodatku z czystej zazdrości szydziła z niepodważalnie atrakcyjnej asystentki obrony przed czarną magią. Trudno było dostrzec jakąkolwiek empatię pośród całego tego bałaganu... Może była jednak zbyt surowa dla samej siebie, skoro jeszcze od niej nie uciekł? Nie trzymała go, właściwie było zupełnie odwrotnie, nie to żeby faktycznie miała ochotę dać stąd nogę. Ba, nie tylko nie uciekał, a wręcz przeciwnie, w końcu porwał ją w ramiona, ku jej kompletnemu zaskoczeniu. Wszystko stało się szybko – w jednej chwili myślała sobie, że rzeczywiście nie taki Whitelight straszny i potwór z niego żaden, w drugiej żaba poczuła zew wolności i wyrwała naprzód, wywołując jej wzdrygnięcie, w trzeciej zaś wszystko się poplątało, głównie oni, jakoś tak ze sobą. — To jest paskudne oszustwo! — Zaprotestowała prosto w ukrytą za włosami twarz, wcale nie pomagając mu w ich odgarnięciu. Czy było jednak takie paskudne, skoro ostatecznie znaleźli się w sytuacji, której paskudną nie nazwałaby wcale? Zawstydzającą? Tak. Niespodziewaną? Zdecydowanie. Niesprawiedliwą? Chyba tak, zważywszy na to, że przegrywała w długości kończyn... ale nie paskudną. Straciła na moment rezon, uświadamiając sobie wszystkie docierające do niej bodźce, razem z tym zapachem, który zaczynał działać jej na nerwy, oczywiście głównie dlatego, że wolałaby o nim nie myśleć. Ten moment wystarczył na to, aby odebrał jej pudełeczko, ale miał przecież do czynienia z Gryfonką. Nagła przegrana stanowiła orzeźwienie, była bowiem ciosem, którego nie zamierzała przyjąć na klatę. — Po moim trupie, moim albo twoim — sięgnęła po znaną od zarania dziejów, niezwykle skuteczną i równie dojrzałą co jego atak broń: łaskotki. Wolną od żaby ręką zanurkowała pod własną pierś, wyszukując kościstych żeber (czy on coś w ogóle jadał?) i próbując dostać się do zwykle wrażliwych na tego typu tortury boków. — Pokaż co tam na niej jest, jak beznadziejna to Ci może odpuszczę!
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Zdziwiłem się szczerze przeprosinami Hope, która najwyraźniej dostrzegła moje zażenowanie - co nie powinno być dla mnie aż tak zaskakujące, pewnie łatwo jest zauważyć coś co rzadko się zdarza, nawet przy krótkiej znajomości. Macham jedynie ręką, by się nie przejmowała, ale nie proszę też o dyskrecję, jakby to mi jakkolwiek ujmowało, albo jakbym stwierdził, że dziewczyna wie, że lepiej jakby nie rozpowiedziała tego wszystkim przyjaciółkom. Sam nie wiem które z tych rzeczy było dla mnie bardziej przekonujące i czy akurat to machnięcie dłonią było magiczne, ale nie drążę tematu. Zaś na jej pytający wzrok na temat mojego stwierdzenia o bracie, również odwzajemniam podobnym spojrzeniem. - A nie? - pytam dość szczerze, bo przecież mało kto nie określiłby Camaelem miarą kogoś idealnego. Nie tylko z wyglądu, zdolności, ale też niepasującego zwykle do Slytherinu charakteru. Gdybym usłyszał jej myśli z pewnością bardzo bym się nie zgodził. Chociaż może nie wprost, wszystko między komplementami, a lekkim droczeniem się. Doceniam jednak tak naprawdę jej szczerość i łatwość w pogawędce. Na dodatek nie musiałem się w żaden sposób starać by przypadkowe spotkanie wychodziło naturalnie. Jakby Hope sama przejęła ode mnie niefrasobliwość, którą jedynie od czasu do czasu zapominała pod kilkoma rumieńcami. - Gdzież tam, jakie oszustwo? - krzyczę jeszcze prawie wzburzony, gdyby nie fakt, że śmiałem się między tymi słowami, a próbą nieudolnego okiełznania jej rudych włosów; które chociaż uroczo pachniały szamponem - z pewnością nie byłyby przyjemne do konsumowania. Świetnie wykorzystuje moment jej dekoncentracji tą niespodziewaną, zawstydzającą, niesprawiedliwą, ale nie paskudną (!) niespodzianką, kiedy odbieram jej żabę. W zasadzie nie wiem co teraz zrobić z tym, bo zakładam, że teraz Hope podda się w tej z góry przegranej, w mojej opinii. walce; ale wcale tak nie jest. Kompletnie nie spodziewam się jej kolejnego ataku i na jej groźbę prycham tylko lekceważąco; by po chwili wzdrygnąć się z zaskoczeniem, zanosząc się śmiechem. - Kurwa... bogowie, Hope, bo Cię zabiję, albo skopię - mamroczę z gromkim śmiechem i wcale to nie są czcze pogróżki, bo w końcu przekleństwa rzadko wychodzą z moich ust i jedynie kiedy jestem bardzo zaskoczony. Bardzo podatny na tego rodzaju łaskotki na bokach, nie mogę powstrzymać gwałtownego ruchu nóg przez który na tyle pyrgam Griffin, próbując ją automatycznie odgonić, że moje okulary wracają do mnie, bo spadają jej z nosa i odbijają się od mojej buzi, by wylądować gdzieś na ziemi. Może bym się przejął, gdyby nie fakt, że próbuję zatrzymać jej dłonie i równocześnie nie zabić wierzgającymi się kończynami. Tylko dlatego, że jestem wyższy udaje mi się przystopować rudowłosą łapiąc w końcu jej dłoń i dosłownie nogami obejmując by nie mogła się specjalnie poruszyć czy wyrwać. - Już, już... to ta... od eliksirów upiększających - mówię, próbując uspokoić oddech i chcę pokazać jej kartę, przyciskając ją do nosa Hope. - Nic ciekawego, a nie mam jeszcze jej. A ty nie potrzebujesz elikisirów, by być piękna... O to jest lepszy tekst niż anatomia - mówię pośpiesznie, a potem entuzjastycznie w trakcie gdy przychodzi mi kolejne olśnienie w tym magicznym pokoju. Dopiero kiedy uspokajam się orientuję się w jak niezręcznej pozycji tkwimy, lecz zamiast się speszyć uśmiecham się do Gryfonki. Przestaję jednak przyciskać ją do siebie zbyt mocno, by nie wywołać większych niezręczności spowodowanych bliskością dziewczyny. - Jesteśmy w kompletnie odwrotnej pozycji niż powinniśmy - stwierdzam zerkając na swoje nogi. - To co walczymy o typiarkę na śmierć i życie? - pytam jeszcze machając lekko wzburzoną Sacharissą na karcie. Tą samą dłonią zgarniam w końcu czułym gestem za ucho włosy Hope, by przestały łaskotać w końcu mój nos i policzki.
