Nie mów mi że ja się nie znam pf. Znam się, tylko inaczej. Patrzę przez swoje cztery oka na świat jak prawie każdy człowiek i w ogóle takie tam. Różnica minimalna. No a poza tym ja go doskonale rozumiem. Myślisz, że nie lubie plotkować jak on? No bo w sumie to nie lubie... Ale na pewno nie pogardzę zalewać ludzi falami hejtu jak to on zazwyczaj miał w zwyczaju. W ogóle wiesz co ja ostatnio znalazłam?! Ha ha haaaa, teraz ci nie powiem, ale może jutro jak będziesz grzeczny. - Ależ kochanie, wcale się nad tobą nie znęcam. - Stwierdziła oczywiście fakt, jakże inaczej. Ona była dla niego bardzo dobra i takie tam, wiesz jak jest. - Już chcesz wychodzić? Dopiero przyszliśmy. - Uniosła brwi patrząc na niego w udawanym zaskoczeniu i w ogóle. Dopiero co przed chwilką się przywitali, a ten już chciałby się ruchać. No dobra, w ramach prezentu Szarlotka dostała od niego kieliszek, uroczo. Ale to nie oznacza że od razu rzuci mu się w ramiona i będą pod stołem się pieprzyć czy w ogóle gdziekolwiek na tej sali. Pokiwała główką, całkowicie się z nim oczywiście zgadzając. To, że pasowali do siebie jak mało kto było wiadomo od ich przybycia do szkoły. Takie dwa kundelki w ogóle słitaśne. Jak ten no... Jak sie kurcze ta bajka nazywała o tych psach? OJ WIESZ O CO MI CHODZI - Vanbergowi kurwa. Naleigh, a komu. - Zirytowana łaskawie oświadczyła mu z kim tam za jego plecami się porozumiewa, oczywiście uważała, że za gwałtownie zareagował i w ogóle wydarł się jej do ucha. Ale jako że było to z czystej zazdrości, która tak na marginesie strasznie się jej podobała, dostał od niej jeszcze jednego całuska. No jak ona się dla niego stara to ja nie wierze. Też to doceń kurwa
-Dzięki, twoja też jest śliczna - odpowiedziała, słysząc jak Elizabeth chwali jej sukienkę. Nie wątpiła, że mówiła szczerze toteż na twarzy Dominique zagościł jeszcze szerszy uśmiech. Niespodziewanie sprzed jej nosa przyjaciółkę ukradł jej jakiś przystojniak, z którym Elizabeth ruszyła do tańca. Ulżyło jej, bo już się martwiła, że przyjaciółka przesiedzi tam cały bal. Nie od dziś wiedziała, że Elizabeth jest niezbyt ufna do chłopaków więc było miłą niespodzianką widzieć ją z jakimś. W sumie nic dziwnego, ładna była z niej dziewczyna. Nie chcąc stać w miejscu jak słup soli rozejrzała się po sali w poszukiwaniu partnera dla siebie. Dostrzegła jednego z nauczycieli, który przypadkowo podchwycił jej spojrzenie. Machnęła do niego ręką i zawołała. - Panie psorze! Rezerwuję taniec z panem! Powiedziała i podbiegła do niego, wyciągając go (mimo sprzeciwów) na parkiet. Tańczyła z nim, wykonując różne figury, śmiejąc się co chwila. Kątem oka widziała Elizabeth, która również świetnie się bawiła.
Bal - och, ach i tak dalej. A Bal Bożonarodzeniowy to już w ogóle ochy i achy, że ja nie mogę. Jedyna impreza szkolna, na którą Hollywood czekała i miała ochotę pójść. Co z tego, że Krukonka nie była jakoś za bardzo imprezowa. Lubiła się odstawić, czyli włożyć na siebie jakąś krótszą niż zazwyczaj sukienkę i ułożyć idealnie włosy. A co do jej wyglądu, to panna Mooler postanowiła wskoczyć tego dnia w krótką, różową sukienkę oraz czarne buty na małym obcasie z kokardkami w tym samym kolorze co sukienka. Włoski sobie pięknie w loczki ułożyła, potem maznęła jakiś makijaż i proszę bardzo - na bal była gotowa. Wyglądała nawet ładnie, ale wszystko popsuła swoją miną, która jakoś tak "sama" pojawiła się na jej buźce, kiedy to Krukonka weszła do Wielkiej Sali. Hm... nikt nie jest idealny, hehe. Wygląd Sali jej się spodobał, ot co. Szczególnie zafascynowało ją jedzenie... Ślinka leci, trzeba jeść. Tsa... Jak się nic nie je przez cały dzień, to są później efekty, prawda? Wolnym krokiem Hollywood podeszła do stołu, a ten cały grymas twarzy zmienił się w uśmiech. Awww, ale słodko. No to teraz wyliczamy, co sobie zjemy. Ene, du... jak to było? Nie ważne. Krukonka sięgnęła łapczywie po pierwsze lepsze jedzenie i już kilka sekund później miała to całe "coś" w ustach. Gryzła wolno posiłek, co wyglądało... trochę zabawnie. Nudziara Holly próbuje zmieścić w małych ustach całe spore danie.
Nie cierpiał bali. Ale zawsze na nie chodził. Cóż za paradoks. Dzisiaj nawet się wystroił, chyba pierwszy raz od kilku tygodni. Eheś, to nie powinno nikogo dziwić. Od rozstania z Ellie przypominał raczej wrak człowieka. Nikomu jednak nie skarżył się na swoje złe samopoczucie, nikt też go o to szczególnie nie wypytywał, za co był wdzięczny. Tuż przed balem wysłał do Puchonki krótki liścik, w którym informował ją o tym, że na balu będzie i że chciałby ją zobaczyć. Wyszedł na desperata, na bank. Miał czekać wytrwale, aż to ona pierwsza da mu jakiś znak, aż będzie gotowa się z nim zobaczyć, ale nie potrafił się powstrzymać, po prostu. Miał tylko nadzieję, że nie poczuje się przyciśnięta do muru. On chciał ją tylko zobaczyć, chociażby przez chwilę... nie musieli nawet rozmawiać... Jiro, jak obiecał, założył swoją najlepszą białą koszulę, poszalał nawet z czarnym krawatem i prostą marynarką w tym samym kolorze. Nawet się uczesał! I to nie tak, jak ostatnio. Użył do tego grzebienia (no bo prawdziwi faceci nie używają szczotki) i czegoś, co pożyczył mu koleżka z dormitorium. Owe coś było pianko podobne i miało sprawić, że jego włosy będą "cudownie miękkie i puszyste". Zszedł po schodach niespiesznie. Już, gdy był na pierwszym pietrze dobiegła go cicha muzyka, rozmowy i śmiechy. Skrzywił się nieznacznie, głównie przez to, że on sam ostatnimi czasy uśmiechał się bardzo rzadko. Śmiał się jeszcze rzadziej. Przekroczył próg Wielkiej Sali, tego wieczoru specjalnie udekorowanej i w duchu przyznał, że prezentuje się ona naprawdę wspaniale. Jak cudownie byłoby podzielić się tą myślą, z kimś bliskim... Dość, postanowił, stając pod ścianą przy drzwiach. Na początku miał ochotę zaprosić Scarlett. Potem chciał się upić. A potem jedno i drugie. W efekcie nie zrobił żadnej z tych rzeczy.
