Największy pub na ulicy Tojadowej. To tutaj przychodzą czarodzieje po ciężkim dniu pracy, jak i Ci po prostu spragnieni odrobiny rozrywki. Pub posiada kilka mniejszych sal, w jednej z nich znajduje się nawet niewielka scena przygotowana na drobne występy. Bar jest zawsze dobrze zaopatrzony i można dostac tu przeróżne rodzaje alkoholi, od magicznej ognistej whisky, poprzez zapożyczony od mugoli zwykły gin.
Woda Goździkowa Piwo kremowe Sok Dyniowy Kłębolot Ajerkoniak Absynt Dymiące Piwo Simisona Smocza Krew Boddingtons Pub Ale Beetle Berry Whiskey Ognista Whisky Grzane wino z korzeniami i koglem−moglem Rum porzeczkowy Wino skrzatów Sherry Rdestowy Miód Łzy Morgany le Fay Tuică
Autor
Wiadomość
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Jeżeli chodzi o tradycyjne świąteczne obowiązki, takie jak gotowanie, ubieranie choinki czy sprzątanie mieszkania, to ominęło ją to wszystko, i całe szczęście. Jej jedynym zadaniem było pojawienie się na kolacji i trzymanie języka za zębami, gdy mama postanowiła podzielić się spostrzeżeniami na temat jej fryzury i faktu, że prawie w ogóle nie wysyła do niej listów. Udało jej się to bez większych problemów. Znalazła po prostu w głowie swoje „szczęśliwe miejsce” i kiwając głową, zgadzała się na każdy zarzut Pani Tillman-Brooks. Widziała po minie ojca, że jest jej wdzięczny za niepodnoszenie rękawicy. Pewne rzeczy się nie zmieniały, podobnie jak niektórzy ludzie, a matka dziewczyny wpisywała się w tę kategorię pod każdym względem.
- Gorzej. Antosha jest jeden, a te kochane diabełki zawsze występują w duecie. - odpowiedziała i choć mogło to wyglądać, jakby się skarżyła, to w gruncie rzeczy uwielbiała spędzać czas z tymi małymi wulkanami energii. Sama w ich wieku była taka sama. Nie potrafiła usiedzieć w jednym miejscu, wszędzie było jej pełno, a do domu wracała brudna i pozdzierana, ale szczęśliwa. Tę żywiołowość bliźniaki musieli odziedziczyć po ciotce, bo ich rodzice byli wyjątkowo spokojnymi ludźmi.
Kiedy Felek wspomniał o turlaniu, uśmiechnęła się szeroko. W gruncie rzeczy jego słowa nie były dalekie od rzeczywistości i znaczną część wigilijnej kolacji spędziła, leżąc na sofie. Nie była w tym odosobniona, bo na fotelu rozwalił się jej ojciec, również cierpiący od nadmiaru jedzenia.
- Daj spokój. Jak tylko sobie pomyślę o indyku albo o Yorkshire pudding, to mnie cofa. – Kiedy oczami wyobraźni zobaczyła ptaka utopionego w tłustym sosie, aż się wzdrygnęła. – Czekaj, chcesz mi powiedzieć, że spaliłeś kiedyś kuchnię? – Zmarszczyła brwi i wbiła w chłopaka zaciekawione spojrzenie. Z pewnością była to historia, którą chciała usłyszeć. Sama nie była specjalnie uzdolniona w kwestiach kulinarnych. Potrafiła ugotować jakieś proste potrawy, jak spaghetti, naleśniki czy zupa jarzynowa, ale odkąd się przeprowadziła do Hogwartu, nie musiała się niczym przejmować, bo gotowaniem zajmowały się domowe skrzaty, a od kiedy zaczęła grać dla Harpii, do skrzacich przysmaków dołączyły fitboxy od klubowego kucharza. Gotowała więc rzadko, ale daleko jej było do zostania arsonistką i puszczenia Soton z dymem.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Całe szczęście też zbyt dużych obowiązków nie miał. Owszem, umycie okien, wyczyszczenie tego wszystkiego po mugolsku, jak również spędzenie ciut większej ilości czasu celem przystosowania wszystkiego do wyjścia, przyczyniały się do upływających nieustannie poprzez palce, niczym piasek, minut i godzin. Nie przeszkadzało mu to jednak - w pewnym stopniu ta świąteczna atmosfera utwierdzała go tylko w tym, że w sumie wiele rzeczy się zmieniło, a on sam musi znaleźć pewne odpowiedzi na własną rękę. Nic nie pomagało w porządkowaniu własnych myśli jak sprzątanie, podczas którego zapuszczał sobie najróżniejsze kawałki celem umilenia sobie całokształtu przygotowań. Matka nie sprawiała żadnych problemów, nucąc od czasu do czasu świąteczne piosenki, kiedy to zajmowała się głównie kuchnią, aczkolwiek dość często w niej witał także Lowell. Pozwalało mu to zapomnieć o demonach przeszłości i tym samym przystosować się do otaczającej go rzeczywistości, która miała w sobie więcej barw, niż złudne nadzieje i wspomnienia. Na Wigilii u Solberga było dość charakterystycznie. Pomijając kłótnię wynikającą z użycia magii w celu przedstawienia własnego talentu, wszystko szło po myśli, a obietnice nie składały się tylko i wyłącznie ku łamania opłatkiem, który nie świadczył o niczym szczególnym. Cieszyły go te zmiany, które zachodziły - być może nie zauważał tego, aczkolwiek im więcej zastanawiał się nad tym, tym bardziej jego dusza się uspokajała, jakoby przygotowywana poniekąd do kolejnego, dłuższego snu. — A myślałem, że nie ma większego koszmaru niż Antosha. — zaśmiawszy się w sposób subtelny, spojrzał na nią czekoladowymi oczami. — Papużki nierozłączki? — zapytawszy się, podniósł własną głowę delikatnie do góry, kiedy to chłodne palce przeszły po jego policzku, powoli przystosowując się do nowej, wyższej temperatury. Nie przeszkadzało mu to - nigdy nie przeszkadzały mu jakieś gorsze warunki, a ciepło w lokalu, mimo że należyte i prawidłowe, nie mogło do końca w pełni ocieplić jego własnego organizmu. Spojrzenie spokojnie wędrowało zarówno po Brooks, jak i okolicznych osobach, które zamierzały spędzić czas w ciut odmienny sposób. Sam najadł się chyba głównie zapiekanki i indyka, jako tako u siebie nie posiadając za dużo gotowego jedzenia. Przyzwyczajenia z poprzednich lat przenikały przez membranę skóry i tym samym powodowały, że żadna potrawa się u nich nie marnowała. Pieniędzy mieli obecnie pod dostatkiem, ale i tak, schematy nie mogły zostać wyzbyte w dość prosty sposób. Wymagały znacznie dłuższego czasu. — No to chyba rzeczywiście ci wystarczy do końca tego roku. — mruknąwszy, oparł się wygodniej o własne krzesło, zakładając jedno ramię za podparcie pleców. Jego spojrzenie było spokojnie, przyjazne, poniekąd ciepłe - tak nienaturalne, jeżeliby spojrzeć na poprzednie wydarzenia, które miały miejsce. Z czasem zaczął się zmieniać na lepsze, czego nie mógł w jakikolwiek sposób uniknąć. — Dwa razy. W ciągu dwóch tygodni. W Hogwarcie. — zaśmiał się, by tym samym wziąć głębszy wdech. — Wykonywałem zadanie na jedno z kółek, a drugim razem byłem tam z kumplem. Niespecjalnie idzie mi dobrze z magicznymi potrawami. Wstępu obecnie nie mam. — oparł się wygodniej o blat, czekając na jej reakcję.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Czas miał tę magiczną przypadłość, że pędził jak Nimbus, gdy spędzaliśmy go przyjemnie i dłużył się niemiłosiernie, gdy poświęcaliśmy go na rzeczy niezbyt lubiane. Może dlatego pierwsze dni świąt trwały wieczność, a jej pobyt w Londynie zdawał się kończyć, choć dopiero się zaczął? Latanie na miotłach z dwójką pięciolatków z pewnością było ciekawsze od robienia porządków, czy układania winylowej kolekcji według roku wydania krążka, choć i w takich czynnościach potrafiła znaleźć spokój i satysfakcję. Sprzątając pokój, nie sprzątała tylko pokoju. Ogarniała w ten sposób panujący wokół niej chaos, przejmowała nad nim kontrolę i w pewien dziwny sposób, porządkowała własne życie, własne myśli. Nawet największa pedantka i miotlara w rodzinie, potrzebowała jednak niekiedy wytchnienia i musiała się na chwilę wyrwać. Picie kremowego piwa, choćby bezalkoholowego i rozmawianie o czymkolwiek ze szkolnym kolegą było doskonałą odskocznią. Zwłaszcza gdy miała okazję się pośmiać ze świecącego swetra.
