Gdzieś tam na moście, kawałek od punktu widokowego jest sobie taka kamienna ławeczka, z której również rozciąga się całkiem ładny krajobraz z tym, że można tutaj też usiąść.
W jej przypadku nawet wspomnienia z Japonii nie były wyjątkowo barwne. Kilka tych wieczorów, kiedy Clarze udało się ją gdzieś wyciągnąć było jedynymi, które tak naprawdę chciała pamiętać. Zazdrościła przyjaciółce, że chociaż na tych cholernych kilka tygodni udało jej się wyrwać z tego angielskiego marazmu i wszystkich wspomnień, które się z nim wiązały. Być może powrót do rzeczywistości po jakimś czasie spędzonym w taki sposób był jeszcze gorszy, ale pomimo takich podejrzeń Mia i tak oddałaby praktycznie wszystko, co posiadała, by taki stan osiągnąć chociaż na kilka dni, nawet nie miesiąc. Za kilka takich godzin też byłaby skłonna słono zapłacić. Za jakikolwiek czas, jakiekolwiek zapomnienie. Cokolwiek. Dla niej Japonii nie dało się w jakikolwiek sposób porównać z ławeczką. Taka ławeczka była jedyna na świecie i niezastąpiona, chociaż na przekór wszystkiemu i na złość samej Ursulis, jednocześnie była miejscem, w którym wspomnienia uderzały ze zwielokrotnioną mocą. Gdzie indziej w końcu obie z Clarą napawały się swoim szczęściem w miłości? Dyskutowały o podwójnych randkach z tymi całymi niewiernymi krukonami? Tutaj też Hepburn musiała wysłuchiwać niekończących się opowieści Mii o tym, jak cały świat uwiesił się na jej związku z Ioannisem, starając się go - skutecznie, zresztą - zdusić i rozbić. No i w końcu to właśnie ławeczka była miejscem, gdzie przy pomocy Clary Mia w końcu doszła do jako takiego porządku ze swoimi uczuciami i stwierdziła, że najwyraźniej kocha Gavrilidisa. Wszystko to zdawało się wsiąknąć głęboko w drewnianą konstrukcję ławki i przenikać teraz do Ursulis, nadawać kształty i barwy wytartym wspomnieniom. Przez te kilka minut, kiedy skulona czekała na Clarcię, oczy zaszły jej łzami, z czym toczyła zażartą bitwę, skupiając na tym całą swoją uwagę. Usłyszała Hepburn, zanim ją zobaczyła i podniosła się niezdarnie do siadu. Chociaż miała wielką ochotę wstać i samej podbiec do przyjaciółki, jej zdrętwiałe ciało odmówiło posłuszeństwa, zamarło w oczekiwaniu, które na szczęście nie trwało długo, bo już zaraz Mia mogła zakleszczyć ją w silnym uścisku, wyrażającym więcej niż cokolwiek, co mogłaby powiedzieć. W międzyczasie łzy wykorzystały jej nieuwagę i znów napłynęły do oczu, niemo staczając się po jej policzkach i wsiąkając w ubranie Clary. Był to od samego początku złej passy drugi raz, kiedy udało im się ujrzeć światło dzienne. - Nie waż się nigdy uciekać, chyba że ze mną. Marzyła jej się taka ucieczka. Niekiedy była blisko postanowienia, by na stałe wrócić do Oia, zrobić przerwę w nauce, a później rozpocząć naukę w zupełnie innym miejscu, gdzie wszystko będzie kojąco czystą kartą, bez żadnych niechcianych wspomnień. Ale nawet gdyby miała odwagę podjąć taką decyzję, nie potrafiłaby tego zrobić ze względu na Hepburn właśnie. Nie mogłaby jej zostawić, zwłaszcza, kiedy potrzebowała Mii, ich spotkań na ławeczce, jej uścisku, obecności, pocieszenia. Nie mogłaby jej tego za nic odebrać. - Rzuć na mnie obliviate.
W zasadzie Clara nie potrafiła uciec w dużej mierze właśnie z powodu Mii. Oprócz tego, że Ursulis niezaprzeczalnie potrzebowała pocieszenia, które aktualnie mogło być przez Clarę udzielone w sposób dość kulawy (ale yolo cnie, nawet w obliczu takiego upośledzenia swojej osoby, Hepburn zostanie z przyjaciółką, którą tak kocha!), obie tutaj coś zaczęły i obie musiały dokończyć, ucieczka byłaby tylko pokazem tchórzostwa, tak obcego (!!!) Clarze. To tutaj było życie Hepburn, nie w żadnym Bristolu, nie na końcu świata, tutaj miała Griga i przyjaciół. Chociaż to było bardzo kuszące, zmniejszyć Mię, zmienić ją w mały kamień, spakować do walizki i wyjechać na drugi koniec świata, aby tam we dwójkę rozpocząć naukę i zająć się zastępowaniem wspomnień, zapełnianiu całkiem nowych kart. Pomimo tego, iż Hogwart nieustannie ściągał na nasze przyjaciółki różne fatum, to ściągał też wydarzenia szczęśliwe, zapadające w pamięć i w drewnianą ławeczkę, która zdawała się wcale nie żadną tam zwykłą ławką, a symbolem tych marzeń i opowieści, które wypowiedziane na głos, zdawały się zostawać tutaj już na zawsze. Lekko się odsunęła, ale zobaczywszy łzy Mii, znowu się w nią wtuliła, zamykając oczy i powoli odliczając do dziesięciu. Ostatnio tak często stosowany przez Hepburn zabieg, (w celu oczywiście uspokojenia się; raz, aby nie wybuchnąć płaczem, dwa, aby nie strzelić jakąś avadą w irytujące ślizgonki) teraz kompletnie zawiódł, bo i gryfonka się rozkleiła (po raz drugi od czasy masakry w pociągu, GRATULUJEMY), ale jej płacz wcale nie przypominał cichych łez Mii, raz po raz, drobnym ciałkiem Clary wstrząsał prawdziwy szloch. - Nie, nie rzucę żadnego cholernego oblivate, bo wszystko powtórzy się jeszcze raz, a żadna z nas nie będzie wiedziała, jak się ratować. A teraz wiemy? - próbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł jakiś dziwny grymas, zniekształcony przez płacz.
Odwaga odwagę, ale jednak Mii, nienależącej wszakże do domu lwa, nie była wystarczającą motywacją, by nie myśleć co wieczór oraz każdego poranka o tym, że razem mogłyby się stąd wynieść w cholerę, do jakiegoś ładnego, ciepłego miasta, gdzie ludzie są mniej skomplikowani. Żałowała troszkę, że duma Clary by jej na to nie pozwoliła, ale z drugiej strony myślała o tym z pewnym rozczuleniem, bo to właśnie była Hepbern, jaką bardzo kochała - taka, która się nie poddaje. I która nie pozwala poddać się też jej. I ta odwaga chyba też przeniknęła ławeczkę, która zdawała się mówić "dobra, pomazgaj się trochę, ale potem do dzieła". Gdyby czarami nadać jej ludzkie cechy, pewnie stałaby się trzecią nierozłączną przyjaciółką! Kiedy Clara zaczęła szlochać, Mia uścisnęła ją mocniej, a jej tamy zawiodły i poczuła się absolutnie bezbronna wobec swoich łez, wobec swoich tęsknot, wobec całej tej beznadziei, wobec wspomnień i wobec miłości, która usilnie wypędzana, trzymała się jej kurczowo i zaciskała jak imadło na wnętrznościach. I sama też nie potrafiła już trzymać się w ryzach i po prostu, po ludzku się rozryczała, przytulona do piersi Clarci. Już za chwilę cała była spuchnięta, a mokre włosy lepiły się do jej twarzy i wpadały do ust, ale zdawała się tego nie zauważać. - J-ja nic kurwa nie wiem, n-nie potrafię - wydusiła z siebie pomiędzy spazmami, łapiąc kurczowe oddechy. - J-już się nie poznaję i na nic nie potrafię się zdobyć i j-jestem tak cholernie słaba. A jeśli to się kiedyś powtórzy? Jak nie będą pamiętać tego pierwszego razu, to przynajmniej to może jakoś wytrzymam. - Sama nie słyszała siebie, potoczyście wylewających się na Clarcię wraz z łzami. Dramatyzowała jak cholera, ale cóż, taka jest już ta Mijka, że za każdym razem, kiedy coś zjebie się na amen, nikt nie potrafi jej przekonać, że kiedyś jeszcze będzie dobrze.
Niedziela.. nienawidził niedziel. Poza tym, ten weekend był dla niego bardzo kiepski. Najpierw sytuacja z Angven na balu, później o mało co nie pobił się z jakimś Ślizgonem, ponieważ tamten miał do niego pretensje o nie zamknięcie drzwi od łazienki.. takie życie ucznia Hogwartu, nieprawdaż? Własnie dlatego odwiedził to miejsce. Był tutaj pierwszy raz, jednak coś mówiło mu, że mało kto tutaj zagląda i znajdzie odrobinę spokoju dla tego całego zamieszania. Oczywiście przyniósł ze sobą papierosy, bo jak to tak, on bez fajek? Niemożliwe. Wyciągnął jednego, wsadził do buzi i odpalił końcówką różdżki. Usiadł na ławce, zaciągnął się mocno i podniósł głowę do góry, spoglądając w niebo i puszczając tak zwane kółeczka. Uśmiechnął się, widząc ich idealne kształty. Od czasu do czasu powiewał lekki wiatr, powodując, że rozmywały się w powietrzu. Cóż, ten dzień nie był zdecydowanie jego dniem. Jednak tak naprawdę czy stało się coś złego? Nie, to po prostu kolejny z dziwnych procesów myślowych chłopaka, którego nie mógł opanować w żaden znany mu sposób. Wszystko wydawało się takie dziwne i odległe. Czuł się, jakby to, że siedzi teraz tutaj, na tej ławce, z papierosem w ręku, nie działo się naprawdę. Myślami był gdzieś daleko, daleko. Jeśli teraz ktoś by do niego podszedł, z pewnością podskoczyłby ze strachu, a może nawet i krzyknął? Lepiej, żeby nie odważył się taki śmiałek, kto wie, co przestraszonemu człowiekowi może strzelić do głowy? Może wyjmie różdżkę i zacznie miotać zaklęciami w każdą stronę, nie zastanawiając się czy zrobi komuś krzywdę? Jednak jeśli ktoś jest na tyle odważny - proszę bardzo, zapraszam serdecznie.
