Idąc wybrzeżem można dotrzeć do opustoszałego fragmentu wyspy. Stosunkowo rośnie tu niewiele drzew, a piaszczysta plaża zamienia się w kamienistą. To właśnie tutaj znajduje się stara, wysoka na około cztery piętra latarnia morska. Zwykle stoi zupełnie pusta, jedynie wieczorami można się tu natknąć na starego latarnika, tutejszego samotnika. Pokonując małe drzwi prowadzące do jej wnętrza, trafia się do pomieszczenia z wysoką spiralą schodów. Ponieważ stopnie są niewielkie, strome, a co gorsza kiepsko oświetlone, należy uważnie się po nich wspinać. Na ich szczycie jest okrągłe pomieszczenie, gdzie latarnik nieraz zostawia różne swoje przedmioty. Roztacza się jednak stamtąd wspaniały widok na sporą część wyspy i oczywiście ocean. Chodzą plotki, że prawdziwego latarnika nie było tu od lat, a po okolicy lubią plątać się duchy i poltergeisty...
Z widocznym rozbawieniem słuchała monologu Ravena. Osobiście traktowała z przymrużeniem oka te namawianie do śpiewania. Jednak zdziwiła się, gdy ten poprosił, by opowiedziała mu bajkę, jeszcze o Czerwonym Kapturku, której nie pamiętała zbyt dobrze. Jednak uległa jego namowom. Co to alkohol robi z człowiekiem. - No dobrze. Tylko słuchaj mnie uważnie - poprosiła, a potem zaczęła opowiadać. - Dawno, dawno temu żyła mała dziewczynka, która była wesoła i miła, i wszyscy ją lubili. Jednak najbardziej kochała ją babcia. Podarowała kiedyś wnuczce czerwony kapturek. Dziewczynka tak go polubiła, że nie chciała nosić żadnej innej czapki. Od tego czasu wszyscy nazywali ją Czerwonym Kapturkiem. Pewnego dnia mama powiedziała do Czerwonego Kapturka: - Babcia rozchorowała się i musi leżeć w łóżku. Upiekłam dla niej ciasto i włożyłam do koszyka razem z sokiem malinowym. Zanieś jej to, proszę, ale uważaj w lesie! Idź prosto ścieżką i z nikim nie rozmawiaj. - Nie bój się, mamusiu, wszystko zrobię jak należy - zawołała uradowana dziewczynka i poszła do lasu. - W tym momencie przerwała. Zascchło jej w gardle, dlatego wzięła kartonik z sokiem, odkręciła zakrętkę i upiła łyk.
Wpatrywał się w Cirillę jak w anioła, którego Bóg zesłał mu z nieba. Usiadł wygodniej i podparł sobie głowę ręką. Tak dawno nikt nie opowiadał mu bajek. Mało brakowało a jeszcze bym się wzruszył, pomyślał z kpiną. Ale brakowało mu tego. A gdy Ślizgonka opowiadała mu bajkę o Czerwonym Kapturku robiła to po pierwsze bardzo realistycznie, a po drugie wydawało mu się przez moment, że sprawia jej to przyjemność. Na swój Slytherinowy sposób oczywiście! - I co było dalej? - zapytał, gdy już się napiła.
Gdy tylko odstawiła zakręcony przez nią sok, usiad ła naprzeciwko chłopaka i kontynuowała opowieść. - Dziewczynka w lesie spotkała wilka. - Dzień dobry, Czerwony Kapturku. A dokąd to tak wcześnie rano? - zapytał uprzejmie. Dziewczynka nie wiedziała jak groźne są wilki i bez zastanowienia odpowiedziała: - Idę do babci. Jest chora, więc niosę jej ciasto i sok. - A gdzie mieszka twoja babcia? - spytał wilk. - W głębi lasu, w domku pod trzema wielkimi dębami - odparł Czerwony Kapturek. - Ach tak, rozumiem. Proszę, pozdrów ją ode mnie - powiedział wilk i już planował, jakby tu zjeść obie - dziewczynkę i jej babcię. Po chwili, jak gdyby nigdy nic, odezwał się: - Czerwony Kapturku, widziałaś, jakie piękne kwiaty rosną tu wokoło? Babcia na pewno by się ucieszyła z bukietu! - Rzeczywiście, masz rację - powiedziała dziewczynka. I chociaż obiecała mamie, ze pojdzie wprost do domku babci, zatrzymała się, by nazbierać kwiatków.