Gwen energicznym krokiem weszła do Wielkiej Sali. Lubiła to przebywać. A to dlatego, że tu po raz pierwszy w pełni poczuła się czarownicą i poczuła przynależność do tego świata. Puchonka z zachwytem rozejrzała się po Wielkiej Sali. Wystrój pomieszczenia dosłownie ją oczarował. Najbardziej jednak dziewczynie do gustu przypadł padający z sufitu śnieg. Idealnie pasował to atmosfery Bożego Narodzenia. Gwen nie lubiła, kiedy w święta śniegu nie było. Jeśli go brakowało czuła, że coś jest nie tak. Nauczyciele na prawdę się postarali przemknęło Puchonce przez myśl. Rozejrzała się po morzu uczniów szukając kogoś znajomego. Nie wypadało bawić się na Balu w pojedynkę. Ruszyła pomiędzy tłumem rozglądając się na lewo i prawo. W końcu jednak Gwen opuściła bal
z/t
Ostatnio zmieniony przez Gwen von Ingersleben dnia Sro 26 Gru 2012 - 20:58, w całości zmieniany 2 razy
Nie oszukujmy się, w Wielkiej Sali znowu aż tak wielu ludzi nie było. Widywało się więcej takich typków, skoro na korytarzach często jest większy tłok. Tak czy inaczej, do pomieszczenia, w którym dużo było jedzenia i tradycyjnie nawet choinka stała, wszedł Edek. Dlaczego przyszedł sam? Bez nikogo? Bez dziewczyny? Bo nie miał dziewczyny, chłopaka z resztą też. A Maxio? Zaprosił go przecież... Znaczy chciał, ale tamten stuprocentowo powiedziałby "nie". W końcu Zowie to Zowie - jego narzeczony, A Ed to Ed - przyjaciel. A na takie "imprezy" nie chodzi się z przyjaciółmi, prawda? Chyba, że w nagłych przypadkach, kiedy się zapomni o całym przedsięwzięciu, czy coś. A jak się ma parę, to po co marnować swoją cenną osobę, na jakiegoś zielonookiego bruneta, który zapewne zostanie starym dżentelmenem z kotem? Bo mężczyźni pannami nie są, raczej. Kiedy chłopaczek udał się do dormitorium Maxa, tamtego zapewne nie było - tak myślał Edzio. Tak naprawdę to był w łazience, więz może nie słyszał, albo nie chciał, ale taki tam szczegół. No, w każdym razie nie było najlepsiejszego przyjaciela w pokoju, toteż udał się z Zowim na bal, no jasne. Więc aby nie marnować szansy, Smith przyszedł również. Może pozna kogoś ciekawego? I nie nudnego? I może zrobią komuś kawał? Ach, kawały! On tak kochał robić kawały, ale to już dawno, dawno temu było! Tak czy inaczej, ubrany w jakiś losowo wybraną błękitną koszulę w podłużne paski i jakieśtam spodnie, przemierzał wzrokiem całą salę, w poszukiwaniu pewnego niewysokiego blondyna, zapewnie z żółciutkim chłopcem w kręconych włosach. Ale tego buszu by nie poznał tak jak tej czupryny, więc trzymajmy się tego. Blond włoski, blond włoski. Są tutaj?
Nauczyciel w końcu ulotnił się z krwiożerczych macek Dominique, która początkowo nawet nie zauważyła jego zniknięcia zaabsorbowana przyglądaniem się wystroju sali. Wcześniej nie zwróciła na niego uwagii, ale teraz pochłonął ją bez reszty, a ona wpatrywała się w spadające płatki śniegu, dopóki nie poczuła jak ktoś wpada na nią. W tym momencie wróciła do rzeczywistości i dostrzegła zniknięcie psora. Znowu była sama, Elizabeth gdzieś tam tańczyła z boku, a lecąca teraz piosenka okazała się być tą, którą Domi szczerze nie lubiła. Wzruszyła ramionami i wróciła do stolików z jedzeniem. Nałożyła sobie parę słodkości, nalała trochę soku i poszła usiąść. Nagle poczuła się bardzo samotna, brakowało jej obecności przyjaciół, którzy już rok temu opuścili szkołę. Nie miała w zwyczaju rozpamiętywać przeszłości, ale siedząc na krześle i pałaszując ciastko trudno było tego nie robić. Potrząsnęła nagle głową, chcąc odgonić od siebie smutne myśli. To bal Dominique! Nie smutaj! Pokiwała głową na wypowiedziane w myślach przez siebie słowa i postanowiła, że gdy tylko skończy jeść idzie w tany. Może stanie się coś ciekawego? A jak nie, to może sama powinna o to zadbać? Dawno nie wycinała żadnych numerów, jeszcze nauczyciele sobie pomyślą, że wynormalniała!
Ellie też nie pałała wielką sympatią do bali i pewnie nie przyszła by nawet na ten bożonarodzeniowy, gdyby nie pewien list. Ogólnie to nie miała humoru, nie miała odpowiedniej miała sukienki, wszystko było za tym, żeby nie iść i spędzić następny wieczór w dormitorium - już nie mogła się doczekać, kiedy wsiądzie w hogwart express i rety, wreszcie znajdzie się u siebie w domu, będzie spać w swoim własnym łóżku. Nawet za bliźniakami się stęskniła! Co do listu, próbowała sobie wmówić, że to nie tylko przez niego tu się znalazła. No tak, bo Ellie była tak towarzyska i otwarta, że tylko czekała na następną okazję integracji z innymi...ehheh, nie. Treść listu wydała jej się krzywdząca, jakby Jiro robił jej cholerną łaskę... a to prędzej byłoby na odwrót! Ale przyszła, sama do końca nie wiedząc dlaczego ją tak do tej Wielkiej sali ciągnie. Ech, gdyby Drake z nią poszedł! Ale nie, Karaiby i te sprawy, kjdksdskjd. Wbiła się w jedną ze swoich starych sukienek, w których za pewne była już na podobnych imprezach dwa tysiące razy i w końcu przekroczyła próg sali, jak zawsze na tą okazję pięknie udekorowanej. Prędko udała się do stolika z ponczem, czy co to tam było. Zdążyła już zauważyć Jiro - oczywiście nie miała zamiaru do niego podchodzić, nie miała nawet zamiaru nawet z nim rozmawiać. Czemu tu w ogóle przyszła?