To było bardzo naiwne, spodziewać się po którejkolwiek z wychowanek domu Gryffidora dobrowolnej kapitulacji, zwłaszcza po tak podstępnym, typowo ślizgońskim z kolei posunięciu. Patrząc na ten kontrast, nie dziwne były toczone od dziesiątek czy też nawet setek lat spory. Gdyby tylko każdy rozwiązywał je w taki sposób jak ta dwójka! Nauczyciele nie byliby może zachwyceni, ale między członkowie obu domów na pewno ociepliliby swoje stosunki. Jego groźby nie robiły na niej najmniejszego wrażenia, widać oboje popełnili błąd niedocenienia swojego przeciwnika. Kiedy zanosił się śmiechem, wydawał się zbyt bezbronny i łagodny, żeby czymkolwiek jej się odwdzięczyć. Nawet opuszczające pełne, jak już ustalili, wargi przekleństwo wydało jej się urocze, zupełnie inne, niż z ust na przykład Percy'ego. Śmiała się przez cały czas trwania swojego odwetu, ale w momencie kiedy z nosa spadły jej okulary, parsknęła szczególnie głośnym śmiechem. — Wierzgasz jak mały aetonan — wydusiła z siebie kiedy została pokonana po raz drugi tego popołudnia. Zdmuchnęła rudy kosmyk, który przylepił jej się do ust i usiłował wejść do buzi; całe te przepychanki wywołały błysk w oku, czerwień na policzkach i przyspieszony oddech, zdradziecko poświadczający, że w czasie wakacji kompletnie zaniechała treningów. Zazezowała na kartę, naprędce analizując, czy jest ona warta walki i rzeczywiście chyba nie była. Z drugiej strony i tak ze względu na awersję do czekoladowych żab nie tylko nie zbierała kart, ale właściwie to nie miała w swojej kolekcji ani jednej. Co za tym idzie, wcale nie zależało jej na świetnej karcie; tu chodziło o zasady. Za wszelką cenę starała się nie zmięknąć w ślizgońskich objęciach, ale poległa i na tym polu. Jakby przygnieciona kolejnym komplementem, przestała stawiać jakikolwiek opór, opadając policzkiem na jego pierś. — Tak, jest lepszy — przyznała, uśmiechając się pod nosem. Sama też doznała olśnienia i nagle dotarło do niej, że był to nie pierwszy, nie drugi, a trzeci komplement, jaki dziś od niego otrzymała. Widać potrzeba było nie lada magii, by mogło to do niej w ogóle dotrzeć, albo odpowiednio dobranych słów, bo te jakoś wyjątkowo do niej trafiły. Nie bardzo wiedziała co z tym fantem zrobić, a więc nie zrobiła nic – i tak zresztą zaburzył krótką chwilę względnego spokoju. Podniosła leniwie głowę, by móc na niego spojrzeć; była rozkojarzona, a więc żart dotarł do niej z opóźnieniem. — Co? Och, jesteś okropny — jęknęła z rezygnacją, poza którym nic nie wskazywało na to, by rzeczywiście miała go za takiego uważać. Pod wpływem dotyku wargi zadrżały jej w powstrzymywanym uśmiechu kompletnie sprzecznym z wypowiedzianymi słowami. Znów zaczęła panikować, bo przecież nigdy wcześniej nie była w podobnej sytuacji i nie wiedziała jak zareagować. W końcu w ramach dowodu na niebywałe umiejętności flirtowania delikatnie pacnęła go dłonią w czoło jakby z nadzieją, że nabije mu to do głowy rozumu. Podniosła się, siadając na nim okrakiem, a potem zeskoczyła jak oparzona, uświadamiając sobie jak to wygląda (zwłaszcza że miała na sobie szkolny mundurek!). — Weź ją sobie, zabiorę Ci kiedyś jakąś lepszą. Nie znasz dnia ani godziny, nigdy nie będziesz mógł być spokojny, otwierając żabę. — Paplała jakieś głupoty, jednocześnie podnosząc z ziemi okulary; założyła mu je, kończąc tym samym zdanie i uśmiechając się do niego. Znowu uciekała, to robiło się już śmieszne. Pozbierała swoje rzeczy, wrzuciła je byle jak do torby i pożegnała pospiesznym „do zobaczenia”.
[z.t.]