Idź do diabła, Wentworth. Znowu. Po raz setny tego dnia. Po raz tysięczny w ciągu jej bytności w Hogwarcie. Idź do diabła, Wentworth. Jak miała iść do diabła, jeśli ona, zło wcielone tego świata, było diabłem, a nawet czymś gorszym od niego? Posłanie do diabła byłoby więc dość łagodnym wyjściem, bo jakby posłać kogokolwiek do Cheyenne Wentworth...tak, to byłoby wystarczająco okrutną obelgą. Ludzie nie potrzebowali dużego powodu, by doprowadzała ich do szewskiej pasji, często wystarczy obecność, jedna, złośliwa uwaga, jedna malutka rzecz, by wszyscy naokoło mieli dość blondynki. Taki jej los, że większość świata jej nienawidziła, ale nigdy się tym nie przejmowała wyznając zasadę, że "popularność mierzy się ilością wrogów". Trudno zaprzeczyć, że w takim razie była na samym szczycie drabiny społecznej, niczym jakaś cholerna królowa, która panoszyła się po zamku, jakby to było jej królestwo, a każdy uczeń nic nie wartym plebsem, robakiem. Dzisiaj zaś była niczym bogini zemsty, bo tak - miała swoje humorki. Mówcie co chcecie, ale taka byłą jej cecha - impulsywność. Owszem, ciężko ją zdenerwować, wszak taka z niej zawsze zimna Królowa Śniegu, ale już nie jest to takie trudne, gdy ma swoje dni. Wtedy może nawrzeszczeć na pierwszą lepszą osobę, bo "jej się nie podobała" lub "bo nie przyniosła jej kawy, tylko kazała jej się odwalić". Pewna piątoroczna Ślizgonka została bezceremonialnie zwalona ze schodów prowadzących do dormitorium, bo "stanęła jej na drodze". Jeszcze nikogo nie ukarała za zbyt głośne oddychanie. Jeszcze. Tak, to dobre słowo. W każdym razie nasza jakże urocza pół wila szła mostem wiszącym w cichej nadziei, że znajdzie sposób na pewne odstresowanie się i zabicia nudy, która znikąd ją ogarnęła. Wszystkie jej ofiary pochowały się w mysich dziurach, gdyż przez siedem lat uczniaki nauczyły się, że Cheyenne Wentworth należy jak najszybciej zejść z drogi. Cierpiała więc na brak rozrywek i kogoś, przy kim mogłaby wykorzystać rozpierającą ją manię sadyzmu. Musiała się przyczepić. Skrytykować. Pobić. Kopać (ładnie kopie!). Zrzucić z mostu wiszącego! Tak! Zrzucenie kogoś w otchłań było tak kuszącym pomysłem, że jasnowłosa nawet nie myślała długo, tylko pofatygowała się na "malutki spacerek" w celu "znalezienia osoby towarzyszącej", z którą "podyskutowałaby o niewątpliwie pięknych widokach na jezioro". Nie musiała nawet długo szukać, gdy jej wzrok niebieskich tęczówek padł na pewnego chłopaka siedzącego na kamiennej ławeczce. I od razu się skrzywiła za jego plecami. - Świetnie, Chapman, jesteś pierwszym kandydatem do tragicznej śmierci. Rozumiem, że jesteś zachwycony. - mruknęła jadowitym tonem - Roztrzaskanie się o skały jest szybszym sposobem od umierania przez to świństwo. - bezceremonialnie wyrwała mu papierosa i przydeptała go swoim butem. O, nikt nie będzie palił tego cholerstwa w jej obecności! Dym papierosowy tak cholernie ją drażnił, a drażnił tym bardziej, że to było mugolskie. Niemal czuła ich smród (przemilczmy, że nie śmierdzą, to tylko wyimaginowane wyobrażenia Cheyenne).
Nie, nie, nie, nie tylko Wentworth uważała, że mugole śmierdzą. Tanner też odnosił takie wrażenie, jednak akurat ich cudowny wynalazek - papierosy - pokochał. Jedyna rzecz, którą był w stanie tolerować. Przerażało go, że inni nie odczuwają obrzydzenia do tych ich dziwnych wynalazków. Był tak wychowany, nic na to nie umiał poradzić. Nienawiść do mugoli, która rosła w ich domu od pokoleń osiągnęła chyba szczyt z momentem urodzenia się chłopaka. Gorzej już być nie mogło. Dziwiło go, że ludzie zachwycają się ich głupimi urządzeniami. A tu proszę, znalazła się taka osóbka, która podziela jego poglądy, jak miło. Może zostaną przyjaciółmi? - Witaj moja ulubiona koleżanko - powiedział z lekką ironią w głosie, uśmiechając się jednak normalnie. Nie dlatego, że nie lubił Cheyenne. Wręcz przeciwnie. Była chyba jedyną osobą jaką znał, która odczuwała podobne obrzydzenie do mugoli i traktowała ich tak samo. Może byli rodzeństwem, a on o tym nie wiedział? Dzisiaj jednak nie miał ochoty z kimkolwiek rozmawiać. Znacie takie dni, że wolicie siedzieć w domu i nie wychodzić ze swojego pokoju nawet na krok, prawda? Dziś Tanner miał właśnie taki dzień. Dziewczyna po prostu trafiła na cholernie zły moment. - Hej - warknął, obracając się za dziewczyną i patrząc, jak gasi butem połowę jego papierosa. Miała tupet, cholera jasna. - Mogę sobie palić gdzie mi się tylko podoba, nie zapraszałem Cię tutaj - skrzywił się, unosząc lekko wargę ze zdenerwowania. Nie podniósł głosu, jednak to co powiedział zabrzmiało groźnie. Zdarza się. Mogła nie dotykać jego ulubionej formy odstresowania się. Przez chwilę zastanawiał się czy wyciągnąć kolejnego papierosa, ale i jego nie chciał stracić. Poza tym, jak już wcześniej było wspomniane, chłopak siedział w takim zamyśleniu, że nie zdążył zorientować się co knuje dziewczyna. Ba, nie zauważył nawet jej przyjścia. Gdy podeszła do niego i zaczęła mówić, lekko podskoczył na ławce, zastanawiając się czy nie jest to żaden wróg i nie należy wyciągnąć różdżki. Jednak gdy usłyszał głos Wentworth, uspokoił się i rozsiadł z powrotem wygodnie na ławce, prawie nie zostawiając miejsca dla dziewczyny. - Naprawdę musiałaś wybrać akurat to miejsce? - spytał bez żadnej złośliwości już odrobinę weselej. Uśmiechnął się nawet lekko, starając się załagodzić jego wcześniejszy wybuch chamstwa. Nie chciał wyjść na jakiegoś dupka, który nie potrafił rozmawiać z ludźmi. Ostatnio, dzięki Angven, szło mu już tak dobrze! A tu jedna taka mała Ślizgonka i wszystko powraca do punktu wyjścia. No pięknie. Chyba będzie musiał jej kiedyś serdecznie podziękować za wyrządzenie mu tej krzywdy. Może zaprosi ją na piwo? Udawanie dobrego trochę go męczyło. Naprawdę chciał się zmienić, ale jak wiadomo, nie przychodzi to z dnia na dzień. Ostatnimi czasy ciężko pracował, ale jeśli tylko trafił się ktoś, kto był tak samo wredny jak on, wracał do swojej dawnej natury bez mrugnięcia okiem. Wtedy, przez dłuższą chwile, czuł się wolny, czuł się sobą. Jakie to głębokie.
Tak, przyjaciółmi. Zdefiniuj przyjaciół, bo to słowo w jej słowniku może mieć odrobinkę inne znaczenie, co nie zmienia faktu, że "przyjaźń" z takim Tannerem nie jest rzeczą całkowicie niemożliwą. Niewiele już w tym zamku ludzi z podobnymi poglądami, to już niemal jak gatunek na wymarciu. Nawet w Slytherinie, w niegdyś kolebce tępicieli wszelkich brudów potworzyły się mieszanki poglądowe i już nie jest tak różowo, jak było, ku jej ubolewaniu. Gdyby Salazar Slytherin zobaczył, ile uczniów nie do końca czystokrwistych i z poglądami nie w pełni ślizgońskimi jest w jego domu, to już przewróciłby się w grobie tysiąc razy. - Wiedziałam, że się ucieszysz na mój widok - odparła tonem nie mniej ironicznym od niego, żeby nie powiedzieć - jeszcze bardziej ironicznym. To ekspertka w tej dziedzinie, u której stwierdzono tylko kilka kwestii bez wymienionej barwy głosu. Czy chciał tego czy nie chciał - trzeba przyznać, że mimo wszystko ją lubił i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Mogła więc robić wiele rzeczy, ale przyznajmy również to, że nawet wtedy, gdyby było inaczej, to Cheyenne i tak robiłaby to, co uważała za słuszne. W tym wypadku pozbycie się z ust blondyna tego koszmarnego, mugolskiego wynalazku, co cholera wie jak znalazło się w Hogwarcie. Te szlamy! Tak, te paskudne szlamy rozprowadziły to świństwo i od tej pory nawet czystokrwiści czarodzieje brudzili tym ręce! Kolejny powód dla tego, by bachory mugoli nie miały tu wstępu. Niszczą tradycje, ot co! - Poprawka, słońce: nie możesz palić, jeśli JA jestem w pobliżu, czyli mam prawo zabrać ci to coś i zgasić, nim umrzesz na Merlin-wie-co. Powiedzmy, że dbam o twoje zdrowie. - wyszczerzyła się ze sztuczna troską. No tak, bo mimo wszystko Wentworth martwiła się o kogokolwiek innego, oprócz siebie. Nie wyglądała na taką, która przejęłaby się jego rzekomo groźnym głosem, wszak czy ona przejmuje się czymkolwiek? No właśnie. Tymczasem wreszcie stanęła naprzeciw niego, pokazując mu się w rozpiętym, czarnym płaszczu, który kontrastował z jasną skórą i włosami. Krytycznym wzrokiem powiodła po jego pozie, która wykluczała opcję położenia swoich zacnych, czterech liter na kamiennej ławce. Hej, damie nie wypada tak stać i patrzeć, jak mężczyzna siedzi, ale gdzie są jeszcze gentlemeni na tym świecie, ach! Dlatego bezceremonialnie wpakowała mu się na kolana i nie narzekaj, Chapman, bo posiadanie pół wili na swoich nogach to coś, co nawet cię nie spotka po Felix Felicis. - Widzisz, musiałam. Chciałam kogoś zrzucić z mostu. Wiesz, tak miło popatrzeć, jak kilka szlam się roztrzaskuje o skały. Nie mów, że sam byś nie popatrzył... - no aż się rozmarzyła! I była pewna, że Tanner dołączyłby do niej jako partner w zbrodni. Zbrodni doskonałej, a jakże! Przecież to tylko nieszczęśliwy wypadek, ten most jest taki...zdradliwy. A dzieciak zbyt głupi. - Zabijmy kilka szlam, Tanner. - wymruczała mu do ucha - Taaaka zabawa!