Jak puchonka coś czuje do chłopaka to zdecydowanie miała przejebane. Podobnie jak i wszystkie inne, które ten problem spotkał. To przykra sprawa właściwie, bo żadnej się jeszcze nie poszczęśliło z tym chłopakiem. Nieważne jak bardzo by się starał czy jak by je czarował. Nawet Szarlotka miała słabo, co było zresztą widać. A te ich kłótnie i zniknięcia w ich własne światy. Oj ciężki związek, bardzo ciężki. Lancaster nie mogła tego chcieć, nie była głupia. Może była masochistką,a le nie była głupia. Przynajmniej on miał taką nadzieje, bo przecież mimo wszystko ją lubił i nie chciał żeby przez niego czuła się źle. Taka malutka, zraniona... no szkoda by przecież było. - Nie pojawi się, ciota. Spierdolił gdzieś, może jest w trasie, nie wiem, w sumie mam to gdzieś - ojej, biedny Gilbert. Taki niby z niego twardziel, ale wbrew pozorom było mu smutno z tego powodu. No po prostu koledzy wymykali mu się z rąk, wszyscy uciekali gdzieś daleko nawet się z nim nie żegnając. Jak tak dalej pójdzie to jedynym kumplem naprawdę będzie Bruk, a to jest wyjątkowo przykre. Ale przecież nie da po sobie tego poznać, Gilbert z natury ma wyjebane i tak łatwo tego nie zmieni, on się tam niczym nie przejmuje i koniec. - Nie powinnaś oglądać moich bokserek bez jej zgody, ale w sumie. Nikt się nie dowie, prawda? - jak wyjebane po całości, to po całości. Nie ma zmiłuj. Zniżył głos do szeptu, rozejrzał się niepewnie jakby szukając podsłuchujących albo konfidentów. W końcu ściany mają uszy, nigdy nic nie wiadomo. Ale chyba nikt się dookoła nie czaił.
To nie tak, że robił jej łachę. On nie umiał inaczej okazać tego, że tak strasznie mu na niej zależy, że... no właśnie. Że włożył swoją najlepszą koszulę, by się jej przypodobać. Nie liczył nawet na to, że ona pierwsza do niego podejdzie. Ale on nie miał zamiaru dać jej uciec, przynajmniej nie teraz. Wyjął z kieszeni marynarki mały bukiecik i obrócił go w palcach kilkakrotnie. Małe, żółte różyczki- no bo była Puchonką!- przyozdobione koronką i opruszone sztucznym śnieżkiem. Miał nadzieję, że się jej spodoba, bo sprzedawczyni, starsza, miła pani zapewniała go, że "dziewczyna będzie zachwycona, zachwycona!" Jiro musiał uwierzyć jej na słowo. Odczekał chwilę, nie chcąc wyjść na nachalnego. Dobra, na niezbyt nachalnego. Więc, gdy dziewczyna spokojnie wypiła poncz i zdążyła uśmiechnąć się już do kilku osób, zrobił kilka kroków w jej stronę, przepychając się przez tłum. -Cześć- szepnął, będąc na tyle blisko niej, by usłyszała po czym wyciągnął w jej stronę bukiecik. -To dla ciebie. Jej chłód wręcz go ranił. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Jiro pewnie już leżałby tutaj martwy. Gryfon skurczył się w sobie, a jego ręce, zaciśnięte na kwiatkach drżały ze zdenerwowania. Weź go, weź go, błagam- zaklinał ją w myślach. -Pięknie wyglądasz- wykrztusił, pokonując gulę w gardle. Nie kłamał. Nie musiał. Naprawdę wyglądała ślicznie. Te wszystkie wystrojone, wymalowane dziewczyny, w pięknych, drogich sukniach, na obcasach wyższych niż one same nawet nie mogły konkurować z Ellie.
Bardzo dużo czasu spędziła na swoim łóżku w dormitorium... Przed nią leżała niebieska sukienka... Chaber w najlepszym wydaniu... "Czas to na siebie włożyć i może wyjść do ludzi? Oj no, Cori, chodź." - przekonywała samą siebie, w nadziei, że faktycznie to zadziała. W istocie się na to pokusiła... Po upływie kilkunastu minut schodziła do Wielkiej Sali, w której dziś odbywał się bal. Bal, nie byle jaki bal. Ludzi dużo, każdy w swoim towarzystwie. Wypadałoby kogoś znaleźć. Ale czy miała w sobie tyle odwagi by to zrobić? Uśmiechnęła się lekko i przejechała dłonią po włosach odgarniając je... Cóż, gdzieś tu powinni być jacyś ludzie bez pary? No przecież nie wszyscy byli zniewoleni... Lyri westchnęła i podeszła do dziewczyny, którą dziś zdobiła różowa sukienka... Sam róż ciągle kojarzył się dla Lyri z lukrem, babeczkami i słodyczami, pewnie dlatego usunęła go z garderoby... Ale to przecież nie miało obrazić dziewczyny! - Hej, jak atmosfera? Może zdążę jeszcze uciec. - Spytała z uśmiechem w nadziei, że nie wyszło to tak beznadziejnie, jak sobie wyobraziła.
Zabawa była przednia wszyscy świetnie się bawili. Bez wątpienia ta zabawa może być uznana za udaną lecz do końca jeszcze daleko, niestety Elizabeth była już zmęczona , pełna pyszności oraz trochę opita postanowiła odtańczyć kilka ostatnich piosenek. Czas jej leciał jak japoński pociąg pośpieszny podziękowała towarzyszącemu jej chłopakowi po czym życzyła miłej zabawy Dominique po czym opuściła Wielką sala marząc tylko o wygodnym łóżku w dormitorium. Bal nie był zwykłą zabawą było to miejsce gdzie ludzie się mogli łatwiej poznać dzięki atmosferze jedzenia, picia i zabawy. Myślicie czy Elizabeth dobrze wykorzystała ten czas? Z pewnością. zt
Nie tyle że coś czuła głębokiego do Gilberta, przecież jej jedyną miłością zawsze będzie pewien ślizgon (albo pamięć po nim), w każdym razie żadna kobieta nie lubiła być ani przykrywką ani "tą drugą". Może Cassandra była jeszcze trochę zaspana, ale doskonale wiedziała, że to nie z nią powinien tu stać, tulić się i drażnić pocałunkami. Sam Slone był ciężki, trudny, specyficzny, więc relacje tworzone z nim były takie same. Czego się więcej spodziewać? Cassandra też nie potrafiła stworzyć prostego związku. Nie wiem, czy bardziej się bała czy żyła wspomnieniami, lecz nie chciała pomagać Gilbertowi w farsie "sprawić, aby Szarlotka była zazdrosna" - Cholera, mogłabym z nim palić zioło i spędzać jakże cudownie czas! Muszę go koniecznie poznać, skoro tak bardzo go lubisz - odpowiedziała z lekkim uśmiechem i naprawdę postać Dextera ją niesamowicie zainteresowała, jednak tylko dlatego że albo słyszała słowa takie jak "frajer" czy "ciota". Czyż niefajnie byłoby pojawić się z nim gdzieś w szkole? Zaraz porzuciła ten pomysł, bo uznała, że chyba nie ma ani na to siły ani ochoty. Pijąc w dość szybkim tempie ten o to sok dyniowy w kieliszkach, bo przecież w szkole nie podadzą alkoholu, zaczęła się zastanawiać, kiedy zespół zacznie grać. Po wypowiedzi Gilberta spojrzała na niego zaciekawiona. "jej zgody", odbijało się jak echem w głowie Lancaster. Głucho odstawiła kieliszek na stół, obok którego stali. Dlaczego do cholery wyciągnął ją na ten durny bal? - Och, to prędko znajdź ją i spytaj, czy możesz być ze mną na balu, potem wrzuć tę kwestię o bokserkach i w nagrodę może dostaniesz smakowitą kosteczkę! - rzekła również szeptem totalnie napalona na swój doskonały pomysł. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała, aby wpaść na Szarlotkę i spytać się, czy może pooglądać bokserki jej narzeczonego? Wywróciła oczami, tracąc totalnie zainteresowanie kokardami Gilberta. Gdy wspomniał tylko o swojej lubie, Cassandra poczuła się podło i jeszcze bardziej nie czuła nastroju zabawy.
