- Rozbawienie? Może być, nazywaj to jak chcesz. - Puściła mu oczko. I znów brak uśmiechu. Nie lubi takich ludzi, choć on jest bardzo intrygujący. Ludzie z usmiechem są bardzo interesujący. Cieszą się z życia, każdej małej rzeczy. Dziwię się, że wciąż stoi i ze mną rozmawia. Nie wygląda na osobę rozmowna, co lubi pogadać chociaŻby ze znajomymi, a co mówiąc z nieznajoma osobą. Jego twarz była nieprzewidywalna, zero uczuć. Jeśli on tak chce, to ona też będzie się tak zachowywać. No bo dlaczego nie? Też potrafi być denerwujaca.
Anthony bywał bezpośredni. Nie ukrywał tego, że coś go ciekawi lub tego, że ma w czymś jakiś cel. Bywało to brutalne i niemiłe, ale chociaż szczere. Nikt mu nie mógł zarzucać potem dwulicowości. O swoich zamiarach potrafił mówić całkiem wprost. - Czemu cały czas próbujesz mnie zagadnąć? - zapytał patrząc na dziewczynę. Na jego twarzy można było zobaczyć, że marszczy brwi. Robił tak zazwyczaj jak się nad czymś zastanawiał. Czasami można było nawet zobaczyć zmarszczki na jego czole. Nie wiedział o tym. Pewnie byłby nie pocieszony. Chociaż z drugiej strony to oznaka dojrzałości. Nie śpieszyło mu się do tego co prawda. Uwielbiał życie jakie teraz prowadził. Mógłby tak żyć wiecznie.
- Ja? Nie próbuję. Mogę sobie pójść spokojnie, jeśli chcesz. - Uśmiechnęła się. No jaaaa, co za dziwny typ. Niespotykany. Nie rozumiem. Nie rozumiem go. Ciężko go rozgryźć. Że ja zagaduję. No proszę was. To są chyba jakieś żarty. Niemożliwe. Kocham zdobywać znajomych swoją głupotą i niezdarnością. To moja najlepsza umiejętność opanowana do perfekcji. Kurczę, kiedyś nie byłam taka niezdarna. Co się z Tobą dzieje Payton. Niedobrze, oj niedobrze. Najwyższa pora się ogarnąć i wziąć za siebie.
Ona chyba próbowała wywołać w nim poczucie winy. Niewłaściwa osoba, niestety. - Chcesz, żeby mi się teraz przykro zrobiło? - zapytał ją dosadnie. Zawsze bywał szczery. Nie wiedział czemu. Chyba brzydził się tym jak kłamstwo zmienia świat. Gdyby ludzie mówili sobie prawdę nie byłoby tylu problemów. Szczerość intencji to podstawa jakichkolwiek relacji społecznych między ludźmi. Poza tym jak ktoś może nam zarzucać szczerość do bólu jak sam przed sobą udaje, że kogoś lubi? Size lubił czasami się zastanawiać dlaczego ludzie są tacy fałszywi wobec siebie. To chyba była ich reakcja obronna na cały świat. No tak. Skoro było się słabym psychicznie to trzeba było inaczej nadrabiać.
- Oczywiście, pragnę tego. - Uśmiechnęła się szyderczo. Stara się być szczery? Och, spoko. Czasami szczerość może zranić ludzi, ale tak czy siak, lepsza prawda niż najgorsze kłamstwo. Wszyscy kłamią. Może i mają wobec tego dobre intencje, chociaż i tak zawsze prawda wychodzi na jaw. Rozejrzałam się wokoło. Ludzie biegnący za swoimi sprawami. Każdy się gdzieś śpieszy. Czas mija nieubłaganie.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde szła spokojnie obok Dextera, czując się co najmniej dziwnie - jakby właśnie znalazła się w najmniej odpowiednim miejscu z możliwych, z najmniej odpowiednią osobą i w najmniej odpowiednim czasie. Budził w niej tyle sprzecznych emocji, że rzeczywiście - reagowała alergicznie na samą jego obecność, mocny zapach dymu papierosowego, dźwięk głosu i ciepło dłoni. Prawdę mówiąc już zaczynała żałować, że dała się wciągnąć w jego ciemne sprawki, że zgodziła się właściwie w ciemno, urzeczona wizją świętego spokoju, dalszej egzystencji bez wstawek w postaci Vanberga, który zjawiał się pozornie bez złych zamiarów, a rozpętywał prawdziwą burzę. Właściwie na swój sposób nawet ją intrygował, bo już jakiś czas temu zauważyła, że