- Nie wiem, co ludzie mają z tym Avgustem. – Uśmiechnęła się subtelnie, niemal niezauważalnie, przypominając sobie liczne rany cięte i potok błota, po jednym z jego słynnych torów przeszkód. Może nie była zbyt obiektywna w swych osądach, bo była wielką fanką Rosjanina. Z drugiej strony lekcje z nim nie były obowiązkowe, więc jak już się na nie przychodziło, to trzeba się było liczyć z tym, że można się ubrudzić i przy okazji oberwać tłuczkiem. – Jest wymagający, nawet bardzo, ale dlatego był tak świetnym graczem.
Pierwszy kufel piwa dobrze jej zrobił, rozbudził ospały od jedzenia organizm i zabił posmak jedzonych od rana potraw.
- Papużki nierozłączki – potwierdziła skinięciem głowy i przywołała kelnera, aby zamówić kolejne kremowe. – W końcu to bliźniaki. Czasem mam wrażenie, że nawet myślą tak samo.
Gorąco panujące w środku sprawiało, że Krukonka poczuła przyjemne znużenie, a także kropelkę potu, spływającą jej po plecach. Przez tyle lat latania zimą na miotle, przywykła do zimna, ale wciąż nie radziła sobie z nadmiarem ciepła, zwłaszcza tak dusznym, jak ten w pubie. Chcąc nie chcąc, zdjęła z siebie gruby sweter i pozostała w zwykłym czarnym topie, który tylko podkreślał tatuaże i zimową, brytyjską bladość.
- A więc to o tobie opowiadał mi Gwizdek – parsknęła cicho przez nos, kiedy Puchon wspomniał o podpaleniach. Pamiętała doskonale, jak pewnego poranka wybrała się do kuchni na śniadanie, a na powitanie wyszedł jej ulubiony skrzat, z przejęciem opowiadający o jakimś „nierozgarniętym chłoptasiu”, przez którego musiał spędzić całą noc na porządkowaniu kuchni. Nigdy by nie pomyślała, że mógł to być Lowell. – W każdym razie w imieniu wszystkich skrzatów w Hogwarcie, chciałam ci podziękować, że nie kontynuujesz kariery kulinarnej.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Każdy wie, jak zabić czas, ale nikt nie opanował próby jego przywrócenia ze świata zmarłych - odwieczny problem ludzkości zdawał się trwać nieustannie, zataczając ten sam okrąg. Zabijanie czasu prostymi czynnościami, by tym samym potem narzekać na jego brak, powodował powstawanie pewnej hipokryzji, której Lowell nie mógł do końca nazwać tym słowem. Dość często zauważał to u samego siebie, kiedy wiedział, jak wiele sekund upływa poprzez jego palce, a wskazówki zegara znajdującego się na ścianie brną nieubłagalnie. I nie mógł z tym nic zrobić - jakoby tylko ciche westchnięcie wydobywające się od czasu do czasu z jego ust zdawało się być kolejną kradziejką względem posiadanych jednostek, które to wyznaczały poniekąd długość jego własnego życia. Ręka, umieszczona spokojnie na stoliku, zdawała się nie mieć żadnych złych zamiarów, chociaż uderzała od czasu do czasu paluszkami o blat stołu jakoby w widocznym zastanowieniu. Ewidentnie te Święta są specyficzne, aczkolwiek sam Lowell czuł się przy nich dość dziwnie. Jakoby ominął jakiś element tej całej układanki, jakoby coś ważnego umknęło mu przed spokojnymi, czekoladowymi tęczówkami. I nie chodziło tutaj wcale o to, że ignorował już ten świecący się sweterek, na który to początkowo zwracał uwagę, a gdyby się postarał, to mógłby wywołać atak padaczkowy. Ewidentnie nie to. — Na pewno jest bardzo specyficzny. — nie bez powodu również się uśmiechnął, choć nigdy nie miał z nim lekcji. Kojarzył go tylko i wyłącznie z tego, że czasami sylwetka Rosjanina mignęła mu przed oczami, a on sam nie wyobrażał sobie z nim treningu. Doskonale pamiętał, jak Mae wyglądała po jego lekcji, jakby ktoś ją wsadził do maszynki do mielenia mięsa, aczkolwiek sama Puchonka była dość specyficzna. Doskonale pamiętał jej atak paniki, niemniej jednak nie roztrząsał aż nadto tej sytuacji, skupiając się tym samym głównie na Antoshce. Pierwszy raz słowo miał okazję z nim zamienić podczas tego nieszczęsnego balu, gdzie był przebrany za Doktora Plagi. No cóż. — W to nie wątpię. Nieźle się zapisał na kartach historii. — przyznawszy jej, nie bez powodu skinął głową, nie korzystając jednak z potencjalnej oferty picia kremowego piwa. Prowadzenie pojazdu go z tego procederu zwalniało - nie zamierzał mierzyć się z potencjalnymi konsekwencjami, a również jego samego nie ciągnęło jakoś do alkoholu. Zawsze, gdy miał z nim do czynienia, mimo że nie chciał, to widział własnymi oczami stare czasy, gdzie ojczym miał w zwyczaju pić coraz to więcej i więcej. Na kolejne słowa przytaknął własną głowę, posyłając dziewczynie prosty, aczkolwiek miły uśmiech; kąciki ust podniosły się ku górze, a sama mimika twarzy Lowella wskazywała na rozbawienie. No tak, bliźniaczki to nie tylko papużki nierozłączki, lecz także istoty myślące całkiem podobnie, które mają podobne preferencje i tym samym podobnie podchodzą do otaczającego ich świata. W to nie wątpił, choć rzadko kiedy osobiście miał do czynienia z ludźmi mylącymi innych własnym wyglądem. Jakoś liczył na to, że jego bliscy nie mają właśnie bliźniaków, bojąc się potencjalnej możliwości ich pomylenia. Co jak co, ale pewne kwestie powinny pozostać wśród określonych osób, a nie przypadkowych, poddanych kompletnemu zrządzeniu losu. — Oho, jestem tam małym przekleństwem, jak widzę. — nie bez powodu parsknął, choć nie zrobił tego gwałtownie, a prędzej uprzejmie. Podejrzewał, że pewne rzeczy musiały być tym samym niezbyt przychylne dla skrzatów, bo, nawet jeżeli posprzątał, to jednak pewnych rzeczy nie da się cofnąć, jak chociażby zakazu wstępu. Nie wiedział, jak był tam nazywany, lecz zapewne na te słowa również by się uśmiechnął, nie mogąc powstrzymać się przed taką, a nie inną reakcją. — Proszę bardzo, ależ to dla mnie czysta przyjemność. — powiedziawszy teatralnie, po krótszej chwili skupił spojrzenie czekoladowych oczu w jej stronę. Zastanawiało go wiele kwestii, niemniej jednak nie wypytywał o nie, zachowując charakterystyczną dla siebie bierność. — Jak idzie ci granie w drużynie Quidditcha? Dają spokój na Święta czy jednak przyciskają do intensywniejszych treningów? — zapytał ciepłym głosem, zahaczającym o miłe brzmienie, kiedy to wiedział, że pewne rzeczy po prostu się nie zmieniają.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Julia doceniała święta. Nie, żeby była ich gorącą zwolenniczką, ale daleko jej było również do Grincha. Święta kojarzyły się jej z powrotem nad morze, tradycyjnym samotnym spacerem po dokach oraz wizytami u brata. Teraz gdy czasu miała mniej niż zwykle, gdyż do szkoły doszła jej praca i zmartwienia codziennego życia, doceniała ten czas bardziej niż zwykle. A jednocześnie wyczekiwała powrotu do normalności. Bez konkretnego planu dnia, zaplanowanego od rana do wieczora, miała wrażenie, że traci kontrolę. Jogging, śniadanie, lekcje, obiad, trening, nauka, kolacja, spanie. Życie stawało się prostsze i znośniejsze, gdy dokładnie się wiedziało, co czeka cię za chwilę. Fajnie było czasem zapomnieć o życiu bez kalendarza i zegarka, tak jak podczas ostatniej wyprawy po Europie, ale na dłuższą metę, było to nużące. - Ciężko się nie zgodzić. – O rosyjskim aniołku można było powiedzieć wiele, ale nie to, że był miałki i nijaki. Zimny i surowy jak syberyjska zima, utalentowany jak cholera i twardy jak radziecki suchar. O takich ludziach świat nie zapomina, a przynajmniej nie od razu. Co prawda mógłby czasem wyjąć miotłę z tyłka, ale życie to nie koncert życzeń. Ludzie mieli swoje zalety, ale i wady. Piwo kremowe, które piła Brooks, było bezalkoholowe, choć w jej przypadku argumentem przeciwko nie był fakt, że przyjechała samochodem, a zwykłe postanowienie. Zresztą, gdyby miała ochotę naprawdę się napić, nie bawiłaby się w półśrodki.