Tak naprawdę to Brooklyn przywdziała na siebie balową kieckę już wcześniej, ale postanowiła nie wychodzić z dormitorium sama, bo trochę wiocha, że ona, taka super, popularna i ładna Bruk, a nikt jej nie zaprosił. Siedziała biedaczka załamana, poprawiając orty w eseju swojego nieco głupszego zioma (pozdro Gilbert!), aż tu ni stąd, ni zowąd na jej kolanach wylądował liścik przyniesiony przez sówkę Hollywooda. Toxic aż przestała nucić pod nosem ('Gdzie ci mężczyźniiiiiii...'), kiedy przeczytała, że ten, w dość niekonwencjonalny sposób, zaprasza ją na bal. Stwierdziła, że to całkiem miło z jego strony i że chłopak jest mniej beznadziejny, niż mogło jej się kiedykolwiek wydawać. Błyskawicznym ruchem odrzuciła w kąt smutki i esej kolegi po czym pobieżnie przejrzała się w lustrze, żeby stwierdzić, że drugiej takiej dupeczki nie będzie na całym balu. Ostatecznie pohasała raźno do Wielkiej Sali. Wyglądała tak bardzo och i ach, bo sukienkę miała białą i koronkową, przez co przypominała śnieżynkę, czyli całkiem dobrze wpasowywała się w klimat balu. Rozejrzała się po sali, ale po Hollywoodzie ani widu, ani słychu, zatem stanęła nieopodal jednego ze stołów, przesadnie teatralnie odrzucając włosy w tył, jakby co najmniej reklamowała jakiś mugolski szampon.
Może by tak wysadzić stoisko z ponczem w powietrze? Albo podpalić choinkę? Może wtedy przestaliby puszczać te ,,smęty" i chociaż przez chwilę by się nie nudziła... O Merlinie, czy ona właśnie przyznała, że się nudzi? Pierwszy raz od długiego... Baaaardzo długiego czasu Dominique odczuła nudę. Dziwne, przygnębiające uczucie pożerające biedną, samotną Dominique. Samotną, bo nawet Elizabeth miała dosyć zabawy i wróciła do swojego dormitorium. Dopijała właśnie sok, chyba naprawdę zamierzając zrobić coś niepoważnego, gdy nagle podeszła do niej młoda dziewczyna ubrana w niebieską suknię - studentka, jak się domyśliła, bo nie za bardzo ją kojarzyła. Uśmiechnęła się do Dominique, a ta dopijając poncz spojrzała na salę, a potem na nią. - Uciekaj póki drzwi nie są zamknięte, jedna wielka tragedia. Powiedziała z powagą, ale zaraz potem wybuchnęła śmiechem. - Żartuję, atmosfera świetna, chociaż teraz puszczają same smęty. Uśmiechnęła się serdecznie do nieznajomej.
Z lekkim opóźnieniem, ale jednak. Wreszcie pojawili się ONI. Na sali zbierał sie spory tłum, single i pary schodzili się nie chcąc stracić ani chwili z tak cudownego momentu jakim był bal bożonarodzeniowy. Wszyscy liczyli na wspaniałe wydarzenia i dramy godne mugolskich seriali lub sztuk teatralnych. Zaczynało się bardzo dobrze. W tle już było słychać pierwsze warczenia dziewcząt na ich biednych partnerów (pozdrawiamy Gilberta oraz Cassandrę), wszystko zmierzało w doskonałym kierunku. Światła przygasły, na scene wreszcie weszła piątka młodych chłopaków, niedawne odkrycie, bożyszcze nastolatek. Panie i panowie, brawa dla Roześmianych Kudłoni! Pisk dziewcząt klas pierwszych rozległ się po pomieszczeniu kiedy wszystkie podbiegły pod scenę zafascynowane pojawieniem sie idoli. Oczywiście zostawiły swoich chłopców udawających, że ten zespół wcale im się nie podoba, choć wszyscy nucili pod nosem pierwsze przeboje śpiewane właśnie przez artystów. Zabawa się rozpoczęła!