+
Ostatnio zmieniony przez Hope U. Griffin dnia Pią Paź 08 2021, 12:52, w całości zmieniany 1 raz
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Zaśmiewam się przez długi czas i Hope wcale nie zamierza mi odpuszczać. Nie przejmuje się moimi jakże szpetnymi przekleństwami, wierzgającymi się nogami czy fakt, że tak głośno się śmieję, ze wkrótce ktoś wpadnie do sali z pytaniem czy przypadkiem nie mordują tutaj anioła. - Aetonany są brązowe - zauważam, coś tam podłapując od Nanael zapewne; jest to skrót myślowy, którym chcę zauważyć, ze z pewnością nadaję się bardziej do jakichś pięknych, białych pegazów czy jednorożców. Oczywiście cała ta walka najwyraźniej była jedynie pretekstem do wspólnych przepychanek, łaskotek, śmiechów i bliższego zetknięcia. Bo okazuje się, że tak naprawdę Hope nic nie obchodzą karty żab i nigdy nie groziło mi niebezpieczeństwo kradzieży. Obydwoje uspokajamy oddechy na krótką chwilę pozwalając sobie odpocząć we naszych ramionach. Przesadna bliskość, a może mój gest jednak ponownie spłoszył dziewczynę, tak samo jak przy naszym ostatnim spotkaniu. Mam wrażenie, że wiem co się wydarzy zanim jeszcze ta nie zrywa się ze mnie. Unoszę z rozbawieniem brwi kiedy nagle ląduje na mnie okrakiem. Nie mam jak powiedzieć jakiś bystry komentarz, albo chociaż coś rzucić na słowa Hope, ta już zbiera wszystkie swoje graty w pośpiechu. - Nie możesz wiecznie przede mną tak uciekać - zauważam w ślad za dziewczyną, która znowu postanowiła zwiać jak najszybciej. Wzdycham nadal leżąc na kanapie i rozglądając się po pokoju. Zauważam jakieś dziwne notatki leżące na ziemi. - Hej, Hope! Zostawiłaś coś! - krzyczę, ale nie ma już śladu po dziewczynie. Zerkam nieprzejęty na to co leżało w pokoju i nawet nie zauważam jaka to była tajna, zakazana wiedza, bo niedbale rzucam kartki z powrotem pod stolik. +
zt
Drake Lilac
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 218 cm
C. szczególne : Bardzo wysoki i barczysty. Praktycznie cały czas nosi na palcu pierścień tojadowy - tak na wszelki wypadek.
Dosłownie po jednej zarwanej nocy miał około trzy strony kolumn ułożonych z różnych testowych inkantacji ze słówek które na marginesach sobie pozapisywał w bibliotece. Najgorsze jest to że może się okazać że żadna z nich nie będzie prawidłowa albo będzie nieodpowiednia do ruchu który przyszedł w tej sali opracowywać. Ponoć były tu samopiszące pióra które pomagały każdemu kto przychodził do tego pomieszczenia. Może i pomogą jemu? Najbardziej obawiał się że nawet jeśli uda mu się opracować odpowiedni ruch różdżką, to samo korzystanie z tego zaklęcia będzie stanowić wyzwanie nie mówiąc już nawet o perfekcyjnym panowaniu nad nim. Zajął miejsce na kanapie wraz z notatnikiem. Spotkała go przykra niespodzianka w momencie w którym żadne z latających tu piór nie chciało z nim współpracować i skończyło się na tym że i tak musiał wszystko pisać ręcznie. Plus był taki że kanapa naprawdę była wygodna. Oczywiście miał ze sobą kilka książek. Nawet te których korzystał ostatnio podczas tworzenia zaklęcia dorabiającego zwierzęce uszy. Zaletą tego zaklęcia jest to że podczas jego rzucania, różdżka nie musi być idealnie wycelowana w przeciwnika. Zaczął więc powoli szykować różne ruchy wypróbowując je na surowo z ołówkiem w dłoni zamiast różdżki. Ściśle stosował się do tego co podpowiadało mu doświadczenie odnośnie opracowywania ruchu. To oraz niektóre z informacji których jeszcze nie zapamiętał z książki obecnie otwartej na czterysta siedemdziesiątej czwartej stronie. Nie mógł też zapomnieć o różnych rodzajach chwytów. W tym wypadku chwyt miał ogromne znaczenie... Nieodpowiedni mógł skutkować wyleceniem różdżki z dłoni podczas wywijania nią zakładając że uda mu się to zaklęcie utworzyć. Każdy z pomysłów który według wytycznych wydawał się być w miarę sensowny skrupulatnie zapisywał na stronach dziennika rysując do tego również odpowiedni schemat ruchu różdżką. Najbardziej sensowny wydawał mu się ten przypominający chlaśnięcie batem. Zwłaszcza że w całym schemacie w pewnym momencie pojawiała się pionowa linia, którą na upartego można było przypisać do runy Isa. A ta oznaczała właśnie lód... Nie było to pewnikiem że jakkolwiek wpłynie to na funkcjonowanie czaru, jednak miał nadzieję że właśnie tak będzie. Z resztą i tak szansa na to że uda mu się sparować idealny ruch różdżką wraz z inkantacją za pierwszą próbą jest bardziej niż znikoma. Po paru godzinach siedzenia i machania ołówkiem, opuścił pokój zadowolony z tego co udało mu się zapisać.
