Rząd foteli i stolików, przy których można poczytać w ciszy i spokoju. Nie brakuje tu również ogromnych okien, przy których można się trochę zrelaksować po wielogodzinnym czytaniu.
Autor
Wiadomość
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Na całe szczęście, Mefisto nie miał pojęcia o “potyczce” pomiędzy Neirinem i Skylerem; to dopiero byłaby dziwna wizja, dwójki urzekających Puchonów w znacznie mniej urzekającym starciu. Pomimo świadomości wspomnianej makabrycznej sceny, Mefistofeles nieco zaniepokoił się na brak obietnicy i tylko w milczeniu pokiwał głową, ciekaw co rozbija się po głowie jego rozmówcy. Cicha woda brzegi rwie, prawda? Trzeba przyznać, że choć Schuester na pierwszy rzut oka mógł wydawać się takim samym niewinnym słoneczkiem jak Liam, to z każdą chwilą zyskiwał coraz więcej głębi… I jednocześnie coraz mocniej przyciągał do siebie Noxa, zupełnie jakby szukał jakiejś odmiany od dziecinnej wręcz wesołości swojej poprzedniej ofiary. Nie to, żeby Sky był jego ofiarą, bo nie miał być. Oczywiście. Był tylko… ofiarą na teraz, do pomęczenia w bibliotece. Przesunął ciekawskim spojrzeniem po Puchonie, którego chyba bardziej zmartwiły rozeźlone szepty z drugiego stolika. Ciekawe jak ciężka była korona prefekta… I co tak naprawdę zmusiłoby chłopaka do zainterweniowania. Bądź co bądź, łatwo źle zinterpretować jakąś sytuację, kiedy nie ma się wszystkich danych - a teraz przecież niewiele mogli wywnioskować. Mefisto zawiesił na chwilę wzrok na nieznajomej dziewczynie, zaraz pospiesznie uciekając nim w bok. Słusznie, bo dzięki temu mógł zauważyć jak Sky próbuje zidentyfikować “niepożądane” tatuaże na niewielkiej powierzchni odkrytego ciała Ślizgona. - Chyba nie wypada mi się rozbierać w bibliotece - zauważył, z trudem tłumiąc śmiech. Och, Skyler jeszcze nie wiedział jak wiele tuszu kryło się pod tymi wszystkimi ubraniami… Aby oszczędzić sobie ewentualnych upokorzeń (striptiz przy bibliotekarce zdecydowanie można było za to uznać), Nox postanowił zaprezentować jeden z mniej widowiskowych, ale za to bardziej dostępnych tatuaży. Podwinął rękaw, odsłaniając swój lewy nadgarstek, gdzie (pomiędzy innymi wzorami, rzecz jasna) można było dostrzec niewielką koronę o nieco niewyraźnych krawędziach, nawiązującą do karty “Rydwan” z tarota. - To pierwszy tatuaż mojej przyjaciółki, zrobiła bez wzoru i żadnego przygotowania. Mam też taką dużą mandalę na biodrze, to z kolei inny znajomy… Uwielbiam ją, swoją drogą, udała mu się perfekcyjnie… Ach, no i chociażby szyja. Ja zacząłem od lotosu. - Tłumaczył powoli, bo przecież starał się mówić jak najciszej i nie chciał, żeby jego słowa zginęły w niewyraźnych szeptach. Na sam koniec odchylił głowę w tył i lekko w bok, by ułatwić Skylerowi dostęp do roślinnych wzorów otulających jego szyję w pobliżu kolorowych płatków. Nie widział niczego szczególnie złego w nieplanowanych tatuażach, acz prawdopodobnie było to myślenie wywołane subtelnym uzależnieniem…
Skyler Schuester
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 179 i PÓŁ!
C. szczególne : Ciepłe spojrzenie, zapach cynamonu i Błękitnych Gryfów/mugolskich fajek; łatwy do wywołania uśmiech; czasem da się wypatrzeć malinkę czy dwie (jedna to tatuaż przy obojczyku); ciepły, niski głos i raczej spokojne tempo mówienia, tatuaże (dziennik); pierścionek zaręczynowy
Odchylił się nieco w tył, posyłając spojrzenie w bok, jakby się nad czymś namyślał, ale wargi przycisnęły się do siebie w próbie powstrzymania uśmiechu, po czym powrócił spojrzeniem do intensywnej zieleni. - Wielu rzeczy nie wypada w bibliotece - szepnął powoli, jako banalny wniosek splątanych myśli i wsunął kolejne orzeszki do ust, jako przykład na jedną z wspomnianych czynności, zaraz pochylając się znów bliżej, by skupić się na pokazywanych tatuażach. Wciąż jeszcze pochrupując złapał lewą rękę Noxa i przyciągnął ją do siebie bliżej, by móc ustawić ją pod odpowiednim kątem i w ten sposób móc się jej lepiej przyjrzeć. Odruchowo przesunął kciukiem po koronie, jakby faktycznie mógł wyczuć pod nią jej teksturę (a właściwie nawet zdawało mu się, że coś poczuł) i uniósł pytający wzrok na Mefisto. - Wiesz co chciała Ci tym przekazać? - szepnął i puścił jego rękę, kończąc oględziny w tym miejscu. W to, że jego przyjaciółka miała jakąś symbolikę w głowie, zupełnie nie wątpił. Jeśli był to jej pierwszy tatuaż w życiu, prawdopodobnie był ważniejszy dla niej, niż dla samego Noxa i nawet jeśli podjęłaby tę decyzję impulsywnie, to coś musiało ją do tego natchnąć. Przesunął po nim wzrokiem, jakby faktycznie mógł zobaczyć przez materiał ubrania wspomnianą mandalę na biodrze, po czym posłusznie skupił się na dalszych tatuażach. Przysunął się nieco, chcąc przyjrzeć się lotosowi i mruknął przeciągle w zamyśleniu, przy okazji niechcący szturchając mefowe udo swoim kolanem. Wzrok rozbiegł się prowadzony kolejnym ciemnymi tropami, wtłoczonymi już na zawsze w prezentowaną dumnie skórę, aż nie dotarł i do tych nielicznych fragmentów, które wydawały się takie nagie bez przykrycia tuszem. Przełknął ślinę, przyglądając się linii tego okrycia, jakby przyglądał się rąbkowi skąpego ubrania i oderwał wzrok dopiero, gdy zawędrował do lśniącego tragusa. I nagle zrobiło mu się niezręcznie, ale w tej sytuacji jak zwykle potrafił się w odnaleźć na swój własny sposób, i choć było mu w tej niezręczności przyjemnie, to jego mózg szukał już najbardziej niezręcznego sposobu na jej rozładowanie. Nabrał powietrza w płuca, zaraz powoli je wypuszczając przez lekko wygięte usta i przesuwając dłońmi po krawędzi stołu, ze wzrokiem wędrującym po pliku rysunków, powiedział - Too… następnym razem pokażesz mi mandalę
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Nachylał się nad stolikiem i już czuł, że w kwestii ćwiczeń mogą się dogadać. Zapewne umówią się na takie spotkanie, podczas którego będą kombinować z magicznymi manekinami w taki sposób, by móc poćwiczyć chociażby połowicznie. - Uuu... grubo. To skomplikowane zaklęcie, ale no wiadomo, potęga uzdrawiania prosta nie jest. - podrapał się po potylicy, bowiem zaklęcie łatania rozległych ran czarnomagicznych stanowiło niejako wyzwanie. Nie ukrywał, że potrafił wyrecytować cały skład, definicję, skutki zamierzone i potencjalne efekty uboczne tego zaklęcia. To już kategoria zaawansowana, nad którą wciąż pracował, a więc ambicja Diny go zaskoczyła. - No dobra, manekinem zajmiemy się innym razem, a tutaj zaklęć nie pozwolą na rzucać. - mruknął i skinął głową na bibliotekarkę. Wtem w jego oczach pojawił się błysk świadczący o pomyśle. - Wiem. Chodźmy, tylko cśśś. - szepnął, szybko zebrał podręczniki, a nawet zgarnął też plik notatek Diny, skinął jej głową i poprowadził ją w najbardziej oddalony kąt czytelni. Ułożył tam książki, zgasił dwie lampy oliwne tylko po to, aby ich kąt stołu oświetlała tylko jedna lampa. Rzucała cień na ich twarze (starał się za bardzo nie przyglądać perfekcyjnie wyrzeźbionej twarzy Diny). - Podstawy, tak? A ja mam lepszy pomysł. - skinął do niej palcem wskazującym, by się nachyliła. W tym czasie położył lewą dłoń na środku stolika, podwinął rękaw do łokcia i z uśmieszkiem wycelował w swoje ramię kraniec różdżki. Wyszeptał wyraźnie inkantację w taki sposób, aby Dina dokładnie usłyszała: - Flumine sanguinis. - bladosrebrne światło wsiąknęło w jego skórę, rozniosło się miłym mrowieniem po całym ramieniu i po jednym mrugnięciu mogli oboje zobaczyć układ czerwonych żył pod jego skórą. - To nie wszystko. - wyszczerzył się i przesunął światło różdżki wyżej i gdy z jednej strony "podgląd żył" znikał, tam im dalej kierował zaklęcie i tam dostrzec mogli kolejną siatkę żył. - Z jego pomocą wykryjesz krwotoki i zakrzepy. Albo pooglądasz żyły, a jak wiadomo liczy się wnętrze, co nie? - cieszył się jak dzieciak, gdy mógł pokazać jedno z trudniejszych zaklęć, którym uwielbiał bawić się dniami i nocami.
Przyglądała mu się w milczeniu i pokiwała lekko głową zgadzając się z jego słowami. - Miałam taką sytuację ostatnio... kiedy musiałam uratować komuś życie. - powiedziała cicho, patrząc na jego notatki choć było to spojrzenie raczej pozbawione skupienia. Wracała gdzieś pamięcią, do miejsca w którym trudno było jej być - ... znałam inkantacje, ćwiczyłam ruch nadgarstka, czytałam o składni, ale... - skrzywiła się w jakimś sekundowym przejawie bólu - Skrzat prawie umarł. - zakończyła jeszcze ciszej. Po chwili dziwnego milczenia potrząsnęła głową i podniosła wzrok na gryfona. W jej oczach lśniła bardzo ślizgońska zajadłość i bardzo nie-ślizgoński upór, który - nie oszukujmy się - nie pojawiał się tam często. - Zależy mi, żeby się nauczyć Jerry. Kolejnej porażki nie wytrzymam... - powiedziała bezmyślnie unosząc dłoń i dotykając swojego mostka, pod którym coś ją zakuło. Z wielką ulgą przyjęła inicjatywę Dunbara, zgarnęła resztę swoich rzeczy i literatury do poduszki jaką przytaszczyła z biblioteki i poszła za nim czując się jak bohaterka jakiegoś konspiracyjnego filmu. Lepszy pomysł w wydaniu gryfona mógł przybrać różne scenariusze i choć nie była przekonana, czy w każdym chciałaby wziąć udział to jednak wiedziała, że gotowa jest na naprawdę wiele. Usiadła z nim przy bardzo dyskretnym stoliku, choć zmrużyła powieki kiedy zaczął gasić lampy a przez jej bezbrzeżnie egocentryczny łeb przemknęła myśl czy ten cwaniak nie próbuje po latach znowu jej zbajerować, zaraz jednak zrobiło się jej bardzo głupio kiedy wydobył swoją różdżkę i zaprezentował jej bardzo fascynujące zaklęcie. - O rany. - powiedziała nachylając się nad "podświetlanym" przez niego fragmentem. Kiedy poruszył różdżką bezwstydnie chwyciła jego rękę, by zobaczyć, czy jak ją ściśnie lub poruszy to rzeczywiście obraz pokaże porusające się pod skórą naczynia krwionośne- Flu... mine? Flu...mene? Sanguis to krew, tyle wiem. - podniosła na niego wzrok z niekłamanym zainteresowaniem- Zrób to teraz u mnie? - zaproponowała ochoczo, podciągając sweter i ujawniając swoją wychudzoną, biedacką rączkę jak zmoknięte skrzydło kurczaka. Położyła blade przedramię na blacie i wpatrzyła się w różdżkę Dunbara by zapamiętać wykonywany przez niego gest.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Podobało mu się to, jak Skyler go obserwował. Jak przyglądał się zagięciom czarnych linii, analizował cienie i symbolikę licznych tatuaży, które przecież niczym zbroja pokrywały ciało Mefistofelesa. Wtłoczony pod skórę tusz mógł prezentować się jako dzieło, mógł być też jedną wielką pomyłką... Ale teraz przybrało nową formę, dopasowując się do opowiadanych przez właściciela historii. - Prawdopodobnie to, że jestem durniem - wymamrotał w odpowiedzi, z lekkim zaniepokojeniem spoglądając na kciuk Schuestera... i z trudem powstrzymując się od tego, by ręki nie zabrać. Niby wielokrotnie obnosił się ze swoimi bliznami (zarówno wilczymi, jak i 'zwykłymi' po samookaleczaniu), ale raczej nie chciał płynnie przechodzić na ten temat. Uśmiechem i łagodnym tonem głosu (o ile da radę tak uznać poszeptywanie) nadrabiał za ewentualne spięcia mięśni, nie pozwalając Puchonowi na zauważenie tej chwili słabości. - Zrobiła mi to po tym, jak przegrałem z nią w Durnia... I chyba był to początek naszej bliższej znajomości. - To chyba była prawda, choć Mefisto dopiero wypowiadając te słowa zdał sobie sprawę z ich wagi. W końcu wcześniej miał tendencję do traktowania Emily jak dziecka, uparcie próbował się dystansować i... I dopiero przegrany zakład - oparty na wyniku gry karcianej - pchnął ich ku sobie raz, a dobrze. Zerknął na chłopaka, mając wrażenie, że na chwilę gubi oddech. Proszę, jak jedna żartobliwa (?) propozycja potrafi pobudzić ludzką kreatywność... Nox zmusił się do pochwycenia ołówka i zgarnięcia kilku kartek, żeby z wyraźnym oporem przekierować spojrzenie na swoje materiały. Drgającego ku górze kącika ust już nie powstrzymał. - Deal.