Kiedy wspomniała o chłopakach, Lowell zareagował w ten sam sposób, w jaki reagowała i ona, widząc ich w akcji. Kochała tych brzdąców jak nikogo innego. Może dlatego, że widziała w nich samych siebie w ich wieku? Ona również była niepokorna, zadziorna i posiadała niespożyte pokłady energii. W sumie dziś mogłaby powiedzieć o sobie to samo, choć przez te wszystkie lata nauczyła się kontrolować to, co robi i mówi. No, przynajmniej w większości przypadków. Bliźniaki może i byli identycznie jak dwie krople wody i zdawali się dzielić jeden umysł, to nie było w stanie ich pomylić. A przynajmniej ona traktowała ich jako dwie osobne jednostki, w końcu znała ich od chwili narodzin. Seamus był sprytny, szybki jak miotełka i najpierw robił, a potem myślał. Alfie z kolei był typem zakręconego marzyciela z głową w chmurach, ale za to kreatywnym i odważnym. Razem stanowili prawdziwy wulkan kłopotów, przez co ich rodzice mieli niełatwe życie.
- Małym? Jesteś jedyną osobą, jaką znam, która dostała zakaz wstępu do kuchni. I to od Gwizdka, najbardziej pociesznej mordki w tym zamku. – Naprawdę, wkurzenie skrzata graniczyło z cudem. Julce przez te wiele lat zdarzyło się zrobić w kuchni wiele dziwnych rzeczy, łącznie z bójką z pijaną Arlą, ale nigdy nie podpaliła kuchni. I TO DWA RAZY. - Nieskromnie powiem, że dobrze. Ale coś za coś. Mam wrażenie, że przez ostatnie pół roku więcej latam, nich chodzę. No i jutro powrót do treningów po tych kilku dniach przerwy i tak codziennie aż do marca. A jak u ciebie? Wiesz już, co będziesz robił po studiach?
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Felinus nie miał okazji przez ostatnie lata doceniać Świąt - tej atmosfery padającego śniegu, tych charakterystycznych, mugolskich piosenek, puszczanych w radiu na pętelce. Ostatnie lata składały się głównie z problemów, a dopiero od niedawna miał okazję, by naprawdę w czymś uczestniczyć z nieudawaną radością. Nadchodzące zmiany w jego życiu może były pod tym względem niezwykle gwałtowne, ale nie przeszkadzało mu to, kiedy wiedział, iż są to dobre zmiany. Kiedy stres przechodzi w odstawkę, a człowiek nie musi pełzać z ciemności w stronę światła, zauważając coś więcej niż tylko jeden punkt odniesienia, pewne schematy zostają poniekąd zażegnane. Praca co prawda pozostawała taka sama, poniekąd zmniejszając satysfakcję z wykonywanego zawodu, wszak ile można robić jedno i to samo w kółko, o tyle jednak brnął do przodu, niezależnie od tego, czy piasek wiał mu w oczy, wzniesiony pod wpływem nie tylko gwałtownych emocji, ale także rzeczy, nad którymi nie ma kontroli. Zdobywał w sobie siłę, ale nie pod względem tej fizycznej, a prędzej w znaczeniu psychicznym. Ostatnio został złamany dokładnie miesiąc temu - kiedy to legilimenta postanowił się pobawić jego kosztem, wydobywając z siebie agresję celem złagodzenia własnego sfrustrowania. I chociaż czasami Felinus nadal o tym rozmyślał, o tyle jednak stał się silniejsza jednostką. Osobą, która może chronić innych, a liczne metamorfozy, przechodzące w jego ciele nie tylko jako tych z polepszającym się stanem zdrowia, zdawały się odgrywać w nim obecnie główną rolę. Na słowa Julki kiwnął głową, jakoby w zastanowieniu, kiedy to smukłe palce znajdowały się na jego własnym policzku, celem opierania się o górną kończynę. Trochę go to wszystko zastanawiało - o ile utrata ręki przez Boyda poniekąd ucichła, nie przechodząc co prawda w odmęty zapomnienia, o tyle jednak emocje zdawały się opaść, kiedy to atmosfera dobiła do krytycznego szczytu, obarczonego potencjalną możliwością skrzywdzenia drugiego człowieka. Wszystko to go zastanawiało - ale też, nie pozostawał w tym jakoś szczególnie bierny, kiedy to poprosił o szklankę wody, zamiast kufla piwa. Jednocześnie zaczął się poniekąd bawić przezroczystą cieczą, spoglądając, jak ta okala radośnie ścianki naczynia. Sam niespecjalnie często miał do czynienia z dziećmi. Owszem, Hogwart posiada w swoich szeregach jedenastoletnie, krnąbrne istoty, ale te zazwyczaj go unikały. Nie bez powodu - czarny pan depresja kojarzy się z niemiłymi rzeczami, odpychając własną aparycją, w związku z czym miał względny spokój z potencjalnymi wrzodami na tyłku, ale też, w ich towarzystwie odpalał mu się instynkt, którego nie mógł jednoznacznie określić odpowiednią nazwą. Jakoby instynkt obrony najsłabszych członków stada, którzy to byli obarczeni możliwością zyskania największej ilości obrażeń, a raczej najbardziej krytycznych. Coś nakazywało mu ich chronić - te małe, swobodne duszyczki, na które to spoglądał uważnie, by przypadkiem coś im się nie stało. — Dobrze, dobrze, jestem największym przekleństwem, tuż po starym dziadzie pierdzącym w stołek. — uśmiechnąwszy się, jakoś szacunku do dyrektora placówki nie miał, z czym niespecjalnie się krył. Nazywanie go starym dziadem weszło mu w nawyk, a ewentualne docinki wymyślał na bieżąco. Nadal nie otrzymał żadnych informacji względem podesłanych listów, dlatego nie bez powodu bał się, iż Gareth użył ich jako potencjalnej podpałki. Wkurzało go to, ale nie mógł z tym nic zrobić - i chociaż na twarzy zachowywał charakterystyczny spokój, to pod membraną skóry pewne rzeczy pozostawały wzburzone, aczkolwiek z czasem tłumione. — Nie zdziwiłbym się, gdyby twoim patronusem w takim przypadku był jerzyk, a nie dzik. — mruknął rozbawiony, kiedy to spojrzenie czekoladowych oczu wylądowało na jej twarzy, jakoby starając się wyłapać powoli narastające emocje. Robił to nienachalnie, uprzejmie, a na kolejne słowa uśmiechnął się pod nosem; nie bez powodu. Albowiem zawód, który chciał wykonywać, mógł wprawić w zdziwienie i osłupienie. Tym bardziej, że sam stanowił dość problematyczną jednostkę. — Zawód uzdrowiciela do mnie nie przemawia, więc zostanę tak na dziewięćdziesiąt procent nauczycielem. Lowell nauczyciel, wyobrażasz to sobie? — zaśmiawszy się, nie bez powodu tak zareagował. Nadal pamiętał, co powiedział mu profesor Williams na jego drobne postanowienie w tej kwestii.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Hampson był słownikowym przykładem dyrektora Schroedingera, gdyż był nim i nie był jednocześnie. Jego gabinet był zawsze otwarty dla wszystkich uczniów i nauczycieli. Inna sprawa, że gabinet ten był wiecznie pusty, a załatwienie z tym starym capem czegokolwiek, graniczyło z cudem. Dyrektor z zapałem zaradzał problemom, które nie występowały w żadnej innej szkole magii na świecie, a trwało to całą wieczność. Inwazja chochlików i niuchaczy? Bite dwa miesiące i zakończona zapewne tylko dlatego, że uczniowie na własną rękę doprowadzili do genocydu okolicznej populacji latających stworków. Remont ślizgońskiego dormitorium? Również dwa miesiące, zupełnie jakby zlecenie dostali pijani polscy mugole. Mimo to życie w szkole toczyło się swoim tempem, trwało od śniadania do kolacji i odbywało się w tych samych zimnych murach, co zawsze.
- Cóż… Hampson nie podpalił skrzaciej kuchni dwa razy, więc w rankingu Gwizdka na pierwszym miejscu jest Fellinus, a na drugim Faolán. Dziadzia jest zapewne na czwartym, tuż za Lowellem.- Zanurzyła usta w gęstej piance, po której na górną wargą dziewczyny pojawił się gęsty kożuch, otarty szybko dłonią. Może i żartowała, ale nie zdziwiłaby się, gdyby podobny ranking faktycznie istniał w głowie skrzata. Dyrektor dawał mu pracę, dbał o wyposażenie kuchni i pozwalał na kulinarne eksperymenty. Felek, Faolán i Lowell to z kolei inna bajka.
- Nope, wciąż dzik. Ale trafna uwaga. Zastanawiasz się czasem, czemu nasze patronusy przybierają taką, a nie inną formę? Akurat do mnie dzik pasuje, ale częściej nie jest to tak oczywiste – zapytała. Zastanawiała się nad tym nie raz i wciąż nie znała odpowiedzi. Miała jakieś tam przypuszczenia, że patronusy są odbiciem osobowości, a pewne kontrasty wynikają po prostu z tego, że ludzie często kogoś grają, ale nie miała na poparcie swojej teorii niczego, poza domysłami.