/zt
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Atak smoków był tematem trudnym dla wszystkich, a stał się jeszcze trudniejszym, gdy zadaniem kwartalnym okazało się przygotowanie memoriału upamiętniającego nauczycieli. Remy wiedziała, że mogło to być bardzo terapeutyczne doświadczenie dla wszystkich, sztuka potrafiła przecież leczyć duszę. Jednocześnie jednak samo przygotowanie mogło rozgrzebać świeżo zabliźnione rany. Dziewczyna nie miała najlepszego przeczucia co do tego wszystkiego. Jak mogła stworzyć wystąpienie, które z szacunkiem namalowałoby obraz nauczycieli i ich straty? Szczególnie kiedy malować nie umiała… Mogła coś zatańczyć, tak, to zawsze zdawało się dobrym wyjściem. Układ liryczno-baletowy potrafił poruszać serca, z odpowiednim strojem, ruchami, interpretacją własnego ciała i… Muzyką. No właśnie. Jeszcze do tego wszystkiego potrzebna była muzyka. Pomyślała o osobach z kółka, które byłyby w stanie wymyślić melodię i od razu jej myśli skierowały się na @Meredith Wyatt. Wybór gitary jako przewodniego instrumentu nie był taki oczywisty, ale Gryfonka miała pewność, że jeżeli to właśnie jej przyjaciółka będzie pociągać za struny, za nimi poruszy też i serca reszty. Do pokoju wielu myśli przyszła przed umówioną godziną. Nie wiedziała, czy już tego dnia udałoby jej się wymyślić układ, w końcu i Mer musiała wymyślić melodię. No i zanim cokolwiek z tego by zrobiły, musiały jeszcze ustalić myśl przewodnią! Ale przezorny zawsze był ubezpieczony, więc poprzesuwała meble tak, żeby mieć miejsce na taniec. W czasie, kiedy szurała ostatnią sofą po podłodze, do pokoju weszła Mer. - Cześć! I jak tam, wena dopisuje? – starała się zapytać jakkolwiek entuzjastycznie, żeby od razu nie zrobiło się ciężko. Niestety temat ich występu sam zagęszczał atmosferę.
Ostatnio zmieniony przez Harmony Seaver dnia Wto Mar 14 2023, 23:31, w całości zmieniany 2 razy
Meredith Wyatt
Rok Nauki : VII
Wiek : 19
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172
C. szczególne : Blizna po oparzeniu na prawej skroni
zadanie na koło: 28 + 7 kuferkowych + x postów = 35 + x pokój: 6, rozegram w trakcie
Chociaż Mer starało się nie tracić pogody ducha i z pozoru było, tak jak zwykle, optymistycznie nastawione do świata, to jednak smoczy atak odcisnął jakieś piętno na jeno psychice. Był to kolejny temat, o którym chciałoby porozmawiać z kimś dorosłym, jednak może spoza murów zamku, aby uzyskać też perspektywę osoby postronnej. I chociaż to mogło wydawać się egoistyczne, cieszyło się z tego, że jenu, jenu młodszemu bratu i najbliższym przyjaciołom nic złego się nie stało. I z powodu tych myśli miało wyrzuty sumienia, że w tragedii mimo wszystko szuka pozytywów. Nie wiedziało, czy to potrzeba serca czy chęć odkupienia swojego egoizmu popchnęła je do wzięcia udziału w projekcie na cześć poległych. Myślało, że się spóźniło kiedy ujrzało Remy w sali, jednak po spojrzeniu na zegarek zrozumiało, że to Gryfonka postanowiła przyjść wcześniej, i to nie bez powodu, gdyż meble poodsuwane były w kierunku ścian. - Czekaj, pomogę ci - rzuciło, odstawiając zamkniętą w pokrowcu gitarę pod ścianę i ruszyło dziewczynie na pomoc. - Wiem, że jesteś wysportowana, ale mogłaś z tym na mnie zaczekać - dodało ni to z rozbawieniem, ni to z wyrzutem. Przypuszczało, że Remy planuje jakiś układ taneczny, więc nie dziwiło się temu, że potrzebuje miejsca. - Wena, cóż, zaraz się o tym przekonamy - dodało, ruszając po gitarę. Z instrumentem przysiadło na jakimś stoliku i zaczęło brzdąkać - na każdej strunie z osobna i na wszystkich razem - by upewnić się, że instrument jest nastrojony. - Masz jakieś preferencje co do brzmienia? - spytało, mając na myśli głównie tempo utworu. - Jeśli chodzi o sprawy bardziej techniczne wolę nie stosować bicia, jeśli już to tylko momentami, w sumie… Nie wiem też, co będzie lepsze i łatwiejsze, tworzenie układu do melodii, czy melodii do układu, możemy w sumie spróbować obydwu sposobów żeby to wszystko jakoś się ze sobą zgrało - zaproponowało przypuszczając, że łatwiej byłoby wprowadzać modyfikacje znając już i układ i melodię. Nie rejestrowało tego mózgiem, ale już zaczęło grać tabulaturą jakąś prostą i spokojną melodię, tak odruchowo i na rozgrzanie palców. - Wiesz, o co mi chodzi. I koniecznie dziel się ze mną wszystkimi uwagami co do brzmienia, dobra?