jest inteligentnym facetem, z którym da się normalnie pogadać, mimo że jego pewność siebie jest irytująca, a rozmowa bardzo szybko przemienia się w mniej lub bardziej niewinny flirt (chociaż flirt kuchenny skończył się nieco mniej niewinnie niżby Isolde sobie tego życzyła). Z drugiej strony nie mogła znieść jego hedonizmu i faktu, że reprezentował sobą dosłownie wszystko, czym się brzydziła. Niesamowicie działał jej na nerwy, sprawiał, że traciła grunt pod nogami, przez co opancerzała się jeszcze bardziej niż zwykle, zakuwała w lodową zbroję, udając, że ma o nim równie wysokie mniemanie jak o karaluchu. Sama myśl o tamtym pocałunku budziła w niej fale poczucia winy, spotęgowane jeszcze tym, że tak naprawdę... tak naprawdę to było całkiem miłe. Tamten wieczór był miły, wino, taniec i pocałunek... Tylko że nie powinno do niego dojść - nigdy, przenigdy, w każdym razie w mniemaniu Isolde. Poza tym denerwowała ją myśl, że dla niego to było jak pstryknięcie palcami - nic istotnego, ot, chwilowy kaprys. Że ona też była takim chwilowym kaprysem, nie znaczyła kompletnie nic, pewnie tej samej nocy zaciągnął do łóżka jakąś panienkę i zapomniał o całym incydencie. Nie chodził o to, że Is chciałaby, żeby Dexter padł jej do stóp, wyznał płomienne uczucie, czy coś w tym rodzaju. Nigdy w życiu! To byłoby okropnie krępujące, niezręczne i w ogóle straszne. Chodziło raczej o to, że lubiła mieć ludzi na wyłączność, nienawidziła, kiedy ktoś rozdawał bliskość na prawo i lewo, podczas gdy dla niej przełamywanie barier, pokonywanie kolejnych etapów wymagało czasu, zaufania i takich tam mało nowoczesnych rzeczy, o których Vanberg raczej nie miał pojęcia, czy też nie przywiązywał do nich wagi. Dostawała mdłości na samą myśl, że pocałował ją, kiedy dosłownie chwilę wcześniej mógł się przysysać do jakiejś innej dziewczyny. - Dokąd idziemy? Możesz mi powiedzieć COKOLWIEK o naszej misji, skoro już obiecałam ci pomóc? - spytała, żeby przerwać tę nieznośną ciszę, otulając się szczelniej bardzo twarzowym wełnianym płaszczykiem w szarą kratę, który podkreślał jej talię i dobry smak, i zerkając na Vanberga z miną, która świadczyła, że najchętniej zrobiłaby mu krzywdę, ale jest po prostu zbyt dobrze wychowana. No i że czuje się w obowiązku jakoś podtrzymywać konwersację. - Nie bój się, teraz już nie ucieknę. Obiecałam. Przepadło - skrzywiła się w lekkim uśmiechu, po czym założyła za ucho kosmyk jasnych włosów, próbując stłumić narastający niepokój.
Nie potrafił żyć inaczej, nie rozumiał świata Isolde. Już pominąwszy pewne moralne kwestie, chodziło właśnie o owe rozdawanie bliskości na prawo i lewo. Poza jej dawaniem to było także, albo głównie, branie. Jego życie nie obfitowało zanadto w ciepłe emocje, w zwykłą, klasyczną bliskość. Ów brak śmiało zaczął wypełniać w najprostszy sposób, jednocześnie wpadając w lekkie uzależnienie od tego typu przyjemności, automatycznie stawiając je na równi chociażby z piciem alkoholu. Tak, stało się to mało ważne (albo wprost odwrotnie, skoro działało niczym nałóg), to była po prostu forma rozrywki, którą bardzo lubił, która była mu bardzo potrzebna do funkcjonowania. I bynajmniej nie znaczyło to, iż nie szanował osób z którymi oddawał się rozkoszom, ach wprost ich uwielbiał, a wiele z nich było jego przyjaciółmi. To tylko sam seks nigdy nie był podniosły niczym z komedii romantycznych i nie napełniał jego głowy licznymi analizami. Absolutnie nie wiązał go z uczuciami, to wszystko. Tylko się bawił, tylko to wszystko było ulotną chwilą. Gdzieś po drodze się uszkodził, tracąc zdolność do emocjonalnego