- Głupia idiotka. - zachichotał nie mogąc się powstrzymać od cisnącego mu się na usta komentarza o naiwności Kapturka. Sam również sięgnął po sok i napił się go, chłonąc każde wypowiedzine przez Cirillę słowo. Chciał jej powiedzieć, że powinna pracować w przedszkolu, ale wiedział, że taka uwaga by ją obraziła. Była w końcu czystej krwi Ślizgonką a taki zawód na pewno jej uwłaczał. Słuchał dalej.. - I co?! I co?! - zawołał rozentuzjazmowany. - Zżarł bachora?!
- Idealnie nadawałaby się na Gryfonkę - nie mogła powstrzymać się od jakże celnego komentarza. Na schodach nie było zbyt wygodnie, dlatego poprawiała się co i rusz, tak jak i teraz, przy tym nieznacznie przybliżając się do Ślizgona. - Jak będziesz słuchał, to się dowiesz - powiedziała z cynicznym uśmieszkiem na twarzy, po czym kontynuowała opowieść, patrząc przy tym prosto w oczy Ravena. - Sprytny wilk w tym czasie popędził do domku babci. - To ja, Czerwony Kapturek! - zawołał cienkim głosem, gdy stanął przed drzwiami domku. - Wejdź, moja droga! - odpowiedziała babcia. Wilk jednym susem wskoczył do środka i połknął babcię w całości. Potem nałożył na głowę jej nocny czepek i połozył się do łóżka. W tym czasie dziewczynka nazbierała dla babci tyle kwiatów, ze ledwo mogła utrzymać bukiet w rękach. Przypomniała sobie, że powinna iść jak najszybciej do babci, ruszyła więc w drogę. Weszła do chatki i już od drzwi wołała: - Dzień dobry, babciu! Kiedy nikt jej nie odpowiedział, rozsunęła zasłony na oknie i podeszła do łóżka. - Ojej, babciu, jakie ty masz wielkie uszy! - zdziwiła się. - Żeby cię lepiej słyszeć - odpowiedział wilk. - Ojej, babciu, jakie ty masz wielkie oczy! - zdziwiła się znowu. - Żeby cię lepiej widzieć! - odparł wilk, zerkając spoza okularów babci. - Ojej babciu - dziewczynka nie przestawała się dziwić - jakie ty masz wielkie ręce!Żebym mogła lepiej cię złapać! - odparł wilk. - Babciu! - zawołał przestraszony Czerwony Kapturek - a dlaczego masz taką wielką buzię? - Żebym mogła łatwiej cię zjeść! - wrzasnął wilk, wyskoczył z łóżka i połknął dziewczynkę. Zadowolony położył się z powrotem do łóżka i zasnął. Chrapał tak, że aż okiennice trzeszczały.
- No! - zawołał zadowolony, zakładając ręce na piersi. - Wiedziałem, że zeżre bachora! Powinien się przestraszyć i współczuć Czerwonemu Kapturkowi, ale jak tu współczuć takiej idiotce?! No, proszę! Nawet największy dureń skapnąłby się, że to wilk! Rozsiadł się wygodniej i również skierował wzrok w oczy Ciri. Uśmiechnął się nieznacznie, czekając na ciąg dalszy historii. Pamiętał, że zakończenie było głupie i tylko potwierdzało powiedzenie: Głupi to ma zawsze szczęście. - Mów dalej. - powiedział, przybliżając swoją twarz jeszcze bliżej, żeby móc czytać grozę z oczu Ślizgonki.