Ostatnio zmieniony przez Meredith Wyatt dnia Pon Mar 27 2023, 21:47, w całości zmieniany 1 raz
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Uśmiechnęła się szeroko na widok Mer. Cały ten temat tworzenia występu upamiętniającego nauczycieli wydawał jej się rozdrapywaniem zbyt świeżych, wciąż bolesnych ran, więc widok przyjaciółki naprawdę poprawił jej humor. Zazwyczaj wierzyła w wyższą, ważniejszą sprawę, ale teraz, gdy żeby innym pomóc uporać się z te tematem straty, same musiały drążyć w najtrudniejszych jej emocjach… No nie uważała tego za zbyt sprawiedliwe zadanie. Jednak jako aspirująca do miana przewodniczącej koła, czuła potrzebę wysilenia się w tym temacie. Nie było odwrotu. - O! Dziękuję! – uśmiechnęła się do Mer z wdzięcznością. – Nie chciałam robić kłopotu, no i była to w sumie dobra rozgrzewka – zaśmiała się. – Ale faktycznie razem dużo łatwiej. Kiedy Puchonka poszła po gitarę, ona sama zaczęła sprawdzać zrobione miejsce. Jak miała się oddać w pełni temu, jak czuła muzykę w swoim ciele, musiała trochę zapoznać się z przestrzenia. Nie była to największa „scena” na jakiej miała okazję pracować, ale była w zupełności wystarczająca, nawet na skoki. - Nieszczególnie – odpowiedziała, bo szczerze nie miała szczególnych preferencji. – Wiadomo, musi oddawać honor… Poległym – jakoś tak dziwnie jej to przez usta przechodziło, wciąż nieprzyjemnie było o tym wspominać. – Myślałam o tym, żeby zinterpretować tanecznie początek balu, radość, błogość, a po chwili atak, to by trwało kilka chwil, taki wstęp do opowieści. Główną częścią byłaby walka i ich heroiczna ofiara, a na zakończenie, znowu kilka chwil, coś co oddałoby nadzieję ocalałych. Co o tym myślisz? Oczywiście, jak masz inny pomysł, to mów. Jesteśmy tu po to, żeby się razem pozastanawiać. Chciała jeszcze coś dodać o muzyce, o tym, czy dałoby się jakoś dopasować brzmienie gitary do tych trzech różnych stanów emocjonalnych, ale wtedy kałamarz z jakiegoś powodu zaczął się unosić, wśród przeniesionych przez nią przedmiotów. - Koleś – zaśmiała się do lewitującego kałamarza. – Później cię odstawię na miejsce. Obiecu… Cóż, nie zdążyła obiecać, bo chyba oburzony tym wszystkim kałamarz postanowił się zemścić, w pięknym stylu wpadając na Remy i oblewając ja atramentem. - No to było niepotrzebne! – krzyknęła z zarzutem do, teraz leżącego na podłodze, przedmiotu. – Widziałaś to? – zaraz jednak prychnęła rozbawiona do Mer. – Ma tupet skurczybyk! Kurcze, gdzie moja różdżka – podeszła do plecaka i szybko rzuciła chłoszczyść, a po atramencie nie zostało ani śladu. – Ha! – zwróciła się do pustego już przedmiotu. – I co, teraz ci głupio paskudo? Podniosła kałamarz z podłogi i odstawiła na bok na miejsce. - No dobra, wracając do muzyki. Myślisz, że dałoby się na gitarze odtworzyć te trzy uczucia, trzy sceny? Czy próbujemy czegoś innego?
Meredith Wyatt
Rok Nauki : VII
Wiek : 19
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172
C. szczególne : Blizna po oparzeniu na prawej skroni
- No widzisz - odparło na uwagę o tym, że wspólne przesuwanie mebli jest o wiele łatwiejsze. - Następnym razem na mnie koniecznie zaczekaj - zaleciło. Siedząc z gitarą i rozgrzewając dłonie uważnie słuchało wskazówek Gryfonki, potakując i próbując spamiętać jej koncepcję. Tanecznie początek balu... - W takim razie na początek dobry byłby jakiś nieco weselszy motyw, równocześnie spokojny, żeby nie wprowadzać zbędnego zamętu dźwiękowego - mówiąc to wciąż uderzało w struny tabulaturą, próbując znaleźć odpowiednią melodię. - Przejściem może być wyciszenie głównego motywu połączone z wprowadzeniem dźwięków, które są mocniejsze, nie pasują, wprowadzają niepokój... Czekaj... Zawieszając głos, Mer sięgnęło w pierwszej chwili do przedniej kieszeni gitarowego pokrowca, gdzie zawsze nosiło notes. Ale nie miało długopisu, ani nawet pióra, którym mogłoby zapisać tabulaturę i chwyty. Złapało więc pierwsze lepsze samonotujące pióro, które wyglądało w porządku i zaczęło rozpisywać, krótko mówiąc, muzykę. Zamyślone nad tworzeniem ledwo zauważyło, że jeden z kałamarzy postanowił upstrzyć jeno przyjaciółkę atramentem, z czym na szczęście szybko sobie poradziła. - Największym wyzwaniem może być trzecia część, w sumie chyba nawet od połowy drugiej przydałby nam się kwartet smyczkowy chociażby, z resztą posłuchaj. Otwarty na zapisanych kartkach zeszyt Mer ułożyło na jednym z biurek i zaczęło grać, początkowo spokojnie i pogodnie. A przynajmniej tak miało to brzmieć, bo Mer nie grało z pamięci, tylko wlepiało wzrok w kartkę. A na kartce coś zdecydowanie było nie tak, bo Mer co chwilę musiało wstrzymywać się z kolejnym akordem, żeby przyjrzeć się stronicom. - No cholera jasna - westchnęło, pochylając się nad notesem. - Albo mój mózg już na prawdę nie nadąża, albo coś jest nie tak z tym piórem - westchnęło, zauważając na kartce różne niezbyt cenzuralne słowa. - Trzeba będzie to przepisać...