To wszystko było normalnie takie okropne. Nie dość, że po prostu wolała innego od Gilberta co juz było skandalem, to chciała zapoznania z Dexterem i myślała, że on też jest superowy chociaż wcale nie był i właściwie niech umrze. Nic dziwnego, że zrobiło mu się przykro, skrzyżował ręce na torsie i wycofał się o dwa kroczki, a cała energia z niego wyparowała. No jak ona mogła w ogóle tak powiedzieć, ja tego nie rozumiem. On go tak dissuje, a ona tak go wychwala? Przecież to nie po bratersku i w ogóle co ona wiedziała o życiu, chyba bardzo mocno chciała się na Gilbercie odgryźć. Ba, nawet na pewno, bo jeszcze zaczęła na niego krzyczeć. Znaczy nie podniosła głosu, ale była na niego zła, a to go niesamowicie stresuje. Nic dziwnego, że do reszty zamknął się w sobie. Po drodze jeszcze gdzieś tam minął go jakiś...ktoś. W sukience, wiec to chyba kobieta, ale miała płaskie dupsko, z przodu plecy z tyłu plecy, płaski ryj, w ogóle płaska (pozdro Bruk), to nie zwrócił na to coś uwagi. Ale serce miał jednak za miękkie. Podszedł z powrotem do Lancaster, westchnął smutno, rozłożył łapki i mocno się do niej przytulił. Biedny, skrzywdzony Gilbercik. - Ale ona nie chce. Znaczy chyba... nie. Nie wiem. Sorka. Nie mówmy o tym w święta, dobra? - wyszeptał w jej włosy moocno się przytulając (może uda sie nie zgnieść jej żeber) w ramach tych osobliwych i smutnych przeprosin. Biedny i zraniony Slone
A to niespodzianka! Bruk nie była jedyną osobą, która nudziła się w swoim dormitorium i zabijała nudę. Oliver leżał na materacu, obracając się z boku na bok, w tym samym czasie licząc baranki pod nosem. Gdyby nie był tam sam, zapewne stwierdzono by u niego coś w stylu schizofrenii, bo chłopak od czasu nie pokwapił się powiedzieć czegoś w stylu "matko, jak ty mnie cholernie denerwujesz... Kolejny? Po cóż go spłodziłeś?". Oczywiście wszystko było wyrwane z kontekstu, więc tylko on sam wiedział o co chodziło mu w rzeczywistości. Po podłodze walały się książki, ogryzki po jabłkach i pióra, a z powodu tych ostatnich kichał jak smok. W każdym bądź razie kiedy tak leżał z głową w chmurach, nagle przypomniał sobie o balu bożonarodzeniowym, na którym chciał się koniecznie pojawić. Jakoś nie bardzo miał zapału do tego, żeby ruszyć się samemu, dlatego w myślach wybierał wybrankę, z którą mógłby się udać na potańcówę. Hopsa hopsa i te sprawy. Mijały godziny, lata... Pf, minuty, kiedy nareszcie przyszła mu do głowy jedna dupsa, za którą nie przepadał, jednakże uwielbiał jej dokuczać. Naskrobał do Bruk szybciutki liścik, przebrał się w odpowiedni strój i poczłapał w nim do Wielkiej Sali, szukając uporczywie wzrokiem ciemnowłosej dziewczyny. W końcu znalazł ją, a kiedy podszedł bliżej, zrobił pozę godną Hollywooda, która razem z jego twarzą prezentowała się właśnie tak. Nie wspomnę już o jego seksiarskim stroju, który wyróżniał się na tle innych. Szczególnie, że pomimo dresowej warstwy widać było część jego tatuaży, co sprawiało, iż wyglądał jak zbieg z więzienia. Niespecjalnie przejmował się opiniami innych.
- We wish you a marry christmas, we wish you a marry christmas, we wish you a marry christmas and a happy new year! - w ustach trochę już zciętej, lekko chwijącej się Charlie melodia tradycyjnej piosenki brzmiała wręcz upiornie, groteskowo, niodpowiednio i nie na miejscu. Jeszcze ten pogardliwy uśmiech, niezrozumienie dla całego świątecznego rozgardiaszu w oczach, skryty za nim smutek. Przypomniała siebie lata, zanim ona, James i Jean dostali listy z Hogwartu, kiedy ta pieśń rozbrzmiewała niewymuszoną, prostolinijną serdecznością, kiedy jeszcze liczyła dni do wigilii i czekała na prezentu. Pieprzcie się wszyscy radośni z tą waszą jebaną radością, myślała teraz Charlie wchodząc do Wielkiej Sali. Raczej nikt by się nie dopatrzył niczego niewłaściwego w jej posturze - zarumienione lekko (od alko) policzki, leciutki uśmiech, jeszcze lżejszy krok, tak łagodny, że aż lekko rozchwiany. Podejdź bliżej, a pod warstwą podkładu zobaczysz siną od zimna, pooraną pagórkami smutnych pęknięć, starą, zmęczoną twarz. Pchnęła drzwi sali. Jak to, że bal i miała nie przyjść? Ona? A gdzie tam, przyszła. W swoim codziennym, to znaczy nieodpowiednim, czarnym, koronkowo-ćwiekowo-skórzanym stroju, który za dużo odkrywał, z włosami upiętymi na czubku głowy, razem z grzywką, odsłaniającą bladą twarz, ciemne od tuszy i cieni oczy i usta pociągnięte mocną, ciemnoczerwoną szminką. Usiadła na środku parkietu dla tańczących, samotnie, nonszolancko opierając się łokciami o kolana i odwracając co chwila głowę, by wodzić spojrzeniem po kolei za różnymi parami, jakby była widzem przed telewizorem, biernym obserwatorem biorącym udział w wydarzeniach jedynie pośrednio. Wyciągnęła z papierośnicy cygaretkę (świąteczna rorzutność), włożyła ją do ust. A potem jej wieczór się zawalił; odkryła, że nie ma czym jej przypalić. Wszak obok śmierci i zapomnienia to bezsilność jest najmniej dla człowieka pożądana.
Nie chciała być dla niego taka okropna, ale sam się prosił! Przecież wiedziała doskonale, że nie potrafiłaby żyć bez Gilberta, że był po prostu najcudowniejszy, najlepiej piło się z niego alkohol i wygodnie spało, lecz nie mógł ciągle myśleć, jaki to zajebisty jest. Była zadowolona, że utarła troszkę mu nosek. Bo po prostu zamiast nosić ją na rękach, pokazywać, że do cholery miała po co ruszyć tyłek z tego łóżka, on sobie żarty robił. Naprawdę nie pogardziłaby nawet ciastem drożdżowym (boże ale mi cudnie nim pachnie w pokoju). Poza tym czyż nie łatwiej było wychwalać cudze niż znane? Jakby powiedziała Gilbertowi komplement, to wziąłby to jeszcze do siebie, kazał nagrać na taśmę i puszczał sobie przed snem, bóg jeden wie co jeszcze robiąc. Cassandra tak często bywała zła na Slone (w ogóle często wywoływał burze emocji i uczuć), że powinien się do tego przyzwyczaić. Kiedy odszedł, poczuła jakby przekroczyła jakąś niewidzialną granicę. Nawet szeroko otworzyła buzie, nie wierząc w to, co się dzieje. Naprawdę kazał się jej tu ruszyć, po czym sobie odchodzić? Przepraszam bardzo, ale takie prawo miały tylko kobiety (tzn Cassandra) zaraz po trzaśnięciu go w twarz i powiedzeniu, że żadne czekoladki na pizgawicy tego nie załatwią. Dobrze zrobił wracając, bo już chciała się rozpłakać, wziąć muffina w smukłe palce, postawić go na parapecie i torturować się, patrząc na niego przez całą noc. Przytuliła się do niego, czując lekką ulgę a potem paskudny dostęp powietrza. Poklepała go delikatnie po ramieniu, chcąc powiedzieć "dusisz mnie na merlina chce zyc, martwa nie jestem atrakcyjna", ale mimo wszystko zrobiło jej się cieplej na serduszku. Pokiwała głową, rozumiejąc dokładnie, co powinna dodać na listę zakazanych tematów. - Kiedyś Cię zabiję, wiesz? - rzuciła luźno, dając mu buziaka gdzieś pewnie w okolicach szyi (czyli tam gdzie mogła dosięgnąć) i splatając ich palce razem. Cassandrę mimo wszystko nadal bolały nadgarstki przy każdym ruchu, jednak zaczęła go lekko ciągnąć na parkiet.