- No przecież mówie - oburzyła się trochę, jednak nie gniewała się aż tak zbytnio. Bajka miała się już ku końcowi. - Zbliżało się południe. Leśniczy wracał właśnie z porannego obchodu i postanowił odwiedzić babcię. - A cóż to się w starej chatce dzieje? Drzwi otwarte na oścież, ktoś chrapie jak smok. Zajrzę do środka, czy wszystko jest w porządku. - pomyślał. Kiedy ujrzał w łóżku chrapiącego wilka, od razu się domyślił, co się zdarzyło i postanowił coś na to poradzić. Wyciągnął nóż i zaczął rozcinać brzuch wilka. Po chwili z brzucha wyskoczył Czerwony Kapturek. - Ach, jak tam było strasznie! A jak ciemno! - wołała przerażona. Zaraz za nią wyszła babcia, z trudem łapiąc oddech. Wszyscy troje postanowili ukarać wilka. Naznosili kamieni i włożyli mu je do brzucha. Wilk, kiedy się obudził, chciał uciec. Jednak kamienie w brzuchu tak mu ciążyły, że padł martwy na ziemię. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Babcia, leśniczy i Czerwony Kapturek usiedli razem przy stole, jedli placek i popijali sokiem malinowym. A dziewczynka obiecała: - następnym razem posłucham mamy i zrobię dokładnie tak, jak mi powie. - skończyła opowiadać.
- Łee! - jęknął niezadowolony. - Głupi Czerwony Kapturek! Chociaż babcia mogła zejść na zawał! To nie fair.. Zrobił minę niezadowolonego dziecka i napił się soku pomarańczowego. Wpadł na drugi dziwny pomysł. Spojrzał na Ciri, a oczy błyszczały mu z podniecenia. - Mogę zaśpiewać? - uśmiechnął się. - Ty opowiedziałaś bajkę to ja ci zaśpiewam! Co ty na to?
Napiła się soku. Nie było już go dużo, więc wypiła wszystko to, co było w opakowaniu, nie zostawiając niczego Ravenowi. Może i była pod wpływem alkoholo, ale nadal była samolubna. - No nie moja wina, że taki jest koniec, noo - jęknęła w obronie. - No już, już - pogłaskała go po głowie, jak małe dziecko - a śpiewaj, jak chcesz.
Zamyślił się nad repertuarem. Co by tutaj..? Odchrząknął i przełączył się na rapowanie. Przypomniał sobie melodię i zaczął śpiewać: - W całej Polsce ktoś się chwali, w każdy weekend wśród ziomali. Młody czy stary, łapie za flaszkę to jest trunek co ostro grzeje w czaszke. To jest trunek co wszystkich kusi, człowiek nie kaktus napić się musi. To jest zasada pirworodna, osoba godna pije do dna. Po pijaku biegnie nawet bazyliszek, mały kieliszek nie dotrze do kiszek. Kto litra walnie ten na ziemię runie lub babunie pokałtunie. Każdy wie, wódka lepsza od chleba. Pytasz sie czemu? Bo gryźć nie trzeba, a kto z rana flaszke machnie, temu pięknie z gęby pachnie.. Przestał na chwilę śpiewać, żeby zaśmiać się cicho.
Cirilla słuchała tego... czegoś, jednak z każdą minutą była coraz bardziej zdegustowana tą niby iosenką. Bo piosenką to to nie było, raczej melorecytacją. - Dość, dość, dość - rzekła stanowczo - to ja ci tak ładnie opowiadam, a ty mi się odwdzięczasz takim czymś? - zapytała z pretensją w głosie. Pokręciła głową z niezadowoleniem. Ją trzeba wynagradzać, a nie jeszcze męczyć, za tak trudny wysiłek, jakim było przecież opowiedzenie calej historii Czerwonego Kapturka.
Zaśmiał się głośno i złapał za brzuch. - Jejku, już myślałem, że będziesz kazała śpiewać mi dalej. - powiedział ledwo łapiąc oddech. - Dobra nie umiem śpiewać pijackich piosenek, bo nie mam odpowiedniego repertuaru. Hym.. hym.. To co sobie życzysz, o pani? Machnął wyimaginowanym mieczykiem i ukłonił się lekko.
Śmiała się razem ze Ślizgonem, ta niby piosenka była na swój sposób śmieszna. - Na drugi raz nie śpiewaj takiego czegoś - rzekła, gdy już się trochę uspokoiła. - Co sobie życzę? Nagrodę za opowieść o Czerwonym Kapturku o panie - rzekła równie dystyngowanie, skłaniając przy tym lekko głowę.
Zastanowił się chwilę, ale nic co mogłoby być nagrodą nie przychodziło mu na myśl. - A co sobie życzysz, pani? - zapytał, mając nadzieję, że Ciri poda mu jakiś kierunek lub pomysł, ku któremu miał się skłaniać. Wspiął się po kilku schodkach i zjechał z nich na tyłku. Zrobił tak kilka razy, aż w końcu rozbolał go tyłek.