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Po małej przygodzie z kałamarzem, słuchała przyjaciółki bardzo uważnie. Nie znała się tak dobrze na muzyce od jej technicznego punktu, nie wiedziała jakie teorie przyświecają jakiej grze i o jakie uczucia, za to doskonale rozumiała interpretację już stworzonych dźwięków. Jeżeli więc Mer miała pomysł, jak poprawnie wydobyć emocje ze strun, ona była w stanie do tego zatańczyć. Przyjaciółka rozgrzewała ręce, a ona samą siebie. Z głosem swojego trenera w głowie „szanuj kostki”, na nich bardzo się skupiła. Chciała, żeby ten układ miał dużo ekspresji w skokach, przejściach en pointe i baletowych krokach i obrotach, więc zdecydowanie musiała mieć pewność, że jej ścięgna były w pełni rozgrzane. Dla własnej pewności, nim jeszcze oddała się tańcu, wykonała kilka skoków pokrywających dużo terenu, w tym kilka aeriali, żeby przykro się nie zdziwić w trakcie pochłonięcia tańcem, że jednak wylądowałaby na jednym z foteli. - Tanecznie trzecia część też nie będzie prosta – przyznała, robiąc sobie chwilę przerwy i popijając wodę z naturalnymi elektrolitami, niby mugolska koncepcja, ale bardzo jej się przydawała. – Ale, żeby się przekonać, trzeba spróbować, prawda? – uśmiechnęła się, odstawiła butelkę, ostatni raz rozciągnęła palce i była gotowa. Udała, że wchodzi na scenę, nim jeszcze przyjaciółka zaczęła grać, zrobiła to poprawnym, tanecznym krokiem, pointując przy tym palce. Piękny pokaz zaczynał się od długich, fleksujących kończyn, pilnowała się więc, żeby samej siebie nie skracać. Ustawiła się w pozycji, jakby właśnie miała zatańczyć z partnerem walca, a gdy Mer zaczęła grać, ona ruszyła skocznie. Uśmiech na twarzy, błogość w mimice, lekkim uniesieniu brwi i błyszczącym wzroku. Starała się oddać ducha tamtej zabawy, na chwilę przed atakiem, gdy wszystko było piękne, huczne i zdawało się prowadzić, do szczęśliwego rozpoczęcia nowego rozdziału. Nie była jednak przy tym frywolna. Tańczyła na cienkiej granicy szczerej radości a tańca lirycznego, który to chciała zaprezentować. Chociaż kroki, które wykonywała, przypominały podstawowe ruchy w walcu wiedeńskim, była to tylko ich baletowa interpretacja. Co kilka sekund wchodziła en pointe, by zaprezentować jakąś z figur czy też piruet z dwiema uniesionymi rękami i mocno flexującą, wystawioną nogą. Szczerze, nie przeszkadzały jej przerwy w graniu Mer, to właśnie w nich mogła zastanowić się nad kolejnymi krokami. Na razie tylko luźno planowała choreografię, będą musiały jeszcze dużo razy powtórzyć od nowa i nowa i w kółko tę melodię, żeby mogła dopracować kroki i figury w punkt dźwięków. I coś czuła, że przyjaciółka też tego potrzebowała, na rozgryzienie niuansów w grze. - Nie przejmuj się – uśmiechnęła się, dając jej chwilę na przepisanie. – Ja sobie w tym czasie rozplanuje wstęp – oznajmiła i, póki co bez muzyki, na nowo rozpoczęła układ, wyobrażając sobie dźwięki, które przed chwilą słyszała. Musiała połączyć kilka pomysłów w całość, żeby mogły przejść dalej.
Riley Rain
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : dołeczek w lewym policzku; szeroki uśmiech; gitara przewieszona przez plecy
Trochę nie wiedział co ze sobą zrobić, ten czas na koniec semestru niesamowicie go męczył i najgorsze było to, że cięgle go przeganiano z kąta w kąt, bo przecież brzdąkanie na gitarze przeszkadzało w nauce – czasem się zastanawiał jakim w ogóle cudem trafił do tego domu. Nie było go łatwo spotkać siedzącego nad książkami, prawdę mówiąc nigdy tego nie robił i jakoś pojawiał się w kolejnych klasach po zastosowaniu swojej niezawodnej techniki n a l o g i k ę. Jeśli coś działało, to nie było głupie, a może po prostu on nie był znowu takim kretynem. Nie był pewien czy w sali wielu myśli znajdzie jakiś kąt, ale obiecał sobie w duchu, że już nie da się przegonić. Z utęsknieniem wyczekiwał też wiosny, kiedy będzie mógł usiąść pod ulubionym drzewem. Na tę myśl jego spojrzenie powędrowało do okna, w które w nierównym rytmie uderzały wielkie krople deszczu. Westchnął, co za dramat. Czuł się nieswojo z jednego powodu – wiedział, że teraz będzie spotykał braci na szkolnych korytarzach i wciąż nie przyzwyczaił się do tej myśli. Brakowało mu ich, ale odzwyczaił się od ich obecności. Skrzywił się kiedy jeden z kotów otarł się o jego nogi i jakby sobie przypomniał, że zapomniał o eliksirze na alergię – kichnął przepotężnie, mamrocząc pod nosem, że dzisiaj raczej nie pośpi. Opadł na jeden z foteli w pomieszczeniu i już miał innego kota na kolanach. Słodki Merlinie, nie rozumiał na jakiej zasadzie działały koty, powinny wyczuwać, że za nimi nie przepadał, a one zamiast pójść sobie gdzieś indziej, ładowały mu się na kolana. — O nie, nie, idź sobie — powiedział i już zrzucał zwierzaka z kolan. Może i gdyby nie ta przeklęta alergia, to nawet uznawałby ich towarzystwo za miłe. Rzecz w tym, że zaraz będzie miał czerwone oczy i zacznie kichać raz na pięć sekund. Powinien sobie przypominajkę kupić na to picie eliksiru… Znienacka w zasięgu jego wzroku pojawiło się samopiszące pióro, które zamiast go ominąć – rozorało odkrytą skórę na ramieniu. Powinien też był ubrać długi rękaw najwyraźniej, co za dzień nieznośny. — No wspaniale — może sam pokój dawał mu do zrozumienia, że skoro chciał robić n i c, to tu nie było dla niego miejsca?