Chłopak wiedział o tym doskonale, że gdyby tylko chcieli, mogliby zostać "przyjaciółmi" - albo kimś pokroju tego. Sam czuł podobnie - prawie nikt w zamku nie rozumiał jego nienawiści do mugoli i szlam, jednak znalazła się taka oto denerwująca dziewczyna, która podzielała jego zdanie przynajmniej w stu procentach. To było miłe, spotkać kogoś takiego. Należało utrzymywać z nim przyjazne stosunki, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się na kogoś podobnego, prawda? - Jak mógłbym się nie ucieszyć - wyburczał z przesadną uprzejmością. Po raz kolejny chciał być miły, a wyszło sztucznie i cukierkowo. Widocznie nie leżało to w jego naturze, był przecież Ślizgonem, tiara przydziału wykrzyknęła nazwę tego domu nie dotykając nawet czubka jego głowy. Wszyscy wiedzieli, że trafił do właściwego domu, a on w szczególności - czuł się z tym jak zwykle wyśmienicie. - Nie wierzę, że dbasz o moje zdrowie. W Twojej naturze nie leży troska, chcesz mnie po prostu wkurzyć - uśmiechnął się do niej z lekkim wyrzutem. On tu taki miły, a Wentworth nie może się opanować nawet na pięć minut, co się dzieje z tymi dzisiejszymi kobietami - czy jest na sali ktoś, kto zna odpowiedź na to pytanie? Bo Tanner z pewnością nie wiedział. - Właściwie, to ja umrę, a nie Ty, więc.. nie Twoja sprawa, kochanie - wymruczał, zastanawiając się nad jedną rzeczą: jaki byłby związek z Cheyenne? Z pewnością pokręcony, pełen kłótni, krzyków, wyzwisk.. ale z nią nigdy by się nie nudził, co to, to nie. Byli takimi typami osobowości, przy których nie da się nudzić. Pełni energii, chcący być wszędzie, skłonni do żartów i kąśliwych uwag w każdym momencie swojego życia. Hm.. byłoby ciekawie. Z zamyślenia wyrwała go dziewczyna, sadowiąc się na jego kolanach. W pierwszym odruchu chciał ją zrzucić, jednak po chwili przemyślał to i objął ją delikatnie w pasie, jedną rękę kładąc na jej biodrze, a drugą na jej kolanie. Gdyby zobaczyła ich teraz Angven, z pewnością nie dałoby rady jej wytłumaczyć, że dziewczyna usiadła na jego kolanach dla żartów, a nie w celu wepchnięcia mu języka do gardła. Ubaw po pachy. - Sam mam ochotę zepchnąć stąd parę osób - przyznał, kierując słowa w stronę jej ucha, ponieważ mniej więcej na takiej wysokości znajdowały się jego usta. Oh tak, kilka osób mogłoby przez "przypadek" spać z jakiegoś klifu.. jakie to by było piękne. Zbyt piękne, żeby było prawdziwe, Tanner - cichy głosik w jego głowie nie dał mu na zbyt długo odpłynąć w marzeniach, a to wielka szkoda.. - Pewnie, że zabiję z Tobą kilka szlam - wyszeptał jej do ucha z nieskrywaną radością. Najgorsze w tym wszystkim było to, że chyba naprawdę sprawiłoby mu to przyjemność. - Ale wiesz, że wtedy mielibyśmy spore kłopoty? - uśmiechnął się lekko, unosząc w górę brew. Chyba, że udałoby im się zaplanować jakąś zbrodnię doskonałą, o której nikt nigdy by się nie dowiedział.. chociaż Tanner chyba nie był za dobry w te klocki. O jego planach dowiedziałby się każdy, a gdyby ktoś zapytał go wprost.. był dobrym kłamcą, jednak nie umiał wymyślać głupot na poczekaniu. Musieliby z góry wymyślić jakiś plan działania, które uparcie by się trzymali.
O, jak dobrze Tanner znał Cheyenne! Chociaż żeby zgadnąć taką rzecz to akurat nie trzeba było jej znać doskonale. Przecież to takie oczywiste, że panienka martwi się tylko i wyłącznie o siebie i taki Ślizgon byłby zdany tylko i wyłącznie na siebie, ale - musiała mu wleźć z butami w życie. Nie byłaby już sobą, gdyby mu nie zwróciła uwagi, że to mugolskie świństwo doszczętnie zniszczy mu płuca i umrze na jakąś okropną, mugolską chorobę, a to bardzo, bardzo złe. Przecież chłopak tak bardzo nienawidził niemagicznych, a dobrowolnie dotykał ten chłam, który wcześnie zapewne taki osobnik dotykał! Paradoks nie do ogarnięcia dla blondynki. - Owszem, moja. - pokręciła głową z niemożliwą pewnością w głosie. Twoja prywatność to zarówno moja prywatność, durniu. Teraz jej, a za kilka minut z powrotem może mieć go w nosie. Idź i się truj, nic mi do tego. Jednak teraz zaszczyciła go uwagą na tyle, że to ona dyktowała warunki i nie mogła wręcz znieść tego zapachu tytoniu. Od razu ją mdliło i nie miało to jedynie związku z tym, że to mugolski wynalazek. Papierosy ś m i e r d z i a ł y. Tanner też zdążył tym nieco przesiąknąć, co skwitowała lekkim zmarszczeniem noska. Ich związek? Związek? Serio? Nawet, gdyby zakładać to tak czysto hipotetycznie to nie wytrzymaliby zbyt długo, a właściwie to on nie wytrzymałby z wiecznie narzekającą, próbującą go podporządkować dziewczyną, która w nosie miałaby to, co on powie, jeśli to ona była tu głównym priorytetem. Żaden normalnie myślący nie dałby rady utrzymać jej złośliwej i często wybuchowej natury w ryzach. Często sama pół wila nie umiała zapanować nad samą sobą, więc co dopiero Chapman. To jak samobójstwo. Tak czy inaczej niezwykle miło jej było na Tannerowych kolanach, żeby nie było. W końcu to o wiele lepsze rozwiązanie niż zimna i twarda ławka, prawda? Oczywiście, taka była wymówka. Tylko i wyłącznie kwestia jej wygody, podczas gdy z boku musiało to wyglądać aż nadto wymownie, ale jeśli miało się chociaż minimalne pojęcia na temat relacji damsko-męskich u panny Wentworth, to taki widok mógłby być codzienną rutyną. Dzisiaj jeden, jutro inny. Trzeciego może ten pierwszy, czwartego jeszcze inny...była bardzo niezdecydowaną kobietą. I bardzo wybredną. Żaden facet nie zagrzeje zbyt długo. - Tylko ty w tym zamku masz zdrowe podejście co do traktowania szlam - odparła z wyraźnym zadowoleniem i objęła go ramieniem, sadowiąc się wygodniej, kładąc mu głowę w zagłębieniu między szyją a barkiem. - Kłopoty... - prychnęła - Kłopoty będzie miał ten, co będzie miał niebywałą przyjemność potknąć się na moście. Nie znam takiego słowa. Nie jestem taką idiotką, by dać się na czymkolwiek złapać. - wywróciła oczami. Plotki o jej rzekomo licznych zabójstwach stała się legendą i koniec końców nikt nie wiedział, czy to prawda. Szczerze to chyba nikt nie zginął, a przynajmniej nie bezpośrednio przez nią, ale to nie znaczyło, że to się nie zmieni.
Chyba wolałaby, żeby dziewczyna nie przywiązywała do niego aż tak wielkiej uwagi, jeśli ma mu ględzić nad uchem o tym, dlaczego nie powinien palić. Wiedział to doskonale. Pierwszym i głównym powodem było to, że draństwo uzależniało. To jednak nie był jakiś ogromny problem - chłopak miał silną wolę i wiedział, że mógłby powiedzieć nie i zaprzestać sięgania po ten wynalazek. Drugim powodem, faktycznie, był fakt, że może umrzeć na coś, co dziwnie się nazywa, jak zwierzę morskie, chodzące do tyłu. Chyba rak? Nie był do końca przekonany, nigdy nie zagłębiał się w to ze szczegółami. Trzecią sprawą, najmniej istotną, było to, że dotykał tego wcześniej jakiś mugol. Przecież on powinien mu służyć i poniekąd to robił, produkując dla niego te oto papierosy, które smakowały miętą. Tak jest, trafiony zatopiony, Tanner wymienił wszystkie powody i na tym kończy swój wywód na temat palenia. - Serio? - uniósł lekko brwi do góry, uśmiechając się złośliwie. - Bo jakoś nie przypominam sobie, żebyś była moją dziewczyną - uśmiechnął się szerzej, tym razem już w miarę szczerze i bez żadnego podtekstu. Zaśmiał się po raz kolejny na samą myśl o tym, co by się wydarzyło, gdyby jednak była jego dziewczyną. Ciekawe, które pierwsze z nich zleciałoby z tego klifu, nieprawdaż? Zrobił jednak błąd, wyobrażając sobie tą scenę, bo jakimś dziwnym trafem, zamiast Wentworth zobaczył w niej pannę Shay, która zrzucała go z klifu za to, że siedział tu na ławce z jakąś inną Ślizgonką, a nie z nią. Po raz kolejny na dłuższą chwilę pogrążył się w rozmyślaniach o tym, co stało się na balu i jak powinien temu zapobiec. Nie był chyba jednak w stanie, jego "dobra część", o ile w ogóle taką ma, a nie tylko próbuje sobie wmówić, że istnieje, zniknęła bezpowrotnie. Jaka szkoda. Chociaż może, gdyby spotkał się z Angven, byłaby jeszcze szansa na uratowanie tej jego lepszej połówki? Odrzucił od siebie tę myśl, zastanawiając się tylko przez ułamek sekundy, jak bardzo będzie tego później żałował. - Uwierz, zdaję sobie z tego doskonale sprawę - mruknął smutnym tonem, na wzmiankę o zdrowym podejściu do szlam. - Żaden Ślizgon nawet tak nie uważa.. ba, większość wiąże się ze szlamami - prychnął, zerkając na nią z lekkim uśmiechem. Dziwnie było wrócić do starych nawyków, nowa dziewczyna każdego dnia? Chyba za bardzo się na to postarzał. Jednak przyjemnie było tak siedzieć tutaj z kimś, kto rozumie jego poglądy, ma takie samo poczucie humoru, a do tego jest.. cóż, śliczny. Moim zdaniem Tanner wpakuje się w spore kłopoty przez swój dzisiejszy wypad na spacer, jednak na razie ani trochę o tym nie myśli. Najlepiej zostawić wszystko tak jak jest, bez zbędnego analizowania i myślenia.
Po krótkiej wymianie zdań, każde z nich poszło w swoją stronę.
Właściwie to zabawne kiedy nasze życie się nieco komplikuje. Kiedy rezygnujemy z marzeń, planów, pasji. Kiedy ktoś brutalnie odbiera nam to na czym przez długi okres się skupialiśmy, i że niby dla naszego dobra… Bo niby tak trzeba. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że Penelopa przez długi okres czasu oponowała przed studiami, przed dalszą nauką… Chociaż, skoro pojawiła się możliwość wyjazdu do Anglii, dodatkowo zespół potrzebował nieco przerwy, bo ludzie zaczynali ze sobą bzikować – wejście do Riverside było wybawieniem. Czystym przypadkiem można by nawet rzec, ale kto będzie kontrolował czy rezerwowy zawodnik radzi sobie z kijkiem między nogami? No nikt! Dlatego też mogła grzecznie i bez żadnych szczególnych komplikacji grzać ławkę rezerwowych, a do tego mogła się gapić na te wszystkie świetne dupy, które grały w quidditcha. Chociaż tu pojawiał się inny problem, ona chyba nigdy nie zrozumie dlaczego Australijczycy nie mogli dojść do jakiegoś konsensusu z cudownymi Kanadyjczykami. No przecież to są złoci ludzie, niczego im nie brakuje – zupełnie! To tak jak z mugolami. Tylko, że ci to nawet przewyższali czasem czarodziei. To było akurat żałosne. Nie. To właściwie jest żałosne. Po ciężkiej, cholernie nieprzespanej nocy, którą spędziła w swoich czterech nowych ścianach, a taki bonus od staruszków, byleby faktycznie wyjechała do Hogwartu. Żałosne, czym to rodzice potrafią przekupić swoje ukochane dzieciaczki, byleby te tańczyły jak oni im zagrają. W każdym razie, na brak wygody nie mogła narzekać. Miała jej w nadmiarze. Po za tym brakiem snu, który pożytkowała na nieco bardziej twórcze zajęcia, tak jak chociażby kolejny kawałek, który mogła potem zrzucić na to śmieszne, inteligentne urządzenie potocznie zwane laptopem. Jedyne komu współczuła to sąsiedzi, których katowała swoją dość głośną muzyką. W każdym razie i tym razem nie mogło się obejść bez tworzenia. Z torby bez dna – kapitalna sprawa, wyciągnęła brudnopis, który wyglądał raczej jak pamiętnik mugolskiej gimnazjalistki, która bez przerwy w nim coś pisze. Pozaginane rogi, poskręcane kartki, pomazane słowa i jakieś małe obrazki, które nie miały większego znaczenia. Słowa co prawda układały się same, gorzej było z sensem… I see you fascinated, I've got ya hypnotized. White gloves put you dream up, A fantasy before your eses. -Ależ to głębokie… - Mruknęła pod nosem, katując swój notatnik kolejnymi skreśleniami, tylko tym razem długopis wbijał się w papier nieco mocniej, co sprawiło, że dalsze cztery kartki zostały roztargane. Żałosne. Może to kwestia braku bodźca? Czegokolwiek co dałoby jej inspiracje, zafascynowanie, a przecież właśnie tak odreagowywała swoje napięcie emocjonalne. A teraz?! Nic. Zero. Jedno, wielkie DNO! Nawet nie wiele myśląc na tym co czyni, no ale przecież... Jej dość mocno pokręcona natura podpowiedziała, że jedyną opcją wyżycia się będzie rzucenie zeszytem do tyłu, tak by trafił w jakieś drzewo. W końcu… Skoro nawet papier nie chce z nią współpracować to było już naprawdę źle.