Skupiłą się, starając się wymyśleć, co mogłoby być dla niej nagrodą. Jednak i jej nic ciekawego i wyjątkowego nie przychodziło do głowy. Zaśmiała się, widząc, co robi chłopak. - I po co ci to było? - zapytala z kpiną w głosie. Siedzieli chwilę w milczeniu. Cirilla opadła ze zmęczenia na schody. Wtedy przyszedł jej do głowy znakomity według niej pomysł. - Masaż. Potrzebuję masażu. Długiego, relaksacyjnego masażu - mruknęła.
Jak był mały zawsze irytował tym ciotkę, że zjeżdżał w nowych ubrankach po schodach, niszcząc je. Była to przednia zabawa. Nawet jeśli przez tydzień miał karę na ciasta pani Wioli i musiał bardziej przykładać się do lekcji matematyki. - Dla przyjemności. - odpowiedział całkowicie szczerze ze złośliwym uśmieszkiem. Pomyślał chwilę, aż wreszcie kiwnął głową. - Zgoda tylko najpierw zejdźmy z tych schodów. - powiedział, wstając niechętnie. - W drogę, pani!
- A musimy, o panie? Mi się taaak nie chce - burknęła pod nosem, jednak poslusznie wstała. Powoli schodzili ze schodów, z każdym pokonanym stopniem byli bliżej wyjścia. Po pewnym czasie wyszli z latarni. - Gdzie teraz się udajemy, mój panie? - zapytała, kłaniając sie lekko?
- Teraz? Teraaz.. - rozejrzał się dookoła. - Teraz możemy iść tam, pani! Wskazał palcem długi pomost, na którym było też kilka ławeczek. - Albo tam! Wybór należy do pani.. - uśmiechnął się ładnie. Drugą opcją okazał się mały lasek, w którym na pewno było pusto. Prowadziła do niego piaszczysta ścieżka, a drzewka rosły rzadko, więc nie było w nim ciemności.
Popatrzyła na miejsca wskazywane przez Ślizgona. Na pomoście na pewno było przyjemnie, znajdowały się tam wygodne ławeczki. Jednak to było dosyć popularne miejsce, a lepiej było, żeby nikt ich nie widział w takim stanie. - Tam, o panie - wskazała ręką na lasek.
- Oczywiście, madame. - rzekł i ujmując ją pod ramię ruszył raźnym krokiem w stronę lasku. Na tyle raźnym krokiem na ile pozwalał mu wypity alkohol. Nie był pijany, tylko lekko rozkojarzony i bardziej wesoły, niż zwykle. Norma. Zszedł na ścieżkę i powoli zaczął zagłębiać się w lasek z Cirillą przy boku.
Kiedy od dłuższego czasu dziewczyna się nie odzywała, Bell uznała, że widocznie nie chcę już gadać... albo po prostu się zamyśliła. Wszystko, jedno nie będzie jej przeszkadzać, a przy tym i tyle sterczeć na szczycie latarni. Kiedy była sama, mogłaby pogrążyć się w myślach, ale obecność kogoś innego, i to w dodatku takiej osoby której w ogóle nie znała, jakoś jej przeszkadzała. - Do zobaczenia - pożegnała się, niepewna czy usłyszy. Zaczęła dość wolno po schodach. Kiedy wyszła na zewnątrz, udała się w kierunku domków.
Dzisiejszego, jak zwykle dusznego i gorącego południa Victorie postanowiła pospacerować. Chodziła po wyspie już od dłuższego czasu, a wciąż nie znalazła ciekawego miejsca, w którym mogłaby nieco odechnąć. Wszędzie kręciło się mnóstwo ludzi, cieszących się słońcem, wakacjami... Wydawało się wręcz, że już nigdzie nie ma pustego, spokojnego, kawałka ziemi, wolnego od imprezującej młodzieży. Tak chodząc i skręcając w różne uliczki w końcu trafiła na latarnię. Chociaż tu, nie widziała żadnych uczniów, a miejsce wydawało się być całkowicie opuszczone. Weszła na schody prowadzące na sam szczyt. Jednak, już na trzecim piętrze zatrzymała się i oparła o poręcz. Z kieszeni krótkiej sukienki wyjęła paczkę papierosów i zapalniczkę. Gray nie paliła często. Robiła to tylko wtedy, kiedy miała na to ochotę. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyła. Zapaliła i zaciągnęła się dymem.