- Właściwie… to tak – potwierdziła, gdy chłopak podzielił się z nią planami na przyszłość. – Masz wiedzę, potrafisz ją przekazać innym, co widać na kółku i bywasz chujkiem, a to u nauczyciela zaleta, bo nie pozwolisz sobie wejść na głowę. W każdym razie trzymam kciuki, żeby się udało. – Podniosła kufel do góry, żeby stuknąć się nim w geście toastu.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Hampson to idealny przykład kogoś, kto się nie nadaje na dyrektora. Tyle razy była potrzebna jego pomoc, a co dostali uczniowie w zamian? Prosty wpierdol od chochlików kornwalijskich, połączony oczywiście z rzucaniem w nich nożami, bo czemu nie. Zniszczenie dormitorium Ślizgonów? Czemu nie, niech sobie poczekają, mimo że gdyby się zsolidaryzowali, zdołaliby w parę dni przywrócić wszystko do należytego porządku. Każdy, kto siedział w szkole dłużej niż parę miesięcy, stawał się świadomy tego, że ten dziadek pełni tylko funkcję dekoracyjną. Jakoby powieszony na ścianie, gdzieś pewnie ciążył na zamku, przykuty do ściany, jego własny portret - i tyle z niego jest. Nie odzywa się, gdy trzeba, nie podejmuje odpowiednich decyzji, nie chce gadać z uczniami i nie zamierza wysłuchać żadnej ze stron. Nie bez powodu Lowell uważał, iż decyzja dyrektora w sprawie przyjaciela była kompletnie nieuzasadniona, pozbawiona jakichkolwiek prób realnego zrozumienia sytuacji obu z nich. Zawsze, gdy sobie o tym przypominał, czuł delikatną złość, którą w sobie tłumił, nie zamierzając pozwolić jej urosnąć do rozmiarów wieloletniego drzewa. Zabijał to wszystko w zarodku; negatywne emocje mogłyby wpływać na jego potencjalną zdolność logicznego podejścia do sytuacji, a tego cholernie nie chciał. Choć... czy sama próba wpływu na decyzję Hampsona nie była naznaczona konkretnymi barwami, jakoby dźwiękami? Nie była tylko i wyłącznie pustą, pozbawioną podstaw decyzją. Drzemały w niej tak naprawdę znacznie silniejsze podwaliny, niż mógłby się do tego w rzeczywistości przyznać. — Chyba powinienem za zgarnięcie tych wszystkich miejsc dostać jakiś medal. — powiedział, spoglądając na nią zaintrygowany. No tak, dla Gwizdka teraz wrogiem publicznym numer jeden jest Felinus, wrogiem publicznym numer dwa jest Faolán, a wrogiem publicznym numer trzy - Lowell. Ta sama Święta Trójca, która pojawia się wszędzie tam, gdzie są kłopoty. I jakoś trudno było mu z tego tytułu zrezygnować, gdy pojawiało się tak wiele sytuacji, gdzie mógł znowu wpakować samego siebie w jakieś bagno. — Jeżeli dziadzia spadł w rankingu, to naprawdę źle się dzieje w tej szkole. — doskonale pamiętał, jak wysłał kumplowi Monikę w t-pose, która maltretowała biednego Sansa. W tym przypadku dziewczyna była Garethem, a biedny dręczony - całym, jebanym Hogwartem. I trudno było w tym przypadku jakoś szczególnie zaprzeczyć. To nie uczniowie są postrachem szkoły, to nieistniejący, zmartwychwstający dyrektor stanowi tutaj największy problem. — Myślę, że wpływa na to nie tylko charakter, ale także doświadczenie, przywiązanie do pewnych elementów. Znane są przypadki, gdzie pod wpływem silnych uczuć patronus zmienia swoją formę na inną, odpowiadającą bliskiej osobie. — podzieliwszy się tym faktem, w historii dość często pojawiały się osoby, które w wyniku wejścia na nową drogę życia traciły swojego świetlistego strażnika na rzecz kompletnie innego. Odpowiadającego gatunkiem właśnie ukochanej osobie, jakoby to właśnie ona była najważniejsza, a przywiązanie - niezmienne mocne. Może rzeczywiście patronus odbija to, na czym człowiekowi tak naprawdę zależy? Sam tego nie wiedział, kiedy to nauczył się dość niedawno zaklęcia, w związku z prośbą wystosowaną do profesora Voralberga. — Zamiast Faolán, moim drugim imieniem powinno być Chujolan. — uśmiechnąwszy się, podszedł do siebie z należytą dozą dystansu, kiedy to stuknął własnym naczyniem w geście toastu, wsłuchując się w słowa, które to wydostały się z ust Julii. Doskonale pamiętał, jak ją zjechał na lekcji Działalności Artystycznej, z czego nie miał żadnego powodu do odczuwania w sobie jakiejkolwiek dumy. Z czasem zaczął się jednak zmieniać i chociaż ten złośliwy charakter odszedł na znacznie dalszy plan, Felinus nie miał problemów z wydostaniem go za pomocą własnych umiejętności. A szpilki potrafi wbijać doskonale, choć czasami zupełnie nieświadomie. — Dzięki, mam nadzieję, że pierdzący w stołek Gareth przyjmie moje papiery. W ogóle, zamierzasz poświęcić całe swoje życie Quidditchowi czy jednak w pewnym momencie postanowisz z niego zrezygnować? — zapytanie nie bez powodu opuściło jego spierzchnięte wargi, kiedy to był świadom własnych rzeczy, ale nie posiadał możliwości wejścia w umysł panny Brooks. A ta kwestia, no cóż, zastanawiała go dość mocno. I o ile nie nalegał, o tyle mógł zostać zbyty dość prostą odpowiedzią.
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
- Powiem więcej. Zasługujesz na wszystkie trzy medale. Pogadam z bliźniakami, może ci coś wyczarują ze sreberek po jogurtach – stwierdziła jakże mądrze, któryś już raz walcząc z kremowym wąsem, uparcie odrastającym nad górną wargą. Taka wizyta musiałaby z pewnością zadziwić Gwizdka i aż się uśmiechnęła na wizję włochatego skrzata, który ze smutną rezygnacją idzie po gaśnicę, aby po raz trzeci ugasić własną kuchnię. Humor jej dzisiaj wyjątkowo dopisywał, czego przejawem były przyjacielskie przytyki, rzucane od czasu do czasu w kierunku Puchona. Może to bezalkoholowe piwo kremowe, a może przyjemne towarzystwo? Merlin jeden raczył wiedzieć.
- Hmm – mruknęła, przysłuchując się słowom, dotyczącym patronusa. Osobiście nigdy nie słyszała o tym, żeby czyjś patronus zmienił formę. Bogin? Oczywiście, sama się przekonała całkiem niedawno, niestety na własnej skórze, jednak mglisty obrońca przed dementorami? Z pewnością nie była tym samym człowiekiem, co przed kilku laty, śmiałaby twierdzić, że przez ostatni rok zmieniła się bardziej, niż byłaby to w stanie przyznać, ale jej dzik wciąż był dziki i przebojowy jak krukonka i nie zanosiło się na to, aby miał kiedyś zmienić swoją formę. Z drugiej strony, tak kiedyś myślała o własnym boginie.
- A daj spokój. Aż tak chujowy nie jesteś, choć chujolan łatwiej naskrobać na pergaminie. Za każdym razem, jak staram się wysłać do ciebie list, muszę trzy razy się zastanowić, w jakiej kolejności poustawiać literki. To gaelickie imię, prawda?
Szklanka z wodą spotkała się z kuflem piwa w połowie drogi. Skoro wzniesiono toast w tak ważnej sprawie, nie było chuja, żeby Felka nie przyjęli.
- Myślę, że nie powinno być z tym problemów. Wątpię, żeby Hampson czytał cokolwiek, co dają mu do podpisania. Tak więc za rok będę do ciebie mówiła Profesorze Lowell. Ciekawe, czy tytuł profesorski zniesie zakaz do kuchni? – przeszło jej przez myśl. Nie była pewna, czy Gwizdek wpuściłby go do kuchni, nawet gdyby poprosił go o to sam Hampson. – Będę grała i machała kijem, dopóki starczy mi się, a potem pewnie będę robiła coś związanego z quidditchem. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła robić cokolwiek innego, ale kto wie, co będzie jutro? – Los płatał ludziom psikusy. W jednej chwili mogła machać pałką dla Harpii, a w drugiej stracić rękę w wypadku. Mając 18 lat, ciężko było planować cokolwiek. Na razie skupiała się na tym, co kocha, a jednocześnie nie zaniedbywała nauki i zrobiła kurs na twórcę mioteł. Plan B był potrzebny w tak niebezpiecznym zawodzie, jak zawód pałkarza, w którym popękane kości, wstrząsy mózgu czy krwiaki, to szara codzienność.