/zt x2
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Wzbudziła jego zainteresowanie swoim wyznaniem. Uratowanie życia nie było czymś, co miałoby zdarzać się codziennie nastolatkom z Hogwartu. Gdy sprecyzowała, że chodziło o skrzata pojął, że wstrzymywał oddech do czasu dopowiedzenia słów. - Skrzat z ranami od czarnej magii? - zapytał szeptem, ale nie oczekiwał odpowiedzi, bowiem wniosek był pewien. - Współczuję. - odwrócił wzrok, gdy przypomniał mu się czar podnoszący ciśnienie w mózgu, przez co człowiek słyszy wewnątrz swojej czaszki okrutny hałas. Padł ofiarą czegoś takiego i nie życzył nikomu podobnych doświadczeń. Współczuł skrzatowi, choć nigdy go nie widział ani pewnie nie zobaczy. - Skoro przeżył, to nie jest porażka. Ale w porządku, Dina. Zdziałamy coś w tej kwestii. Pomogę ci. - popatrzył prosto w jej oczy i odnalazł tam upór, co utwierdziło go w przekonaniu, że nie jest to pobożne życzenie. Chciała być gotowa na tak tragiczną ewentualność, a więc niejako łączył ich ten sam cel. Uśmiechnął się sam do siebie, gdy go tak pochwyciła i próbowała sprawdzić co się dzieje z żyłami, jeśli je uciśniesz. Podświetlające zaklęcie pięknie ukazywało siatkę żył, a gdyby zapatrzeć się na te splątane przy nadgarstku dostrzec można dostrzec charakterystyczne pulsowanie. - "Flumine" znaczy dosłownie "rzeka", choć można to zinterpretować też jako strumień, co z "sanguinis" można oddać jako strumień krwi. - doprecyzował i "wyłączył" podświetlenie zaklęcia, zakrył z powrotem ramię i wyciągnął dłoń po przedramię Diny, a gdy je zobaczył aż zagwizdał. - Przy twojej ręce to nawet i bez zaklęcia można zobaczyć żyły. - nie będzie prawić jej kazań dotyczących bardzo chudej ręki, pokrytej niemalże skórą. Dotknął palcem miejsca, w którym widać było fioletowy pas, czyli bladą żyłę. Przesunął nim w górę i naznaczył jej ślad, wskazując Dinie, że w jej przypadku zaklęcie nie jest konieczne. Mimo wszystko ponowił je. Zacisnął mocno palce na różdżce, zatoczył nim niepełen okrąg, przechodzący przy krańcu w pionowe przekreślenie. - Flumine sanguinis. Dwuczłonowe inkantacje w uzdrawianiu są bardziej wymagające, bo tu każda samogłoska musi być wyraźnie wypowiedziana. Kiedyś mi się język poplątał przy "inis" no i cóż... - cichy śmiech zabrzmiał między nimi i był chyba wystarczającym zapewnieniem kłopotów. Trzymał chudy nadgarstek Diny i przesuwał wiązką zaklęcia po jej ramieniu, aby mogła przyjrzeć się dokładnie swojej siatce żył. Odłożył różdżkę i zapisał na pergaminie inkantację wielkimi i wyraźnymi literami - Flu- mine sangui - nis - przekręcił kartkę do góry nogami, by Dina widziała je z prawidłowej pozycji. Krańcem ołówka pokazywał poszczególne sylaby i wprowadzał ją w teorię. - "Flu" odpowiada za prześwietlenie skóry bez jej uszkadzania ani nacinania. "Mine"uwydatnia żyły, by dało się wyraźnie dostrzec każdą z nich. "Sangui" wykrywa krwotoki, a "nis" zakrzepy. Samo "flumine" nie pokaże nieprawidłowości, bo zaklęcie byłoby niedokładne i niekompletne. - obok narysował mniej więcej ruch nadgarstka, ale to akurat będzie trzeba przećwiczyć w praktyce. Zerknął na nią znad kartki, by sprawdzić czy jej nie przynudza.
Sama Harlow nie widziała niczego heroicznego w swoim uczynku. Mimo, że po wychowankach domu węża nie spodziewano się wielkich czynów braterstwa i odwagi, to widząc panikę w oczach Fina, nieświadoma jeszcze jego udziału w całym incydencie, próbowała cokolwiek uczynić by Sprytka przed krzywdą uchronić. Wyszło to jej dość pokracznie i z pewnością nie byłoby jej łatwo pogodzić się z jego śmiercią, gdyby pan Gard nie pojawił się odpowiednio szybko i nie zajął chłopcami. Poruszyła nieznacznie ramionami w geście pomiędzy wzruszeniem nimi bez sensu, a jakimś takim wygibasem jakby próbowała z barków zrzucić coś niewygodnego i skrzywiła się szpetnie. - Nie chcę tego więcej doświadczać. - powiedziała marszcząc się na twarzy. Słabości, bezsilności, niezdolności do pomocy wtedy, kiedy już święta krowa decyduje się komuś pomagać. Uśmiechnęła się jednak kiedy powiedział, że jej pomoże, biorąc to za dobry znak nadziei na to, że jeśli taka sytuacja się powtórzy nie będzie wpadać w panikę. Wiedziała, że Dunbar znał się na rzeczy. Czasami nawet spotykała go w Mungu kiedy chodziła odwiedzać ojca,trudno było więc uważać, że jego umiejętności nie są wystarczająco dobre, skoro był zatrudniony w najlepszym z magicznych szpitali w Anglii. Wyciągnęła długopis i znalazła sekcję papierzysk w swoim notesie traktującą o uzdrawianiu i zanotowała to co mówił w swoich tabelkach i wykresikach. Długopis zmieniał kolor przy frazach po łacinie, które zapisywały się lekką kursywą, na wszelki wypadek by lepiej było się ich uczyć i zapamiętywać. Wystawiwszy rękę nawet nie pomyślała o tym, by się ze swoimi problemami zdrowotnymi ukrywać. Przy Jerrym miała jakoś wybitnie dużo swobody, a przecież nie od parady przez ostatnie miesiące nosiła przesadnie duże swetry tłumacząc to modą, żeby nikt jej nie wytykał anorektycznej chudości.Odbyła poważną rozmowę z opiekunem medycznym swojego ojca, którego musiała dwa razy oszukać urokiem wili, że nic jej nie jest, żeby nie informował jej ojca o zaburzeniach odżywiania jego córki. Zacisnęła lekko palce jakby chciała jednak cofnąć rękę, szybko dołożyła jednak zblazowaną minę obrażonej krowy i przewróciła oczami. - Ty to Dunbar umiesz w komplementy jak nikt. - cmoknęła. Wiadomo, najlepszą obroną jest atak. Szybko odwrócić kota ogonem i udawać, że nic się nie stało. Pochyliła się z uwagą obserwując działanie zaklęcia i zapamiętując to, jakie mrowiące pozostawiało po sobie uczucie Zastanawiała się czemu to uczucie mrowienia, a nie pieczenia jakiego można by się spodziewać po bliskim kontakcie ze źródłem światła. - Flu- mine sangui - nis. - powtórzyła zezując jak to pisał, po czym otrzymawszy kartkę przepisała sobie podział sylab do swojego notesu- Flu- mine sangui - nis. Zapada w pamięć. - skinęła głową. Chwyciła w dłoń długopis, coby nie machać we wszystkie strony różdżką i powtórzyła kilkukrotnie gest narysowany przez Dunbara z nadzieją, że ją poprawi, jeśli ta popełni błąd.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Według Jeremy'ego każdy powinien znać chociażby podstawowe zaklęcia pierwsze pomocy, a więc gdy ktoś prosił go poduczenie tego czy tamtego to z reguły nie odmawiał. Nie był uczniem domu borsuka, by rzucać wszystko i pomagać bezinteresownie, ale robił to z głową. Umawiał się, a z Diną mają niepisaną umowę, że będzie mu winna przysługę i to mu wystarczało z racji tego, że była jego piękną pomimo widocznej utraty wagi koleżanką. Dalsi znajomi bądź obcy, jeśli już zdarzało się to, że chcieli się czegoś poduczyć, to rewanżowali się galeonami albo lepszym alkoholem. To był dobry biznes, o ile nie koligował mu z osobistymi planami. To nie jest nudna transma czy historia magii. To dziedzina, która może uratować czyjeś życie, dlatego też podchodził do niej z taką powagą - co nie zmienia faktu, że ślepia mu błyszczały z ekscytacji na widok jednego z ulubionych zaklęć. - Ty dobrze wiesz, że umiem w komplementy, ja tylko zwracam uwagę, że to... - postukał palcem w jej kościsty nadgarstek - ... wygląda niezdrowo. Czy ty coś w ogóle jesz? - może nie byli przyjaciółmi, aby o to pytał, ale musiał. W tym słabszym świetle jego brązowe oczy wydawały się niemal czarne. Nessa była uzależniona od kofeiny, a tutaj druga Ślizgonka wyglądała jakby skórę nałożono na kości. Co one wszystkie mają z tym zdrowiem? Od razu w jego głowie pojawiły się potencjalne przyczyny takiego stanu - brak apetytu, łaknienia, może stres?, zdenerwowanie, jakieś silne przeżycia... może to przez tego umierającego skrzata? Nie przypuszczał, by Dina miałaby się aż tak przejmować losem skrzata, ale coś było na rzeczy i musiała czuć na sobie badawczy wzrok Jerry'ego. - Tak sobie dzielę sylaby, bo łatwiej je potem wymówić. Ważne, by później było płynnie. Flumine sanguinis. - skinął jej głową, aby sięgnęła po swoją różdżkę i zademonstrował jej ruch nadgarstka - lekki, sprawny, szybki, ale przy końcowym etapie ruchu nagle zmieniał kierunek, co było istotne. Niedomknięte koło, przy krańcu nagle w prawo i ostatni odcinek w dół. Zapewne powtórzyła, a więc mógł przygotować swoje przedramię i je wysunąć na środek stołu. Celowo odsłonił prawą, tę ozdobioną rozmaitymi, drobnymi i ruchomymi tatuażami, aby sama przekonała się czy światło tego zaklęcia zareaguje w jakiś sposób z magicznym malunkiem. - Flumine to jest ta część. - wziął z jej ręki długopis i narysował na kartce niedomknięte koło. - Sanguinis to ta druga, temu trudniejsza jak inkantacja. - dorysował charakterystyczną końcówkę, a potem czekał, by poćwiczyła na nim. Nawet jeśli przypali mu skórę to jakoś nie czuł obaw.