Cassian H. Beaumont
Rok Nauki : VI
Wiek : 21
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170
C. szczególne : Średniej wielkości znamię w kształcie krzyża pod okiem; Silny, szkocki akcent
Cassian w żadnym wypadku nie kojarzył takich wysp, ale nie był to tutaj powód jego strapienia. Na dobrą sprawę do czasu tegorocznej Luizjany, nie wystawił dalej nosa poza Szkocję niźli do Londynu, z którego odjeżdżał Hogwart Express, i w którym to co roku dokonywał zakupów. Na podróże nigdy nie miał czasu, chociaż nie odmówiłby nikomu, gdyby ktokolwiek się go zapytał - marzyła mu się nie jedna i nie dwie. Kiedyś jako dzieciak jeszcze, marzył by jak w książkach zaciągnąć się na statek, który za każdym razem przybija do innego portu. By nim podróżować i zobaczyć świat - łączyć przyjemne z pożytecznym, chociaż w jego przypadku obie czynności - tak podróżowanie jak i żeglarstwo, wydają się być czystymi przyjemnościami. Niestety doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że na taki scenariusz nie przystaną ani rodzice, ani on sam... Wisiało nad nim jarzmo obowiązku, związanego z tym, że na dobrą sprawę to właśnie on miał za zadanie przejąć rodzinny interes. Przynajmniej do czasu. - Tak w ogóle... To chciałem wrócić do tematu sprzed paru chwil... - Zaczął rozmowę z Ignacym, kiedy jego głos starał się imitować pozory pewności siebie. - Nie uważam, żebym zniszczył sobie ubrania. Z tej koszuli mogę nadal korzystać! - Powiedział nie chcąc wyjść na mało rozgarniętego. W końcu, gotów już był umierać na "bezludnej" wyspie. Niemniej jednak... Teraz będzie zmuszony do noszenia tej koszuli. Tylko po to, żeby na przekór Ignacemu, udowodnić mu, że faktycznie może w niej nadal chodzić.
Gryfon rozejrzał się wokół siebie brodząc stopami w piasku, który coraz mocniej przeradzał się raczej w zbieraninę kamieni posypaną garścią piasku. Przemieszczali się już od jakiegoś czasu, a więc i zmiana otoczenia nie zdawała się czymś dziwnym. Kiedy jednak na horyzoncie wynurzał się biały, podłużny budynek latarni morskiej, z jego otwartych ust wydarł się dźwięk ekscytacji. - Już myślałem, że nikt tu nie mieszka! - Powiedział tuż po wydaniu z siebie dzikiego okrzyku.
Jednocześnie przyspieszył trochę kroku chcąc się zorientować, czy udało im się trafić na latarnika, który na dobrą sprawę, powinien zdaje się mieszkać gdzieś nieopodal. W każdym razie, gdyby tylko zaczekali do zmierzchu, na pewno by się na niego natknęli. Gdyby jeszcze okazało się, że faktycznie... Całe te wyspy może mają jakiś związek z magią, a ten już wcześniej wspomniany latarnik nie jest mugolem.. Dostali by się do Hogwartu w mniej niż pięć minut.
Na tę chwilę żaden z nich zdaje się jeszcze nie myślał o tym, że zapewne... Będą musieli się srogo tłumaczyć. A co, jeśli ktoś zepchnie odpowiedzialność za niefortunną podróż na któregoś z nich? Obu z nich wyrzucili by zapewne ze szkoły... Nie można przecież opuszczać jej w czasie roku szkolnego. Prawda? Cassian nawet tego nie był pewien, niemniej jednak takie myśli nie zdążyły skutecznie zatruć mu umysłu, bo już po kilkunastu szybkich krokach znajdowali się przed niewielkimi drzwiczkami prowadzącymi do wnętrza, a więc do spiralnych schodów latarni morskiej. - Halooo! - Wykrzyczał w środku chcąc uzyskać... odpowiedź? Jakikolwiek znak życia? - Wchodzimy? - Zagaił do Ignacego.