angażowania się. Nie, po prostu sobie na to nie pozwalał, wszystkie znajomości jednak trzymając na pewien nieokreślony dystans. Zupełnie tak jak Isolde starała się zatrzymać ten w kwestii fizyczności. Coś więc jednak o barierach wiedział. Westchnął lekko, podwijając odrobinę rękawy skórzanej kurtki, gdy minutę, może dwie, po pytaniu Isolde zatrzymał się przy jednej ze starych kamienic. Tuż obok czarodziejskiego sklepu z płytami i Magicznej Menażerii. - Już, jesteśmy na miejscu. I trzymam Cię za słowo z tym nie uciekaniem - Powiedział na moment odwracając wzrok by spojrzeć na ścianę łączącą owe dwa budynki. Przez chwilę zupełnie się nie odzywał, usiłując przypomnieć sobie odpowiedni adres, gdyż wygłosić poprawnie trzeba było klika cyfr. Ot, takie tam, nowoczesne, czarodziejskie zabezpieczenia przed niechcianymi gośćmi. Rzekłszy pięć cyfr na głos, przed nimi wyłoniła się piękna, złota brama, jakże nie pasująca do lekko odrapanych murów. Nim jednak przekroczył jej próg obrócił się by spojrzeć na Is i nieco więcej jej powiedzieć o tym, co ich zaraz czeka. - Martin, łatwo go rozpoznasz, jest gruby i reszta go słucha. No właśnie o to chodzi, odciągnij jego uwagę, za wszelką cenę. - Rzekłszy te słowa sięgnął dłonią do jej eleganckiego płaszczyka, którym zasłaniała szyję, by właśnie odsłonić nieco więcej. - To potrwa minutę, po prostu tam wejdź i powiedź, że jesteś do pana Martina, że przysłała Cię Chloe. Ja inaczej się tam wkradnę. Zabiorę pewną rzecz, a kiedy wejdę do jego gabinetu, gdzie na pewno będziecie, rzucisz na niego to zaklęcie o którym Ci mówiłem. Musisz wykasować mu dwa wspomnienia. To, że dzisiaj mnie widział, i to, że widział mnie tydzień temu. To wszystko, potem uciekniemy. Osobno oczywiście. I spotkamy się na ulicy. Koniec - Mówiąc swe słowa bardzo uważnie ją obserwował, nie chcąc by jakiekolwiek z przekazywanych słów pozostało niezrozumiałe, bądź źle odebrane. Mówiąc o tajemniczej Chloe, nie dodał, iż jest to dom publiczny. No cóż, zaraz i tak sama się tego domyśli, czy też wywnioskuje po zachowaniu Martina. Oczywiście spodziewał się, że po tym wprost go znienawidzi, ale nie robił tego dla zabawy. Naprawdę musiał wykraść pewien dokument, a to był jedyny sposób. Potrzebował jej pomocy. Otworzył przed Isolde bramę, czekając, by podjęła ostateczną decyzję, by weszła do środka, bądź też się cofnęła. On osobiście musiał wejść do budynku od tyłu, kręcący się wewnątrz czarodziejscy ochroniarze nie powinni go zauważyć.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Do głowy jej nie przyszło, że będzie od niej oczekiwał czegoś TAKIEGO. Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, a na jej twarzy odbijało się niezrozumienie, kompletna pustka w oczach i usta w neutralnym ułożeniu. Jak maska. A potem zrozumiała. Na jej twarzy odbiło się niedowierzanie, potem niesmak, a na samym końcu wściekłość. Blade policzki poczerwieniały gwałtownie, a gdyby spojrzenie jej błękitnych oczu mogło zabijać, Vanberg leżałby już trupem. Wycelowała palcem w jego pierś, równocześnie na powrót ściskając poły płaszcza, zasłaniając dekolt, ba, nawet szyję, na której wściekle pulsowała błękitna żyłka. Miała ochotę go udusić, a potem palnąć sobie w głowę - jak mogła być tak głupia i układać się z tym hedonistycznym dupkiem bez czci i wiary? Trzeba kompletnie nie mieć wyobraźni! A najgorsze jest to, że obiecała, a nie miała w zwyczaju łamać danego słowa. Znalazła się w sytuacji bez wyjścia - co by nie zrobiła, nie wyjdzie z tego z twarzą i honorem. - Czy ty właśnie robisz ze mnie dziwkę? - zasyczała wściekle, ledwie