Czekała tak na Hollywooda i czekała, aż zewsząd w stronę sceny poleciała taka wataha, HORDA WRĘCZ jakichś hogwarckich wariatek, omal nie wyrywając z rąsi Bruka kubeczka z ponczem, który sobie luzacko sączyła. Spojrzała na nie wszystkie z dezaprobatą, aż jej wzrok odcienia avady nie spoczął na gwieździe wieczoru! Kubeczek wysunął się z jej szczupłej dłoni i z impetem wylądował na kamiennej posadzce, wydając przy tym donośny huk, chociaż nie wiem jak to zrobił, bo przecież był z plastiku. A może to nie odgłos spadającego kubeczka, a bicie serca Bruki, która na scenie zobaczyła swoich idoli, których lovciała niemal równie mocno, co Crucio? Tak, zdecydowanie to było to. - O Merlinie - wybąkała, po czym spojrzała w dół, żeby się upewnić, że nie posikała się ze szczęścia, a mokra plama na posadzce to tylko rozlany wcześniej poncz. Już chciała ruszyć pędem za przykładem owych wariatek, ale stwierdziła, że jej, takiej hejterskiej ślizgonce nie przystoi. Ok, tak naprawdę od pobiegnięcia w stronę super bandu zatrzymał ją jakiś dresiarz, który właśnie do niej podbił. - Eeee, koncert Crucio to nie tu - poinformowała, ale zaraz potem dojrzała, że owy drchol ma na głowię torbę i cały jakiś taki jest wytatuowany. Z pewnym wahaniem uniosła ową prowizoryczną maskę, żeby z przerażeniem odkryć, że jest nim nie kto inny jak jej towarzysz balu! Jednak był beznadziejny, nawet, jeśli ją tym strojem rozbawił. - Hehe, fajny dres, męskich nie było? - zarechotała, przybijając sobie mentalną piątkę ze tak genialny żarcik.
Rzeczywiście, najfajniej przygotowywać się na ostatnią chwilę, bo o czymś się zapomniało. Wszystko robić w pośpiechu. Dobra, może nie aż takim, Max zszedł do Pokoju Wspólnego na trzy godziny przed balem a i tak się nie wyrobił, bo ktoś mu schował buty i musiał ich szukać, bo nie będzie ich szukał w inny dzień, bo "przeniosą się", a coś, co się przenosi, jest nie do znalezienia. Zostało mu potem półtorej godziny na całkowite przygotowanie się, że aż ułożył sobie harmonogram... który i tak mu nie wyszedł, bo musiał szukać pół godziny koszulki, dodać pół godziny spodni to godzina, a on przeznaczył na to zaledwie dwadzieścia minut. Koniec marudzenia, zostało mi pół godziny - pomyślał wtedy mądrze i poszedł się odświeżyć. Prawdopodobnie wtedy ktoś przyszedł do dormitorium, bo usłyszał trochę kroków. A kiedy wyszedł spod prysznica, bal już się zaczął. Cholera. Szybko się ubrał i przebiegł przez schody, które zrobiły mu żart i z trzeciego piętra wylądował znów na siódmym, więc musiał biec jeszcze szybciej i skakać na inne schody, kiedy się przesuwały, co było dla niego nie lada wyczynem. Przed Wielką Salą zwolnił, żeby złapać oddech. Wszedł do środka lekko - TAK, OCZYWIŚCIE, LEKKO! - spóźniony, kiedy to już Kudłonie pojawili się na scenie, na co Max zareagował z mniej-więcej taką miną. Jednak szybko się opanował i zniknął gdzieś w tłumie, w takim stroju, że łatwo się zamaskować. A szczególnie przy tym wzroście. Szedł tak jakiś czas, aż zobaczył Edka, który akurat stał do niego tyłem. Równo kiedy Kudłonie zaczęli grać piosenkę "Magic", przytulił przyjaciela, jednak po chwili pościł. Dosłownie, po piętnastu sekundach. Albo trzydziestu.... - Hej! Jak się masz? - zapytał, jak gdyby nigdy nic, z wielgaśnym uśmiechem na twarzy. Typowe dla Maxa - wielki uśmiech, niewinny głos i coś, co go wyróżni. Tym razem była to chyba forma przywitania Edka. - Przyszedłeś z kimś?... Ja jakoś nikogo nie znalazłem, a to dziwne - zaczął rozmowę. Ot tak, o niczym. Co jakiś czas zerkał na scenę, jednak niemalże nie zauważał nic, bo wielki tłum ludzi i w ogóle. A tych fanek z pierwszej klasy! Zakładam, że sezonowe. Szybko skończy się ta "bezgraniczna miłość" do Roześmianych Kudłoni. Zawsze... PRAWIE zawsze tak jest!