To takie puchońsko-gryfońskie, oferować pomoc, choć kiedy w grę wchodziły pieniądze już wychowankowie domu borsuka odpadali z klasyfikacji. Harlow poproszona o jakieŚ korepetycje marudziła tak strasznie, że już żaden uczeń młodszych klas nie szukał u niej pomocy, co więcej, parę lat temu zasłynęła ucząc kolegów i koleżanki błędnych rozwiązań z eliksirów co było dla niej przezabawne, a w rzeczywistości opłakane w skutkach. Co innego znajomi - relacje jakie łączyły ją z Dunbarem były przedziwne. Był jednym z dosłownie dwójki gryfonów, których była w stanie znieść - więcej nawet, spędzała z nimi czas z przyjemnością! - bo generalnie uczniowie szczycący się złoto-czerwonym herbem już od progu wywoływali w niej dziwną niechęć. Byli zbyt głośni, zbyt otwarci, zbyt bezpośredni i bezmyślni - nigdy nie przyszło jej do głowy się nad tym zastanowić, były o jednak cechy, których gryfonom zazdrościła jak mało czego samej mając poważne braki w tych sferach zachowań i życia. Jeremiego znała od zbyt dawna, by się jednak przejmować czymkolwiek - poza tym, kiedyś rzeczywiście wyobrażała sobie jak smakują jego usta - oczywiście zanim ją patałach wystawił - w związku z czym gdzieś w głowie wciąż szumiało echo sympatii nieco większej niż do przypadkowego chłopca ze szkoły. Kiedy wspomniał o swoim talencie do komplementów uśmiechnęła się jakoś tak dziwnie, zerkając na niego spod rzęs, bo rzeczywiście pamiętała, że potrafił - zaraz jednak spierniczył cały nastrój wytykając jej kościstość. - Wystarczy, że Ty jesz za pięciu. - powiedziała kwaśno, krzywiąc się nieco - To, że inni się nie obżerają nie znaczy, że nie jedzą. - burknęła. Być może powinna odbyć z kimś rozmowę na temat swojego problemu z odżywianiem - to jednak wymagałoby pogodzenia się z tym i przyznania samemu przed sobą, że miała problem. Rzecz w tym, że Harlow nie postrzegała tego jako niewygodę, jako coś złego. Była na tyle rozwinięta by wiedzieć, że tu chodzi o jej zdrowie - z drugiej jednak strony działała dużo większa siła. Poczucie władzy nad czymś, czymkolwiek w swoim życiu. Nie umiała zapanować nad niczym ani nikim innym, wszystko wymykało się z jej rąk i traciła nad tym kontrolę, jedynie to co robiła ze sobą i swoim ciałem było w zasięgu jej możliwości Nie umiała nawet uratować Fina, nie umiała nawet pomóc Sprytkowi nie mówiąc o tym, jak bardzo zawodziła na każdym kroku całą swoją rodzinę, jak bardzo kaleczyła swoimi uczuciami Cassiusa. Nie panowała nad niczym co ją otaczało - jedynie nad sobą samą. Wymyślanie sobie ile zje, ile nie zje, czy będzie spać, czy nie będzie było jedyną władzą, jedyną rzeczą nad którą miała pełną kontrolę. - Flumine sanguinis. - powtórzyła po nim płynnie, starając się nie dać po sobie poznać jak bolało ją wytykanie jej stanu. Nie robiła tego po to, by ktoś to widział, nie chciała, żeby ktokolwiek to zauważył. Jej relacja z jej ciałem była tylko jej własna... - Flumine sanguinis. - machnęła parokrotnie różdżką by wprawić się w tym geście i spojrzała pytająco na przedramię Dunbara- Jesteś pewien, że chcesz to zaryzykować..? - chrząknęła jednak ze skupieniem wymalowanym na twarzy - Flumine sanguinis! - powiedziała wyraźnie i nawet wydawało się jej przez chwilę, że się uda! Postawiła jednak akcent w złym miejscu inkantacji i światło choć rozbłysło dotykając skóry gryfona, to zaraz po najbliższej okolicy rozszedł się smród palonego świniaka kiedy żywcem przypaliła mu skórę. - NA ŚMIERDZĄCE SKARPETY MERLINA JERRY, PRZEPRASZAM! - wypuściła różdżkę z ręki cała roztrzęsiona rozglądając się na boki i nie wiedząc jak ratować sytuację.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Zauważył, że odkąd odpuścił podrywanie Diny to jakoś łatwiej przychodziło im się dogadać. A może to kwestia jego ulubionego tematu do rozmowy? Tak czy siak swoją prośbą sprawiła, że jego sympatia do niej wzrosła. To też mile łechtało jego ego - poprosiła go o poduczenie, a to już samo w sobie podbudowało poczucie wartości. - Wypraszam sobie, za trzech. Za pięciu to zżera Clarkson, bo przypomina już Grubego Mnicha. - postanowił się niegroźnie oburzyć. Zrozumiał, że chyba poruszył drażliwy temat, stąd ta kąśliwa uwaga. - Oke, oke, pasuję temat. - dodał cokolwiek ugodowo, by jej nie drażnić, bowiem jeśli któreś się z nich zdenerwuje to nici z dalszej nauki zaklęcia. Przecież przy tej dziedzinie magii nie można pozwolić sobie na chociażby najmniejszą dekoncentrację, a w nerwach to mogliby przypalić sobie skórę aż do kości. Potrząsnął głową, aby grzywka spadła mu z czoła na skroń i zaplanował sobie nazajutrz odnalezienie jakiejś pomocy w kwestii odczarowania koloru jego włosów. Niby mógłby sam to zrobić, ale pamiętał proces przebarwiania na biel i wolał nie ryzykować, że znów coś się schrzani. Nie bez przyczyny na potylicy ma wygolone - wycięli za dużo włosów i musieli z Lazarem improwizować. Wydawało się, że Dina dobrze inkantuje tylko sęk w tym, że powinni ćwiczyć to głośniej. Najwyraźniej nauka słów magii po cichu tuszowała potencjalne błędy. Nie wpadł na ten pomysł, co udowadniało, że czasem przejawiał taką głupotę iż trzeba po prostu złapać się za głowę i wymownie westchnąć. Wzruszył ramionami, gdy upewniała się, że jest gotów podjąć to ryzyko. - Bez praktyki to się nie nauczysz na sto procent. - dodał luzackim tonem i z beztroską miną spojrzał niechcący na jej usta wymawiające inkantację. Nagle wypuścił ze świstem powietrze z płuc, gdy dopadł go okropny ból palącej się skóry. Bardzo szybko zabrał przedramię spod pola rażenia zaklęcia i przysunął je do siebie, przeklinając coś pod nosem. Piekło jak diabli, ale na szczęście nie spaliła mu połowy ręki, a jedynie przypaliła kawałek skóry. Zerknął na ranę i wykrzywił się, bowiem jeden z tatuaży (akurat ten przedstawiał ludzkie serce) został nieco uszkodzony przez co stracił swoją zdolność przemieszczania się po skórze. - Kurwa. - wymsknęło mu się i popatrzył na Dinę miną niesłusznie zbitego psa. - Dobra, wykorzystamy to. - cały czas się krzywił i niestety nie potrafił rozluźnić mięśni przedramienia, by mniej bolało. - Znieczul mi to. No weźże różdżkę i znieczul, a potem poćwiczymy leczenie. To świetne okoliczności... kurwa. Aua. - to chyba ta gryfońska brawura albo chora ambicja przyszłego uzdrowiciela, bowiem chciał wykorzystać sytuację do dalszej nauki. - Poproszę dwa "Duritio". - wzdrygnął się z bólu i wysunął z powrotem przedramię w jej kierunku. Rana nie była jakaś duża, ale "pożarła" połowę tatuażu i pokryła się czerwienią, zaś jej brzegi robiły się powoli czarniutkie. Ponaglał ją spojrzeniem i udawał dzielnego chłopaka.
Wiedziała, że najlepsza nauka jest przez praktykę w związku z czym otwarcie podchodziła do tematu ćwiczeń na żywym obiekcie. O ile jednak okaleczanie dzieciaczków, które jej nie obchodziły i sprawdzanie na nich nieznanych sobie zaklęć nie wydawało się jej niczym zdrożnym - oczywiście nie zamierzała tego robić, ale jeśli już to by pewnie nie miała wyrzutów sumienia - to jednak niebezpieczeństwo i prawdopodobieństwo popsucia Dunbara było niepokojące. I tak jak to bywa, strach którego bała się najbardziej musiał się ziścić. Różdżka wypuszczona z dłoni spadła z jej ławki i poturlała się po ziemi. - O boże, o kurwa. - stęknęła wstając i robiąc dwa kroki w jedną i dwa kroki w drugą stronę jakby czegoś szukała. Ale czego? Wiaderka z zimną wodą? Złapała się za głowę - Przepraszam Jerry! Na Merlina brodatego, przepraszam! - wyciągnęła w jego stronę ręce, ale zaraz cofnęła je nieporadnie bo co niby miała nimi zrobić? Poklepać go pocieszająco? - Znieczulić, tak, znieczulić. Już, już, o boże, o kurwa... - rozejrzała się za swoją różdżką i podniosła ją z ziemi aż jej ta znów z ręki wypadła, więc musiała ją podnieść jeszcze raz. Zamieszanie i raban plus przekleństwa jakimi rzucała zwróciły na nich uwagę kilku siedzących najbliżej uczniów, zgromiła ich jednak wzrokiem tak nieprzyjemnym, że zaraz się poodwracali. - Duritio, tak, już, czekaj. O boże. - stanęła w rozkroku marszcząc brwi, jakby była zawodnikiem rugby szykującym się na szarżę i skopiła bardzo mocno na tej gorejącej czerwienią plamie na jego ramieniu.- Zrobiłam Ci krzywdę Jerry... - stęknęła boleśnie, trzymając różdżkę oburącz. Jaki był gest? Jaka inkantacja? Gdzie akcent, na którą sylabę? Ogarnij się dyniox. - D-du.. duritio. - powiedziała mrużąc oczy i oczekując jakiegoś efektu. Różdżka kaszlnęła i tyle- Noż kurwa mać. Powiedziałam duritio! - szczeknęła dużo głośniej, celując różdżką w przedramię gryfona- Duritio! Duritio! - tak go znieczuli, że biedak straci czucie w ramieniu za chwilę. Oby nie na długo- I jak, lepiej? - zapytała niepewnie, podchodząc bliżej i przyglądając się zarówno jego tatuażom, przedramieniu, jak i samej ranie. Podniosła wzrok z tak strasznie bliska i zajrzała Jeremiemu w oczy. - To chyba nie był najlepszy pomysł, przepraszam. - skrzywiła się nieco- Załatwmy następnym razem manekina...
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Nie sądził, że wspólne wkuwanie zakończy się przypieczeniem skóry, ale też z drugiej strony podjął ryzyko i nie zamierzał z tego powodu biadolić, obrażać się czy robić Dinie wyrzuty. Nie pierwszy i nie ostatni raz coś poszło nie tak z zaklęciem, a oni wciąż byli nastolatkami i mieli święte prawo się pomylić. Przez chwilę zajął się oglądaniem swojej rany i powstrzymywaniem cisnących się na usta przekleństw, choć dziewczyna wymawiała je za ich dwoje. Odruchowo zacisnął palce przy łokciu, jakby to miało zminimalizować ból. Ten był jeszcze do zniesienia, gorsze były widoki i swąd. Nawet nie zwrócił uwagi na zainteresowanie uczniów, bowiem dopóki bibliotekarka nie zapuści tu żurawia to nie zamierzał interweniować. - Przecież nie oderwałaś mi ręki, no już, Din, bez paniki. - próbował przebić się przez jej litanię i jednocześnie odciągnąć swoją uwagę od tego, że jednak ten ból nie chciał być ignorowany. Byłby podniósł się, by podać jej uciekającą różdżkę, ale w końcu poradziła sobie. Przygryzł kącik ust i niepewnie spoglądał na jej drżącą rękę. - Wdech i wydech, to proste zaklęcie, serio. Umiesz je, Dina. - nie miał bladego pojęcia czy kiedykolwiek go używała, udawał swoją pewność, mając nadzieję, że jakoś tym doda jej otuchy. - Dina, poczekaj... - jednak chciał ją powstrzymać, ale już rzucała zaklęcia jedno za drugim, bez prawidłowego skupienia i pozostało mu tylko wstrzymać oddech i powściągnąć potencjalne niespodziewane reakcje, gdyby coś się znów popsuło. Podwojone zaklęcie w istocie zadziałało na jego kończynę od palców aż do łokcia i taktownie jej o tym nie mówił. Charakterystyczna powłoka chłodząca przyniosła ogromną ulgę, widoczną w jego mimice. Zgarnął swoją różdżkę i postanowił jednak samodzielnie się uleczyć. W ruch poszło "Vulnus alere", które musiał podtrzymywać zapewne przez kilka dłuższych chwil, bowiem zaklęcie lubiło goić drobne rany, a przypalenie to mimo wszystko uszkodzona tkanka skórna. - Ale przecież sam chciałem, Din. I e tam, trzeba korzystać z okazji, skoro sama się stworzyła. - obrócił różdżkę w palcach i nie przerywał ani kontaktu wzrokowego z zaklęciem ani nie odsuwał jej dalej niż to konieczne. - Wtedy możesz wyuczyć się dozowania siły zaklęcia. - przerwał w połowie czar i popatrzył na dziewczynę. - Jeśli weźmiesz osiem wdechów to możesz mi to załatać. To proste zaklęcia, a ty się po prostu niepotrzebnie zdenerwowałaś. Starczy podtrzymać "Vulnus alere" chyba, że chcesz kombinować z jakimś innym. Nie boli, więc możesz popróbować, ale jeśli się opanujesz. - nie mówił tego złośliwie, a starał się brzmieć przyjaźnie, co też mu bez problemu wyszło. Miał nadzieję, że wystarczająco zadeklarował i siebie i swoją świeżo nabytą ranę.