panując nad wybuchem złości. Zacisnęła dłonie w pięści i spiorunowała go wzrokiem. - Jesteś większą szują niż myślałam, wiesz? Jak wyjdziemy z tego cało, to przysięgam, że zrobię ci krzywdę, Vanberg! A potem nie zbliżaj się do mnie na odległość mniejszą niż pięć metrów, bo nie ręczę za siebie - powiedziała z wściekłością, po czym ostentacyjnie rozchyliła płaszczyk na piersiach, z torebki wyciągnęła czerwoną szminkę, której normalnie nie używała, uważając ją za zbyt wyzywającą (tak, nawet Isolde zdarza się nosić w torebce rzeczy zupełnie zbędne, w końcu jest tylko kobietą), i lusterko, pociągnęła nią usta i spojrzała na Dextera z tak jawną nienawiścią, że dziw, że mu nie wydrapała oczu. - Detale są dość istotne w tym fachu, prawda? Daj mi może jakieś wskazówki, bo podejrzewam, że dość dobrze znasz tę grupę zawodową - prychnęła jadowicie, wrzucając szminkę do torebki i zamykając ją z głośnym trzaskiem. Myślę, że musiała wyglądać w tym momencie naprawdę pociągająco - taka pełna pasji i namiętności (niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu), które ożywiały jej zwykle spokojną i łagodną twarz, nadając im jakiś drapieżny rys i nieustępliwość, która czasem też potrafi by szalenie seksowna. Obawiam się tylko, że teraz to już nawet nie jest niechęć, tylko coś bardzo zbliżonego do nienawiści... a to takie brzydkie uczucie. Skrzywiła się raz jeszcze, obrzucając Dextera pogardliwym spojrzeniem, po czym ruszyła powoli w stronę wejścia, kołysząc biodrami i niedbałym gestem poprawiając jasne włosy, opadające jej na czoło. Czuła się paskudnie, gdyby nie była tak wściekła, pewnie wcale by tego nie zrobiła, ale cóż - słowo się rzekło, poza tym wstąpił w nią jakiś duch przekory. W porządku, obiecała, więc dotrzyma umowy, ale potem zamorduje Vanberga, zmieni jego życie w pasmo tortur albo wymyśli coś naprawdę straszliwego. Weszła do środka, starając się wyglądać na tak pewną siebie, jak to tylko możliwe, chociaż myśl, że ma udawać prostytutkę doprowadzała ją do szału. Merlinie, upaść tak nisko? Niemal rozbiła się o klatkę piersiową jakiegoś goryla, który spojrzał na nią podejrzliwie i zagrodził przejście. Merlinie, jak się zachowują dziwki? spytała się w duchu, jednocześnie przywołując na usta najbardziej zmysłowy uśmiech, na jaki mogła się zdobyć, mając nadzieję, że nie wygląda to jak żałosny grymas. - Przyszłam do pana Martina, przysyła mnie Chloe - powiedziała nieco drżącym głosem, starając się go trochę obniżyć, żeby brzmiał bardziej zmysłowo, i taksując goryla spojrzeniem, jak gdyby był najbardziej godnym pożądania facetem, jakiego w życiu widziała. Typ uśmiechnął się głupawo i odsunął się trochę, pożerając ją wzrokiem. W ostatniej chwili zdążyła się odsunąć, unikając z pewnością bardzo przyjacielskiego klepnięcia w pośladek, po czym zachichotała z przymusem, przysięgając sobie w duchu, że Dexter jej słono zapłaci. Oj, słono. Wsunęła się do pomieszczenia, które wskazał jej goryl, czując, że jest jej niedobrze z nerwów. Co innego walczyć z różdżką w dłoni, a co innego udawać dziwkę, żeby pomóc Vanbergowi i jego ciemnym sprawkom. Za ciężkim mahoniowym biurkiem siedział Martin. Rzeczywiście, wyglądał na kogoś, kto przywykł do posłuchu, arogancję miał wypisaną na twarzy i Isolde od pierwszego wejrzenia poczuła do niego wstręt. Jednak uśmiechnęła się dzielnie i podeszła do biurka, kołysząc zmysłowo biodrami i mając wrażenie, że zaraz zwymiotuje i cały plan weźmie w łeb. - Przesyłka specjalna od Chloe... - zamruczała z uśmiechem, opierając dłonie na biodrach i mrużąc oczy. To był jakiś koszmar...