Pochmurna noc spowijała cały Londyn. Mroźne powietrze zdawało się kłuć w płuca, a nienaturalna cisza wydawała się zwiastować problemy. Znajdujący się na ulicy Tojadowej pub od zawsze cieszył się popularnością, nic więc dziwnego, że drzwi tego przybytku również dzisiaj nieustannie otwierały się przyjmując nowych klientów. Czas jednak mijał nieubłaganie i krzesła jedne po drugim zaczynały pustoszeć a gwar w lokalu zamierać. Ulica Tojadowa powoli kładła się spać wraz z jej mieszkańcami, którzy szykowali się do odpoczynku przed kolejnym dniem pracy. Nikt nie widział tego, co działo się w niewielkim zaułku nieopodal "rozchichotanej Mantykory". Trójka zakapturzonych postaci otaczała spowitą w mroku sylwetkę. Postura ciała i długie blond włosy wskazywały na kobietę. W jej rękach znajdowało się zawiniątko, będące kilku miesięcznym dzieckiem. -Myślałaś, że nam uciekniesz? Zbyt długo daliśmy się tłamsić Tobie i innym czystokrwistym chujaszkom. - Odezwał się zachrypnięty męski głos, a jedna z różdżek wycelowanych w kobietę drgnęła niespokojnie. - Trzeba było współpracować od początku, a nie czekać, aż stracimy cierpliwość.. - Chłodny kobiecy głos wydobył się spod drugiego kaptura. Otoczona blondynka zaczęła błagać o litość, co tylko wywołało chłodną falę śmiechu. Pierwsze zaklęcie poleciało w jej stronę wywołując widoczny ból. Na twarzy kobiety wystąpiło poparzenie, a ręce kurczowo zaciskały się wokół niemowlęcia, które zaczęło płakać. -Będziesz gadać, czy mamy osierocić tę kruszynkę? - Ostatni głos wydobył się z ciemności, a różdżka skierowana została w stronę dziecka. Zaklęcie uciszające sprawiło, że płacz ustał, ale czy nie zostało wystosowane zbyt późno?
Na początku zaniepokoiła się, kiedy alkohol zaczął smakować jej jak woda. Czy to był już ten etap, w którym powinna zacząć się martwić o częstotliwość? Dopiero kolor ją naprawdę zastanowił, bo o ile do problemu nie doszły jeszcze halucynacje, winą nie były jej odczucia. To w alkoholu był problem. Na początku założyła, że może Ezra rzucił jakieś zaklęcie na jej szklanki, po to żeby się z nią podrażnić. Dopiero kiedy pociąnęła z gwinta, zorientowała się, że problem zaczyna się już tam. Potem obeszła kilka knajp i problem nie gasł, wszystko smakowało jak woda i nie dawało żadnego porządanego w alkoholu efektu. Nawet kiedy dowiedziała się o pladze klątw, nie straciła nadziei i uznała, że w którymś miejscu, drinki smakują tak jak należy. I jeśli Heaven nie znała wcześniej wszystkich klubów i barów w okolicy, to teraz naprawdę stała się prawdziwą specjalistką. Za tym konkretnym akurat nie przepadała, z jakiegoś powodu atmosfera miejsca jej kompletnie nie odpowiadała i właśnie dlatego jako ostatnią deskę ratunku potraktowała pub pod rozchiroraną mantrykorą. Zamówiła whisky pełna nadziei i resztką sił powstrzymała rzucenie szklanką, kiedy po raz kolejny poczuła neutralny smak. Westchnęła i rozejrzała się, patrząc, czy ktoś dzieli jej los i dopiero wtedy poczuła prawdziwą ochotę, żeby się napić. Przed jej oczami stanęła piękna, seksowna, znajoma postać. Niby nie widziała jej tak długo, a poczuła się, jakby to było wczoraj. Praktycznie się nie zmieniła, a jeśli już, to niestety na plus. Te same intensynie niebieskie oczy, niesamowite ciało, włosy, które wyglądały jakby układały się idealnie mimo braku starań. Zresztą, to było uczucie, które miała w jej towarzystwie bez przerwy. Zbijająca z tropu pociągająca nonszelancja. W wielu pewnie budziła zazdrość, w Heaven raczej porządanie, chociaż w tej chwili prowadziło dość zaciekłą walkę z buzującą w niej złością. Wściekłość, która była spowodowana nieunknioną trzeźwością akurat tego wieczora, uderzyła jej do głowy bardziej niż jakikolwiek alkohol. Wzięła tę nieszczęsną szklankę z wodą i zajęła miejsce na przeciwko dziewczyny. - Nie sądziłam, że cię jeszcze tutaj zobaczę.
Veronica Blais
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1.77m
C. szczególne : Wyraźne, ciemne blizny na lewej ręce, biegnące wzdłuż żył po całej dłoni i przedramieniu - przeważnie zakryte czarnymi rękawiczkami. Mówi z amerykańskim akcentem.
Rozbijałam się po pubach częściej niż sadziłam, że to będzie możliwe, stając się kimś, kto przebywa jedynie w miejscach takich jak te, lub na zleceniu, a jeśli nie było mnie w tych dwóch miejscach, to prawdopodobnie ucierpiałam za bardzo i zaleczałam rany w jakimś hotelu, bądź u Shawna, uznając, że nie widzę na razie sensu w posiadaniu mieszkania. Nie wiedziałam czy tu zostanę, czy moja relacja z bratem będzie wyglądała jakkolwiek, za w tym momencie jedynie próbowałam go zabić i odwrotnie, jak mniemałam. Nie wszystko układało się po mojemu, a to doprowadzało mnie do szału, sprawiało, że zatapiałam poczucie irytacji w szklance whisky, uznając to za najlepsze rozwiązanie. Siedziałam więc jak zawsze – jakby to miejsce należało do mnie, zakładając nogę na nogę i pociągając z kryształu, lekko, praktycznie niezauważalnie się uśmiechając kiedy poczułam znajome uczucie palenia w gardle i ciepło rozchodzące się po moim organizmie, sprawiające, że nieznaczny róż pojawiał się na moich policzkach. Nie rozglądałam się po ludziach, wciąż czując dyskomfort w ciele po ostatnim zleceniu, wciąż starając się znieczulić, szczególnie zważywszy na klątwę, której nigdy do końca się nie pozbyłam i już nigdy nie miałam się pozbyć. Właśnie wtedy, gdy prostowałam palce lewej ręki, starając się rozruszać dłoń okrytą czarną, skórzaną rękawiczką, ktoś się do mnie dosiadł, a ja leniwie uniosłam spojrzenie, by równie niespiesznie unieść kącik ust i brew, w niemym zaskoczeniu, kiedy ujrzałam znajomą sylwetkę Heaven. Czerwony błysk tęczówek spowodowany klątwą jedynie dodawał dramaturgii tej chwili. Odłożyłam z cichym stuknięciem pusty kryształ na stolik, wciąż nie odrywając wzroku od ciemnowłosej. — Nie sądziłam, że jesteś takim człowiekiem małej wiary. — odparłam i skinąwszy na barmana zamówiłam dwie szklanki ognistej, dla siebie i dla niej, w geście uprzejmości, z którą niespecjalnie można było mnie kojarzyć. Nie należałam do ludzi miłych, z nieskalaną moralnością. Obserwowałam więc dziewczynę z niemałym zainteresowaniem, będąc ciekawą dlaczego postanowiła do mnie podejść. Nasza relacja była krótka i chociaż intensywna, to nie przywiązywałam do niej większej wagi. — Bywam w wielu miejscach. — dodałam, jakby badając jej intencje, jeszcze rezygnując z użycia legilimencji, która wszystko by mi wyjaśniła w kilka sekund. A jednak z jakiegoś powodu postanowiłam dać jej szansę, może przez wzgląd na naszą przeszłość, choć ta nie miała dla mnie większego znaczenia.
Tak dobrze znała to z autopsji - kompletną obojętność na uczucia otaczających ją ludzi. Wchodzenie w relacje tylko dla zabawy i własnej przyjemności, bez żadnych oczekiwań i bez zamiaru spełniania cudzych. Zresztą, pewnie to poniekąd je do siebie przyciągnęło, szybko znalazły wspólny język i mogły pozwolić sobie na pełną swobodę. Z takim nastawieniem Heaven to wszystko zaczynała, ale zdecydowanie nie z takim kończyła. Sama nie wiedziała, co się stało, czy to była karma, czy jakieś niewytłumaczalne zaćmienie, ale przywiązała się do niej w przeciągu kilkunastu spotkań i zaczęła liczyć na więcej, w zachowaniu dziewczyny doszukując się znaków, że ona też mogła to poczuć. I chociaż resztki przyziemności pozwalały jej nie mieć wygórowanych oczekiwań, nagłe zniknięcie było zdecydowanie zbyt bolesne. Zbyt dosadnie pokazywało, jak w różnych miejscach były, obdarło ją ze wszystkich złudzeń. - Nie jest ci nawet trochę głupio - pokręciła głową, krzywiąc się przy łyku alkoholu, który oczywiście w jej ustach przemienił się w wodę. Jeśli los naprawdę postanowił odesłać ją na odwyk, mógł znaleźć sobie lepszy moment. - Po tym jak wyjechałaś bez słowa? - i nie ważne, jak dużą hipokrytką Heaven w tej chwili była i jak bardzo na jej miejscu zrobiłaby to samo bez większego zastanowienia. Tutaj to ona była ofiarą i ani trochę jej się to nie podobało, zwłaszcza, że nawet teraz poczuła to ukucie żalu i złości, a przecież to powinno pozostać w świecie wspomnień i należałoby zastąpić je kompletną obojętnością.