Harlow byłaby pewnie gotowa niczym ta gryfońska lwica awanturować się z bibliotekarką gdyby ta chciała przerwać zabiegi mające na celu ratowanie kondycji fizycznej Dunbara. Może i była podłą żmiją, ale umiała wziąć odpowiedzialność za swoje czyny i naprawdę chciała naprawić wyrządzoną mu krzywdę. Gdyby był kimś obcym możliwe, że miałaby to w nosie - tak teraz, mając z nim nawet jakąś taką... przeszłość, nie umiała nie przeżywać faktu, że go poharatała. - No jeszcze tego brakowało. - jęknęła- Mogłam Ci urwać rękę?! - wyglądała na przerażoną nie na żarty. Nie wiedziała, że to ciekawe, świecące zaklęcie może być takie opłakane w skutkach! No bo co mogło pójść nie tak, by się nie podświetliło i tyle, przynajmniej tak sądziła, a tu jakaś perspektywa urywania kończyn?! Oczywiście wszystko rozumiała na opak i po swojemu robią z igły widły, bo jak już biadolić i wyrzekać na cały świat do Dina pierwsza Królowa Głupków. Wypluwszy z siebie całą serię zaklęć miała nadzieję, że którekolwiek zadziała, nie sądząc wcale, że jeśli któreś nie zadziała prawidłowo, to istnieje prawdopodobieństwo, że zadziała nieprawidłowo zamiast nie zadziałać wcale. Szarmancja Dunbara byłaby godna pochwalenia gdyby nie fakt, że nie powinien tego robić w takich okolicznościach. Chodziło tu przecież o jego zdrowie i dobre samopoczucie, którym ryzykował próbując nauczyć czegoś rozsądnego tę nierozsądną młodą kobietę. - Już się tak nie popisuj heroizmem - pacnęła go zdenerwowana w ramię, zaraz jednak zorientowała się, że to przecież ranne ramię i może wystarczy już tego terroryzowania go bez powodu i zasłoniła dłonią twarz ze wstydu- Przepraszam... - bąknęła szybko. Usiadła posłusznie ponownie na krzesełku koło niego i wytarłszy dłoń o spódniczkę od mundurka ujęła różdżkę raz jeszcze- Najpierw powiedz mi, czy jak coś pójdzie źle to Ci urwę rękę. - uniosła brwi, bo wcale nie chciała już robić mu krzywdy. Może z cztery lata temu jak im randka nie wyszła wyobrażała sobie, że go spycha ze schodów, ale na dzień dzisiejszy wolałaby, żeby był jednak cały i zdrów. Zgodnie z przykazem wzięła kilka głębszych wdechów starając się skupić na zaklęciu jakie jej podał. - Vulnus alere. - pamiętała, że ćwiczyła je na sobie, choć wcale nie była wtedy ranna. Raczej tak dla wprawki niż z jakiegokolwiek innego powodu.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
- Choćbyś miała spartaczyć zaklęcie od a do z, to i tak nie dałabyś rady urwać mi ręki. Próbuję tu rozładować atmosferę, bo się nakręcasz. - odbierała wszystko na opak, ale też nie miał powodu by jej to wyrzucać skoro naprawdę zdenerwowała się z powodu nieplanowanych efektów zaklęć. To zawsze jest jakieś ryzyko i odpowiedzialność, jaką uzdrowiciele muszą podjąć. Gdyby chodziło o bardziej skomplikowane zaklęcie to by się nie podkładał z taką lekkością jak zrobił to teraz. Znał na pamięć wszystkie potencjalne efekty uboczne albo nieplanowane związane z podstawowym zakresem magii uzdrawiania, a poziom zaawansowany był w trakcie opanowywania i trzeba przyznać, że szło mu całkiem dobrze. - Nie popisuję się. - wyszczerzył się od ucha do ucha, bo przecież nic go nie bolało (palce go mrowiły od zwielokrotnionego zaklęcia, które znieczuliło mu całą kończynę, ale naprawdę wolał teraz o tym nie wspominać - później będzie się tym martwić). Wywrócił oczyma, gdy go przeprosiła. - Przecież nic mnie nie boli. No już, usiądź i ogarniemy to do końca. I zobacz, zapamiętasz Flumine sanguinis jak nigdy. - wszak błędy lubiły zakleszczać się na dnie umysłu i przypominać dokładne okoliczności ich powstania. - Mam ci wyrecytować wszystkie potencjalne nieplanowane powikłania błędnie wypowiedzianego Vulnus alere? - uniósł brwi i popatrzył nań z lekką obawą. - A nie spanikujesz? Przy każdym zaklęciu jest ryzyko, ale najpierw je nałóż, a potem ci powiem resztę, bo będziesz się niepotrzebnie martwić. - skinął brodą na swoje przedramię, które to ochoczo wysunął drugi raz w jej stronę. Biedny tatuaż... bardzo biedny, lubił go i zapewne będzie musiał umówić się z Emily na poprawki, wszak to ona go tworzyła. Może uda się malunek odratować i ponownie ożywić. Zanim Dina rzuciła zaklęcie ujął delikatnie jej palce trzymające różdżkę i nakierował bliżej przypalonej skóry. Mogli oglądać wsiąkającą w ranę powłokę zaklęcia leczniczego. - Spróbuj je utrzymać, to nie będzie trzeba go ponawiać. - poprosił, bowiem teraz trochę eksperymentował z tego typu zaklęciem - czy odbuduje mu przypalony naskórek czy po prostu zaleczy ranę? Pochylił głowę bliżej swojego przedramienia i z błyszczącymi ślepiami obserwował proces gojenia. - Wow. Fajnie to wygląda z tej strony. - mruknął i niemal opierał brodę o stół, bo tak wpatrywał się w cały proces. - Zaczerwienienie zniknęło, a więc nie była zanieczyszczone. Trzymaj dalej zaklęcie, dobrze idzie. O, skóra mi się wyrównuje, ale kurczę, naskórek się obija. Ciekawe czy się zrośnie. - mówił i do niej i przy okazji myślał na głos.
Zdenerwowała się to mało powiedziane, rzeczywistym było stwierdzenie, że się nakręcała. Ton jednak jakiego użył Dunbar sugerował w jej urojeniach, że to coś złego w związku z czym zmarszczyła się paskudnie na twarzy. - Ja się po prostu troszczę o Ciebie! - burknęła. Jeszcze czego. Nakręca! Phi! Liczyła jednak na to, że nie próbował zrobić jej w konia czy też uciszyć sumienia i rzeczywiście nie dało się zaklęciem leczniczym, nawet spartolonym, urwać mu niczego ani uszkodzić w trwały sposób. Tak sobie mówiąc rzuciła sugerowane przez niego zaklęcie, pilnując się, by inkantacja tym razem była dokładnie taka, jaką wyartykułował. Wpełnym skupieniu obserwowała wiązkę magicznej mocy otulającą poparzenie jak pierzynką. Skinęła głową skupiając się na tym, by utrzymać zaklęcie jak najdłużej, jednocześnie starając się opanować drżenie ręki coby go nie dziabnąć magicznym patykiem prosto w bubę, którą sama przecież spowodowała. - Nie pochylaj się tak blisko! - powiedziała z przejęciem, wciąż mając w sobie obawę, że jak jej się ręka omsknie to kto wie, może ugodzi go zaklęciem w czoło, albo nie daj boże spali mu jedną z tych jego bujnych brwi?! Ależ wyglądałby głupkowato z jedną brwią. I byłaby to całkowicie jej wina! Widząc jednak niesłabnące zainteresowanie Dunbara oglądającego proces zaleczenia skóry właściwej i naskórka uśmiechnęła się lekko. Miał w sobie pasję do tej dziedziny magii, trudno było to przeoczyć kiedy tak przyglądał się co tam się z raną wyczynia. Ludzie z pasją mieli w sobie coś niezwykłego, jakiś nieopisany nigdy rodzaj magii, który sprawiał, że chciało się ich obserwować, chciało się wiedzieć o czym myślą choćby pasjonowała ich rzecz najnudniejsza, a przecież Jerry pasjonował się wcale nie nudną dziedziną. Uzdrawianie było wielką sztuką, niema artystyczną i wymagającą nie tylko skupienia, doświadczenia, ale nierzadko też kreatywności. - Myślisz, że się zrośnie, czy stworzą się nowe komórki? Na tatuażu to w sumie będzie widać, nie... - zagaiła zmotywowana jego własnym zainteresowaniem.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Jak na poturbowanego to uśmiechał się aż zanadto. Wypadki chodzą po ludziach, a przecież podjął ryzyko z pełną świadomością. Miło było być osobą, o którą ktoś się troszczy, a nie ma to tylko związku z podkarmianiem i zbieraniem z podłogi. - No przecież nie mogę tego przegapić. - oburzył się i pochylał wciąż nisko, byleby nie umknął mu żaden szczegół procesu gojenia się rany. - Nie jest to odpowiednie zaklęcie do tego typu obrażeń, ALE! - położył dłoń na łokciu jej lewej dłoni, by powstrzymać potencjalny krzyk, szok, wyrzucanie różdżki w powietrze. - ... ale to jest taką improwizacją. Dobre jest na cięcia, otarcia i odrobinę na poparzenia, a tu zobacz, działa też na przypalenia. - wyprostował ramiona i się szczerzył, bowiem odkryli oboje, że jednak Vulnus alere działa na większy zakres obrażeń. To wiedza jak najbardziej cenna. - Ale naskórek nie. - wykrzywił się lekko i skinął ślizgonce głową, że może już zakończyć działanie zaklęcia wszak nie miał rany a ślad po niej. - Wiesz, to zaklęcie przyspiesza znacząco regenerację komórek. Nie wiem czy słyszałaś o medycynie polowej. - znów jego ślepia zaświeciły z ekscytacji - W dawnych czasach, niemagiczni musieli znajdować sobie sposoby jak powiedzmy na wojnie zatamować obfity krwotok. Załóżmy, że z urwanej kończyny. Najszybszy sposób, by uratować życie to było przypalenie rany rozżarzonym prętem. Skóra zasklepiona w cholerę, a więc przekładając to na dzisiaj... - poruszył palcami, by poprawić krążenie krwi w dłoni, gdy zaklęcie chłodzące schodziło z całej ręki. - ... to Vulnus alere sobie może z tym nie poradzić, bo ono jest z poziomu o jeden stopień ponad podstawowym. Muszę doczytać to w książkach. Dałaś mi zagwozdkę, Dina! Dzięki. - wyglądał na zadowolonego, a gdy oglądał swoją ranę i naruszony "martwy" tatuaż to już w myślach zastanawiał się który podręcznik sięgnie i do której biblioteki pójdzie - dzisiaj już nie chciało mu się nurkować w szkolnej, bowiem mógłby stracić tu rachubę czasu, a musi zdążyć zabrać się stąd przed zamknięciem bram. - Dzisiaj chyba koniec już, co? Pożyczę ci mój podręcznik, ale masz mi go oddać, bo będę cię gonić nawet i po śmierci jako poltergeist. - zaznaczył pół żartem pół serio i przesunął w jej stronę cenny egzemplarz będący źródłem cennej wiedzy.
Uśmiech Dunbara był czymś aż zbyt naturalnym na jego twarzy, gdyby się przestał uśmiechać byłoby jej bardzo dziwnie, choć owszem, bywały czasy kiedy miała ochotę mu ten durny grymas z buźki zetrzeć ostrym słowem. Teraz było całkiem inaczej, wprost przeciwnie, kiedy się uśmiechał zdawał się i ją swoim samozadowoleniem zarażać, a to już była wyższa sztuka, żeby się Harlow bez powodu - nadąsana krowa - uśmiechnęła. Dobrze, że ją złapał za łokieć, bo już ślepia rozwarła z przerażeniem łamanym przez wściekłość gotowa zerwać zaklęcie i dać mu w tę wyszczerzoną gębę. Na szczęście szybko sprostował swoje wnioski i nawet zainteresował tym swoją rozmówczynię. Zmarszczyła brwi i przyjrzała się efektom swoich działań i gdy nakazał przerwała działanie magii leczniczej i sama się nachyliła nad jego przedramieniem. Musieli wyglądać jak dwa zupełne głupki przyglądające się zaczerwienionemu, choć już nie gorejącemu świeżą raną plackowi na jego skórze. - Rzeczywiście. Ciekawe czy da się tak zmodyfikować to zaklęcie, by regenerowało również i naskórek. - zamyśliła się. W eliksirach bywały możliwości takich rozwiązań, zastąpienia niektórych składników innymi, by spotęgować bądź odmienić częściowo jego działanie. Nierzadko wymagało to dodania dosłownie kilku kropel eliksiru dużo trudniejszego w wykonaniu, bądź składników zwyczajnie zbyt kosztownym dla tak błahej kosmetycznej zmiany - było to jednak możliwe. Czy z zaklęciami leczniczymi było podobnie? - Jasne. - skinęła głową zgadzając się na zakończenie tych nauk. Patrzyła zachłannie na podręcznik Jerry'ego obiecując sobie, że zrobi kopie tylko części jego drogocennych notatek pisanych zapewne doświadczeniem.- To Ci go oddam w... przyszłym tygodniu? - spojrzała na niego niewinnie, widząc jednak jego nieugięte spojrzenie westchnęła i poprawiła się na - Pojutrze. - mruknęła niewyraźnie pakując wszystkie swoje notatki na powrót do zaklętego notesu.
2 x zt
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Wiedziała, że właśnie tak się to skończy, jakaś jej cząstka przez cały ten czas próbowała ją ostrzec. Przecież nietrudno było zgadnąć, że będzie żałować podjętych wcześniej decyzji. Naiwnie myślała, że jest na tyle silną osobą, aby wyłączyć uczucia, skupiając się jedynie na fizycznych potrzebach, wywoływanych pierwotną rządzą; zbyt późno dotarło do niej, że tak naprawdę jest na to za słaba. Potrzebowała chwili oddechu, zaczerpniętego pełną piersią, który nie wywoływałby bólu, a tymczasem czekała ją jeszcze jedna poważna rozmowa, która podobnie jak każda inna tego typu, budziła w niej dość uzasadniony strach. Nigdy nie była w tym dobra, częściej skłonna do ucieczki niż konfrontacji twarzą w twarz. Tak było zdecydowanie łatwiej; rzucić kilka słów i stchórzyć - postąpiła tak z Elijah, z Charlim i to samo zamierzała zrobić Willowi. W to w imię czego? Pragnienia, którego w gruncie rzeczy tak bardzo się bała, że niczym zaszczute zwierzę wciąż uciekała. Stos książek zalegał na jednym z drewnianych stołów, których tematyka była tak skrajnie różna, że właściwie ciężko było określić czego siedząca przy stole blondynka tak naprawdę szuka; "Potworna księga potworów" , "Mięsożerne drzewa świata", "Sennik", "Dzieje magii" oraz "Magiczne wzory i napoj". Sama pochylała się właśnie nad "Jak pozbyć się upiora" nie do końca wiedząc czego tak naprawdę w niej szuka. Odpowiedzi? Tylko na jakie pytania, skoro do tej pory przeczytała już tyle zdań, a pytania wciąż się mnożyły zamiast znikać. Położyła głowę na księdze wzdychając głośno, zupełnie jakby właśnie ubolewała nad własnym losem - tak właśnie było. Wydała z siebie bliżej niezidentyfikowany dźwięk, wypuszczając ciężko powietrze z płuc. Co jakiś czas zielone tęczówki spoglądały w kierunku drzwi, wypatrując ognistej czupryny Ślizgona. Denerwowała się jak nigdy wcześniej, choć nie powinna - przecież nie obiecywali sobie bycia na wyłączność, czy jakiegokolwiek innego bycia razem, nie byli razem. Dlaczego więc czuła potrzebę wytłumaczenia się przed chłopakiem? - Głupia Levasseur, głupia Levasseur, głupia! - warknęła pod nosem, uderzając kilka razy głową w książkę.