Och, szalenie głęboka myśl. Szkoda, że Joshua tego nie przeżywał. Był więc jakiś gorszy? Nie, nie, nie. On po prostu nic nie nazywał marzeniami. Nie oczekiwał od swojego życia zbyt wiele i robił zawsze to, na co miał ochotę. Kto mu w końcu przeszkodzi? Jakiś durny szlaban? Odbębni dwie godziny i nadal będzie mógł się zachowywać jak na Williamsa przystało. Jego marzeniem stało się po prostu życie. Chciał pamiętać każdy dzień jak zupełnie odrębny, wyjątkowy skrawek. Mógł do niego wracać o każdej porze dnia i nocy, mówiąc do siebie, że nie żałuje niczego. Nigdy specjalnie nie myślał nad decyzjami. Skoro coś go nakłoniło do zmiany bądź zainspirowało, po prostu to robił. Nie zapłacił jeszcze dużej ceny. Może dlatego, że w zasadzie w Joshue Williamsie nie mieściło się ani grama uczuć lub chociażby współczucia? Nie cierpiał osób, które sentymentalnie, wręcz za wrażliwie spoglądały na rzeczywistość. Jaką miał pasję? Czy ogólnie rzecz ujmując „przyjemności” można było tak nazwać? Niewątpliwie Joshua uciekał we wszystko co jest zakazane. Teoretycznie jako zawodnik dobrej drużyny powinien namawiać wszystkich do jedzenia sałatek, nie palić i uśmiechać się do zebranych. On był psychiczny, ale nie aż tak. Nie kochał świata, nie chciał ratować biednych zwierzątek i nie przywiązywał się do drzewa. Nie potrafił grać również na żadnym instrumencie. Och, miał jedną pasję. Szalenie lubił kogoś dotykać. Przez te kilka sekund bliskości poznawał cały świat. Wiedział, czy jest zły i czy warto dłużej się nad nim pochylać. Zwykle dotykał osoby, które go zaintrygowały. Wyszedł na Błonia, od razu sięgając po swojego papierosa. Nie miał siły do tego angielskiego jedzenia, a musiał czymś zabić głód. Nie podobała mu się ani ta pogoda ani cała atmosfera w Hogwarcie. Co on tu do diabła robił? Joshua był inny. Owszem miał słabość do drzew, zielska, koloru czerwonego i dobrych imprez, ale nie traktował aż tak przedmiotowo ludzi z Australii. Inni to zupełnie odrębna historia. Zanim zdążył wypuścić dym, zobaczył lewitujący zeszyt pragnący jego śmierci. Złapał go zanim wbił się boleśnie w brzuch. Ach, w końcu jest szukającym ten refleks. Otworzył go niemal natychmiast, czytając głośno czyjeś dzieło na pierwszej stronie. Zaczął gwałtownie iść w stronę, z której rzucono zeszyt. Wtedy poznał ją. Przygryzł wargę, wypowiadając siarczyście przekleństwa. - Widzę, że piszesz podobnie tak jak i grasz, czyli do kajetu i tak, aby Cię nikt nie zauważył. Nie uważasz, że za długo wygrzewasz ławkę rezerwowych? – spytał, wolno wypuszczając dym. Głód wciąż jeszcze ściskał mu żołądek, ale obiecał mu, że dostanie jeszcze dwa papieroski i zamknie się na co najmniej trzy godziny. Schował drugą dłoń do kieszeni, spoglądając na towarzyszkę. Ciekawe, czy pamiętała jego imię. - Och, a może boją się, że dzięki tobie przegrają? Niesamowite, ile kobieta może działać w jednym zespole. W zasadzie to intrygujące, dlaczego nie widziałem cię na żadnym treningu? – zasypywał brunetkę pytaniami. Nie wykazywał szczególnego zainteresowania. Strzepnął popiół z papierosa własnej roboty, a następnie leniwie wręcz przeniósł wzrok na Penelope. - Nie sądzę, abyś miała być tylko ozdobą ławki rezerwowej, chociaż nie powiem, dobra strategia, jest na co popatrzeć.
A Penelopa przeżywała wszystko co się w jej życiu działo. Przeżywała smutki, rozterki, ból, cierpienie, radość, szczęście… Wszystko. Wszystko przeżywała, bo wiedziała, że każda chwila jest tą jedyną, której nie da się powtórzyć. Owszem, gdyby się cofnąć w czasie to dlaczego by nie, ale jednak… Najgorszą rzeczą jakiej mogła się obawiać na ten moment to utrata świadomości. Utrata pamięci. Utrata wspomnień, które wracały do niej każdej nocy, gdy tylko brakowało jej przyjaciół. Tylko tych prawdziwych, tych których nie da się podrobić. Joshua tego nie czuł? Nie potrzebował? A może po prostu bał się, że zaangażuje się w coś, co go będzie przerażać? W sumie gdyby Gaskartch wiedziała dlaczego chłopak był taki, a nie inny do wszystkiego miałaby nieco odmienne podejście. W końcu nie zgrywałaby wielkiej panienki, z zadartym nosem. Była zwyczajnie normalna, z tym wyjątkiem, że… Nie cierpiała gdy ktokolwiek wymawiał jej, że nie umie grać w Quidditcha. Właściwie to o tym wiedziały tylko dwie istotki, ale to nie ma znaczenia. Williams, na pewno do tych osób się nie zaliczył. Wredny Australijczyk… -Piszę tak by nikt mnie nie zauważył? – Zmarszczyła brwi totalnie zaskoczona tą uwagę, w końcu było w niej tyle prawdy co, w lunarnych dobroci. Jednak przecież nie będzie teraz w tak otwarty sposób szydzić z tego co powiedział. Ona wiedziała swoje i ciekawe co by było gdyby wiedział, że rozmawia z kimś bardziej wartościowym niż zwykła laska, która ma gorszy okres i pisze „do kajetu” jak to już powiedział. Smutne jest tylko to, że oceniał ją przez pryzmat raptem kilku zlepek bezsensownych słów. Może gdyby posłuchał „Wherever I…” – byłoby inaczej? Ach! Te marzenia, do których tak ciężko jej wrócić. A raczej ciężko od nowa realizować. -Widocznie za słabo się rozglądasz. Wiesz, ja w czasie treningów z reguły sobie ‘grywam’, może stąd nie zwracasz na mnie uwagi, bo jedyne co dostrzegasz to czubek kolejnego papierosa, co? – Oj tam, oj tam… Tak jej się wyrwało. Wcale nie miała zamiaru tego mówić, no ale bądź co bądź… Przyjechała do Hogwartu z Kanady, nie mogła schować swoich pazurków, i wyzbyć się ciętego języka… W końcu gdyby nie on, to pewnie zginęłaby już w pierwszym dniu w tym cholernym tłumie ludzi, którzy jak masa pędzili ku jednemu. Ku sławie, miłości… Do seksu, do związków, jednak nie Penelopa. Jej to w ogóle w głowie nie siedziało, a przynajmniej jeszcze nie teraz. -Oj, udowodniłeś to ostatnio, że jest na co popatrzeć. Pas bon. Australijczycy nie dość, że w związkach dają dupy to jeszcze na boisku. Strasznie mi przykro, że znów przegraliście. Owiani hańbą wrócicie do Waszego kraju kangurów, w którym będzie wieść spokojnie życie, z dala od gry, do której po prostu nie dorośliście. – Wyszczerzyła wrednie ząbki, po czym spojrzała gdzieś przed siebie, nie skupiała konkretnie wzroku na jakimkolwiek punkcie. Myślami była gdzieś daleko, od dawna nie była w takim stanie, ale ten był nawet dobry. Odprężający. Nawet Joshua nie zepsuje tej chwili, a może będzie przyczyną powstania nowej piosenki? Kto wie, kto wie… Od dawna szanowna Ollie Cyrus nie miała inspiracji do stworzenia czegoś… Czegoś dobrego.
Według Williamsa wrażliwość była toksyczna dla organizmu. Rozmyślało się nad wszystkim, nie mogąc odpuścić sobie przeszłości. Co się wydarzyło, nie da się już zmienić. Wiele ludzi posiadało niesamowitą umiejętność rozpamiętywania wszystkiego i rozmyślania, czy jakby się powiedziało tak a nie inaczej, to czy cokolwiek by się zmieniło. Dla Josha wszystko było jasne. Raz przeżywał coś i rzadko kiedy rozpamiętywał. Po pierwsze, w jego życiu wydarzyło się wiele przykrych chwil. Nakręcał teraźniejszość, chciał naprawić wszystko, co zepsuło mu psychikę. Jego „skaza” przecież zaczęła się w dzieciństwie, jakby nie potrafił sobie odpuścić przeszłości, pewnie teraz byłby zamknięty w Azkabanie za wielokrotne morderstwa. Joshua zdecydowanie uciekał od wszelakiego zaangażowania się. Po co było składać niepisane obietnice, które tak łatwo można było złamać? Nie rzucał słów na wiatr, może i był skończonym dupkiem, ale pamiętał jak sam był małym dzieckiem i przerażał go wielki świat. Wtedy „bliskie” osoby powiedziały zbyt dużo, powodując tym samym, że gdy Joshua podrósł, odciął się od nich i wciąż powtarza, że nie ma rodziny. Niesamowity cud, urodził go świat. - A rzeczy do publikacji drzesz na strzępy i wypierdalasz do tyłu? Notabene atakując niewinnych ludzi? To coś było dobre, nie powinnaś aż tak brutalnie traktować kajetu – odpowiedział grzecznie, bo dopiero później nasza Penelope pokazuje ząbki i wkurzy naszego Joshuę! W każdym razie, Williams zawsze wierzył, że każdy ma jakiś talent. Czy on ograniczał się do uśmiechania się, seksu czy może pisania – to wcale nie było ważne. Najistotniejsze było to, aby zaczął coś z tym robić. Nie można czekać całe życie, żeby spełniły się marzenia. Czasem trzeba mocno je kopnąć, a najczęściej nieźle się napocić, aby w końcu być zadowolonym z efektu końcowego. - Ach, tak to pewnie dlatego, że jak każdy facet gapie się więcej na Twoje cycki niż na miotłę, naprawdę Gaskartch nie udawaj aż tak prymitywnej. – prychnął. Joshua nie palił dlatego, aby wyglądał groźniej. Joshua mało rzeczy mógł jeść, a angielska kuchnia niezbyt polubiła się z jego żołądkiem. Palił więc bo był to idealny sposób na uduszenie dymem głodu. Nie chciał uciekać do eliksirów, z których nie był najlepszy a też nie uśmiechało mu się chodzić od Mistrza Eliksirów i przymilać się o coś. Wszak nie potrafił prosić. - Dają dupy w związkach? Och, złamał Ci ktoś serduszko, maleńka? – spytał sarkastycznie, gasząc papierosa i siadając koło Penelope. Zaśmiał się na jej późniejszą uwagę. To było niesamowite, wszyscy myśleli, że w Australii czas zwalniał i nic więcej się nie liczyło. Kanada doskonale wiedziała, że Australia stanowiła dla nich zagrożeniem. Problem pojawiał się zupełnie inny: ataki Lunarnych zdecydowanie nie wpływały pozytywnie na jakoś gry. - Nie pamiętam, kiedy byłem w Australii i tym bardziej nie pamiętam sielankowego życia. Zwycięstwo w tym wypadku nie jest ważne, liczy się przygoda, wspomnienia, których nam nikt nie ukradnie, nawet mała brunetka z ciętym językiem. – zaśmiał się, ignorując wspaniałą uwagę Penolope o braku dojrzałości. Widać było, że Joshua doprawdy zaczyna rozważać inną propozycję niż grania dla Australii.