Pan Edek stał sobie cały podjarany, normalnie śliniący się na widok Roześmianych Kudłoni, wsłuchując swoje przykryte ciemnymi lokami uszka w piękne nutki cudownej muzyki, którą tworzył właśnie ten wybitny zespół, złożony z pięciu członków (!), przystojnych i utalentowanych. A Edward uwielbiał Kudłonie, miał ich plakaty pod łóżkem, na szafie, na ścianie, wszędzie. A co jest pod niektórymi z nich ukryte, to już tajemnica! I nikt nie ma prawa pod nie zaglądać, bo zjem. Kiedy kolejna piosenka, to jest „Magic” się zaczęła, poczuł na sobie uścisk. Odwrócił się, aby sprawdzić, kto tak delikatnie ściska. Max! Hurra! Co? A nie, jeśli to Maxio przytulał, to bardzo mocno! O mało co i Edek miałby kości połamane, i co? Dobrze, dobrze, nikt nie kłamie! Tylko podnosi samoocenę. Ale przecież nawet jak Max jest słaby, to nie o to chodzi w miłości, prawda? Bo jak się kogoś kocha, to się nie zwraca uwagi na wygląd. Na serduszko, na wnętrze, na umiejętności i na wszystko, no! Odwrócił się, spojrzał na niższego i odwzajemnił przyjacielski (a może coś więcej?) uścisk. W końcu poklepał go po czuprynce, jak to miał w zwyczaju i kontynuował rozmówkę. - Ładnie wyglądasz – zaczął, chwaląc nienaganny ubiór i uczesanie Maxia, w końcu on zawsze wyglądał perfekcyjnie – U mnie wszystko okej – odparł, nadal stojąc przed Krukonkiem, który miał na sobie bluzkę, którą Dzieciątko mu podrzuciło. I tym Dzieciątkiem nie był wcale Edek, nie! Dzieciątko to Dzieciątko, proszę nie kwestionować! – A u ciebie? Co z kostką? – zaczął wypytywać Smerfika. W końcu się o niego martwił, bo widział go w Skrzydle Szpitalnym i mu powiedzano, że coś z nóżką było nie tak. I musiał zostać dłużej – Widziałem cię w Skrzydle Szpitalnym, a jak dzisiaj tam poszedłem, to powiedzieli, że wyszedłeś wczoraj – zrobiął troszkę przygnębioną minkę – Czemu nic nie mówiłeś? – zapytał, jakby z malusimi wyrzutami do Żelka, że nic nie wiedziałby gdyby nie jego troska. Ale już po dziesięciu sekundach na jego twarzyczce pojawił się szeroooki uśmiech, trudno jest mu nie wybaczyć, po prostu. - Nie, ja nikogo nie mam; przecież wiesz – mrugnął jednym okiem, bo nauczył się to robić ostatnio. A jednak nauka zwijania języka w rurkę i mrugania pojedynczymi oczami się przydała! W końcu! – Ty sam? - Chwila, chwila. Max nikogo nie znalazł? Czy myśmy się przesłyszeli? Ten idealny, jeden z niewysokich blondyn nikogo nie znalazł? To czemu Edek... Och! Zawsze tak jest! Jasnowidzenie jest do bani! Zawsze jak Edzio przewiduje przyszłość, to jest na odwrót niż miało być. Ach, ten jego talent do wszystkiego! Ma to po mnie. Spoglądał na niebieskiego, w fajnej koszulce z wąsami i chyba coś mu nie pasowało, że Max musi stawać na paluszkach, żeby coś zobaczyć. Hmm... Co by tutaj zrobić, żeby blondasek zobaczył swoich idoli? Najlepszych idoli jacy mogliby być? - Chcesz widzieć? – uśmiechnął się jeszcze bardziej, pokazując dołeczki i bialutkie ząbki, które mył starannie każdego dnia, nawet jak mamusia go nie pilnowała. Brunet przykucnął tak, żeby chłopak miał blisko to jego pleców. Em... Co?! Weźmie go na plecki? Utrzyma go, ale... Jak to będzie wyglądało? To nie koncert, to jest bal BOŻONARODZENIOWY! Heej. W Boże Narodzenie może zddarzyć się wszystko. Marzenia się spełniają, jak widać. Na przykład Smith zawsze chciał pójść na koncert Kudłoni. I co? Święta, i jest! Tak, racja, bezgraniczna miłość do Roześmianych Kudłoni (i nie tylko) bardzo często szybko się kończy, ale Edzio kochał te sześć, siedem – jeszcze siostrzyczka – osób, bezgranicznie już od wielu, wielu lat. Bezgranicznie. To dobre słowo. - They say that we’re not good together – zanucił solówkę Hialla Norana i spojrzał na swojego najleprzego przyjaciela. Słowa ulubionej piosenki zawsze dobrze robią (!) – And it’s never gonna work out – zakończył. Hehehhhehehehehe. Teraz tylko czekać na jemiołę. Patrz do góry Edek, tylko nie za długo! Kudłonie, Święta, Max... Cóż za atmosfera! Nic, tylko korzystać!
Kiedy napalone fanki zaczęły biec, z początku myślał, że wszystkie zaraz zaczną pytać go o model dresu, który miał na sobie. Uradowany nawet nie zauważył jak jakaś ruda dziewoja wderzyła prosto w niego, przewracając tym samym kruche ciałko Olivera na twardą podłogę. Niestety nie zauważył również, że jego spodnie od dresu lekko się podwinęły, ujawniając spod nich czarne bokserki w serduszka, które niegdyś dostał od ciotki na osiemnaste urodziny. Hahahaha... Taki joke. W rzeczywistości były całe czarne, bo takich w serduszka nie ubrałby za skarby świata. Taki uraz, ot co. To już nieco dłuższa historia, więc nie zagłębiajmy się w te tematy. Ciemnowłosy szybko podniósł się do góry, patrząc na jakże zafascynowaną nim samym pannę Bruk. Pozwolił sobie ściągnąć maskę, bo ta przyprawiała go już o lekkie zawroty głowy, przez co miał ochotę wskoczyć na stół i zacząć growlować, gdyż to był jego niecodzienny sposób na uspokojenie ciała i umysłu, że tak się wyrażę. - Męskie się skończyły. Ale kurde bele, nie będziemy tu stali i podpierali ściany, śnieżynko - powiedział takim tonem, że wyraźnie chciał ją rozdrażnić tym określeniem. Jest Oliver, jest rozpierducha, conie? Ruchem bujającego się dresa mknął niczym młoda łania w stronę parkietu, ciągnąc za tobą pannę Toxic, której najwyraźniej chciał zrobić siarę. Kiedy tylko inne osoby patrzyły na niego, śmiejąc się głośno, Oliver natychmiastowo zabijał je wzrokiem, co przynosiło zajebiste rezultaty, bo od pewnej chwili Shake i Bruk mogli densować, bansować, kręcić się tak, jak im się tylko podobało. Chłopak obrócił dziewczynę parę razy wokół własnej osi, CAŁKOWICIE niechcący zahaczając ręką o jej płaski jak deska brzuszek. - Co jak co, ale myślałem, że będziesz lepszym tancerzem niż ja - rzucił prowokującym tonem pt."pokaż co umiesz, niewiasto!". W tamtym momencie zaczął ruszać się jakoś tak płynniej, już nie odprawiając dresowych modłów. Joł joł joł, Olive wziął(Bruk za ręce). Gdy niebawem jego uszu dochodziły coraz głośniejsze piski psychofanek, jakoś odruchowo się skrzywiał, tym samym dając Bruk znać, że zaraz ogłuchnie i będzie musiała zbierać jego biedne zwłoki z balu. A... Wspominałam już, że Oliver wypił trochę napojów wysokoprocentowych, zanim poszedł na bal? Ups. Na szczęście miał mocną głową i czuł tylko lekkie zawirowania, czego w rzeczywistości nie było po nim widać. Co jakiś czas zerkał na śliczną ( przyznajmy to ) ślizgonkę, której tak wielce "nienawidził".