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Nie ma co, to był dzień pełen niespodziewanych wrażeń, a przeczucie mu podpowiadało, że ich dzisiejszy limit jeszcze nie został wyczerpany. Ostatnia lekcja zaklęć prawdopodobnie na długo zapadnie mu w pamięć; dobra, może to drobna przesada z tym ‘na długo’, ale bez wątpienia przez co najmniej kilka najbliższych dni będzie o sobie przypominać, gdy tylko spojrzy w lustro bądź jakąkolwiek lustrzaną powierzchnię. Limo pod okiem – obecnie w kolorze prawie soczystej wiśni – było absolutnie nie do przeoczenia, mocno kontrastując z jego jasną karnacją. Dopóki nie miał okazji zobaczyć swojego odbicia, nawet nie przypuszczał, że może to wyglądać aż tak… źle. Nie to, żeby sobie cokolwiek z tego robił – boleć w końcu nie bolało, wszelkie towarzyszące urazy – a nie miał wątpliwości, że jakieś być musiały – zostały wszak zaleczone, a to był jedynie, można rzec, efekt wizualny po ciosie Gryfona w tej osławionej przedzajęciowej bitce, do której został przypadkowo wciągnięty. A trzeba było się tak nie spieszyć to by go cały ten lwi cyrk ominął, ech. Nie przeszkadzała mu też pewna atencja, którą na siebie tym ściągał – jakby nie patrzeć, widok osobnika z podbitym okiem (w dodatku opuszczającego w takim stanie klasę zaklęć!) nie był aż tak dużą codziennością, nawet w tak zwariowanej szkole jak Hogwart, gdzie chyba co druga lekcja grozi jakąś kontuzją co najmniej. Rudzielec wręcz czuł na sobie zaciekawione spojrzenia części mijanych uczniów i uczennic, gdy kroczył wzdłuż jednego z korytarzy z dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie bluzy; w jednej z nich bezwiednie obracał nieduże, ozdobne puzderko, które zgarnął z dormitorium, gdy zahaczył o nie by trochę się ogarnąć przed umówionym spotkaniem z jasnowłosą Puchonką, w tym – zrzucić z siebie w końcu szkolne umundurowanie i wskoczyć w coś znacznie wygodniejszego, czyli wspomnianą już bluzę, a także ciemnogranatowe jeansy i zielone trampki do kompletu. Nie wiedział czego właściwie ma się spodziewać i nie można powiedzieć, żeby taki stan rzeczy mu do końca pasował. Słowa z rodzaju ‘musimy porozmawiać’ nigdy nie zwiastowały niczego dobrego, więc i w tym przypadku zdecydowanie nie nastawiał się na jakąś przyjemną pogawędkę o, nie wiem, ostatnich trendach w czymś tam, bo jej bardzo zależało na jego opinii, czy coś w tym guście. Gabrielle wprawdzie zapewniła, że sam obaw raczej mieć nie musi, ale… w sumie nie był w stanie sprecyzować co dokładnie odczuwał w związku z tym, więc ostatecznie zdecydował się to zwyczajnie odsunąć od siebie i zignorować. Co ma być, to będzie i tyle. Czytelnia okazała się niemal zupełnie pusta, za wyjątkiem obwarowanej stosami rozmaitych książek blondynki, która wyglądała jakby chciała sobie wbić wiedzę do głowy… w dość dosłowny sposób, waląc nią w książkę. Fitzgerald przez krótki moment obserwował dziewczynę w milczeniu, mając przy tym uniesioną znacząco brew. — Aż tak dosłownie wzięłaś sobie do serca słowa o wbijaniu wiedzy do głowy, Levasseur? — rzucił nieco zaczepnym tonem w akompaniamencie swojego firmowego, łobuzerskiego uśmieszku na ustach, nie mogąc się wprost powstrzymać. Jednocześnie zbliżył się i przystanął za nią, nachylając się i zaglądając jej przez ramię. — Skuteczne chociaż? Bo jeśli nie, to szkoda tylko na to twojej ślicznej twarzyczki, lubię ją jednak w nienaruszonym stanie — dodał z twarzą praktycznie przy uchu Puchonki. Na tyle, że najpewniej była w stanie poczuć ciepło jego oddechu na swojej skórze.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Prawdę powiedziawszy nawet ona sama zaczynała już wątpić w to co jest prawdą, a co tylko i wyłącznie wymysłem jej chorej i w dodatku zbyt bujnej wyobraźni. Targały nią tak liczne i sprzeczne emocje, że aż ciężko jej było określić czy cieszyć się z takiego obrotu sprawy, czy też wręcz przeciwnie. Z każdym kolejnym dniem w swoim lustrzanym odbiciu widziała coraz bardziej widoczne oznaki zamyślenia i rozbicia, a przez to uśmiechała się niepewnie i blado chcąc w ten sposób w jakimś stopniu ukryć ten pochłaniający ją smutek i rozgoryczenie - głównie własną osobą. Było coraz ciężej. Cały jej świat od początku ostatniego roku w Hogwarcie runął do góry nogami i to wcale nie w tym pozytywnym sensie i tylko powrót Viniego był niczym pierwszy podmuch ciepłego, letniego powietrza wywołując prawdziwą radość. Umknął jej moment, w którym rudowłosy czarodziej przekroczył próg czytelni, z jego obecności zdała sobie sprawę w momencie, kiedy zabrał głos, wywołując u niej gwałtowne uniesienia głowy. - Można tak powiedzieć - odparła, nerwowo skubiąc paznokcie. Na ułamek sekundy przymknęła powieki czując znajomy zapach oraz bliskość ciała Williama, nie odwróciła się jednak; próbowała w ten sposób zyskać jeszcze trochę czasu, jednocześnie bojąc się, że gdy spojrzy w ciemne oczy chłopaka przepadnie - stchórzy. Musiała nabrać jeszcze trochę pewności siebie, oswoić się z jego obecnością, co było dość trudne, kiedy ten pochylał się tak, że praktycznie jego twarz znajdowała się przy uchu Gabrielle - potrafił skutecznie ją rozpraszać. Robił to świadomie? - Obawiam się, że chyba nie. Nawet nie jestem w stanie określić, czego się nauczyłam - odparła szepcząc, choć zupełnie nie rozumiała dlaczego. Co prawda znajdowali się w czytelni, gdzie panować powinna cisza, jednak naturalny głos blondynki nie był donośny, więc dlaczego zniżyła go do szeptu? Mimowolnie przygryzła dolną wargę, znajdując w sobie odwagę, odwróciła się w kierunku Williama, jej rozbiegane spojrzenie z otwartych stronnic książki przerzucone zostało na Ślizgona. W widocznym nie tylko w zielonych tęczówkach oczu zaskoczeniu otworzyła usta, wstając. Automatycznie ujęła twarz chłopaka w swoje dłonie dostrzegając wielkie limo. - Na Merlina! Co ci się stało? - zapytała, wyraźnie zaniepokojona i przejęta tym widokiem.
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Tego samego nie dało się powiedzieć o nim. Wprawdzie i w jego – dotychczas całkiem poukładane – życie ten ostatni rok obowiązkowej nauki wniósł pewną nutę chaosu, nad którym – wbrew własnemu mniemaniu – nie miał większej kontroli, ale nie znalazło to większego odbicia w sposobie bycia Ślizgona. Pozostawał nadal tym samym rozgadanym gościem z uśmiechem zawadiaki przyklejonym do pyska, zdającym się prawie niczym nie przejmować. Rzadko dawał emocjom i innym takim brać nad sobą górę, większość od siebie po prostu odsuwając lub tłamsząc jeszcze w zarodku; zwykle wolał ukręcić sprawie łeb zanim ta dostawała w ogóle sposobność awansować do rangi problemu. Nie była to może najlepsza metoda radzenia sobie z tego rodzaju rzeczami i istniała spora szansa, że prędzej czy później mocno go to użre w cztery litery, ale – patrząc przynajmniej na co poniektórych – osobiście uważał to za całkiem zdroworozsądkowe podejście, szczególnie dla psychiki. Można rzec, że w pewnych aspektach swojego życia rudzielec kierował się poniekąd słowami ‘miej wyjebane, a będzie ci dane’. Ani przez moment nie skupiał się na treści książki, w którą Puchonka uderzała przed momentem z taką determinacją głową, próbując chyba w ten sposób dokonać jakiejś agresywnej osmozy wiedzy z niej do własnego umysłu, czy coś. Zawartość księgi nie interesowała go bowiem w żadnym stopniu. Miast tego Fitzgerald wodził spojrzeniem ciemnobrązowych oczu po profilu dziewczyny, troszeczkę ciekaw – jak zwykle zresztą – jej reakcji na to delikatnie naruszenie przestrzeni osobistej, nawet jeśli dobrze już wiedział, że nie pozostawała wobec niego zupełnie obojętna i na pewno niczego jej w ten sposób nie ułatwi. Ale cóż, on zdecydowanie nie był od tego, żeby cokolwiek ułatwiać. Nie da się jednak ukryć, że działało to w obie strony – sam wszak miał już okazję przekonać się przecież jak łatwo jest mu stracić przy niej głowę. Obecna bliskość i charakterystyczna woń z przewagą truskawek wypełniająca mu nozdrza, które już chyba niezmiennie będą mu się kojarzyć z jej osobą, na pewno mu nie pomagały w zachowaniu rezonu. — A cóż ci aż tak bardzo zaprząta tą uroczą główkę, że wiedza nie chce tam pozostać? — zapytał także zniżając swój głos do szeptu, jakby idąc jej przykładem, choć sam również nie widział ku temu większej potrzeby – byli może i w bibliotece, ale w samej czytelni nie było nikogo poza ich dwójką, komu mogliby w czymś przeszkadzać – wciąż z twarzą praktycznie przy jej uchu; w którymś momencie, zupełnie bezwiednie, położył dodatkowo dłonie na ramionach dziewczyny. — Może ja? — dopytał po krótkiej chwili z uniesionym w zawadiackim uśmiechu kącikiem ust, choć zwrócona wciąż do niego tyłem nie mogła tego zauważyć. William odrobinę się wycofał, żeby się przypadkiem nie zderzyli, gdy Gabrielle w końcu zdecydowała się na niego spojrzeć. Nie miał najmniejszych wątpliwości czym było spowodowane zaskoczenie wymalowane na jej twarzy; musiałaby być chyba ślepa, żeby nie dojrzeć tej wielkiej śliwy pod okiem. Nie oponował, gdy ujęła jego twarz w swoje dłonie; blondynka po opuszkami palców mogła poczuć, że jego policzki są szorstkie od zarostu. Sam gest, jak i jaj wyraźne przejęcie jego stanem wywołały falę miłego ciepła rozlewającą się po jego ciele — To nic takiego. Powiedzmy, że miałem nieprzyjemność nadziać się na pięść mojego ulubionego Gryfona — odparł ze wzruszeniem barków, przyoblekając usta w lekki uśmiech, bagatelizując całą sprawę; był pewien, że blondynka bez trudu domyśli się o kim mowa. — Przyznaj jednak, że dodaje mi to co najmniej kilka punktów do męskości — dodał zaraz i błysnął przy tym zębami, chcąc wywołać uśmiech na jej buzi, bo choć gdzieś w głębi doceniał jej troskę, naprawdę, to mimo wszystko wolał oglądać ją uśmiechniętą.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Nawet jeśli pozornie Gabrielle wydawała się być niezwykle silną osobą, tak naprawdę drzemała w niej delikatna dusza, która podatna była na to, co działo się wokół. W ostatnim czasie wydawało się, że przewrotny los postanowił uwziąć się na drobną blondynkę; im bardziej chciała wydostać się na powierzchnię, tym głębiej zanurzała się w odmęty złych decyzji i nieodpowiednich kroków. Raz za razem popełniała błędy, których konsekwencje dosięgnęły ją szybciej niż przypuszczała, jednak to nijak miało się do poczucia winy uginającego jej ciało, które nie pozwalało o sobie zapomnieć chociaż na chwilę. Nie potrafiła tak, jak William nie przejmować się, wyciszyć drzemiące w niej emocje, a przede wszystkim się im przeciwstawić. Należała do osób, które ulegały chwilom: początkowo zupełnie nie zastanawiając się na tym, co ze sobą przyniosą. Popełnione błędy wówczas niczym trucizna rozprzestrzeniały się coraz dalej, sięgając osób które w żadnym wypadku nie powinny ponosić za nie winy. Jedną z tych osób w oczach Gabrielle był stojąc za nią William. Prosząc Ślizgona o spotkanie wciąż nie do końca wiedziała, co chce mu powiedzieć i w jaki sposób to zrobić, aby nie ściągnąć na sobie jego złości czy też wywołać u niego niepożądanego smutku. Nie chciała, by rozbawione, ciemne tęczówki nagle za sprawą słów opuszczających jej usta, straciły swój unikatowy blask. Z głuchym łoskotem zamknęła księgę, zaciskając na niej długiej palce, zdając sobie sprawę, że ta próba przeniesienia własnych myśli na inne tory zakończyła się fiaskiem, a pojawienie się Willa, dodatkowo potęgowało tą świadomość. Nie ważne czego by nie próbowała, jak bardzo chciała myśleć o czymś innym - w głowie miała tylko strzępy informacji, jakie chciała przekazać rudowłosemu czarodziejowi. Niczego nie ułatwiał fakt, że po raz pierwszy znajdowała się w tak patowej sytuacji. Nie mogła tej rozmowy opierać na jakimkolwiek wcześniejszym doświadczeniu, gdyż takowego nie