Wyjazd Cassiana do Luizjany również można było uznać za dosyć problematyczny w kwestii jego relacji z rodzicami, jak i resztą familii, a mimo to chłopak wylądował jakoś w Stanach Zjednoczonych. I co? Czy świat się skończył? Czy ktoś umarł? Nie! Być może gryfon nie powinien się aż tak bardzo wszystkim martwić, a skupić się, chociaż odrobinę na własnych pragnieniach i pozwolić sobie na to, aby wyobraźnia zaczęła pracować? Miał dopiero siedemnaście lat i nawet w świetle prawa niemagicznych nie był jeszcze dorosły. Nie był odpowiedzialny za wszystko, co się działo w jego rodzinnym domu. – Oczywiście, że możesz. To wręcz perfekcyjny ubiór na lekcje – rzucił, uśmiechając się pod nosem. Biorąc pod uwagę to, że gryfon zdawał się być już w nieco lepszym humorze, chyba mógł sobie pozwolić na takie drobne uszczypliwości. W końcu nie było to nic groźnego, a jedynie proste żarciki. – Sądziłem, że samochody wyprowadziły cię już z tego błędu – skomentował, zerkając na drogę, wzdłuż której szli, jakby zaraz miał ich minąć jakiś pojazd. W przeciwieństwie do swojego towarzysza przygód, Ignacy nie pobiegł od razu w stronę latarni, jakby był to swego rodzaju symbol nadziei na ich przeżycie w tym obcym i nieznanym miejscu. Zamiast tego wciąż stawiał powoli jeden krok za drugim, nie zwiększając tempa poruszania się, uważnie obserwując w tym samym czasie otoczenie. Wątpił, aby budynek zapewnił im schronienie czy też ogólnie przydał do czegokolwiek na dłuższą metę. Gdyby miał być szczery, to dużo bardziej liczył na to, że natrafią na jakiś autobus, który woził turystów po jakichś zabytkach na wyspie. Może udałoby im się wybłagać podwózkę do najbliższego miasteczka albo chociaż wskazano by im kierunek, w którym powinni podążać? Gdyby dotarli do miasta, mieliby dużo łatwiejszy dostęp do... wszystkiego. Nie tylko mogliby się dowiedzieć, gdzie dokładnie tak na dobrą sprawę wylądowali, ale być może też by coś zjedli albo wypili? Puchon zaczął macać swoje kieszenie, licząc, że uda mu się znaleźć jakieś monety. Z drugiej strony, nawet jeśli takowe miał przy sobie i nie zgubił jej podczas niefortunnej kąpieli, to czy w ogóle mógłby nimi zapłacić? Przez to, że mieszkał w Hogsmeade, a większość czasu spędzał w Hogwarcie, raczej rzadko kiedy nosił przy sobie mugolskie pieniądze. Nie mówiąc już o tym, że brytyjska waluta nie koniecznie musiała być tutaj respektowana. Technicznie rzecz biorąc, nie łamali żadnego prawa. Przynajmniej Ignacy nie łamał. Jako student miał wolność poruszenia się poza terenem placówki, a na ich korzyść działał także fakt, że był weekend. Nawet uczniowie mogli wtedy wybywać poza szkolne mury. Dużo gorzej prezentowała się kwestia magicznego artefaktu, na który się natknęli. Wypadałoby to gdzieś zgłosić, tylko czy w ten sposób nie kopaliby sobie własnego grobu, gdyby dany nauczyciel okazał się wyjątkowym służbistą i zacząłby szukać przepisu tylko po to, aby ich ukarać? – Nieupoważnionym wstęp wzbroniony – mruknął, szukając tabliczki z takim ostrzeżeniem. – Co tam widzisz? W takim miejscach zazwyczaj była umieszczona informacja tego typu, jednak teraz nie był w stanie jej zlokalizować. Chłopak przystanął kawałek od wejścia i zajrzał do środka. Samo jego spojrzenie mówiło wprost, że nie uważa tego za zbyt dobry pomysł.