Veronica Blais
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1.77m
C. szczególne : Wyraźne, ciemne blizny na lewej ręce, biegnące wzdłuż żył po całej dłoni i przedramieniu - przeważnie zakryte czarnymi rękawiczkami. Mówi z amerykańskim akcentem.
Przywiązywanie się do ludzi bywało niebezpieczne. Nie mogłam sobie pozwolić, by stać się podatną na zranienia, nie kiedy całe może życie było praktycznie walką o przetrwanie. Odnalazłam swoją drogę w tym świecie, choć ta nie należała wcale do tych, które jakkolwiek mogły być uznawane za prawidłowe przez czarodziejską społeczność. Może to przez wzgląd na moją przeszłość, na to ile już straciłam, tak bardzo nie potrafiłam się do kogokolwiek i czegokolwiek przywiązać. Patrzyłam na Heaven, nawet nie kryjąc się z moim lustrującym spojrzeniem, pociągając kolejnego łyka bursztynowego napoju z kryształu i nawet się nie krzywiąc na cierpki smak w moich ustach. Zmarszczyłam jednak brwi na jej słowa, choć moje zaskoczenie było jedynie udawane, jakbym była aktorką teatralną, która tak doskonale weszła w swoją rolę pokazywania emocji. Dawno nauczyłam się przybierać jedynie chłodną obojętność, przywoływać lód do spojrzenia swoich zielonych tęczówek i czasem, tak jak teraz, przypominałam sobie, że w pewnych sytuacjach powinnam tę maskę zdejmować, choć zdawało się, że została przytwierdzona do mojej twarzy na stałe. — Myślałam, że jasno określałyśmy warunki naszej znajomości. — powiedziałam powoli, odkładając szklankę z cichym stuknięciem na blat. Nie spodziewałam się takich słów, nie podejrzewałam, że brunetka jakkolwiek zdołała się do mnie przywiązać i co więcej – nie podobało mi się to. Zobowiązania nie były czymś, co akceptowałam, niezależnie po której ze stron się znajdowałam. A jednak teraz Dearówna siedziała obok mnie, lustrując mnie wzrokiem, a w jej oczach zdawało mi się, że ujrzałam iskrę żalu. Prychnęłam i pokręciłam głową. Nie miałam sobie nic do zarzucenia, a moje sumienie już dawno przestało dawać o sobie znać. — Nie jestem i nie byłam ci nic winna. — powiedziałam chłodno, stukając palcem o kryształ szklanki i nie odwracając od niej spojrzenia nawet na ułamek sekundy — Wiedziałaś na co się piszesz. — dodałam jeszcze i wychyliłam resztę zawartości szklanki.
Trzeba było przyznać - do dupy było być po tej drugiej stronie. Ego bolało ją coraz bardziej z każdym słowem dziewczyny. Trudno jej było zareagować, jak w ogóle reagowało się na coś takiego? Jak potraktować kogoś, kto bez wzruszenia złamał ci serce i nie okazuje nawet odrobiny skruchy. Może nie miała prawa mieć oczekiwań i pretensji, ale to było silniejsze od niej. Tęsknota, którą czuła po zniknięciu dziewczyny była zbyt oczywista, żeby ją ignorować i udawać, że nic się nie wydarzyło. - To ja chyba nie wiedziałam, że mieliśmy aż tak jasną umowę. A nawet jeśli, wypadałoby coś powiedzieć zrywając ją - zauważyła, kręcąc głową. Nie mogła mieć pretensji o to że bardziej się przywiązała (czytaj: jakkolwiek), nie mogła mieć pretensji, że dziewczyna tak po prostu wyjechała, ale przecież mogła być zła o to zniknięcie bez słowa, bez najmniejszego znaku. Jak luźna relacja by to nie była. - Może i wiedziałam - dopiła swoją wodę-whisky, przy każdym łyku orientując się że w tej postaci nie przynosi żadnego ukojenia. Co za bezużyteczny napój. - Ale czemu to zrobiłaś? Niczego od ciebie nie chciałam - aby na pewno? - więc po co to całe dramtyczne zniknięcie. Tak trudno się ze mną pożegnać? Bałaś się, że cię zatrzymam? - o merlinie, chciałaby, żeby to była prawda, ale doskonale zdawała sobie sprawę z odpowiedzi. Nie mogła sobie pozwolić, na pozycję, w której póki co była stawiana. Nie mogła być tą smutną, wykorzystaną dziewczyną, która sobie czegoś naobiecywała. Desperacko szukała sposobu, żeby zmienić dynamikę tego spotkania na swoją korzyść. Niesłusznie. Przegrała tę rozmowę zanim tu jeszcze podeszła, kiedy poczuła, jak pocą jej się dłonie, jak przyspiesza jej puls, jak zasycha jej w ustach.
Veronica Blais
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1.77m
C. szczególne : Wyraźne, ciemne blizny na lewej ręce, biegnące wzdłuż żył po całej dłoni i przedramieniu - przeważnie zakryte czarnymi rękawiczkami. Mówi z amerykańskim akcentem.
Ciche stuknięcie dna kryształu o blat stolika poprzedziło moje prychnięcie. Byłam spostrzegawcza i szalenie dobra w obserwowaniu ludzi. Widziałam w oczach Heaven zawód, choć zapewne tak bardzo starała się go ukryć, a ja nawet nie drgnęłam, doskonale swoją postawą pokazując to, jak mało mnie obchodziło co dokładnie sobie uroiła w swojej głowie. Nigdy jej niczego nie obiecywałam, ba! nawet od początku dawałam jasno do zrozumienia, że oprócz dobrej zabawy nigdy nie będzie mogła liczyć na cokolwiek więcej. I nieważne jak żałośnie to zabrzmi, to nigdy nie chodziło o nią. To ja się nie zobowiązywałam, unikałam przywiązania, pozwalając sobie jedynie na jedno i kończąc tak jak skończyłam, zapijając smutki, wiedząc, że już nigdy go nie zobaczę, i że to z mojej winy spotkał go taki los. Może właśnie też o to chodziło? Może te resztki sumienia, opary moralności nie chciały już nikogo więcej skazywać na to, co mogło się wydarzyć. Ja sama byłam nieobliczalna, ale mogłam te sprowadzić – umyślnie, bądź nie – wiele niebezpieczeństw. — Zrywając co dokładnie, Heaven? — jej imię zabrzmiał jednocześnie miękko i jadowicie w moich ustach. Nie odrywając od niej spojrzenia, machnęłam na barmana w niemym poleceniu podania kolejnej szklanki ognistej. Tak właśnie żyłam, rozbijając się po pubach, nie zatrzymując się na dłużej nigdzie, biegając za przedmiotami i ludźmi, którzy mogli mnie zabić. To nie było życie kogoś, do kogo warto było się przywiązywać. Położyłam dłonie na stoliku i lekko się od niego odepchnęłam, uniosłam też odrobinę podbródek. — W moim, jak to nazwałaś, zniknięciu, nie było nic dramatycznego. — uniosłam brew, powstrzymując parsknięcie rozbawienia, docierało do mnie jak bardzo to wpłynęło na Dear i o co nigdy wcześniej jej nawet nie podejrzewałam. Za to taka właśnie byłam, paląca za sobą mosty. — Tak bardzo chciałaś błagać mnie, żebym została? Nie mam w zwyczaju mówić komukolwiek gdzie jest moje kolejne… zlecenie, to ściąga kłopoty. I nie rozumiem, dlaczego tak bardzo pragniesz, żebym ciebie potraktowała inaczej, nie możesz być aż tak głupia, żeby sądzić, że możesz na to liczyć — nikt nie mógł, a ja z łatwością odczytywałam emocje innych ludzi, zalety zdolności, którą posiadałam, jak mniemam.