posiadała. Niczego też nie ułatwiał fakt, że wobec Fitzgeralda nie potrafiła pozostawać obojętną; budził w niej wiele emocji, które nie podobne były do tych, które czuła przy Charlim - szum, który słyszała w sobie, niespokojny, głośny, niewypowiedziany i dziki nagle znikał. Było to zjawisko niezwykłe, wręcz ujmujące, chwytało za serce niczym dłoń zaciskająca się wokół tego narządu, zmuszając je, by na chwilę zwolniło. W towarzystwie rudowłosego w końcu mogła złapać oddech, nawet jeśli on sam niczego jej nie ułatwiał. Przez większość czasu wciąż pozostawał dla niej niedostępny, zajęty własnymi sprawami znikał jej z oczu, równie szybko jak się pojawiał, jednak wystarczyło, że znalazł chwilę, którą był w stanie jej poświęcić, a wybaczyć potrafiła mu każdą inną. Przełknęła gule, ktora mimowolnie pojawiła się w jej gardle, gdy niespodziewanie zadał odpowiednie pytanie. Powinna się go spodziewać, jednak nie była przygotowana na to, by od razu wyłożyć wszystkie karty na stół, dlatego wymijającej odpowiedzi towarzyszył subtelny uśmiech. - Trochę spraw ważnych lub mniej potrafi skutecznie oderwać myśli od nauki - to mogło zdziwić chłopaka, jednocześnie budząc jego czujność. Miała wiele szczęścia, że siedziała do niego plecami, dzięki czemu nie mógł ujrzeć jej zakłopotanej miny, ani smutku błąkającego się w zielonych tęczówkach. Niemniej była tylko człowiekiem, zbyt uległym, niedoskonałym, miała nadzieję, że Ślizgon będzie w stanie to zrozumieć, choć nie była pewna co do tego, czy zdoła przebaczyć. Fala cudownego ciepła mająca swój początek w zetknięciu dłoni chłopaka z ciałem dziewczyny rozlała się po nim, wywołując to przyjemnie kłujące uczucie. W nagłym rozbawieniu, które pojawiło się wraz z pytaniem rudowłosego pokręciła głową, a cichy śmiech opuścił jej usta. - Myślisz, że zasłużyłeś sobie, aby tam być? - zapytała w odpowiedzi, zgrywając się. Było to w ich przypadku czymś naturalnym, dlatego Gabrielle ciężko było odmówić sobie nieco gryźliwego komentarza, ukrytego w zadanym pytaniu. W tym momencie odwróciła się w jego stronę, a widok jaki przed sobą ujrzała wywołał mieszankę uczuć, które zawładnęły drobnym ciałem na tyle, by myśli ruszyły dziewczyny ruszyły w zupełnie innym kierunku. Zimne dłonie zamknęły w swoim delikatnym uścisku twarz Ślizgona, zaś zielone tęczówki, których odcień niepostrzeżenie stał się ciemniejszy z uwagą lustrowały stłuczenie pod jego okiem, które swoją barwą na myśl przywodziło kolor dojrzałych czerwonych winogron. Dwudniowy zarost wyczuwalny pod opuszkami palców zupełnie jej nie przeszkadzał, a ona, gdyby nie była tak bardzo pochłonięta "raną" przyznałaby, że dopełnia on całości wyglądu Ślizgona dodając więcej punktów do męskości niż limo. - Mówisz o Callahanie?! - zapytała, unosząc o jedną oktawę ton głosu i w zabawny sposób zmarszczyła czoło. Fala ciepła ustąpiła, zmieniając się w wzburzenie, żeby nie powiedzieć, że złość wymierzone w osobę Gryfona. Który to już raz? - Powinieneś zgłosić to ich opiekunowi domu, ten buc za dużo sobie pozwala! - powiedziała, zaciskając mocniej dłonie na twarzy ciemnookiego, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Po chwili opanowała się jednak, wzdychając ciężko. -Przepraszam - oznajmiła, kiedy zorientowała się, że wybuch jej złości - choć bardzo uzasadniony! - nie miał już najmniejszego znaczenia, bo wydarzenie, którego wynikiem była śliwa pod okiem Williama należały do przeszłości. W dodatku nie sądziła, że chłopak pozostał dłużny wobec Boyda - buca. Zabrała dłonie z twarzy Ślizgona, opuszczając je wzdłuż ciała, by po chwili schować je za plecy, wyłamując delikatnie palce w zdenerwowaniu; przygryzła dolną wargę patrząc na niego w nie do końca, zrozumiały i jasny sposób, jakby chciała coś powiedzieć, lecz brakowało jej odwagi lub wahała się. I rzeczy samej tak właśnie było, wszakże Gabrielle Levasseur była największym tchórzem jaki stąpał pośród murów szkoły. - Hm… Może lepiej usiądź - poprosiła, uśmiechając się blado, a kiedy chłopak wykonał jej prośbę, usiadła przed nim, nerwowo ruszając nogą. Wzięła głęboki oddech, czując narastającą panikę, kiedy pytająco wpatrywał się w nią ciemnymi oczami. - Muszę Ci się do czegoś przyznać. - zaczęła, próbując zapanować nad drżeniem głosu i ciała. Bała się, bała się jak cholerna reakcji Williama, choć w gruncie rzeczy ich znajomość nigdy nie miała przyklejonej łatki, nigdy w żaden sposób nie została przez nich określona czy też nazwana, a jednak istniała i Gabrielle czuła potrzebę, by chłopak poznał prawdę. - Jesteś naprawdę cudownym chłopakiem, dlatego tak ciężko jest mi to powiedzieć i właściwie to nie wiem czy to… nie mam pojęcia czy to będzie miało jakieś znaczenie, to znaczy na pewno ma - zaczęła mówić, choć wypowiedź blondynki wydawała się być bardzo nieskładna, zupełnie jakby chciała przekazać milion informacji szybko i w jak najprostszych słowach, które jednocześnie nie wyrządziłby Ślizgonowi krzywdy. - Bo najpierw ten pocałunek przy huśtawce, później wspólny bal, no nie będę ukrywać że to wszystko miało i dla mnie znaczenie, ale chodzi o to, że nasza relacja nigdy nie została nazwana, ty mogłeś spotykać się z innymi - choć nie wiem czy tak było, no a ja też właściwie miałam wolną rękę, tak przynajmniej myślałam chociaż teraz to nie jestem tego taka pewna - jęknęła, chwytając jego dłonie w swoje, place dziewczyny zacisnęły się mocniej na szorstkiej skórze, zupełnie jakby się bała, że za chwilę on wstanie i wyjdzie. Czuła jak policzki zaczynają ją powoli palić, robiąc się czerwone. - I właśnie tak myślałam, no i jakoś nigdy nie miałam doświadczenia w relacjach damsko-męskich przez co gdy byłeś gdzieś z boku uwikłałam się w relację z Charlim. - koniuszkiem języka oblizała spierzchnięte usta - Nie czuję się z tym dobrze, naprawdę. Bo nigdy nie byłam w podobnej sytuacji i jeszcze weszłam z nim w jakiś chory układ. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, ale czuję, że zachowałam się wobec ciebie naprawdę nie fair. Chciałam cię za to przeprosić, bo najgorsze jest w tym wszystkim to, że nie byłeś i nie jesteś świadom, jak okropną osobą jestem - dodała jeszcze, opuszczając głowę, czując że nie jest w stanie powiedzieć nic więcej zamilkła. Tak naprawdę mówiąc to wszystko, nie była pewna czego oczekuje od Fitzgeralda, przebaczenia? Nienawiści?
// mam nadzieje, że nie będzie wam to przeszkadzało; Lu jest na drugim końcu czytelni
Po mimo, iż odkąd pamiętał, jako mały chłopiec interesował się lataniem na miotle i podziwiał wszystkich tych zawodników, którzy grali zawodowo w Quidditcha, to nigdy nie miał okazji dowiedzieć się czegoś więcej o tym sporcie i jego historii. Oczywiście, bardzo dobrym źródłem informacji był nauczyciel, który od kilku lat uczył ich obowiązujących zasad; także każdy kapitan drużyny, potrafi bardzo dobrze wytłumaczyć jak grać i jakie posunięcia na boisku są pożądane, a jakie wręcz przeciwnie. Jednak z upływem tych wszystkich lat, spędzonych w murach szkoły, kiedy Lucas był przekonany o słuszności czerpania najbardziej wiarygodnej wiedzy z książek, przyzwyczaił się, że to właśnie w starych księgach można wyłapać te najbardziej wartościowe smaczki i ciekawostki. A to właśnie potem ciągnęło go niesamowicie do zagłębienia się oraz bardziej w temat. Dokładnie tak samo było z tym magicznym sportem. Najpierw była jakaś tam fascynacja lataniem, później chęć wystąpienia n boisku, jako jeden z graczy (bo przecież każdy trzynastoletni chłopak o tym marzył), później samodoskonalenie tego co widział na lekcjach gier miotlarskich i indywidualne treningi z kolegami, którzy byli lepsi i mogli mu pokazać coś, do czego jemu było daleko i mógł to przećwiczyć. Jednak ostatnio przyszła pora na wgłębienie się porządnie w temat historii Quidditcha. To było to co sam z siebie chciał poznać i zdecydowanie teoretyczne podejście do tej gry było tym, co sprawiało ślizgonowi dużo frajdy. Choć dla niektórych może to stanowić jedynie uzupełnienie do tego sportu, to dla chłopaka był to niejako początek do poznania prawdziwego serca Quidditcha. A, że był takim typowym molem książkowym, nie widział przeszkód pokazaniu się tego dnia w bibliotece i wypożyczeniu paru pozycji z niewielkiego działu sportowego. Naturalnie musiał znaleźć się wśród nich Quidditch przez wieki, który był podstawą podstaw. Uznał, że przyda mu się także Jak pokonać tłuczka – taktyki obronne w quidditchu, zważywszy na fakt, że ich mecz przeciwko Ravenclawowi już niedługo. Stosik książek rzucił na jeden z pobliskich stolików, które rozłożone były w czytelni, w cichym kąciku, przeznaczonym właśnie do spokojnego analizowania lektury. Usiadłszy wygodnie, sięgnął po jeden z tomów i na początek zaczął przeglądać rozdziały. Po kilku minutach wiedział już na czym chciał najpierw się skupić. Historia Quidditcha. To zagadnienie, które powtarzało się we wstępie każdej z tych ksiąg, a z tego co zaczął czytać - było niezmiernie wciągające. Zanim w ogóle pojawiło się pojęcie takiej gry zespołowej, która była najbliższa zasadom tej, którą teraz widzi się na boisku, było wiele innych gier miotlarskich, z których poniekąd dzisiejszy Quidditch czerpał podobno inspiracje, m. in.: niemiecki Stichstock, irlandzki Aingingein, bardzo brutalny szkocki Creaothceann czy też znany do tej pory Quodpot. Natomiast pierwsze wzmianki na temat samego Quidditcha pojawiły się już w XII wieku. Na początku nowa gra była tylko wprowadzeniem urozmaiceń do istniejących już zasad innych gier. Dopiero w XIII wieku czarodzieje wpadli na pomysł urządzania łowów na znicze, skąd wzięła się rola późniejszego szukającego na boisku. Jako pierwszy odpowiedni kształt i wymiary boiska do rozgrywek przedstawił Zachariasz Mumps jakieś sto lat później. Był to owal o wymiarach: pięćset stóp długości i sto osiemdziesiąt szerokości. W tamtych czasach nie było jeszcze pomysłu trzech pętli; stawiane były na dwóch krańcach trzy duże kosze, do których zawodnicy celowali. Zasady nowoczesnego Quidditcha znał, dlatego pominął ten rozdział, jednak to co go zainteresowało od pierwszej chwili to spis fauli. Podobno Departament Magicznych Gier i Sportów sporządził całą kronikę, w której znajdowało się aż siedemset rodzajów fauli! Co ciekawe, nie była ona do wglądu, aby nie podsuwać pomysłów zawodnikom. Jedyne, co zdołał odszukać w jednym z tomiszczy, to to, że większość z tych nieuczciwych zagrań, które zarejestrowano podczas finału Mistrzostw Świata w 1473 roku, była z udziałem różdżki podczas gry, a jak wszyscy wiedzą zostało to zakazane już w 1538 roku. Na końcu rozdziału znajdowała się także lista dziesięciu najczęściej popełnianych fauli współcześnie. Intrygującym był też podrozdział, który wspominał o starych antymugolskich środkach bezpieczeństwa z przełomu XII/XIII wieku, takich jak: zakaz gry w quidditcha w promieniu stu mil od siedzib mugolskich, rozgrywki meczów na dzikich torfowiskach lub wrzosowiskach, gdzie gracze nie będą widoczni z daleko, a dodatkowo uzupełnienie zabezpieczeń o antymugolskie zaklęcia oraz granie w nocy w miarę możliwości. Skupiając się jeszcze chwilę na kilku rozdziałach z Jak pokonać tłuczka – taktyki obronne w quidditchu, która miała kilka przydatnych i praktycznych wskazówek na temat uniknięcia bliskiego spotkania z szaloną piłką, przeciągnął się na krześle, wyciągając ramiona do góry. Omiótł spojrzeniem cały stolik, zawalony księgami i stwierdzając, że na dziś chyba wystarczy tego czytania, wstał i zaczął sprzątać blat stołu, układając z powrotem stos z przyniesionych książek. Fajnie było, nie tylko w praktyce odkryć tajemnice Quidditcha. Może takie ciekawostki nie pomogą mu lepiej bronić pętli, ale zawsze to jakiś sposób, żeby lepiej zrozumieć tę grę.