Padam na kolana i się kajam. Kajam tak bardzo! Wybacz mi, ale naprawdę… Penelopa jest po prostu taka nie życiowa, wylatuje z transu i wraca do niego nie jak bumerang. Wraca w trans bycia wredną w trybie „ślimakowatym”. Nie, to nie jest moja wina. Wiesz, że miałam ciężki tydzień, a myślenie o ambitnych postach jest absurdalne w stanie krytycznym. Tak, tak bardzo było to żałosne, że nawet nie chciałam próbować. Wiem, wybaczasz mi to! W każdym razie… Tak, Penelopa była aż nazbyt sentymentalna, emocjonalna i co gorsza była straszną płaczką, ale przecież się nie rozpłacze w tym momencie bo wspomnienia są do dupy i więcej łez przywołują niż uśmiechu. Nie sądzisz, że to by było żałosne? Rozpłakać się przy Jezusie… Nie, to by było poniżej pasa, i wyśmiałby ją równie szybko, co pierwsza łza nie spłynęłaby po jej policzku. Zresztą to nie miało znaczenia. Nie teraz. Zdecydowanie nie teraz, zwłaszcza że Williams brnął w bardzo grząski grunt. Uważaj by się czasem nie utopił w tej swojej żmijowatości. -Było puste, wiesz? Takie głupie i żałosne… Posklejanych bezsensownie kilka słów… - Skrzywiła się na samą myśl, że ten tekst mógł być dobry. Nie mógł być! Był wręcz żałosny. Może mówiła to też przez pryzmat muzyki jaką tworzyła do tej pory. Tak, zdecydowanie to była kwestia tego, przecież jakiś czas temu potrafiła pisać dobre kawałki. Potrafiła grać dobrą muzykę, a teraz? Jakieś wielkie gówno, żeby nie powiedzieć smocze łajno, bez żadnego przekazu. Ale w sumie czego się spodziewać po zlepionych słowach układających się w kolejny Disneyowski „hit”? A no właśnie. -Joshua, jakbyś nie zauważył ja nie mam cycków… - Burknęła, ale zaraz potem zaczęła się śmiać. No bo właściwie to on jej pocisnął w inteligentny sposób, nie używając tego co użyła ona, i było to w sumie trochę głupie. Jak można się samemu shejtować? Ach, tak! Można. Zwłaszcza kiedy nie liczy się na to, że jakikolwiek facet będzie patrzył na nią inaczej niż na „nie-kumpele”. Zresztą nie ważne. Ostatnio nic jej nie szło. Ani muzyka ani miłość jej nie wychodziła, ale to nic, kiedyś wszystko się zmieni. Być może Penelopa potrzebowała tylko i wyłącznie jakiegoś bodźca? No bo ja wiem… Inspiracji? I tak, gdyby nie pewien krukon i jego bezczelnego zachowanie to pewnie byłoby inaczej, no ale przecież… Wolał Penelopę jako smutasa, niż pozytywną istotkę, która mogłaby być jego słoneczkiem, ot co! -Nie! Nikt mi nie złamał serca, fuujka, daj spokój. Ja i związek? Nisko bym musiała upaść… Pleciesz trzy po trzy i tyle, o – właśnie, na koniec to mu nawet język pokazała. Nie, nie powinien wchodzić na tematy miłostek dziewczyny, zwłaszcza, że nie były one zbyt absorbującym tematem do jakichkolwiek rozmów. No, taka dziewica z Penelopy. Nawet usta nie rozdziewiczone, oczywiście po za śpiewaniem do mikrofonu, które na pewno kojarzy się w dwojaki sposób. -Ej! Nie jestem mała, jeśli chodziło oczywiście o mnie, ale na pewno chodziło o mnie! Faceci to tacy ignoranci! Zamiast odpuścić, to nie! Oni zawsze dowalą. Co masz do mnie? To że jestem niska?! No właśnie jestem niska… A mała to może być Twoja pała, a nie ja! Weeeź-weeeź! Fuuujka! – Do jakich on myśli ją w ogóle zmuszał? Tak, Penelopa tak miała. Jak się zdenerwowała zaczynała zbyt szybko gadać, dość energicznie wymachując przy tym rękami. Nie. To nie miało żadnego sensu, zwłaszcza, że w tej chwili chłopak po prostu nie powinien obserwować jej w tym stanie, ale sam ja do niego doprowadził, o!
Na szczęście to nie są ambitne posty, więc pełen relaks i luz! Sama tez się kajam, bo trochę mnie tu nie było, ale nie mam też weny. Przepraszam więc i ruszam do pisania! Szkoda, że nie rozpłacze się przy Williamsie. Może obudziłaby w nim jakiekolwiek uczucia, w każdym razie Joshua na pewno nie zapomniałby tego spotkania! Niekoniecznie spędziliby je na wspominkach oraz przytuleniu, pocieszaniu. Chłopak pewnie by ją wyśmiał. Gardził sentymentalizmem. Wszak była to ogromna wada. Jeśli miałby rozbeczeć się po usłyszeniu imienia każdego byłego partnera, to nie starczyłoby ani łez ani czasu na to. Przywiązywanie się do rzeczy było dla Josha głupotą. Co jeśli spłoną albo po prostu się zgubią? Czy człowiek musiał być aż tak zniewolony? Kiedy zrozumie, że najważniejsze wartości to te międzyludzkie? - Jak wiele uważasz takich słów za puste? Przecież one pochodzą z wnętrza Ciebie. Chyba, że uważasz się za pusta laskę, to nie będę długo cię przekonywał... – zaśmiał się. Niekoniecznie chciał zdradzić Penelope, że tak naprawdę nic do niej nie ma. Nieszczególnie ją po pierwsze znał. Co mu niby dawało jej pochodzenie i drużyna? Filip również był z Kanady, tak samo Madison, a mimo wszystko ich przyjaźń kwitnie. W szczególności po zielsku. Wtedy to w ogóle wszystko wydawało się przyjazne i milutkie. Nawet psychopata, który za swoimi plecami trzymał siekierę. Życie na krawędzi lubi coraz więcej osób, dlaczego by więc nie spróbować? Joshua oczywiście niespecjalnie znał się na tych artystycznych sprawach. On wolał roślinki, alkohol i zabawę niż malunki, grywanie na instrumentach. Jednak mogłoby kilka wersów do niego przemówić. Oczywiście niezbyt długo by o tym myślał, ale mimo wszystko liczą się intencje! Czekał, aż Penelope zrozumie jego żart. Miał wrażenie jakby jego obecność, w jakiś dziwny sposób ją stresowała. Jednak trwało to dłużej niż myślał, więc po prostu sięgnął ręką do dekoltu Penelope, odchylając nieznacznie bluzkę. - Już zauważyłem – puścił materiał, kręcąc głową. Podobał mu się śmiech dziewczyny. Wydawała się być taka nieświadoma wszystkiego. Aż odliczał, kiedy spłonie rumieńcem. Chyba nawet przez przypadek mówił to głośno, aż przestał i uśmiechnął się w stronę Penelope. - Podsumowując, jesteś romantyczką, która pisze piosenki i nie wierzy w związki. Niech zgadnę, piszesz jeszcze pamiętnik i czekasz na księcia z bajki? – parsknął śmiechem. Joshua należał do takiego typu ludzi, którzy nie czekali na miłość. Dla niego po pierwsze nie istniały uczucia. Wywalał je do jakieś brudnego śmietnika, aby nigdy w życiu nie chcieć do niego wrócić. Nie kochał, może był kochany. Traktował życie zupełnie inaczej niż reszta ludzi. Wierzył, że to dni są niepowtarzalne, osoby, a nie chciał tracić czasu na zmartwienia i ograniczenia. Misją Jezusa było spełnianie swoich marzeń. Nie uciekał do jakiś humanitarnych pobudek. Nie liczyło się dla niego to, że pewnego dnia to on może potrzebować pomocy. Miał swoje magiczne roślinki i dużo alkoholu. Ani jedno ani drugie nie skończy się prędko. - Och, och, Kanadyjskie oburzenie, och, och, jaka ty zła i niedobra, opanuj się, bo wyglądasz jak szczekający mały piesek. – fuknął, opierając się o ławkę. Zaczął się zastanawiać, czego ich uczą w tej Kanadzie. Czy sformułowanie „mała” było obraźliwe? Zaraz jednak wybuchł śmiechem i nie mógł się opanować. Naprawdę, czego ich uczą na tym zadupiu? - Wiem, że chciałabyś zobaczyć, ale na to trzeba się postarać, poza tym pogoda niekoniecznie sprzyja to lataniu nago, ale wiesz, za ławką jest krzaczek, zmieścimy się obydwoje! – był ciekaw jak to odbierze Penelope. Uzna to za poważną propozycje czy jednak za żart?