Do tej pory zawsze było tak, że Cassian naprawdę ponownie pragnął być częścią rodziny. Szukał wszelkich możliwych rozwiązań tego, jak to faktycznie powinien rozegrać by być ponowo zaakceptowanym. Niemniej jednak wieloletnie wysiłki i jego zabieganie o atencję i jakąkolwiek akceptację często rozmijały się z finalnym obrazem tego, jak to powinno wyglądać. Niemniej, może i faktycznie świat się nie skończył, kiedy postawił na swoim i po raz pierwszy wyjechał na magiczne wakacje, ale nadszarpnął zdecydowanie relacji, którą tak odbudowywał. Nie pomógł rodzicom w ogóle podczas wakacji, tak jak było to do tej pory i chociaż nie mówili tego głośno, to jednak na pewno poczuli różnicę, kiedy stracili jedna parę rąk. Już nie mówiąc o nieustannie sączonym jadzie przez rodzeństwo, które zapewne skutecznie każde niepowodzenie przekuwało w winę młodego gryfona, przez to, że właśnie tam go nie było.
Chłopak przewrócił jedynie oczami tak kwitując drobna uszczypliwość chłopaka. Powoli zaczynał się do nich przyzwyczajać, jednak zdecydowanie nie stanowiły one najmilszego punktu programu w repertuarze Ignacego. Niemniej jednak były częścią składową charakteru chłopaka i w pełni zamierzał to tak akceptować jak i respektować. - Warto zauważyć, że żadnego jeszcze nie widzieliśmy. - Skwitował kolejną wypowiedź chłopaka.
Może i zbyt entuzjastycznie zareagował na wcześniej wspomnianą już latarnię morską, jednak z górnych pięter niewątpliwie pozwoliłaby ona rozejrzeć się po okolicy i zorientować, gdzie właściwie mogą pytać o pomoc i z czym się mierzą. W ten czy inny sposób wydawała się pomocna. Dodatkowo potencjalnego latarnika mogli podpytać o miejsce, w którym dokładnie się znajdowali, nawet nie bacząc na to, że pewnie spotkaliby się z nietęgim wyrazem zdziwienia. Cassian był pewien, że tak lazurowy odcień wody nie znajduje się nigdzie w okolicach Wielkiej Brytanii, a zatem na pewno nie byli blisko swojego wcześniejszego miejsca pobytu.
Stopnie zdawały się szorstkie i jednocześnie wilgotne, jakby morska bryza nie działała na nie korzystnie przez tyle lat ich posługi. Niemniej jednak chłopak stąpał ostrożnie, krok po kroku, starając się dążyć ku górze. Starał się również nie oglądać w dół, bo najwidoczniej czas pozbawił stopnie również chroniącej przed upadkiem barierki, która w przypadku jego zawrotów w głowie mogła być w tym przypadku niezbędna. Łapał raz po raz kolejne wystające cegły i to na nich opierając swój sygnał by finalnie, tuż przed wkroczeniem na szczyt usłyszeć pytanie Ignacego. Pozwolił więc sobie spokojnie się rozejrzeć nim odpowiedział mu dokładniej. - Mała wyspa, z resztą... Dużo małych wysp. - Odparł krzycząc przez wejście na schody. - Ale niedaleko jest chyba jakiś kurort. Dość niewielki, ale na pewno są tam ludzie.
Cassian nie miał, jak podziękować komukolwiek, kto zorientuje się, że już przed chwilą ktoś tu był. Niemniej jednak starał się niczego nie dotykać i chociaż było sprzeczne to z jego wewnętrznymi przekonaniami zmuszony był pozostawić to miejsce bez słowa. Zbiegł z góry zdecydowanie szybciej, niźli się tam wspinał i nie minęła dłuższa chwila nim ponownie znajdował się obok Ignacego. Tam już pozostawało go jedynie poinstruować, gdzie dokładnie mają iść. - Dokładnie w tę stronę. - Powiedział wskazując na wąską ścieżkę prowadzącą przez las. Doskonale zdawał sobie sprawę, że podróż asfaltem będzie szybsza, bądź też przyjemniejsza, ale był w stanie przysiąc, że ta nie prowadzi od razu do kurortu.