Co go właściwie natchnęło, że wylądował w zachodniej części zamku? Nie miał tu żadnego interesu, a zgodnie z wszelką racjonalnością, powinien właśnie siedzieć nad podręcznikami i uczyć się do egzaminów semestralnych. Zdawać by się mogło, że zbliżające się SUMy pozwoliły co poniektórym nauczycielom odnaleźć dawno zaginione pokłady powołania, nabrali oni bowiem energii, by zadawać dwa razy więcej prac domowych, a także odpytywać nieszczęsnych piątoklasistów z wiedzy zdobytej podczas poprzednich lat nauki w Hogwarcie. Terry ledwo nadążał z lekturą podręczników, pisaniem długich wypracowań i ćwiczeniami praktycznymi, których oczekiwano od nich praktycznie z każdego przedmiotu. Z utęsknieniem wypatrywał ogłoszeń o najbliższym treningu czy spotkaniu szkolnego koła, stanowiły one bowiem miłą odskocznię od zlewających się w jeden długi ciąg godzin spędzonych nad książkami. Ten dzień zapowiadał się równie ponuro, Puchon miał bowiem w planach spędzić niemal całe przedpołudnie w bibliotece, w poszukiwaniu odpowiedzi do jakiegoś durnego testu o wampirach, który profesor Papadakis zadała im w ramach pracy domowej. Wampiry, też mi coś! Cała jego wiedza o krwiożerczych potworach ograniczała się do mugolskiej popkultury, z takimi perełkami jak Zmierzch na czele. Na śniadanie przyszedł już z torbą, gotów prosto po posiłku udać na trzecie piętro, by zająć dobre miejsce wśród starych jak świat regałów, uginających się od zakurzonych ksiąg zgromadzonych tu przez wieki. Jego plany zmieniły się jednak diametralnie wraz z nadejściem porannej poczty. Nie spodziewał się żadnego listu, zaskoczył go więc widok nieporadnego gołębia wlatującego do Wielkiej Sali wraz z pozostałymi sowami. Z zaciekawieniem otworzył kopertę i rosnącym niedowierzaniem czytał kolejne akapity, napisane starannym pismem matki. Gdy wreszcie odłożył list na piegowatej twarzy malowało się prawdziwe osłupienie. Jechał na ferie! Pierwszy raz, odkąd trafił do Hogwartu miał spędzić przerwę semestralną z dala od domu, w towarzystwie pozostałych uczniów. Chłopak jeszcze raz zerknął na list, by upewnić się, że na pewno dobrze przeczytał, nie mogło być jednak mowy o pomyłce. Mama jasno pisała, że wraz z tatą zostali zaproszeni na jakiś wyjazd firmowy i niestety nie mogli zabrać ze sobą Terry’ego. Żeby mu to wynagrodzić zorganizowali fundusze i nalegali, by chłopak pojechał na ferie organizowane przez szkołę. Do tej pory Puchon nie miał okazji uczestniczyć w żadnym szkolnym wyjeździe – czy to zimowym czy letnim – słyszał jedynie opowieści o egzotycznych miejscach i szalonych przygodach, które spotykały uczestników tychże wyjazdów. Zaskoczony, nie mogąc w pełni uwierzyć w swoje szczęście, Terry zrezygnował z wcześniejszych planów, zamiast decydując się przejść po zamku, by przetrawić nowe informacje. Nie zwracał uwagi na to, gdzie go nogi niosą, dopóki nie znalazł się na trzecim piętrze w zachodnim skrzydle, do którego chyba nigdy wcześniej nie miał okazji zajrzeć. Już miał zawrócić, kiedy zza uchylonych drzwi jednej z sal dobiegł go znajomy głos, nakazując mu ponowną tego dnia zmianę planów. Terry wyciągnął różdżkę i otworzył szerzej drzwi. - Wszystko w porządku? – zapytał wchodząc do środka, przekonany, że zastanie tu jakiegoś osiłka znęcającego się nad znajomym Krukonem, a zamiast tego zastał… - O! Kotki! – uniósł pytająco brew, po czym zachichotał i ruszył przyjacielowi z odsieczą. Przy pomocy kilku prostych zaklęć zamienił jedno z walających się dookoła piór w kocią zabawkę, którą następnie zwabił zwierzaki na korytarz i pośpiesznie zamknął za nimi drzwi. – Żyjesz? Bo jeśli zamierzasz zacząć się dusić, to lepiej od razu polecę po pigułę.
Riley miał szalenie odmienne życie od rówieśników i czasem zastawiał się czy na plus, czy może wręcz odwrotnie. Ostatnio był nieco bardziej ponury, a otaczające go kolory poszarzałe, co było spowodowane pogorszeniem stanu zdrowia mamy. Niby wiedział, że w końcu do tego dojdzie, przecież myślał o tym odkąd tylko usłyszeli diagnozę, a on przeczytał absolutnie wszystko, co tylko znalazł na temat tej choroby w bibliotece – zarówno tej szkolnej, jak i w Dolinie Godryka. Sęk w tym, że wiedzieć w teorii, a doświadczać, to dwie różne rzeczy. Rain wiedział, że pojedzie na ferie, wiedział też, że pojedzie na wakacje, bo tata nie miał zbyt wiele czasu, mając na głowie rodzinną restaurację, a mama nie był w najlepszej kondycji. Krukon wracał do domu tylko na święta i to tylko dlatego, że pomagał – odkąd pamięta – tacie w restauracji, w końcu co roku organizowali ten event dla biednych czarodziejów, by mieli gdzie się podziać w święta. Dlatego też nie cieszył się tym tak bardzo jak Terry, bo przecież nie było to dla niego nic nowego. Jasne, był szalenie ciekawy – choć ciekawość to pierwszy stopień do Azkabanu, tak zawsze powtarzała babcia – gdzie tym razem pojadą, bo odkąd się uczył w Hogwarcie, tak każdy wyjazd był organizowany w innym miejscu. Był też wdzięczny, w końcu niczego mu nigdy nie brakowało, ale miał wrażenie, że choroba mamy jawiła się cieniem nad jego rodziną, a on ze względu na swoją przypadłość potrafił ten cień zwizualizować. Nie licząc tej wszechobecnej ostatnimi czasy szarości, tak teraz siedzący kot na jego kolanach stał się czarny, wszystkie inne koty też i to głupie pióro, które znienacka go zaatakowało. Czerń była kolorem, do którego musiał się przyzwyczaić. Powiązana z silną niechęcią, a czasem i nienawiścią, choć unikał określania tak silnych emocji. Miłość, nienawiść, dwa bardzo silne uczucia, był zdania, że nie powinno się nadużywać tych nazw. Podniósł blade tęczówki, na chłopaka, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, a po chwili ponownie kichając, jakby miał zaraz tym kichnięciem kontynenty poprzesuwać. Na miłość merlinowską, cholerna alergia! — Weź go — powiedział tylko, unosząc ręce do góry, nie chcąc za wszelką cenę dotknąć zwierzęcia. Wiedział bowiem, że zaraz się zapomni i tymi brudnymi rękami przetrze oczy, a wtedy to już kaplica. Już pewnie wyglądał jakby przepłakał całą noc, taki musiał być zapuchnięty. Szarość świata jednak trochę się rozjaśniła, kiedy tylko zobaczył przyjaciela i prawie całkiem znikła, gdy koty zajęły się transmutowaną przez Terry’ego zabawką. — Chyba się nie uduszę, dzięki — powiedział, dziękując za wybawienie — Myślałem, że będziesz pilnie zakuwał — stwierdził, bo Terry w przeciwieństwie do niego przykładał się do nauki. Może jednak tiara się pomyliła, kiedy ich przydzielała do domów?