//zt
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
On może i zbyt łatwo nie ulegał chwilom – choć nie był od tego zupełnie wolny i mimo wszystko nie zawsze potrafił nad sobą w pełni zapanować – ale na ogół również nie zastanawiał się nad tym jak jego wybory mogą się odbić na innych; w większości sytuacji chciał po prostu ugrać jak najwięcej dla siebie, resztę spychając na dalszy plan. Nie zawsze były to decyzje właściwe, wiadomo, nie był w końcu nieomylny czy idealny. Największa różnica między jego podejściem a jej polegała jednak na tym, że rudzielec nie miewał wyrzutów sumienia, kiedy coś zaczynało iść mocno nie tak. Zwykle obce mu było w takich chwilach poczucie winy, bo potrafił skutecznie umniejszyć swój udział, znaleźć sensowne wytłumaczenie czy zrzucić znaczną część na coś – lub kogoś, też nie miał przed tym oporów – innego niż siebie. Dzięki temu zachowywał czystość sumienia i nic nie spędzało mu snu z powiek. Co oczywiście nie oznaczało, że Ślizgon nie był w stanie przyjąć ewentualnych konsekwencji własnych poczynań na przysłowiową klatę, gdyby te go jednak dosięgły, bo i z tym nie miał problemu, po prostu… wolał raczej pójść po linii najmniejszego oporu i nie komplikować sobie niepotrzebnie życia. William był świadom, że właściwie od zupełnie pierwszego spotkania wzbudzał w Puchonce emocje, co nietrudno było po niej poznać; od zawsze miał ją za dość ekspresyjną osobę. Z początku były to uczucia idące w negatyw, które jednak wraz z upływem czasu – w szczególności kilku minionych miesięcy – nabrały zupełnie innego charakteru, zmienionego w zasadzie o sto osiemdziesiąt stopni. Ślizgon nie przypuszczałby jednak, że mógł stać się dla blondynki swego rodzaju ostoją; tudzież kotwicą, dzięki której była w stanie odnaleźć choć chwilę wytchnienia na wzburzonych wodach własnych emocji i to pomimo tak nieregularnej bytności w codzienności dziewczyny, co raczej nie czyniło z niego najlepszego materiału na to. Nie zmienia to faktu, że sam również nie był w stanie pozostawać wobec niej obojętnym; było w niej coś, co go niezmiennie do niej przyciągało i to już nawet wtedy, kiedy lubił jej przede wszystkim działać na nerwy i później z nieskrywanym ubawem obserwować jej reakcje, bo jak w sumie inaczej wyjaśnić, że robił to z taką namiętnością i determinacją zdecydowanie godną lepszej sprawy? Nie była wszak jedyną osobą mającą swego rodzaju alergię na niego. Pozostał w miejscu, kiedy Puchonka zatrzasnęła z hukiem księgę, wciąż pochylony nad jej ramieniem i wpatrzony w zgrabny profil. Ta perspektywa nie dawała mu jednak pełnego widoku na jej twarz i wszystkie zmiany jakie na niej zachodziły; zobaczył uniesiony w subtelnym uśmiechu kącik ust, ale już nie mógł dostrzec chociażby smutku obecnego w zielonych oczach. Tak jak ona nie była w stanie zauważyć niezbyt głębokiej bruzdy, która przecięła jego czoło, gdy udzieliła mu odpowiedzi. — To zabrzmiało… głęboko — odparł w istocie nieco zaskoczony tak enigmatycznie brzmiącymi słowami z jej strony. — Czyżbyś planowała karierę filozofa po Hogwarcie? To mi chciałaś powiedzieć? — dodał, a nuta rozbawienia wyraźnie słyszalna w tonie rudzielca sugerowała, że nie powinno się tego w żadnym razie brać na poważnie. Zawadiacki uśmiech przyozdobił jego wargi, gdy odezwała się po raz kolejny, drocząc się z nim; to właśnie była Gabrielle, którą znał i tak bardzo polubił, być może nawet bardziej niż tak naprawdę powinien. — O, jak najbardziej i to za sprawą kilku rzeczy co najmniej — odpowiedział, ponownie zniżając głos do szeptu i dodatkowo nieco bardziej przybliżając swoją twarz do jej; tak, że najprawdopodobniej była w stanie poczuć bijące od niego ciepło. Jednocześnie parokrotnie zacisnął i rozluźnił dłonie spoczywające na ramionach blondynki, zupełnie jakby planował zrobić jej masaż. A potem jej uwaga skupiła się na jego podbitym oku. Chłód dłoni Puchonki, kiedy ujmowała jego facjatę i dokonywała oględzin stłuczenia pod okiem, mu ani trochę nie przeszkadzał. Sam poświęcił ten moment, żeby lepiej przyjrzeć jej twarzy i obserwować zachodzące w niej zmiany, kiedy dotarło do niej kto odpowiada za jego obecny ‘stan’. — I co by mi to dało? Mam wrażenie, że ten kretyn jest niereformowalny — mruknął, gdy stwierdziła, że powinien zwrócić się z tym do Opiekuna Gryfonów, dołączając do tego krzywy uśmiech i ciche prychnięcie. — Hej, hej, nie ma co płakać nad rozlanym eliksirem, a jak tak dalej pójdzie to będę mieć do kompletu dwa odciski dłoni — zażartował, czując jak w złości zaciska mocniej dłonie wciąż spoczywające na jego szorstkich policzkach. Dziewczyna jednak dość szybko sama się zreflektowała. — Zresztą jestem pewien, że ich Opiekun wie, Voralberg zarzekał się, że poinformuje listownie o wszystkim — dodał po krótkiej chwili ze wzruszeniem ramion. — To dłuższa historia, to znaczy w sumie nie taka znowu długa, ale raczej niewarta przytaczania — rzucił jeszcze, chcąc uprzedzić zawczasu ewentualne pytania z jej strony; nie miałby wprawdzie problemu, żeby wszystko opowiedzieć, jeśliby jednak nalegała, ale nie widział w tym po prostu sensu. Uniósł nieznacznie brew, gdy puściła jego twarz i obdarzyła go nie do końca jasnym spojrzeniem, zupełnie jakby chciała mu coś powiedzieć, ale nagle zapomniała języka w gębie czy też nie do końca wiedziała, jak ma to ugryźć. Ślizgon wzruszył tylko nieznacznie barkami i zgodnie z jej prośbą opadł na jedno z krzeseł, obserwując jak dziewczyna siada naprzeciw. Zerknął na nią pytająco, kiedy cisza między nimi znów zaczęła się przeciągać. Blondynka wyglądała na wyraźnie poddenerwowaną, a w nim znów pojawiło się to bliżej nieokreślone odczucie, które wcześniej tak skutecznie zignorował. Coś jakby niepokój, ale jednak nie do końca; nie miał wszak powodu, żeby coś takiego czuć… prawda? Muszę ci się do czegoś przyznać. Oho. W odpowiedzi cisnął mu się na usta jakiś zupełnie niedorzeczny komentarz, tak na rozluźnienie atmosfery, która zaczęła dziwnie gęstnieć (a przynajmniej on miał takie wrażenie), ale wyjątkowo ugryzł się w język i zachował milczenie, czekając na kontynuację ze strony Gabrielle. Ta po krótkiej chwili podjęła wątek, trochę nieskładnie, jakby jej język nie nadążał do końca z artykułowaniem myśli. Głębsza bruzda przecięła czoło Ślizgona, bo im dłużej mówiła, tym miał mniejszą pewność do czego właściwie zmierza ze swoim wywodem. Przekrzywił też przy tym lekko głowę na bok, trochę jak szczenię psidwaka, które nie do końca rozumie czego się od niego oczekuje. Możliwe, że w tym momencie nawet przypominał właśnie takiego psiaka. Brzmiała odrobinę jakby chciała z nim zerwać czy coś, takie „świetny z ciebie facet i w ogóle, ale…”, z tym, że… w sumie nie było czego zrywać? Ich relacja – jak sama zresztą zauważyła – nigdy nie została sprecyzowana i w gruncie rzeczy oboje byli wolni, nie mieli względem siebie żadnych zobowiązań. Coś było, owszem, bo jednak trochę trudno byłoby po pewnych… zdarzeniach udawać, że jest się jedynie dwójką zwyczajnych znajomych, ale namiętny pocałunek pod gruszą czy wspólne wyjście na bal nie czynią jeszcze z nikogo pary. W książkach – może, ale w prawdziwym życiu to tak nie działa. Wodził ciemnobrązowymi ślepiami po jej twarzy, widząc jak policzki Puchonki zaczynają nabierać coraz głębszego odcienia karmazynu. Wydawała się bardzo zakłopotana całą tą sytuacją, w pewnej chwili nawet ujęła jego dłonie we własne i mocno zacisnęła na nich palce, na co jej pozwolił, wciąż niepewny o co właściwie jej chodzi. Wprawdzie nie miał do końca pojęcia czego miał się dokładnie spodziewać po tym spotkaniu, ale zdecydowanie nie tego, co mu właśnie oznajmiła. — Moment, żebym to dobrze zrozumiał – to co zdarzyło się między nami miało dla ciebie znaczenie, ale mimo wszystko w międzyczasie, kiedy ja byłem, jak to ujęłaś, „na boku”, wplątałaś się w jakąś relację z Rowlem…? — odezwał się, kiedy ona zamilkła, usiłując poukładać w głowie te rewelacje; nie wiedział co ma o tym myśleć, jak się z tym czuć, szczególnie, że nie chodziło o jakiegoś randoma, a o Charliego, który wiedział. Wywoływało to w nim sporo sprzecznych odczuć, była w tym koktajlu chyba nawet jakaś nuta zazdrości, co wydawało mu się ciut absurdalne – nie miał przecież prawa niczego sobie do niej rościć; była wolna, mogła robić co chciała. I na dobrą sprawę nawet nie musiała mu się z niczego tłumaczyć. Fitzgerald odchylił się na krześle, jednocześnie wyswabadzając dłonie z jej uścisku i palcami przejechał po swojej rudej czuprynie, mierzwiąc ją jeszcze mocniej; sprawiał teraz wrażenie jakby dosłownie przed momentem wstał z łóżka. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jakiś bliżej nieokreślony punkt nad ramieniem dziewczyny, by w końcu… roześmiać się, kręcąc przy tym jednocześnie głową. Wyglądał na rozbawionego, ale w żadnym razie taki nie był; jego śmiech trudno byłoby określić zupełnie wesołym, była w nim jakaś szorstka, cyniczna nuta. — W życiu nie przypuszczałbym, że może być z ciebie taki gracz, Levasseur. Długo to trwa? — Ciemne ślepia o bliżej nieokreślonym wyrazie znów skupiły się na jej sylwetce blondynki, towarzyszył temu przeciągły, cichy gwizd. Tak, przyznała, że ta dziwaczna sytuacja wynikła z jej braku doświadczenia w takich sprawach, widział, że zżera ją poczucie winy, ale to nie tłumaczyło wszystkiego. — Albo w sumie nie mów, nie chcę znać szczegółów, tak samo jak nie chcę wiedzieć na czym polega cały ten „chory układ” — dodał szybko, unosząc przy tym dłoń jakby chciał ją zatrzymać, niezależnie od tego czy miała zamiar mu odpowiedzieć, czy planowała to przemilczeć. Tak będzie lepiej, bez żadnych konkretów. — Przepraszasz mnie, bo rzeczywiście ci zależało, czy chcesz jedynie uspokoić swoje wyrzuty sumienia? Bo jestem prawie pewien, że wtedy o tym nie pomyślałaś, mylę się? — zapytał po krótkiej chwili ciszy nieco oschlej niż zamierzał, ujmując przy tym dłonią podbródek dziewczyny by unieść jej głowę i sprawić, żeby na niego spojrzała; uważnie zlustrował jej twarz. Jego własna nie wyrażała w tym momencie żadnych konkretnych emocji. — Czego w ogóle ode mnie teraz oczekujesz, Gabs? Mam ci wybaczyć? Potępić cię za to? Nie jesteśmy i nie byliśmy razem — dodał po kolejnej chwili milczenia, trochę jakby czytając jej w myślach. Nie pozwalał też blondynce odwrócić wzroku, chciał widzieć jej oczy, bo w nich zazwyczaj kryło się wszystko. — I… okropną osobą? Z której niby strony? — Ściągnął brwi, nie rozumiejąc za bardzo co ma przez to na myśli, bo wiele wskazywało na to, że jest raczej odwrotnie, a… błędy popełnia każdy. On sam również, choć jemu akurat zdecydowanie bliżej było do bycia okropnym człowiekiem, bo w przeciwieństwie do niej rzadko gryzło go później sumienie. Znalazłszy się w jej położeniu prawdopodobnie nie czułby się ani w połowie tak źle z tym wszystkim, więc nie do końca pojmował, dlaczego aż tak bardzo sobie to wyrzuca. Inna sprawa, gdyby między nimi faktycznie padły jakieś deklaracje – i to nie takie pod wpływem amortencji, jak jego własnej ‘wyznanie’ pod jemiołą – ale nic takiego nie miało miejsca. Zdjął dłoń z jej podbródka, nie spuszczając z niej jednak świdrującego, oczekującego spojrzenia.