Ignacy nie znał się z Cassianem od dawna, a więc trudno było stwierdzić, że wiedział o nim dosłownie wszystko i znał każdy szczegół z jego życia rodzinnego. Ciężkim zadaniem byłoby też powiedzenie, że w pełni rozumiał jego relacje z rodzeństwem i rodzicami. Warto jednak stwierdzić, że wakacje chłopaka zdecydowanie mogły dać do myślenia reszcie jego rodziny. Jeśli upatrzyli go sobie na kogoś w stylu kozła ofiarnego, który poświęci swoją przyszłość, aby zająć się biznesem, to na pewno ich serca w ostatnich miesiącach wypełniły wątpliwości. Czy było to jednak coś złego? Jasne, nie uzyskali pomocy, na którą liczyli, jednak być może zwrócili swe oczy ku reszcie swoich dzieci i próbowali je przekonać do tego, aby bardziej się przyłożyły do obowiązków, które mieli w miejscu zamieszkania? To nie było sprawiedliwe, aby młody Beaumont, jaki jedyny się poświęcał. Każdy powinien dać coś od siebie. Tak by było chyba najbardziej fair. – Błogosławieni niech będą Ci, co uwierzyli, a nie zobaczyli – odbił piłeczkę, uśmiechając się do siebie. Fakt, trudno było odmówić tokowi myślenia Beumonta tego, że był logiczny. Latarnia morska stanowiła całkiem niezły punkt obserwacyjny, chociaż sama w sobie wcale nie przybliżała ich do celu, jaki sobie obrali na samym początku tej podróży. Gdy usłyszał informację, że w pobliżu znajduje się kurort, odetchnął z ulgą. Cóż, to chyba oznaczało, że z powodzeniem mogli wykreślić z listy potencjalnych zagrożeń wysepkę zamieszkaną przez kanibali. Teraz mogli liczyć już tylko i wyłącznie na kolejne kilka tuzinów niebezpieczeństw. Cudownie jak zwykle. – Pozostaje tylko mieć nadzieje, że krokodyle w tych okolicach nie występują zbyt często – mruknął, opierając się na ramieniu Cassiana. Nie robiąc sobie zbyt wiele z tego jakże subtelnego gestu, począł rozglądać się na prawo i lewo, jakby czekał, aż świat da mu jakiś znak, co do tego, co powinni zrobić dalej. Czy faktycznie droga przez las była najlepszą opcją, jaką mieli do wyboru? Równie dobrze mogli spróbować iść wzdłuż jezdni, dopóki nie uda im się odnaleźć cywilizacji. Ignacy posłał podejrzliwe spojrzenie w stronę połaci zieleni prowadzącej w głąb głuszy. W sumie skrycie się w cieniu nie było wcale najgorszą możliwością, jednak miał pewne opory, co do tego, na co mogą się natknąć w tym nieznanym środowisku. Po tym, jak prawie utonął po niefortunnym lądowaniu, ostatnie czego chciał, to wdepnięcie w truchło jakiegoś zwierzaka lub co gorzej człowieka. Oh, tak. Tylko tego im brakowało do pełnego portfolio niemożliwych do przewidzenia zdarzeń. Znalezienia trupa, niedługo po teleportacji do zupełnie nieznanego im miejsca za pomocą magicznego świstoklika. Ciekawe, w jaki sposób mieliby wyjaśnić mugolskiej policji swoją obecność tutaj? Przypad? Katastrofa statku? Choroba psychiczna? Puchon westchnął głośno, starając się przywołać na twarz, chociaż minimalny uśmiech po tym, jak wizja ta zagościła w jego głowie. Musiał zachować minimum pozytywnego nastawienia. Większość ludzi potraktowałaby odnalezienie świstoklika na egzotyczną wyspę, jako prawdziwe wybawienie i przedłużenie sobie wakacji. Swoistą przygodę, która zbyt szybko nie zniknie z ich pamięci, wyrzucona z głowy przez natłok innych wspomnień. Powinni się bawić, cieszyć się tą niespodziewaną możliwością, którą podarował im los. Zamiast tego działali logicznie i jak mogliby powiedzieć co poniektórzy bardzo nudno. – Dobrze, panie Cruzoe – zapowiedział, klepiąc go po plecach. – Skoro tak bardzo chcesz, to prowadź. Tylko od razu mówię, że jeśli coś mnie ugryzie, to masz obowiązek mnie wyleczyć. Nawet przez wyssanie jadu węża własnoręcznie. Oczywiście nie była to groźba, a jedynie ostrzeżenie. Jeśli gryfon nie chciał ryzykować, to mogli pójść dalej po asfaltowej drodze.