Doskonale wiedział, że gdy Isolde zrozumie, na czym polega jej zadanie, w jaką rolę przyjdzie się jej wcielić, nie będzie zadowolona. Nawet spodziewał się podobnego zaprezentowania złości, wszakże już zdołał zobaczyć jak wygląda Isolde rozzłoszczona, acz po prostu liczył na to, że przyjdzie na to pora, gdy najważniejsze już załatwią. Istniało bowiem ryzyko, że się wycofa! Niestety w tym przypadku, nie mogła to być przypadkowa dziewczyna. Nie tylko znająca dobrze zaklęcia, ale i klasycznie elegancka. Dziewczyny od Chloe, takie jakie przyjmował Martin, nie były tanimi kobietami pozbawionymi smaku i nuty wykwintnej elegancji. Uniósł dłonie, obiecując tym gestem, że rzeczywiście się nigdy do niej nie zbliży. Słowem się nie odezwał na jej obelgi, słowa, że niby jest szują, w obawie, że poprzez potyczki słowne wycofa się z tego co obiecała (całe szczęście, że była taka słowna, śmiało mógł to wykorzystać!), a ponadto nie powinni zbyt długo wystawać pod tym domem, wszakże, w końcu ktoś ich mógł tu zauważyć. - Zawód jak zawód, tylko trochę bardziej kontaktowy i polegający na spełnianiu zachcianek - wzruszył lekko ramionami, nawet nie próbując ukryć faktu, że tak, owszem, znał tą grupę. Oczywiście, nie żeby musiał płacić w życiu za seks jakoś często, to raczej była jedna z tych spraw, której był ciekaw. I w której nie widział nic złego. On dawał forsę, one dawały mu rozkosz. To wcale nie taka zła wymiana. Być może powinien był przemilczeć jej pytanie, uznać je za retoryczne, ale wprost nie mógł rzeczywiście nie udzielić jej chociaż tej drobnej wskazówki, jaką było, by spełniała zachcianki. Nawet delikatnie, gdzieś tam później się uśmiechnął, gdy dziewczę już się odwróciło. Isolde Bloodworth udająca prostytutkę, to rzeczywiście był widok iście niecodzienny. Z resztą nie widział jej jaszcze nawet z czerwoną szminką na ustach, choć wściekłość już ostatnio udało mu się zaobserwować. Chyba był masochistą, coś podobało mu się w tym widoku. Oczywiście, że nie zastanawiał się nad tym, jak później blondwłosa postanowi sfinalizować swą złość wobec niego, przecież nigdy nie myślał o tym, co być miało później. Nie powinien dalej zwlekać. Wykorzystując moment, w którym Is zniknęła za bramą, sam oddalił się od frontu, szukając przejścia na tyły ulicy. Tam, przez okno, które już kiedyś poznał, wkradł się do środka, uważając, by nie wywołać hałasu. Powinien znaleźć Quentina i to jemu to zlecić, na pewno poradziłby sobie o niebo lepiej. Pociągnąwszy firankę, o mało nie sprawił iż ta wraz z karniszem, nie runęła na niego. W ostatniej chwili wyplątał się z materiału, czując tylko, że serce mu wali. Och dostarczało to całkiem uroczych emocji, powinien częściej wkradać się do czyichś mieszkań. Zza drzwi usłyszał Is, wchodzącą po schodach na górę, przeczekawszy ponad minutę, delikatnie uchylił drzwi, wcześniej oczywiście rzuciwszy wygłuszające zaklęcie. Ochroniarze wróciwszy do salonu, głośno rozmawiali o walorach nowej dziewczyny od Chloe, aż muzyk pomyślał, że koniecznie musi przekazać swej koleżance jakie zachwyty wywołała wśród koneserów płatnych pań do towarzystwa! Musiał znaleźć gabinet, miejsce, gdzie ukryte mogły być jakieś papiery. Zza drzwi pierwszego pokoju na piętrze, dochodził głos Martina, mówiącego coś do swojej nowej towarzyski, za kolejnymi była jedynie zabałaganiona sypialnia, dopiero w trzecim znalazł wielkie drewniane biurko. Cicho wkradł się, szybko przechodząc do przeszukania pomieszczenia. Minęło kilka dłuższych minut, nim trafił na umowę, którą sam podpisał jeszcze parę dni temu. Próbował rzucić na nią zaklęcie palące, coś jednak chroniło ją przed zniszczeniem, magia miejsca. Papier zgiął na pół i schowawszy go do kieszeni spodni, obrócił się, cicho pociągając za klamkę. Planował, że zajmie to mniej czasu, może