Problem z Penelopą polega na tym, że ciężko jest się przerzuć na nią w momencie gdy na jednej postaci niemal się tnę, a na drugiej… Musze udawać istne niewiniątko. Nie sadzisz, że ją właśnie w tym momencie gorszysz? Ach biedne dziewczę! Ona przecież jest uosobieniem niewinności i cnót wszelakich. Nadrabia za Jezusa i za samą siebie, oraz jeszcze parę uczniaków z Hogu. Nie, skąd! Pocieszanie… To jest nieco żałosne, zwłaszcza, że Gaskartch doświadczyła w swoim życiu czegoś brutalnego i nie chciała w żaden sposób do tego wracać. Nie chciała ani o tym rozmawiać, ani do tego być pocieszana. To mogło by być jeszcze bardziej żałosne niż cokolwiek innego, a on naprawdę by ją wyśmiał i co by wtedy było? Obciach na całą szkołę. Ale z każdą chwilą rozumiała dlaczego Kanada i Australią mają kosę. Jakby nie patrzeć… Naprawdę nie do końca nadawali na tych samych falach… Chociaż. Jezus był nawet całkiem uroczy, w tej swojej gburowatości – i tak, tak go odbierała Penelopa. -Nie zrozumiałeś. – Burknęła oburzona. W tekstach, które pisała… I to co napisała zanim rzuciła w niego zeszytem, cóż. To po prostu było nijakie. Zwyczajne. Puste i bez znaczenia. Nie, owszem. Zdarzało jej się napisać niezły kawałek ,zwłaszcza jeśli nie chodziło o coś pokroju, bo ja wiem? „Push me, push, fuck me, fuck me.” – owszem, może ten kawałek z zeszytu nie brzmiał aż tak dobitnie jak to co napisałam teraz, ale bynajmniej nie należał do najlepszych układanek ze słów, które tliły się w jej głowie. Powinna się nieco bardziej skupić na tym co jej grało w duszy, a w duszy grało jej nazwisko pewnego krukona. To też jest nieco żałosne. Nie powinna tak szybko się przywiązywać. -Chodzi o to, że… Piosenka musi mieć to coś. Autor musi ją czuć. Musi wiedzieć, że to jest to. Musi to po prostu czuć. Ta piosenka ma się palić wewnątrz twórcy. Nie może być tak, że autor stworzy ją pod publiczkę, jak jakieś nędzne kawałki pokroju „i wanna fuck you baby” – to żałosne. Muzyka musi mieć to coś. Tekst musi mieć to coś. Wszystko musi być spójne… - Dobra, Penelopa nie była dobrym rozmówcom pod kątem wszelkiego tłumaczenia czym dla niej jest muzyka, ale to może kwestia tego, że po prostu… Brnęła w chore teksty, z jej życia, z obserwacji. Tak, było takie prawdopodobieństwo. W końcu jakby nie patrzeć – na ten moment, nie napisała żadnego kawałka od przeszło, bo ja wiem? Sześciu miesięcy. No i stało się! Jak on mógł! Jak śmiał! Biedna Penelopka, taka nieśmiała, niewinna i w ogóle… Takie uosobienie niewinności, a on tak bezczelnie odchylił jej bluzkę, i w porządku – nie gapił się na jej cycki jak oszalały, ale mógł być bardziej dyskretny i nie oznajmiać tak otwarcie, że ma ją za płaską. To zabolało! -I nie! Nie czekam na księcia z bajki, nie pójdę z Tobą w żadne krzaczki! O, weeeź! Bezczelny Australijczyk! – Jej słodki głosik, stał się teraz nieprzyjemny, bo im była bardziej zdenerwowana to wchodziła na wyższe tony i brzmiała jak piszczałka, której nie da się zatrzymać, ale na szczęście tylko i wyłącznie wtedy gdy krzyczała. Zazwyczaj była rozkoszna i urocza. No, ale to wszystko wina Jezusa. On taki niedobry. -A teraz, przepraszam, ale… Idę! Nie będę siedzieć z kolesiem, który ma w głowie… Tylko… Tylko i wyłącznie seks i zepsucie! O! – Och, tak… Penelopa to uosobienie cnót wszelakich, wspominałam o tym? No właśnie. Biedactwo się poczuło zgorszone, i wstało z ławeczki tak samo szybko jak na niej siadło kilka minut temu. Spojrzała na Williamsa zirytowana i nawet nie czekając ani chwili dłużej, po prostu się obróciła na pięcie i ruszyła w stronę Hogwartu, nie zabrakło oczywiście potknięcia się o własne nogi. Taka żałosna, że aż słodka…
Zadanie od Farida było nieznośne. Wszystko była w stanie poświęcić, ale nie coś takiego. Zabawa w nagabywanie miała to do siebie, że Szafir nie wiedziała kiedy przestać. Z rozkoszą mogła wejść w czyjś umysł i nie myśleć o konsekwencjach, wszak te były zbędne. Sparks to lubiła. Wracać do przykrych momentów, gdzie dana jednostka przejawiała się strachem i wołaniem o pomoc. I ta mogła nadejść, o ile ktoś zasłuży. Kajanie i płacz nie pomoże… Ale dobrze. Z Lesley postąpi inaczej. Nie będzie się pastwić nad uroczą ślizgoneczką, bo ta jest przecież metamorfomagiem, a Farid chce mieć ją żywą. Ukryte cele, ukryte pragnienia. Jak dobrze, jak dobrze, że powoli zbliżamy się finału, bez względu na cenę. Łatwym celem zatem była Williard, ale nie dlatego, że należała do domu węża, a dlatego, że zapewne miała potencjał. Metamorfomagia była dość specyficzną sztuką, podobnie jak legilimencja, którą władała Sapphire i czy spotkanie dwóch tak magnetycznych osób nie będzie psychodelą, która doprowadzi ich do… Właściwie to dokąd mogła ich doprowadzić ta cała gra słów, spojrzeń, uwag… Gdzie mogły obie zajść? Zapewne daleko, o ile Willard poda Sparks dłoń, o ile Sparks zechce poprowadzić Williard, o ile Williard będzie uległą dziewczynką względem Sparks. Dwa nazwiska, które wyryją się na kartach historii tej szkoły. Będę owiane tajemnicą w murach zamku, a może i nawet sam Farid gdy kiedyś zdechnie będzie je jęczał, w najgorszych sennych majakach. Czekała, bo musiała. Czekała, bo wiedziała, że przyjdzie. Czekała, bo to było jej celem. Kręciła głową, przeskakując z nogi na nogę. Najchętniej znalazłaby się teraz jak najdalej od Londynu. Na kilka chwil. Minut. Najchętniej znalazłaby się w jego ramionach, ale co się właściwie z nim działo? Nie miała pojęcia. Tyle czasu minęło od ostatnich pocałunków, i czy kiedykolwiek dojdzie do następnych? Owszem, przecież obcowali ze sobą przeszło dwa lata i pomimo licznych ucieczek, zawsze do siebie wracali. Tak będzie i teraz, gdy na szale przedłożą ostatni promyk nadziei, że znów będą razem, spragnieni swych oddechów, spojrzeń i obecności. Jednak teraz najważniejsza była Lesley. To na nią czekała. To ją chciała zobaczyć. To z nią chciała rozmawiać. Nikt inny nie miał prawa się tu zjawić. To popołudnie. Ten wieczór. Cokolwiek to było. Na raz. Na dwa. Na trzy. Zjaw się tu, bo przysięgam, że sama po Ciebie pójdę, a jeśli to się stanie to nie będę miła. Nienawidzę czekać.
Lesley zdziwiła się niezmiernie, otrzymawszy pierwszy list od Sapphire, a z każdym kolejnym czuła się jak napastowana przez jakiegoś dziwaka. Sam fakt, że ten cały "Szafir" znał ją z pamiętnej imprezy, o której ona wolałaby już chyba zapomnieć, nie był jeszcze niczym niespodziewanym. Tak naprawdę pół szkoły kojarzyło ją właśnie z tamtego wybryku, więc wiadomym było, że prędzej czy później ktoś go przywoła w taki albo inny sposób. I o ile inne pół-anonimowe listy rzeczywiście się pojawiały, o tyle ten tutaj zawierał w sobie mocno wyczuwalne złe zamiary, nawet jeśli w kolejnych Leska widywała szczere zapewnienia, że ich autorka jest bardzo cnotliwa i wcale nie chce jej zrobić czegoś złego. Fakt, że proponowała wspólne picie, dokładnie i bezsprzecznie wskazywał na kłamstwo. Niemniej Willard zgodziła się przyjść w wyznaczone miejsce, nawet nie dlatego że chciała doprowadzić się do stanu bezużyteczności z nieznajomą, a dlatego, że była ciekawa o co naprawdę chodzi. I o wiele lepiej było to załatwić teraz, zaraz, niż czekać nie wiadomo na co, aby potem przekonać się, że rzeczywiście - zabranie się za sprawę od razu byłoby o wiele przyjemniejszym rozwiązaniem. W ten sposób wyszła z ciepłego, przytulnego Hogwartu, ubrana tylko trochę cieplej niż zazwyczaj. Przecież nie będzie się słuchała jakiegoś stalkera w kwestiach zdrowotnych, nie? Tak czy siak, dała się zaciągnąć na spotkanie, więc pewnie dała już wystarczającą oznakę własnej słabości, przez co utwierdziła Sparks w przekonaniu, że ta cała Lesley Willard jest doprawdy łatwym celem. Och, gdyby jej to ktoś powiedział, posypałyby się iskry! Jak w ogóle można twierdzić, że jedna z najbardziej apodyktycznych dziewczyn w okolicy jest łatwym celem? Burzę czarnych włosów dostrzegła już z daleka. Zakładając, że nikt inny nie był na tyle bezmyślny aby teraz w samotności i chłodzie czekać na jakiegoś znajomego, Em stwierdziła, że to właśnie musi być ten Szafir. Westchnęła cicho, chowając ręce w kieszeniach i podchodząc szybko do Krukonki. Przyjrzała się jej dokładnie, zanim postanowiła cokolwiek powiedzieć. - No to? - mruknęła, akcentując fakt, że nie do końca widzi jej się to spotkanie. Powodów było wiele, ale komu by się teraz chciało o nich wszystkich pisać?