Terry bardzo długo żył w beztroskiej bańce, przekonany, że złe rzeczy zwyczajnie omijają jego najbliższe otoczenie. Miał najlepsze możliwe dzieciństwo, przepełnione zabawą i bezwarunkową miłością, nie dostrzegał więc żadnych problemów, z którymi mierzyli się dorośli wokół niego. Był pewien, że cokolwiek by się nie wydarzyło, zawsze będzie mógł liczyć na rodzinę, przyjaciół czy zwykłą ludzką życzliwość, nie widział więc żadnych powodów do zmartwień, zamiast tego ciesząc się życiem i korzystając z niego w pełni. Bo i po co trapić się na zapas? Jednak im starszy był, tym większą zdawał sobie sprawę, że jego utopijne wyobrażenie o świecie było rezultatem wytrwałych starań rodziców, którzy ze wszystkich sił próbowali uchronić syna przed doczesnymi troskami. Chłopak był im za to szalenie wdzięczny, w końcu w ten sposób nabył jedne z najpiękniejszych wspomnień jakie posiadał, było wszelko coś niepokojącego w świadomości, że jego dotychczasowe wyobrażenie o świecie opierało się na bajce – pięknej, to prawda, niemniej wciąż fałszywej.
Jego rozterki nie umywały się jednak do trudności, z którymi mierzył się Krukon – choroba rodzica była czymś tak niewyobrażalnie potwornym, że Terry nie mógł nawet przyjąć do wiadomości, że coś podobnego mogło spotkać kogoś w jego wieku. Przecież piętnastolatkowie powinni przejmować się pracami domowymi lub pierwszymi zakochaniami, a nie tak poważnymi problemami. Było w tym coś tak niesprawiedliwego, tak złego, że Puchon bardzo długo nie wiedział, jak właściwie powinien zachować się w takiej sytuacji. Jakiekolwiek słowa otuchy wydawały mu się sztuczne, a udawanie, że nic się nie dzieje, było naiwne i nie miało większego sensu. Tak naprawdę jedynym, co mógł zaoferować przyjacielowi, było bierne trwanie przy nim, kiedy ten mierzył się ze swoimi demonami. Wysłuchałby go, gdyby ten potrzebował się wygadać, ale nie poruszał tematu, jeśli Riley sam nie chciał o tym rozmawiać. Był gotów w każdej chwili rzucić wszystkim, byle tylko znaleźć Krukonowi zajęcie, ale nie narzucał swojego towarzystwa, jeśli czuł, że chłopak woli pobyć sam ze swoimi myślami. Starał się oferować tyle wsparcia, ile mógł, jednak wszystko co robił wydawało mu się bierne. Chciał pomóc, uczynić coś, co zrobiłoby realną różnicę, ale mimo najszczerszych chęci pozostawało to poza jego możliwościami, co w równym stopniu smuciło go co irytowało. Jakaż pociecha z przyjaciela, który nic nie może dla ciebie zrobić?
Tego dnia miał jednak uczynić życie młodego Raina znośniejszym – mógł uratować go od niechybnej śmierci z rąk przerażający kociąt! Urocze zwierzaki zdawały się garnąć do Krukona, który był z tego faktu wyraźnie niezadowolony, co pomimo okoliczności wydało się Terry’emu bardzo zabawne. Odgonił jednak futrzaki, które całe szczęście nie próbowały dostać się z powrotem do sali, zamiast tego zmykając siać koci chaos gdzie indziej. Puchon nie wiedział, czy miałby serce wyrzucić je po raz drugi. - Jak to jest, że jeśli chcesz, żeby trzymały się z daleka, to nie zostawią Cię w spokoju, ale jeśli ktoś chciałby się z nimi pobawić, to zawsze uciekają. – pokręcił głową, zajmując miejsce w fotelu obok, upewniwszy się, że Krukon nie zamierza w najbliższym czasie zacząć się dusić. Zrzucił z ramienia torbę, która opadła na ziemię z głuchym łupnięciem, które Terry całkowicie zignorował, układając się wygodnie wśród poduszek. – Taki miałem zamiar, ale bóg mi świadkiem Riley, jeszcze jeden rozdział i zwariuję. Dobrze mi zrobi jeden dzień przerwy, a jeden troll w tę czy we w tę i tak nie zrobi mi już większej różnicy. – wzruszył ramionami, uśmiechając się łobuzersko. Nie było sensu ukrywać przed chłopakiem swoich mizernych osiągnięć naukowych, w końcu na większość zajęć i tak uczęszczali wspólnie. Poza tym, odkąd tylko się poznali, młody Krukon potrafił przejrzeć na wylot wszelkie krętactwa kolegi, bez względu na to, jak dobrze Terry starał się je zakamuflować. – Pooooza tym… - zaczął, a w błękitnych oczach pojawiły się iskierki podekscytowania - …właśnie dostałem wiadomość od rodziców, że nie wracam na ferie do domu.