Szybko pożałowała, że do niej podeszła, ale to było chyba silniejsze od niej - musiała to skonfrontować, nawet jeśli mogła spodziewać się, jak ta rozmowa się potoczy. Była zła, że jej słabość poprowadziła ją do tego stolika i postawiła w tej niekomfortowej pozycji, z której nie dało się wyjść z twarzą. Nawet jeśli próbowała, to wszystko co musiała zrobić dziewczyna to odbijać nieudawaną obojętnością, która przechylała szalę na jej korzyść. Jakim cudem jej własne imie brzmiało jak obelga, a jednocześnie przywołało tyle pozytywnych wspomnień? Rzadko kiedy czuła, że traci przy kimś grunt, ale kiedy już działo, ale kiedy już to się działo, było w tym coś irytująco przyciągającego. - O nic nie zamierzałam cię prosić - odparła, zdecydowanie zbyt ostro jak na to, że chciała brzmieć choć w połowie tak neutralnie jak ona. Emocje przebijały się w jej głosie i nic nie było w stanie ich zatrzymać. Poprawiła się na krześle, starając się przywrócić siebie do porządku. - Błagam - prychnęła na jej kolejne słowa, popijając kolejny nieszczęsny napój zmieniający się w wodę. - Akurat ani ty, ani ja nie boimy się kłopotów. Gdyby to był twój problem, nie żyłabyś tak jak żyjesz, a ja nawet bym cię nie dotknęła. Równie dobrze mogłabyś powiesić czerwoną flagę nad głową. Znam ten typ i nie jestem głupia - pokręciła głową, odwołując się oczywiście, do samej siebie. Ewidentnie obie były na swój sposób toksycze, ale Veronica dużo lepiej kalkulowała i tego zawsze trochę brakowało Heaven. Starała się, ale emocje zbyt często przejmowały kontrole. Gadatliwość i zamiłowanie do konfrontacji wygrywały z rozsądnym planem. Zupełnie tak jak teraz. - Ale dobrze się bawiłyśmy, nie powiesz, że tak łatwo było znaleźć ci zastępstwo. Gdziekolwiek byłaś.
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Pomiędzy tymi wszystkimi treningami, rozgrywkami ligowymi i jeszcze studiami tak na dokładkę znalezienie choć chwili na relaks okazywało się nie lada wyzwaniem, a skłamałby mówiąc, że tego od czasu do czasu nie potrzebował. Mógł kochać to co robił, ale był przy tym jedynie człowiekiem i nie mógł przez cały czas funkcjonować na najwyższych obrotach. Czasem musiał się na moment zatrzymać, żeby złapać oddech. A czy jedną z lepszych metod na odprężenie i zrzucenie z siebie znoju mijającego tygodnia nie był męski wypad z dawno niewidzianym kumplem na piwo – względnie coś mocniejszego – do pubu? Odnosił wrażenie jakby minęły całe wieki nie tylko odkąd ostatni raz miał ku czemuś takiemu okazję, ale i odkąd w ogóle widział się z Solbergiem, z którym w końcu udało mu się zgadać na wspólne chlanie w piątkowy wieczór, na które już w sumie mieli wyjść dawno. Jak to się jednak mówi – co się odwlecze, to nie uciecze. Po krótkiej wymianie wiadomości z byłym Ślizgonem stanęło na pubie „Pod rozchichotaną mantykorą” znajdującego się na Tojadowej w Londynie; miał ten lokal praktycznie pod nosem, odkąd zamieszkał w stolicy Anglii, a jakoś nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się do niego zajść. Pora najwyższa to nadrobić. A trzeba było przyznać, że pub wyglądał na dość przyjemną miejscówkę. Przynajmniej na nim zrobił całkiem pozytywne wrażenie, kiedy tylko przekroczył próg i rozejrzał się po wnętrzu, by następnie zająć jakieś dogodne miejsca nim zjawi się Max, z którym umówił się już na miejscu. Uniósł rękę, kiedy tylko dojrzał ciemną czuprynę kumpla wchodzącego do środka. — Kopę lat, stary! Mam wrażenie, że minęły wieki, jak się ostatnio widzieliśmy. — Błysnął zębami, podniósłszy się przy tym na moment z miejsca, żeby klepnąć młodszego chłopaka po plecach z dość konkretną siłą. — Nie powiem, jest duuużo do nadrobienia, ale zanim przejdziemy do rzeczy – piwo czy od razu uderzamy w jakieś mocniejsze tony? Ja oczywiście stawiam, jak obiecałem.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Max ucieszył się jak dziecko, gdy Will w swoim napiętym grafiku znalazł dla niego chwilę. Dawno ziomeczka nie widział, a był strasznie ciekaw, jak mu się w życiu powodzi. Rudy zawsze był na liście osób, z którymi Solberg nie chciał tracić kontaktu po szkole, ale życie weryfikowało wszystko i wiedział, że nie wszyscy mają wiecznie czas na spotkania. Mimo to naprawdę miło mu się zrobiło, gdy ryży w końcu znalazł termin i udało im się spiknąć. Przyszedł do "Mantykory" jak zwykle chwilę spóźniony, ale był winny wielu rzeczy. Po pierwsze od rana nieco pracował, po drugie zrobił sobie lekki trening, a po trzecie nieco się złamał i musiał jeszcze zrobić małe zakupy i postawić się na nogi nim zobaczy Willa. Max nie był idiotą, wiedział że wygląda jak chodzący kościotrup z postępującą niedowagą, bladą cerą i całą resztą. Nie chciał martwić kumpla, a trochę po prostu chciał się porobić, więc zrobił to, co było najgorszym możliwym wyborem, po czym przy pomocy transmutacji nieco poprawił sobie koloryty, by wyglądać zdecydowanie zdrowiej niż się czuł. -Siema! - Wyszczerzył się na widok ziomeczka, po czym o mało co nie złamał się w pół, gdy ten przypierdolił mu w plery. -Pewnie, połam mi kręgosłup na dzień dobry. - Zaśmiał się, klepiąc go po ramieniu, po czym zajął miejsce przy stoliku rozwalając się jak Pan na włościach. W przeciwieństwie do Fitzgerlada, znał to miejsce bardzo dobrze, jak zresztą chyba każdy podobny przybytek po tej stronie kanału La Manche. -Flaszka ognistej? Czy czeka Cię niedługo jakiś meczyk? - Zaproponował bez zbędnego kłócenia się o finanse. Piwo nigdy nie było dla Solberga wystarczające, choć skłamałby mówiąc, że nie lubił tego złocistego klasycznego trunku. -No więc opowiadaj wszystko. Jak tam drużyna? Jedna i druga oczywiście. Nadal latasz w srokach? No i co u Krawczyk? Jeszcze z Tobą wytrzymuje? - Zaczął zalewać go pytaniami, bo mieli do nadrobienia przynajmniej pół roku, a Max wiedział, ile przez ten czas może się w życiu pozmieniać.
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
— Przesadzasz, wcale nie było tak mocno — odparł i zawtórował mu śmiechem, także przybierając bardziej nonszalancką pozę na krześle. Jednocześnie dyskretnie przyjrzał się młodszemu chłopakowi, ale transmutacyjne poprawki aparycji, które tamten na sobie zastosował, zdały egzamin i nie dojrzał niczego bardziej niepokojącego niż zwykle. — I takie podejście mi się podoba — rzucił, błyskając przy tym zębami, gdy Max zaproponował, żeby nie pierdolić się w tańcu i sięgnąć od razu po większy kaliber. — Nie, dopiero za tydzień gramy, więc nic nas dzisiaj nie ogranicza. — Nie umawiałby się w końcu na wspólne chlańsko, gdyby miał w perspektywie jakikolwiek mecz, a co za tym idzie – musiałby się pilnować z tym ile wlewa w siebie alkoholu, żeby następnego dnia być wystarczająco na chodzie. A nie o to przecież chodziło. Gestem przywołał do nich krążącą między stolikami kelnerkę, by zamówić dużą flaszkę ognistej whisky – tak na dobry początek – i tacę pełną tłustych, słonych przekąsek do pogryzania w międzyczasie, żeby jednak nie pić tak zupełnie na pusty żołądek. Źle byłoby w końcu odpaść zbyt szybko, prawda? Wprawdzie sam cechował się mocnym łbem i wytrzymałą wątrobą (Irlandczyk w końcu, to zobowiązywało), ale czuł, że dzisiaj zostaną one wystawione na srogą próbę. — Czyżbyś planował napisać moją biografię czy coś, że tak mnie bombardujesz pytaniami? — Zaśmiał się, kiedy Solberg zasypał go od razu całą lawiną pytań. — Spokojnie, do wszystkiego dojdziemy, mamy w końcu czas, nie? Nim jednak faktycznie zdołał podjąć którykolwiek z tematów poruszonych przez kumpla do ich stolika powróciła kelnerka wraz z zamówioną ognistą, dwoma szklankami oraz tacą pełną różnorakich przekąsek. Rudzielec podziękował jej i od razu sięgnął po flaszkę, żeby napełnić szklanki. Jedną przesunął w stronę Maxa, po czym zgarnął z tacy plasterek bekonu i rozsiadł się wygodniej, wrzucając go sobie do ust. — Dobra, może zacznijmy od mojego wężowego teamu, bo tu jest… dużo — odezwał się z uniesionym kącikiem ust, kiedy już przeżuł i przełknął przekąskę. — Najpierw pokazaliśmy Borsukom, gdzie są ich nory, potem skopaliśmy pierzaste zady Kruków, przerywając tym samym ich zwycięską passę, a na sam koniec utarliśmy też Lwom nosa, więc… — zamilkł, żeby dać Maxowi przyswoić sobie wszystko co właśnie powiedział i jednocześnie dopowiedzieć sobie resztę. Nawet nie starał się przy tym kryć szerokiego wyszczerzu, który z każdym wypowiedzianym słowem dodatkowo się pogłębiał.