Ostatnio zmieniony przez Oliver Hollywood dnia Sro 26 Gru 2012 - 10:57, w całości zmieniany 1 raz
Każdy bal w Hogwarcie był wyjątkowy. Ale ten był szczególnie wyjątkowy z tego prostego powodu, że Zowie nie miał iść na niego sam. Miał pojawić się ze swoim NARZECZONYM. Czujecie to? Sam Zowie do dziś nie mógł w to uwierzyć i chodził, jak naćpany przez cał ten czas. Spędzi resztę życia z Maxem, będą szczęśliwie wpierniczać żelki, hodować własne żelkodajne krowy, a Zowie każdego ranka będzie całował go na przywitanie. Będzie mu mówił, jak bardzo go kocha, zawsze znajdzie dla niego czas i będą taką cudowną parą, że nad ich domem sama zakwitnie tęczą, o! Ubrał prosta białą koszulę z żółtymi guzikami, której rękawy podwinął, by całemu światu pokazać swoje nieśmiertelne bransoletki i bandany. Oh, jak szaleć to szaleć, nieprawdaż? Ale nie wystroił się jakoś specjalnie, stawiając na prostotę. Chciał nawet wyprostować swoje kudły, ale wyszło mu to dość kiepsko i teraz były takie trochę... nie jego. Wyglądał jak nie- Zowie. Ostatnie kilka dni spędził na ostrym zakuwaniu, bo musiał popoprawiać kilka przedmiotów, ale UDAŁO MU SIĘ. Tylko w tym całym zamieszaniu nie miał czasu na spotkanie ze swoim ukochanym, za którym tęsknił, gdy tylko rozstali się na korytarzu tamtego pamiętnego dnia. Ale teraz to nadrobi! Specjalnie dla Maxa przeszukał cały świat w poszukiwaniu żelek idealnych. Niebieskie, małe kruczki, które wydawały z siebie zabawne odgłosy, gdy brało się je do buzi. Miał nadzieję, że to sprawi, że Max cały wieczór będzie się tylko uśmiechał. Wpakował żelki do kieszeni spodni i czym prędzej wybiegł z dormitorium, pokonując schody na górę. Przed WS zwolnił nieco i poprawił koszulę. Pchnął drzwi i aż uśmiechnął się szeroko, nie mogąc zareagować inaczej. Wielka Sala wyglądała jak zawsze ideanalanie! Chciał złapać płatki śniegu na język, ale te rozpływały się gdzieś nad jego głową. Zaczął się więc rozglądać za Maxem i zauważył go niemal natychmiast, jakby miał jakiś Maxowy radar. Co się dziwić? Był zakochany i swojego wybranka znalazłby na końcu świata. Podszedł do nich od tyłu i dźgnął Maxa w plecy po czym chrząknął cicho. -Cześć. Możesz zejść na ziemię?- spytał niepewnie, spoglądając na Edwarda i do niego także się uśmiechając.
Janett nie była w nastroju na jakiekolwiek bale, ale jeszcze bardziej nieprawdopodobnym wydarzeniem byłoby, gdyby jej zabrakło. Ostatkiem sił zmusiła się do przygotowań, a gdy zaczęła szukać pośród sterty ubrań sukienki, poczuła klimat świąt. Boże Narodzenie za pasem, przed nami bal! Cóż, jak to zwykle bywało, poczuła się zobowiązana do pójścia, a i humor jej się poprawił. Będzie mnóstwo ludzi, zatem pośród tej całej masy mniej i bardziej wystrojonych uczniów Hogwartu trudno będzie ją dostrzec - dlatego może czuć się bezpiecznie, nikt nie będzie jej denerwował, ani robił przedstawienia przed wszystkimi. Cóż, przynajmniej taką miała nadzieję, ostatnie dni bowiem nie były specjalnie kolorowe. Wreszcie znalazła odpowiednią sukienkę, po czym udała się na umówione miejsce, tuż przed wejściem do Wielkiej Sali, gdzie odbywał się bal. Spóźniła się widowiskowo, większość pewnie już weszła, zabawa prawdopodobnie trwała w najlepsze, a może i Coffler już się tam znalazł? W każdym bądź razie lepiej poczekać, niźli potem się tłumaczyć. Ciekawe, jaki tym razem będzie wystrój. Niecierpliwie spoglądając na przechodzące obok pary oraz pojedynczych uczniów, czekała, gotowa opieprzyć Krukona za spóźnienie, chociaż sama punktualna nie była, ale jej można to wybaczyć, prawda?
Bruks spojrzała z dezaprobatą na przewracającego się nieporadnego Oliverka; nie dość, że łamaga, to jeszcze w ciotowatym dresie! Dobrze, że był chociaż w miarę samowystarczalny i sam zebrał dupsko z podłogi, wszak Ślizgonka wolała obserwować heroiczne zmagania Hollywooda z grawitacją i posadzką, zamiast podać mu pomocną rąsię albo chociaż miotłę. - Chwała Merlinowi, że przynajmniej bieliznę miałeś przyzwoitą – zauważyła błyskotliwie, bo przecież nawet tak drobny detal jak fikuśnie wystające zza dresowych spodni majtasy nie uszły jej bacznej uwadze. I już, już chciała protestować, że na poufałości typu ‘śnieżynko’ się nie umawiali, kiedy ten gumochłon porwał ją do tańca i to na sam środek parkietu. No, nawet jej się to spodobało, wszak zawsze miała słabość do takich bedbojskich typków (choć może niekoniecznie w dresie, bo jak dres to tylko u Crucio!), co nie pytali o zgodę, tylko brali pannę jak swoją, więc nijak jej szło zapieranie się, bo nogi miała tak śmiesznie miękkie, zupełnie jak dwie wyżute gumy balonowe Drooblego. O dziwo całkiem pokornie przystanęła na okrutną dolę bycia partnerką Hollywooda, wzruszyła ramionami i zaczęła baunsować rześko i powabnie niczym wszystkie te dupeczki na teledyskach Theodora-Y albo Dixona Smitha, kręcąc bioderkami i wszystkim, czym tam ją natura obdarzyła. Musiała przecież jakoś wpasować się w dresiarskie klimaty Shake’a, bo jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, mimo, że przecież nie pałali do siebie przesadną miłością. Phi, jak myślał, że narobi jej obciachu, to się zdziwił, wszak Bruklin potrafiła dopasować się do każdej sytuacji, zwłaszcza, kiedy miała równie drecholskiego ziomeczka, co Slone. No i sama niemal całe życie miała na przypale, z kim sie zadajesz, taki się stajesz, czy coś takiego. - CHALLENGE ACCEPTED - zawołała dumnie w odpowiedzi na jego zaczepkę. Puściła rąsie Hollywooda i odstawiła swój popisowy dens muw, pokazując mu tym samym, że do takiego wygibanego koksa jak ona nie ma co fikać. Pewnie myślał, że jak czitował i podchmielił się przed balem, to bez problemu zostanie królem densfloru, ale sorry winetu, nie z Brukiem takie numery.
Ostatnio zmieniony przez Brooklyn Toxic dnia Czw 27 Gru 2012 - 18:13, w całości zmieniany 1 raz