Och, zaufajcie mi, że gdyby nie fakt, że musiała to nie tkwiłaby tutaj, bo – miała ochotę. Bynajmniej, nie miała, marnowała tylko czas, kiedy mogła przeanalizować jeszcze raz całą sytuację i zadać sobie jedno, być może najważniejsze pytanie… Czy warto? Nie umiała znaleźć na to odpowiedzi, mimo, że to nie było aż tak skomplikowane. Szafir po prostu słynęła z tworzenia sztucznych problemów, i nieumiejętności rozwiązywania ich. Tak, była w tym mistrzynią, dlatego fakt, że pewnie została odebrana jako nawiedzona wariatka był dla niej niemal jak komplement. Wszak – wszystko dla uroczego Faridka, który ma życzenia dość… Specyficzne, a realizacja ich mogła nieco zaburzyć cały plan działania krukonki, bo wszak nie miała zamiaru skupiać się tylko albo i aż na Lesley. Jej celem była Mathilde i Romeo, a co za tym szło – Willard była jedynie dodatkiem oraz w jakimś stopniu nagrodą dla Sherazi’ego. Dla samej Sparks? No cóż, jedynie respekt budziła metamorfomagia, bo nawet z tej zasłyszanej imprezy niewiele wyniosła. Uciekła wtedy z Jackiem, czy z kimś innym – nie miało to znaczenia, ale śledztwo nie trwało zbyt długo. Odnalezienie Williard było niczym magiczne pstryknięcie palcami i pojawiła się jak Dżin ze złotej lampy, tyle że ze Sparks zamienią się rolami, i to właśnie Szafir spełni dzisiaj trzy życzenia uroczej ślizgoneczki. -Przepraszam za te dziwne listy, ale dopadła mnie cholerna nuda w zamku, a ostatnio chyba wszystkim dostarczyłaś niezłej rozrywki. – Uśmiechnęła się najbardziej uroczo, jak tylko była w stanie z siebie to wykrzesać, wszak rzadko kiedy zdobywała się na jakikolwiek uśmiech. Naprawdę trzeba było docenić tę iście drobną personę, która nie potrafiła sama z siebie wydobyć zbyt wiele uprzejmości, ale w porządku. Dziś przecież może poudawać. Może być miła. Może być super miła. Nagroda jest tego warta. -W każdym razie, Sapphire jestem, a Ty jak widzę skusiłaś się na nieco procentów. Rozczaruję Cię. Musimy być iście grzeczne, ponoć kontrole w zamku są wzmocnione, a dlaczego? No cóż… Nie mam pojęcia… - Wzruszyła teatralnie ramionami, a po chwili rozsiadła się wygodniej na ławeczce ignorując kompletnie patrzenie w oczy Lesley. Wiedziała co wtedy mogło się wydarzyć, a kwestie penetracji umysłu dziewczyny była tak nęcąca, że z trudem Sparks się powstrzymywała, ale trzeba było, prawda? Chociaż… Farid nie mówił, że Szafir nie może używać pięknej sztuki jaką jest legilimencja… Och, snujcie domysły narody jeszcze przez kilka chwil, zaraz zagadka z pewnością sama się rozwiąże…
Wyimaginowane problemy to coś, z czym Lesley nigdy by sobie nie poradziła. Nie żeby je samodzielnie tworzyła, bo to przecież idiotyczne, ale gdyby jednak doszło do tego typu konfrontacji, to padłaby przy pierwszej wymianie ciosów. Lubiła widzieć konkrety, wiedzieć co się dzieje, kierować obrotem wydarzeń według własnego widzimisię i jakoś nigdy nie przyjmowała do siebie wizji typu "nie, Lesley, ty tu wcale nie rządzisz". Tak naprawdę to teraz można powiedzieć, że właśnie wpakowała się w taką sytuację, gdzie to nie ona pociąga za sznurki, ale - łatwo się domyślić - że myślała zupełnie inaczej. Spodobała się Szafirowi, ta ma coś nie do końca okej z głową, chciała się pewnie napatrzeć, dobrze, niech będzie. Tylko niech szybko się zaspokoi, bo Willardównie wcale nie widziało się długo tkwić w obecnej sytuacji. Gdyby wiedziała, że chodzi tu o przeciąganie na ciemną stronę mocy, o podprogowe namawianie do objęcia strony Lunarnych w konflikcie mającym właśnie miejsce w Hogwarcie... Cóż, przyszłaby tu z o wiele większym entuzjazmem, bo nawet jeśli złą do szpiku kości nie była, to nie była też tą dobrą. Kto wie, jakie reakcje podrzuci jej umysł, kiedy zostanie poddany tej swoistej indoktrynacji? Póki co, nie możemy tego stwierdzić, bowiem - moim skromnym zdaniem - Sparks bawiła się w zbyt skomplikowane podchody. Ale niech jej będzie. Niech bawi się ze swoją niczego nie świadomą ofiarą. Która wcale nie była żadną ofiarą. - To się dzieje kiedy mnie dopada cholerna nuda - odparła dosyć pospolitym, niezabarwionym tonem. Widać było, że nie doceniła tego megauroczego uśmiechu, bo jej wzrok zrobił się jeszcze bardziej neutralny niż dotychczas. - Taa, Lesley, ale przecież dobrze to wiesz - powiedziała - Czekaj, co? Kontrole w Hogu, wzmocnione? - tu roześmiała się głośno, całkiem szczerze zresztą. Taka specjalistka w dziedzinie łamania zasad związanych z alkoholem nie mogła w żaden sposób uwierzyć, że ktokolwiek mógł wzmocnić kontrole. Przecież uczniowie już dawno podnieśliby bunt podobny do tego, jaki widać było w Polsce kiedy rząd chciał wprowadzać ACTA. O, ale czarodzieje przecież o tym praktycznie nie wiedzą... ups? - I co, będziemy tak siedzieć? Ech, myślałam że masz na to spotkanie jakiś konkretny pomysł - grymas na twarzy, rozglądanie się dookoła, tyle znaków pokazujących, że Lesley chce już sobie iść!
Och, gdyby Szafir miała dar wchodzenie do czyjegoś umysłu. Gdyby mogła… Gdyby chciała. Zaraz, to nowe odkrycie, przecież była legilimentą, a zabawa ze ślizgonką, była po prostu nudna. Jednak Sherazi jej pan, wolę pana trzeba spełniać. Znużenie tym spotkaniem dawało o sobie znać. Znużenie tym zadaniem również. Wszystko było nużące. Nie lubiła gry w podchody, chyba że w grę wchodziła Arienne Levittoux. To była jedyna dziewczyna w szkole warta uwagi i przede wszystkim tego by skończyć z nią w łóżku, ewentualnie tym żeby przez samo patrzenie się podniecać. Miała ogień. Miała niewyparzony dziób i charakterek, a te Sparks kochała najbardziej, dlatego też spotkanie, które zafundował jej Farid było w pewnym momencie… Ciężkie, a czas? Czas się fenomenalnie dłużył. Ale dość. Dość tego. Sapphire nie lubiła czekać i wolała dostać wszystko "na już", czego Jack Reyes był najlepszym przykładem. Chora relacja, ale jakże ambitnie pociągająca kolejne sytuacje. Szafir pociągała za sznureczki lalek w swoim podróżnym teatrzyku. Dziewczę wstało gwałtownie z ławki i niewiele czekając wyciągnęła różdżkę z płaszcza, którą wycelowała w Lesley. Uśmiechnęła się jeszcze na koniec sardonicznie, wiedząc, że to co się za chwile stanie będzie iście fenomenalnym pokazem, wszak penetracja czyjegoś umysłu, była doprawdy uroczą zabawą. -Jestem znużona, a czas płynie… Nie mamy go zbyt wiele… Legilimens – wypowiedziała inkantacje i jak dobrze, że Willard nie miała szansy na obronę, a Sapphire mogła bez problemu wejść z butami do jej wspomnień, które były doprawdy… Śmieszne. Kurwa mać. Ta pieprzona ślizgonka... Gdy tylko Szafir ją zobaczyła zrozumiała, że wybór Farida był albo przypadkowy, albo po prostu wiedział kogo Sparks z rozkoszą chciałaby unikać. To nie kwestia, że miała coś z głową. Elsa sięgnęła nie po te zabawki co powinna, ale dobrze, wszak Lesley nie miała kompletnie pojęcia o tym, że dziewczyny się znały, a kwestia wyczyszczenia pamięci? Już Farid o to zadba, gdyby ta jakże zła istotka spróbowałaby go oszukać. A może nawet śmierć? Czas pokaże. Gdy Sparks raz po raz penetrowała umysł Willard nie mogła wyjść z podziwu, że te wszystkie wspomnienia opierają się o rodzinę, szkołę i o opinię lesbijki, która przyniosła jej wielu znajomych. W porządku. To jej zabawki. Niech się nimi bawi. Rose Casta. Tą znam. Dość dobrze. Czy wspomnienie jest dla Ciebie wyraźne? Mam nadzieję, że tak, wszak musisz poczuć, że wszystko na czym Ci zależy, w każdej chwili może rozpieprzyć się w drobny mak. Nie interesuje mnie, że będziesz mi rzucać kłody pod nogi. Wszak wiem co robić, byś tańczyła jak Ci zagram. Uśmiechnę się uroczo, patrząc na tek seksualny pokaz, który zaserwowałyście sobie we wakacje. Urocze. Doprawdy urocze. -Byłoby przykro gdyby tej gryffonce coś się stało, prawda? – Sapphire nie miała jednak zamiaru krzywdzić nikogo. Nie przynajmniej tak jak Lesley mogło się wydawać, to była zabawa nie przeznaczona dla niej, wszak oprawcą jedynym i możliwym mógł być Farid. Szafir chciała tylko pokazać ile przez głupotę można stracić, a było tego naprawdę wiele. -Wiem, że to dla Ciebie zbyt szybko, ale nie ma czasu do stracenia… Ludzie, którzy mi odmawiali zakończyli już swoją krótką egzystencje… - Uśmiechnęła się rozkosznie, a po chwili jedyne czego oczekiwała to posłuszeństwa. Nie lubiła sprzeciwu, co oczywiście sama bliźniaczka Chiles mogła potwierdzić, bo z tym nie będzie miała zbyt wielu kłopotów. -Zobaczysz, że walka o tych, na których Ci zależy będzie opłacalna, ktoś widzi w Tobie fenomenalny potencjał… Nie będziemy tracić czasu, prawda? Powinnyśmy... Udać się do Hogsmeade, tam jest ten, który chce Cię poznać. – Na koniec wolną ręką potarła policzek ślizgonki, a po chwili już ich nie było. Nie było po nich śladu. Tak będzie lepiej… Farid nie może przecież czekać w nieskończoność.
Sama nie bardzo wiedziała, dlaczego zaproponowała na spotkanie akurat to, przyznasz, że dość dziwaczne, miejsce, ale to nie grało praktycznie żadnej roli. W końcu pogoda była całkiem w porządku, widok naprawdę ujmujący, a kamienna ławka zaskakująco wygodna. Drayton rozsiadła się więc na niej, wpatrując w bliżej nieokreślony punkt i poprawiając modny kapelusz na głowie. W scenerii brakowało jeszcze tylko jednego, zasadniczego elementu – Zoe. Stęskniła się za nią. Prawdziwie i bardzo. Bo z całą tą swoją manią na zachowywanie dystansu do ludzi, próbami nieprzywiązywania się i beztroskiego, niemalże olewatorskiego podejścia do relacji międzyludzkich, Neva wręcz musiała przyznać, że jakimś cudem uwikłała się w przyjaźń, taką mocną i szczerą, której nie sposób przeoczyć czy udać, że nie istnieje. I jasne, w zamku było jeszcze kilka osób, które były jej bliskie, ale żadna nie mogła równać się z Zetką, którą brunetka traktowała niemalże jak członka rodziny. I to takiego dobrego członka, którego się lubi i nie ma ochoty udusić. Od początku edukacji w Hogwarcie trzymały się razem, z miejsca podpasowały sobie charakterami i spojrzeniami na świat. I ten stan rzeczy trwał do dziś, choć wiele wydarzeń i naturalnych zawirowań zakłócało ich kontakt. Nie widziały się naprawdę długo i dla niektórych mogłoby to być całkiem stresujące, nawet krępujące, ale jedyne, co odczuwała Neva, to ciekawość i jakiś podejrzanie błogi spokój. Po prostu siedziała sobie tak nieruchomo, czekając na tego złośliwego chudzielca i rozmyślając, czy powinna mówić jej o tych wszystkich nieprzyjemnościach, które niedawno ją spotkały. Momentami miała wrażenie, że sterują nią dwa głosy, wiecznie skłócone i postawione do siebie w opozycji. Strasznie męczące było słuchanie ich wywodów i najchętniej po prostu by zwiała, ale z własnego umysłu raczej ciężko się ewakuować. Prosiła Champion w listach, by nie znikała. Pisała, że jej potrzebuje. Zoe na pewno zażąda teraz jakichś wyjaśnień. I niby co jej miała wtedy powiedzieć? Oh, Z, szmat czasu! Co u mnie? Czuję, że zaczynam wariować, albo wariuję już od dawna, a tak to po staremu. Krótko i na temat. Ale to nie było to. A może by tak.. no jakoś leci, moja psychika się sypie, ładna pogoda, co? Nie, nie, nie. Kompletnie bez sensu. Ta, najlepiej zwal to na nią z góry. Sama siebie nie ogarniasz, a oczekujesz, że ktoś zrobi to za Ciebie! – oburzył się głos, ten zdecydowanie rozsądniejszy. Neva zmrużyła oczy, nie mogąc odmówić mu słuszności tego stwierdzenia, ale i nie potrafiąc ukryć irytacji. Nie lubiła głosu rozsądku, wiedział zbyt dużo, jego świadomość była przerażająco wielka, a to rodziło jej strach. Musiała ten głos hamować, by przypadkiem nie pozwolić, by podsunął jej prawdziwy obraz tego, co się z nią ostatnio działo. Bowiem rozsądek doskonale wiedział, że obudziły się w niej pewne skłonności ku chorobie, jaka dręczyła jej matkę od czasu porodu, a kto wie, może i wcześniej. Ale Neva była uparta i zwyczajnie nie dopuszczała do siebie pewnych myśli i rozwiązań. Tak było łatwiej, mniej boleśnie. No, przynajmniej tak twierdziła. A czy trzeba mówić cokolwiek? Przecież wszystko jest dobrze. Każdy ma wzloty i upadki, nic takiego się nie dzieje, nie panikujmy. - zjawiła się konkurencja rozsądku, która była dla Drayton zdecydowanie milsza i bardziej przekonująca. Tak, należy pójść za tym głosem. Istniały większe problemy, niż jakieś tam wewnętrzne niepokoje i dziwactwa. Zresztą, Z coś nabroiła i już dawno miały to obgadać. Należało skupić się na tym. Tak robią dobre przyjaciółki, prawda? Koncentrują się na sprawach tej drugiej osoby. Ślizgonka poruszyła się niespokojnie, zaczynając niecierpliwić nieobecnością Zosi. Lepiej, żeby już tu przyszła, nim brunetka pocznie znowu za dużo analizować. To zajęcie nigdy nie jest zbyt właściwe dla człowieka, który ma nad czym myśleć.