zbyt długo pozwolił, by Is zajmowała Martina. Tak naprawdę nie chciał jej przecież narażać na zbyt dosadne udawanie tej prostytutki. Mając więc nadzieję, że sprawy nie zaszły za daleko, już chciał się skierować na korytarz, gdy drogę zastąpiło mu dwóch ochroniarzy. Magia nie tylko chroniła przez zniszczeniami, ale i niczym wirujący fałszyskop, dawała znać, gdy ktoś próbował coś zniszczyć. Drętwota, ach, najgłupsze zaklęcie jakie przyszło mu do głowy. Student rzucający drętwotami, zamiast wyrafinowanymi Fraxinusami? To tak celowo, nie żeby znał zaklęcia na poziomie ucznia trzeciej klasy wyłącznie. Plus, uderzył ich po prostu drzwiami, jako, że stali tuż pod nimi. Ach bohater po prostu. Nie było czasu, na sprawdzanie, w jakim są stanie (a na pewno byli w bardzo dobrym, na boga, nie pomordował ich przecież, tylko lekko trzepnął), biegiem dotarł do pierwszych drzwi i dość głośno do nich wtargnąwszy, rzucił w Martina kolejne imponujące zaklęcie (tak, drętwota x2, skoro mu już raz wyszła, to przecież nie będzie kombinować, prawda?). - Szybko, musimy się zbierać, tylko wiesz, wykasuj mu pamięć - rzucił do Is, zaraz zamykając za sobą drzwi i zasuwając je stojącym obok krzesłem, tak by zablokować klamkę. Tamci dwaj, którzy jeszcze leżeli na korytarzu, na pewno długo nie pozostaną w takim stanie. Powiedzmy, że Dexowe uroki (oczywiście poza tym osobistym, na boga co za suchar), były bardzo krótkotrwałe.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Czuła się koszmarnie i surrealistycznie zarazem. Ona, Isolde Bloodworth, tak poprawna, tak dobrze ułożona i dumna, właśnie udawała dziwkę, żeby pomóc człowiekowi, którego nawet nie lubiła! Merlinie, co za upadek! I za co! Za odrobinę świętego spokoju, który przecież tak bardzo ceniła! Miała ochotę powiedzieć "przepraszam, to pomyłka, rozmyśliłam się, nie nadaję się do tej roli", obrócić na pięcie i wyjść z gabinetu Martina, który rozbierał ją wzrokiem, niespiesznie przesuwając się od smukłych łydek, aż do jasne loki, układające się ładnie wokół jej twarzy. Uśmiechnęła się zalotnie, modląc się, żeby nie dostać nagle szczękościsku - jej mięśnie zdawały się działać niezależnie od jej woli, tylko nadludzkim wysiłkiem zdołała ułożyć wargi w zachęcający uśmiech, jednocześnie przeklinając Vanberga, który wpakował ją w taką kabałę. Nachyliła się lekko nad biurkiem, trzepocząc rzęsami i przygryzając zmysłowo uszminkowaną wargę. Martin był obrzydliwy. Nie chodziło nawet o samą twarz, ale o sposób bycia, charakter, który potrafiła dokładnie opisać, zanim jeszcze otworzył usta. Miał na sobie ohydną koszulę w kolorze oberżyny i jakiś złocisty krawat - najwyraźniej kreował się na mugolskiego biznesmena, tylko zupełnie mu to nie wychodziło. W zębach trzymał cygaro, a uwadze Isolde nie umknęły złote spinki wpięte w mankiety koszuli. Ciemne oczy wpatrywały się w nią przenikliwie i łakomie, z przerażeniem myślała o chwili, kiedy ją dotknie albo co gorsza - pocałuje. Tego, co mogłoby być dalej, nie chciała sobie nawet wyobrażać. Dmuchnął jej dymem w twarz, a Issie rozkaszlała się straszliwie, opierając o biurko i mając wrażenie, że zaraz się rozpłacze. O Boże, jak ona chciała, żeby ten cholerny Dexter już przyszedł, chyba nigdy tak bardzo nie pragnęła jego obecności jak w tej chwili! Spytał ją o imię. Głos miał ochrypły i w jakiś sposób równie obrzydliwy, jak całą resztę. Grube palce o krótkich paznokciach obracały cygaro w palcach, a w światło świec odbijało od jego łysiny, wyglądającej spod ciemnych włosów. - Iiiingrid - zająknęła się, patrząc na niego załzawionymi od dymu oczami. Co za cham, co za prostak... Merlinie, gdzie ten przeklęty Vanberg bywa! Czuła się jak mała dziewczynka, która przymierzyła buty na wysokim obcasie, upadła, zbiła sobie kolano i jeszcze wyłamała