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Zaśmiał się, bo choć faktycznie trochę mu to zatrzęsło płucami, to przecież nie mógł tak po prostu mieć czegokolwiek Willowi za złe. Ryży miał podobne poczucie humoru, więc na szczęście dogadywali się dobrze i nie musieli tłumaczyć takich niuansów, co tylko sprawiało, że towarzystwo było naprawdę przyjemne. -Nie mów tak, bo tydzień to wiele czasu i jeszcze faktycznie na ten mecz przyjdziesz najebany jak stara szmata. - Ostrzegł go rozbawiony, bo co to dla niego był tygodniowy melanż. Nie takie akcje się przecież w życiu odpierdalało. Will jednak miał na tyle rozsądku, by do tego wszystkiego ogarnąć jakiejś jedzenie, o czym Max oczywiście ni chuja by nie pomyślał uznając, że wystarczą mu kalorie z procentowego trunku. Uśmiechnął się jednak i puścił oczko do kelnerki, która już po chwili zniknęła w kuchni, by zająć się ich zamówieniem. -A to nie mówiłem, że zmieniam branżę i zaczynam pisać biografię wszystkich rudzielców świata? Jesteś drugi, zaraz po menelu, którego codziennie mijam pod spożywczakiem. Ten to dopiero ma historię! - No nie potrafił odpowiedzieć na to poważnie. Nie widzieli się pół roku, oczywiście, że miał do Williama milion pytań. Był ciekaw wszystkiego, a najbardziej tego, jak radzą sobie wężyki pod jego dowództwem. Jego ciekawość musiała jeszcze trochę poczekać, bo oto znalazło się w jego dłoni coś, co natychmiast odwróciło jego uwagę, a mianowicie szklanka pełna cudnego, bursztynowego trunku. Starał się jednak udawać, że wcale nie ma ochoty wyzerować Ognistej od razu i wsłuchał uważnie w słowa kumpla, a z każdym z nich serce byłego ślizgona przyspieszało i sprawiało, że na jego twarzy pojawiał się jeszcze większy wyszczerz. -NIE PIERDOL, WYGRALIŚCIE! - Wydarł ryja, bo nie potrafił powstrzymać emocji. -Kurwa stary GRATULACJE! Wiedziałem, że jesteś w stanie tego dokonać. O ja Cię pizgam, nie wierzę!!!! - Widać, że mimo wszystko wciąż był związany ze swoim szkolnym domem, choć przecież już minął prawie rok od kiedy do niego nie należał. - No za to to trzeba koniecznie wznieść toast! ZA SLYTHERIN I NAJLEPSZEGO KAPITANA! - Uniósł szklankę tak, żeby jeszcze sąsiedzi mieli okazję włączenia się do toastu, bo przecież wszyscy powinni tutaj im gratulować takiego wydarzenia! Oczywiście po tym upił naprawdę sporego łyka trunku, krztusząc się lekko, gdy alkohol wleciał nie do tej dziurki co powinien. - Wyobrażam sobie jak kruki i gryfoni byli wkurwieni. Poszła jakaś ustawka, albo petycje o oszustwa? - Oczywiście trochę żartował, chociaż akurat bijatyki po meczach, czy ogólnie spory między drużynami nie były niczym nowym i zdarzały się często. Według nauczycieli zbyt często, według Maxa... Cóż, on od zawsze miał własne spojrzenie na świat.
Nagle... raban! Krzyk! Pisk! Jakaś młoda dama wskoczyła na taboret i wiszczy w niebiosa w obcym narzeczu, przerywając tę wesołą rozmowę o ślizgońskim szczęściu w meczach. - Roooootttteeee! - złapała się za głowę - Reeeeedeeee! Pytanie tylko, czy w lokalu był ktokolwiek skłonny pomóc damie w opresji, czy raczej robiła z siebie pośmiewisko i atrakcję na darmo, bo o cóż może chodzić Norweżce. Przebierała nóżkami na krzesełku robiąc tyleż pisku i wisku, jakby rzeczywiście świat się kończył, a że przyszła na drinka sama, to nie miała pod ręką nikogo, kto mógłby się dowiedzieć o co wrzawa. na szczęście tuż obok siedział młodzieniec posiadający jakieś pojęcie o języku norweskim i rozszyfrowanie, że w tej podziemnej grozie biega szczur nie było problemem. Szczególnie, że milejdi wyraźnie prosiła o ratunek, a wyglądała na zamożną, więc kto wie, co mogła dać w podzięce? Same dobre rzeczy zapewne.
| Atlas
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Picie z kumplem było idealne na spędzenie wieczoru szczególnie, gdy słyszał tak dobre informacje w czasach, gdy jego życie znów się komplikowało. Niestety nie dane mu było kontynuować konwersacji bo nagle zrobił się raban na pół lokalu. Max potrzebował chwili, by zorientować się, że kobieta mówi po norwesku, a on ją rozumie. -Wybacz, trzeba uspokoić pannę. - Wyszczerzył się do kumpla, który był tak samo skonsternowany jak cała reszta bywalców lokalu. Ruszył więc tyłek w poszukiwaniu biegającego gdzieś gryzonia i w końcu go wyłowił między nogami jakiejś parki. Bez pardonu zanurkował im pod stół i chwycił szczura za ogon wywlekając na wierzch. -Już wypraszam futrzaka, nie bój się. - Zapodał jej po norwesku, po czym zniknął za drzwiami lokalu, posyłając gryzoniowi kopa w dupsko, po czym wrócił i podszedł do tupiącej na blacie kobiety. -Sprawa załatwiona. Nic Ci nie jest? - Wyciągnął do niej dłoń, by pomóc nieznajomej zejść na ziemię.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Kobieta piszczała i podskakiwała, wskazując palcem umykającego między krzesłami gryzonia, a kiedy tylko Solberg sie do niego zbliżał klaskała w dłonie, jakby kibicowała narodowej drużynie quidditcha, a nie jakiemuś młodzikowi ganiającemu szczura. - Senkju! Senkju! - pokrzykiwała, a kiedy złapał szczura aż się zapowietrzyła z tego całego rozgorączkowanego wrzasku- Jesteś moim bohaterem! - zawołała, gdy wykopał, dosłownie, zwierzaka na dwór. Podała mu wypielęgnowaną, pachnącą jakimś drogim kremem dla starych bab rękę i zgrabnie zeszła na ziemię. - Och jak ja nienawidzę szczurów, jak ja się boję myszy! - wciąż była wzburzona, wachlując się jedną ręką i kurczowo trzymając jego ręki -I nikt nie pomógł! Tylko Ty! - zachwycała się nad nim kiwając gorliwie głową.
| Atlas
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Skupiał się na gonitwie za gryzoniem choć do końca nie ignorował dopingu, który poniekąd go bawił. Chyba nigdy aż tak mu nie kibicowano w czymś tak mało znaczącym. Co smutniejsze, nawet w tych ważniejszych sprawach dawno tak w niego nie wierzono jak w tej chwili. -Proszę nie przesadzać... - Machnął ręką na tekst o bohaterze, nim wykopał szczurzysko na zewnątrz, otrzepując po tym dłonie. Biorąc pod uwagę, że siedział w eliksirach, te gryzonie nie robiły na nim żadnego wrażenia ani martwe ani żywe. -Jeśli potrzeba będzie Pani deratyzacji, śmiało proszę wysłać sowę. Maximilian Solberg do usług. - Skłonił się, całując wierzch jej dłoni, budząc w sobie największego rycerza na jakiego było go stać. Ciężko było nie zauważyć, że kobieta biedna nie była, a takie kontakty zawsze warto było mieć. -Mało kto tutaj rozumie norweski. Nie zorientowali się, że dama w opałach potrzebuje pomocy. - Wyjaśnił brak reakcji innych obecnych w pubie, nie chcąc ich oczerniać i wyzywać od egoistów i idiotów. Pewnie gdyby kobieta mówiła w jakimś japońskim, sam nie miałby pojęcia, co się działo i jak zareagować.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Kobieta z pewnością należała do tych zamożnych. Poza aromatem kremików i perfum wskazywały na to elementy biżuterii, która do najtańszych nie należała. Na szyi dyndał jej wisiorek złotego łososia, który unosił się i opadał wraz z jej obfitą piersią, gdy tak ciężko dyszała zaaferowana całą sprawą. - Człowiek przyjdzie odpocząć po biznesach, drinka wypić na dobry sen, a tu takie koszmary! - wyjaśniła, kładąc dłoń na piersi w ramiach uspokojenia się- Proszę, nalegam, chociaż postawię Ci drinka czy buteleczkę w ramach podzięki. - nalegała, kierując kroki w stronę baru. Lepiej kuć żelazo póki gorące, kto wie kim baba była i skoro taka hojna, to może dobra koneksja na przyszłość? Machnęła na barmana i spojrzała wyczekująco na Solberga, licząc na to, że złoży zamówienie. - Nazywam się Astrid Landvig Lisner. - przedstawiła się nazwiskiem znanym z produktów rybnych. czyżby była dziedziczką? Po czym wyciągnęła dłoń w ramach kurtuazji.