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Właściwie mógł się tym zająć wkrótce po tym, jak wydobyli z gejzeru bransoletę, która niewątpliwie przesiąknięta była czarną magią. To była dobra chwila na to, żeby czegoś się nauczyć w tym temacie, ale jakoś nie znajdował wtedy chwili na to, by nad tym porządnie przysiąść i zorientować się, czy istnieją jakieś zaklęcia, które mogłyby pomóc w takiej sytuacji. W końcu, teraz gdy zrobiło się nieco cieplej, a on miał świeższy umysł, wybrał się do biblioteki, gdzie spędził sporo czasu, szukając najpierw odpowiednich książek, które mogłyby rozwiać jego wątpliwości, a później poszukując w nich już nieco konkretniejszych odpowiedzi na pytania, jakie kłębiły się w jego głowie. Równie dobrze mógłby pomówić o tym wszystkim z profesorami, ale był tym typem człowieka, który najpierw musi sam coś zobaczyć, zapoznać się z tym, sprawdzić i przekonać, czy coś działa, czy nie działa, jak jest opisane oraz czy nie kryje się pod tym coś więcej, nic zatem dziwnego, że w pierwszej kolejności wolał podyskutować sobie z książkami. W pierwszej kolejności trafił na excluditur, którego sam użył. Zrobił to co prawda niepotrzebnie, bowiem zaklęty przedmiot nie zamierzał ich w żaden sposób atakować, ale jednak wolał wtedy spróbować osłonić ich przed potencjalnymi, niepożądanymi skutkami działania klątwy, jaka została w nim schowana. Do dzisiaj Christopher nie wiedział, co to dokładnie było, ale pamiętał doskonale siłę i skupienie, jakiego potrzebował, by móc rzucić zaklęcie mające przeciwdziałać złu, jakie mogło wydobyć się z bransolety. Biały promień trafił wtedy po prostu w drzewo, ale gdyby czarnomagiczny przedmiot jakoś zareagował, zapewne te dwa czary musiałyby się ze sobą zetrzeć. Nie wiedział, czy chciałby coś podobnego oglądać na żywo, tak więc odsunął na bok tę akurat myśl i postanowił skupić się na szukaniu informacji o tym, czy istnieją zaklęcia silniejsze i potężniejsze. Nie wątpił w to, że tak było w istocie, ale najpierw musiał o tym poczytać, by uzyskać całkowitą pewność. Po dłuższym czasie, gdy uważnie studiował znajdujące się przed nim książki, dotarł w końcu do miejsca, w którym wielkimi literami zapisano: MEGSZÜNTETI, a on prędko doszedł do wniosku, że jest to zaklęcie skomplikowane. Z miejsca sięgnął po swój notes, który pomimo tak wielu zapisanych w nim spraw wyglądał naprawdę elegancko i przeszedł do notowania tego, co było mu w tej chwili potrzebne. Właściwie z miejsca, po pobieżnej tylko lekturze, wiedział już, że czaru tego a najbliższym czasie na pewno nie rzuci. Nie wiedział nawet, czy kiedykolwiek mu się przyda, brzmiał bowiem jak coś, co było dedykowane aurorom, ale jednocześnie Christopher czuł, że chciałby umieć coś podobnego, że chciałby wiedzieć, jak w razie problemów, móc się bronić. Podobnie jak z akromantulami, ale to była już nieco odmienna kwestia. Zaklęcie, o którym właśnie czytał, zaliczało się do kategorii wymagających nie tylko wielkiego skupiania, ale również aż trzech prób. W pewnym sensie skojarzyło mu się to z ćwiczonym wcześniej hologramem wilka, ale zdawał sobie w pełni sprawę z tego, że czar, nad którym właśnie się pochylał, był o wiele potężniejszy. Pierwszym problemem było to, że nie umiał nawet poprawnie wymówić jego nazwy, co pewnie przychodziło z czasem, ale szepcząc nad książkami, miał wrażenie, że aż łamie sobie język. Niemalże złapał się za głowę, gdy doczytał, że za każdym razem trzeba wypowiedzieć odpowiednią formułę, a jeśli któraś z nich się nie powiedzie, to czar trzeba zaczynać od początku. To nie była łamigłówka, ale z pewnością było to coś, co wymagało wielkiej koncentracji, jak również świadomości tego, co chce się zrobić. Odnotował zatem z uwagą punkt pierwszy, którym było elnyomás i starannie opatrzył go opisem: tłumienie czarnomagicznej mocy konkretnego przedmiotu; krótkotrwałe; konieczne do późniejszego wpływu na przedmiot. Brzmiało to co prawda dość enigmatycznie, ale mimo wszystko gajowy domyślał się, o co tutaj chodzi. Wiedział już również, że wymówienie poszczególnych formuł może być prawdziwym łamańcem językowym, skoro drugi z punktów brzmiał: pecsét. Co prawda w książkach wskazane było, jak należy to wymawiać, ale Chris był pewien, że przy pierwszej próbie, co najwyżej zacznie bełkotać pod nosem, co nie do końca mu odpowiadało, ale nic innego nie mógł zrobić. Wrócił jednak do notowania tego, co dana formuła robiła i przy punkcie drugim wynotował z uwagą, iż służy ona do pieczętowania mocy przedmiotu, co konieczne jest do utraty przez niego posiadanych właściwości magicznych, przy czym ponownie, działanie to było raczej krótkotrwałe. Ostatnią z formuł było eltávolítás i gajowy niemalże złamał sobie język, kiedy próbował wypowiedzieć je cicho, ale płynnie, nad własnymi notatkami. Zdecydowanie - to nie było coś bajecznie łatwego! Ostateczna formuła, jak doczytał, usuwała całkowicie zapieczętowane zaklęcie z przedmiotu, czyniąc go całkowicie zwyczajnym. Skomplikowane, ale jednocześnie, jak wynikało z tekstów, służyło nie tylko do walki z czarną magią, ale generalnie skupiało się na usuwaniu magicznych zdolności z przedmiotów. Godne odnotowania było również to, że przeprowadzenie całego czaru, zdejmowało jedynie jedną właściwość z przedmiotu, nad którym się pracowało. Podkreślił to z uwagą w swoich notatkach, po czym zmarszczył lekko brwi, gdy doczytał ostatnie ze zdań, na jakie trafił: nie działa na horkruksy. To brzmiało niczym jakieś wyzwanie, jeśli można tak powiedzieć, ale Christopher nie chciał zbyt mocno zagłębiać się akurat w ten temat. Już i tak widział, że jeśli kiedykolwiek zechciałby użyć zaklęcia, nad którym pracował, w obronie własnej albo kogoś innego, musiałby opanować zdolność rzucania czarów w sposób tak doskonały, iż prawie niemożliwy. Excluditur był już zaklęciem nieco skomplikowanym, nie było zatem nawet sensu porównywać go z czymś o wiele potężniejszym i skomplikowanym. Jednakże Christopher nie zamierzał się poddawać - miał teraz wynotowaną teorię, należało zacząć ćwiczyć, by pewnego dnia móc faktycznie posłużyć się takim czarem.
z.t
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Od kiedy tylko tarot mu odpowiedział, kręcił się koło tematu uzdrawiania, jak wokół jeża. Z jednej strony miał potwierdzenie, że to, czego chciał, o czym myślał, może nawet niepoważnie, ale jednak jest dobrym wyjściem, z drugiej jednak strony oznaczało to, ni mniej, ni więcej, że najwyższa pora brać się za naukę magii leczniczej zdecydowanie na poważnie, co w dużej mierze po prostu go przerażało. Starał się nie myśleć o tym w ten sposób, starał się nie myśleć w ogóle o swojej przyszłości, ale ta postanowiła zapukać do jego drzwi i przypomnieć mu, że tak łatwo na pewno się nie wywinie i nie powinien nawet próbować, bo to nic nie zmieni. Ostatecznie zatem wrócił znowu do biblioteki, by zabrać się do roboty, a nie tylko udawać, że faktycznie jest skupiony na działaniu, domyślał się, że w innym wypadku po prostu oberwie w łeb od Alise. Miał wrażenie, że jego przybrana siostra jest bardziej skoncentrowana na tym pieprzonym pomyśle, niż on sam, ale dobra, kurwa, niech będzie, po prostu postara się coś z tym wszystkim zrobić. Wszedł do biblioteki, skierował się do właściwego działu, wiedząc już doskonale, gdzie się znajduje i wybrał swoje ulubione książki. Ulubione, kurwa? To zaczynało robić się dziwnie poważne, ale nie zamierzał się teraz tym zajmować. Siadł na ziemi pod regałem, bo czemu by nie, wyciągnął swój cudowny, pierdolony notes i sprawdził, jakiej literki alfabetu brakuje mu do tej nauki, a potem sprawdził, o czym mógłby się tutaj dzisiaj pouczyć i ostatecznie padło na [b]obscero[/b, które, oczywiście, bo jakby kurwa inaczej, było chorobą groźną. Max zanotował to na kolejnej wolnej stronie, zastanawiając się, czy kiedykolwiek z jego notatek cokolwiek będzie wynikało - chociaż sam doskonale je rozumiał. Odłożył na bok notes i zaczął po prostu czytać, z czym ma do czynienia, by później sporządzić właściwe zapiski, wynotować to, co według niego było istotne. Wsparł głowę na dłoni i przeszedł do zagadnienia, nad którym zamierzał się dzisiaj skupić. Obscero było chorobą, która ściśle warunkowała zachowanie, choć nie była stricte chorobą psychiczną. Wywierała ogromny wpływ na psychikę chorego, przy tej okazji wywołując szereg objawów psychotycznych. To brzmiało, kurwa, zdecydowanie poważnie. Max doskonale wiedział, co oznacza choroba psychiczna, bo właściwie od dzieciaka ojciec próbował mu ją wmówić, więc domyślał się, jak trudno jest żyć z taką osobą. Nie chciał jednak się nad tym mocno zastanawiać, bo teraz to było mu na chuj potrzebne, więc prędko zanotował te pierwsze, podstawowe dane i przeszedł dalej, żeby wszystko załatwić, jak trzeba. Doczytał więc zaraz, że nieleczone obscero trwale uszkadza mózg (pięknie, kurwa), jednocześnie nie dając żadnych szans na całkowity powrót do zdrowia. Przynajmniej w przypadku tej choroby udowodnione zostało, jak się przenosi, więc to Max uznał za pewien sukces i od razu nachylił się nad notesem, by nabazgrać tam, że obscero przenosi się przez pasożyty bezobjawowo bytujące na magicznych stworzeniach albo roślinach, ale nie ma możliwości, by te przeniosły się z jednego ludzkiego żywiciela, na innego. Plus? Trudno powiedzieć, bo to i tak było jakieś chujowe gówno, w którym wolałby nigdy nie siedzieć. Zaraz też doczytał, że pełen rozkwit choroby występuje po dwóch dobach od przyjęcia pasożyta - mała kurwa żywiła się krwią chorego i ukrywała się głównie w miejscach ciepłych oraz zakrytych ubraniami (zatem pod pachami albo zgięciami kolan, często również we włosach). Jakby tego było mało, to gówno po ulokowaniu się przypominało plamę na skórze, wielkości paznokcia u małego palca, więc jeśli ktoś nie miał pierdolonego zwyczaju oglądania się z każdej strony, każdego dnia, to pewnie chuja z tego miał i co najwyżej chuja mógł zobaczyć. Max sam pewnie nie wpadłby na to, że coś z nim jest kurewsko nie tak. Na dokładkę ten pierdolony pasożyt mógł sobie migrować na inne części ciała! Uniósł lekko brwi, gdy dotarł do informacji, że obscero jest zdecydowanie częściej spotykana u czarodziejów o wyższej czystości krwi. To go zawsze zastanawiało, chociaż wolał w to jakoś bardzo nie wnikać, w każdym razie odnotował to, tak samo jak fakt, iż zapadalność na chorobę warunkowana jest także wiekiem czarodzieja. Nie spodziewał się jednak, że obscero częściej będzie dotykało ludzi młodych, w wieku od trzeciego do dwudziestego piątego roku życia. No kurwa, pięknie, nie ma co, mieć kilka lat i dostać pierdolca do głowy. W pewnym sensie wiedział, co to znaczy, bo doskonale pamiętał przepłakane noce po tym, jak coś zobaczył, kiedy nikt nie umiał mu wyjaśnić, co się dzieje, a ten pierdolony kutas twierdził, że zmyśla, że oszukuje, że ma coś nie tak z głową. Nigdy nie pomógł. Max zaś był już właściwie całkowicie pewien, że mężczyzna po prostu srał po nogach na myśl, że jego dziecko jednak jest czarodziejem. Odetchnął, wracając do czytania o chorobie. Nie bardzo podobał mu się zapis, że wymiana wydzielin między chorym a pasożytem nierzadko wywołuje halucynacje. Sapnął, bo dalej robiło się w chuj gorzej i starannie przepisał dokładnie to, co znajdowało się w książce: Chory czuje się nieustannie przytłoczony błędami, które popełnił w przeszłości i bierze na siebie winę za wszystkie możliwe przewinienia. Nieustannie przeprasza lub błaga o wybaczenie, bądź też leży w jednym miejscu, apatycznie poddając się retrospekcjom oraz przytłoczony nostalgią. Przez moment zastanawiał się nawet, czy jednak sam nie miał tego gówna jako dziecko, ale skoro nieleczona choroba prowadziła najczęściej do targnięcia się na własne zdrowie i życie, to odsunął od siebie tę możliwość. Tego akurat zdołał uniknąć i zamierzał unikać w nieskończoność. Przeszedł zatem do czytania o leczeniu, które jak się okazywało, było uciążliwe i dla pacjenta i dla magipsychiatry. Wymagało wielotygodniowych spotkań, gdzie obie strony musiały chcieć powrotu do zdrowia, gdzie musiały chcieć walczyć o pacjenta. Niczym się to nie różniło od spotkań, jakie sam odbywał. Zacisnął mocno zęby, bo z jakiegoś powodu obscero dość mocno na niego działało i już teraz chyba wiedział, że na magipsychiatrę się nie nadaje. Prędko więc doczytał, że pierwszym etapem leczenia jest usunięcie pasożyta, gdyż pozostawienie go w ciele prowadzi do regularnego odnawiania objawów i niemożliwości całkowitego powrotu do zdrowia. Pasożyta usuwało się przez wycięcie go razem ze skórą, do której przywarł albo przez specjalne okłady z deroleanu zgniecionego na papkę i zmieszanego z księżycowa rosą. Leczenie choroby pozostawiało zawsze niemożliwe do usunięcia blizny. Max parsknął pod nosem dochodząc do wniosku, że chuj z tym, o ile umysł był w stanie w pełni się zaleczyć. Zagryzł mocno wargę. Nie, nie sądził, żeby mógł się tym, kurwa, zajmować. Przenosiłby na chorego jedynie własne, pierdolone życie. Odetchnął, sprawdził notatki, a potem odłożył książki na półkę, jednocześnie dochodząc do wniosku, że ma całkiem sporo spraw do przemyślenia.