obcasy i nie wie, jak zareaguje jej matka. Martin gestem nakazał jej ściągnąć płaszcz. Przywołała na usta uśmiech i zrobiła to najwolniej i najbardziej zmysłowo, jak potrafiła, mimo że w jej gardle narastała gula strachu. Spokojnie, Isolde, w razie czego, masz za cholewką buta różdżkę.... Tak, i co z tego? Martin wrzaśnie, a na nią rzuci się stado jego ochroniarzy, którzy mogą jej zrobić krzywdę zarówno urokiem, jak i pięścią. Nie, Isolde nie należała do osób tchórzliwych, wręcz przeciwnie, ale bezsensowne ładowanie się w tarapaty, szczególnie jeśli jest się na straconej pozycji, uważała za skrajną głupotę. No cóż... Zaczął coś mówić, zdaje się, że to były komplementy, ale Isolde nie była w stanie zarejestrować ani słowa, nasłuchując, czy nie nadchodzi Dexter. Kiedy mężczyzna wstał i schwycił ją za podbródek, odruchowo szarpnęła się do tyłu, co przyjął ze śmiechem. - Jesteś nowa, co? To widać. Ale to dobrze. Świeży towar, nieprzechodzony... - mruknął, zaglądając jej bezczelnie w dekolt. Bloodworth miała ochotę trzasnąć go w twarz, ale zamiast tego uśmiechnęła się z przymusem i skinęła głową. W tej chwili za drzwiami rozległ się jakiś piekielny łomot, po czym do środka wparował Dexter, traktując Martina Drętwotą. - Dłużej się nie dało, prawda? - sarknęła rozdygotana Is, choć tak naprawdę miała ochotę przytulić Vanberga, który zdążył dosłownie w ostatniej chwili. Fakt, że to przez niego znalazła się w takiej sytuacji, jakby przestał się liczyć. Wyciągnęła różdżkę i nieco drżącym głosem wypowiedziała zaklęcie Oblivate, starając się ignorować fakt, że dłoń się jej trzęsie, podobnie jak nogi i że lada chwila wybuchnie płaczem, jak skończona histeryczka. Skoncentrowała się na obu wspomnieniach, związanych z Vanbergiem, miała nadzieję, że to wystarczy. Podobnym zaklęciem potraktowała ochroniarzy Martina, ciągnąć Dextera przez drzwi i modląc się, by udało im się uciec. Było jej niedobrze z nerwów. Wypadli przed budynek i pognali w plątaninę uliczek. Isolde miała wrażenie, że wypluje serce, bolały ją płuca, a na policzkach czuła ciepłą wilgoć, nie zdając sobie jednak sprawy, że płacze. W końcu zatrzymała się i przywarła plecami do ściany jakieś budynku, łapczywie chwytając powietrze. Dopiero po chwili zauważyła, że nie ma na sobie płaszcza, widocznie zostawiła go w gabinecie Martina, ale nie wróci tam nigdy w życiu. Czuła się paskudnie - przerażona, spocona, zmęczona i upokorzona. Zamknęła oczy, niepewna, czy po jej twarzy płyną krople potu czy łez.
Mimo uszu puścił komentarz o długotrwałej nieobecności. Jak zauważył, Is całkiem dobrze zagadała ich ofiarę. Po pierwsze, facet zdecydowanie skupiony był na czym innym, a jego myśli odległe od pobliskiego gabinetu. Po drugie, nawet, gdy wpadł do pomieszczenia, Martin wyglądał na totalnie zaskoczonego, a i Is nie musiała tak naprawdę posuwać się zanadto daleko, by to jego zainteresowanie utrzymać. Niemniej jednak nachylający się obleśny gość, zaglądający Is w dekolt był widokiem… dość dziwnym. Och, w sumie to było bardzo satysfakcjonujące unieszkodliwić go właśnie w takiej chwili, gdy jedyne o czym myślał, to z jakim apetytem dobrałby się do Bloodworth. - A tam, dobrze sobie radziłaś, wyglądał na zachwyconego - rzucił tylko, kompletnie nie analizując tej sytuacji, ani tak naprawdę tego w jakim stanie była jego towarzyszka. Po prostu nie było na to czasu. Musieli dalej działać, Is musiała wyczyścić wspomnienia wszystkich, których dziś odwiedzili, a następnie czym prędzej musieli wydostać się z tego przeklętego domu. Pędzili ciemnymi i najbrudniejszymi alejkami, z dala trzymając się od głównych Londyńskich przejść, w obawie iż natrafią na znajomych Martina. Zatrzymali się dopiero kilka budynków i przecznic dalej. Zimna ściana, o którą oparł się głowę, przyniosła słodkie