To trochę śmieszne, że dwie dziewczyny o tak podobnym poglądzie na relacje międzyludzkie tak bardzo się do siebie przywiązały. Jedna i druga nie wikłała się z nikim w żadne przyjaźnie do końca życia, ale jakoś tak wyszło, ze zawarły ze sobą niepisany pakt. Jak tylko Zoe pojawiła się w Hogwarcie po tym jak wylano ją z Beauxbatons w szybkim rozrachunku oceniła swoje nowe, przyszłe ofiary, a Nevę wzięła na celownik w postaci spoko ziomka. Zaraz potem jeszcze do jej grona dołączyły SMS i Skyla, z którymi przez moment terroryzowała Hogwart. No właśnie, co się stało z tym małym gitowcem Zosią, która próbowała przekupić nauczyciela cyckami, a facetowi z którym się spotykała przywaliła tłuczkiem w głowę? Tu pies był pogrzebany. Kiedy tylko usłyszała pierwsze 'kocham' spanikowała, przespała się z jego wrogiem i wyjechała do Francji pod pretekstem opieki nad chorą mamą. Co prawda mama po dwóch tygodniach już doszła do siebie, a chorej na Vomile kobiecie, Champion przynosiła sucharki i inne lekkostrawne jedzenie żeby doszła do siebie. Potem wymyślała milion różnych pretekstów byleby tylko grzać dupę w Cannes, a jak najbardziej opóźnić swój powrót do Hogwartu. Po dwóch miesiącach jednak z powrotem trafiła w ponure mury zamku, namiętnie unikając każdej znajomej twarzy. Wiedziała, że to cholernie złe, głupie i podłe z jej strony, ignorować tak w nieskonczoność swoich przyjaciół, więc kiedy dostała list od Nevy z głębokim westchnięciem przemogła się żeby wreszcie spotkać tą swoją ukochaną mordkę. Drayton miała problemy? W takim razie długo jeszcze tutaj sobie posiedzą, bo będą mogły na zmianę się licytować która ma gorzej. Prawdopodobnie nie była to Zoe. Ona najczęściej wyolbrzymiała swoje problemy, dramatyzując jakby grała w jakimś kiepskim filmie, w którym to aktorka rzuca się jak nawiedzona po scenie, próbując zwrócić na siebie uwagę. Nie. Ślizgonka nie musiała tego robić. Już i ta za duża uwaga była skupiona na jej osobie po tym co nawyczyniała i to ją bardzo gryzło. Bo powód jej ześwirowania został w Hogwarcie i nie zanosiło się na to żeby miał kiedykolwiek wrócić. Chyba, ze na wakacje, bo gdzieś podświadomie złośliwy głosik mówił jej, ze ten jej cały powód nawet po ukończeniu tutaj nauki zostanie chociażby po to żeby wypożyczać dzieciakom książki w bibliotece. Pokręciła ze złością głową i przyspieszyła kroku. Już była spóźniona. Jak zwykle. Ziemia była trochę błotnista, a ona na nogach miała białe trampki przed kostkę, jednak nie zważając na to zaczęła biec, taka z niej bohatera była! W końcu na horyzoncie zamajaczyła jej na ławeczce wątła postać brunetki, którą już z tej odległości umiała rozpoznać. - Drayton! - wrzasnęła zadyszana radosnym tonem. Na jej policzkach pojawiły się wypieki, ale chłodny wiatr skutecznie ją orzeźwiał. Serce biło jej jak szalone i nei wiedziała czy to dlatego, że cieszy się na widok przyjaciółki, czy jest zadyszana, czy po prostu ma jej tyle do opowiedzenia. - Ja pierdole, dopiero teraz czuję jak bardzo się za Tobą stęskniłam! Musisz powiedzieć co u Ciebie. Przepraszam, że tak zjebałam, jestem beznadziejną przyjaciółką, zniknęłam tak bez słowa, ale kurde, totalnie już nie wiedziałam co robić z tym wszystkim, a przysięgam Ci jakbym została jeszcze kilka dni dłużej to albo Hogwart ległby w gruzach, albo ja zastanawiałabym się czyje dziecko w sobie noszę - parsknęła śmiechem, robiąc krzywą minę i przytuliła się zaraz do Nevy, ściskając ją mocno. Mimo wątłej postury Zosia miała w sobie sporo siły, więc w ciszy możemy współczuć drugiej brunetce.
Pojawiła się tak, jak zwykle. Jak gwałtowna burza, taka, która rzuca błyskami bez wcześniejszej zapowiedzi choćby najmniejszego grzmotu. W sumie to nie wiem, czy to możliwe, ale to nieistotne. Zoe wkroczyła do tej pięknej scenerii z impetem w taki sposób, jaki Neva doskonale zapamiętała. I och, jak świetnie było ją zobaczyć, usłyszeć ten głos! - Champion! – odwrzasnęła brunetka i ruszyła naprędce ku przyjaciółce, już zaraz lądując w jej mocnych objęciach. Draytonowe żebra zdecydowanie poczuły siłę tego uścisku i biedne zostały z lekka przygniecione, ale ich właścicielka zdawała się nawet tego nie odczuwać. Obecna chwila dała jej taką dawkę szczęścia, że żaden ból nie miał przy tym szans. - Bez kitu, ja za Tobą też. – odpowiedziała szczerze, nachylając się odrobinę, by położyć podbródek na ramieniu niższej dziewczyny. Pozwoliła, by to wylewne powitanie potrwało jeszcze kilkadziesiąt sekund, a może i parę minut, po czym ostrożnie odsunęła się od niepozornej Zosi-siłacza, zaglądając w jej oczy, jakby chciała zbadać, czy wszystko w porządku. Pobieżne oględziny nie dały jej sprecyzowanej diagnozy. Zauważyła, że Champion nieco wychudła, o czym oczywiście zaraz ją z wyrzutem powiadomiła, chociaż ironicznie sama mogłaby robić za siostrę bliźniaczkę gałązki. - Daj spokój, rozumiem. Też przepraszam, mogłam się wcześniej odezwać. Ale jebać, to teraz nieważne. Mamy sobie wiele do powiedzenia, chodź! Pociągnęła towarzyszkę za nadgarstek w kierunku ławeczki i usiadła, zmuszając dziewczynę do tego samego. Usadowiła się wygodnie, siadając po turecku naprzeciwko Champion i spojrzała jej ponownie w oczy. - Co się stało? Mocno nabroiłaś? Uniosła pytająco brew. Gdyby była typową przyjaciółką pewnie byłoby jej przykro, że nie wiedziała wcześniej o rozterkach Z i, co za tym idzie, nie była w stanie jej pomóc, ale ustaliłyśmy już, że ta relacja nieco odbiegała od normy. Neva była przekonana, że Z jakoś uporała się ze swoimi demonami, skoro wróciła do Hogwartu. A jeśli nie, cóż, we dwie na pewno coś wymyślą! - Co, jak co, ale dzieci to ostatnio hot temat. – dodała, wywracając teatralnie oczyma. Chyba każdy z mieszkańców zamku miał w pamięci słynną dramę z dzieckiem tej rudowłosej Watson. Ale nagonka na tę kwestię chyba dobiegła już końca, ludzie zajmowali się nowymi plotkami. Każda sensacja z czasem wygasa i przedawnia się, ustępując miejsca nowej. Tak to już było urządzone. Niemniej jednak Neva nie zamierzała rozmawiać z wytęsknioną kompanką o mechanizmach rządzących tym światem. Liczyły się tylko one i ich sprawy, później będą mogły ewentualnie zająć się otoczeniem. Musisz powiedzieć co u Ciebie. - U mnie.. Pustka. Co miała teraz odpowiedzieć? Nie wiedziała od czego zacząć, jak wszystko podsumować i czy w ogóle wspominać o czymkolwiek innym, co nie tyczyło się zwykłej codzienności uczennicy Hogwartu. Nie chciała ześlizgiwać się z tematu Zoe na nią samą i jej problemy. Ale z drugiej strony.. Coś w niej pękło. -… dziwnie. Nie wiem sama w sumie. Ale po kolei. Najpierw Ty. Zadecydowała w końcu, uśmiechając się zachęcająco. Zetka miała teraz pełne pole do popisu. Mogła dramatyzować, wyolbrzymiać, co tylko chciała. Neva była szczerze zaineresowana i po prostu potrzebowała pewnych odpowiedzi. W obecności Z czuła się tak swobodnie, dobrze i w jakiś sposób bezpiecznie. Ostatnimi czasy opiekę takich pozytywnych emocji zapewniał jej tylko Josh. - Cholera, serio tęskniłam.
Wyszedł i Zieliński na powietrze. Jak inni cieszyć się lepszą pogodą. Bez chmur na niebie i deszczy, co to ostatnio niemal każdego dnia nad zamkiem przechodziły. Odpocząć od zamkowych murów chciał. Na błoniach wydawało mu się, że zbyt wiele osób będzie dlatego na most się wybrał. Wiszący. Do punktu widokowego nie dotarł. Na ławce co wcześniej była usiadł i twarz wystawił w stronę słońca. Oczy przymknął i pozwalał promieniom, aby zalały go całego. Na kolejne zadanie ze Sfinksa czekał, aby nie myśleć o niczym nieprzyjemnym i skupić się na czymś. Wolał, aby tym razem o eliksiry chodziło. Zdecydowanie lepsze by to było niż rysowanie map nieba. Dla Zielińskiego. Nie dla wszystkich na pewno. Jednak o sobie myślał. Jak każdy miał ambicję, aby wypaść jak najlepiej. Pokazać się z jak najlepszej strony. Nie znów jako przegrany. Bo tak się czuł coraz częściej Zieliński. Nieprzyjemne to uczucie było. Zbyt wiele z tym zrobić nie mógł. Nie zmieni swojego myślenia od pstryknięcia palcami. Tak proste to niestety nie było. Wyciągnął nogi przed siebie. Liczył na to, że inni teraz będą na niego uważać. Oczy miał zamknięte, więc świata obserwować nie mógł. Jak przyjdzie co do czego to nie on jak długi wyłoży się na moście.