ukojenie. Chwilę po tym, sięgnąć chciał do kieszeni, by wyjąć z niej upragnionego papierosa, jednak wtem jego wzrok padł na Isolde, która była po prostu roztrzęsiona. Dopiero wówczas niczym otrzeźwiające uderzenie w twarz, dotarło do niego, że być może nieco ją to wszystko przerosło. To, że sam tkwił w dziwnych relacjach, jego świat przesiąknięty był różnymi ciemnymi sprawkami, to, że dla niego udawanie przez parę minut prostytutki nie wydawało się niczym strasznym, nie znaczyło, że wszyscy mają do tego równie lekkie podejście. Nie miał prawa zrzucać swojego świata na głowy innych. Bezgłośnie poruszył ustami, zupełnie nie wiedząc, co ma jej powiedzieć. Było, to o tyle trudne, iż doskonale wiedział, że Gryfonka nie jest jedną z dziewczyn szybko dającą upust swym emocjom. Często zdawała się być niewzruszona, mająca wszystko pod kontrolą. Łzy przy nim, wydawałyby się czymś nie do pomyślenia. - Nie wciągnę Cię więcej w swoje sprawy - rzekł z całą pewnością, po prostu źle czując się z faktem, że może przesadził, że może nie powinien był angażować jej do swoich dziwnych problemów. Przybliżywszy się otarł parę pojedynczych łez na jej zaczerwienionych policzkach, a następnie złapawszy ją za dłoń, niespodziewanie teleportował się z Londynu wprost na aleję Amrotencjową mieszczącą się nieopodal Hogwartu. Ciężko rzec, na ile pokrycie mogła mieć jego obietnica, nie składał ich wszakże często, zupełnie świadom, że ich dotrzymywanie bywa sprawą kłopotliwą. A jednak, w tej sytuacji ze spokojną świadomością swych słów, złożył tą jedną więcej.
- Dzięki Isolde. Po prostu dziękuje - rzekł, gdy już wylądowali na ziemi, gdzieś nieopodal, gdzie mieszkać musiała blondynka. Nie miał pojęcia, w którym budynku, rzucił więc tylko okiem na pobliskie okna, zaraz znów wracając spojrzeniem do swojej towarzyszki. Nie miała płaszcza, powinna wrócić do domu, gdzieś gdzie jest ciepło. - Nasza umowa, raczej twoja korzyść, nie jest z tego wszystkiego specjalnie wysoka, jeśli więc po prostu będziesz czegoś potrzebować, możesz się zawsze do mnie zgłosić - stwierdził poważnie, gdyż fakt, że da jej spokój, był jakąś infantylną korzyścią. Jeśli przecież tego chciała, naprawdę, w końcu by odpuścił, nie musiała w tym celu udawać prostytutki. Wsunął ręce do kieszeni, czekając aż pójdzie. Niespecjalnie dobrze czuł się z całą tą sytuacją, a raczej reakcją Is i tym, że kompletnie nic w tej kwestii zrobić po prostu nie mógł. Ponadto, delikatnie mrowiło go poczucie niesprawiedliwości w tym wszystkim. To najwyraźniej nie było ot takie tam nic, a robiła to tylko dlatego, że sam ją ku temu wszystkiemu nakłonił. Po prostu więcej nie będzie jej przeszkadzać, nie będzie jej mieszać i stawiać w coraz to gorszych sytuacjach. Teraz, cóż, stało się. Teraz już nie ma co gadać. Mogła otwarcie zacząć go nienawidzić. I tak czuł ulgę, pewną wdzięczność, że załatwił sprawę, która na nim ciążyła, że mu w tym pomogła, bez niej na pewno by tego nie zrobił.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
To był jeden z tych momentów, kiedy czujesz, że zaraz umrzesz, choć wiesz, że tak nie będzie. Kiedy serce wali tak mocno, jakby miało lada chwila rozsadzić klatkę piersiową, płuca wydają się tak małe, że nie możesz złapać oddechu, a nogi tak słabe, że lada chwila osuniesz się na ziemię. Wczepiła się palcami w chropowatość muru, rozpaczliwie chwytając powietrze. Po jej policzkach ciekły gorące łzy, a ona nie miała nawet siły unieść ręki, by je otrzeć. Ku swojemu zaskoczeniu poczuła palce Dextera, przesuwające się delikatnie po jej twarzy, ale nie zrobiła nic, żeby go odepchnąć. Prawdę mówiąc, mógłby teraz zrobić cokolwiek, a ona nie powiedziałaby ani słowa. Przyjęła jego deklarację powolnym skinieniem głowy, zastanawiając się, dlaczego aż tak bardzo nią to wszystko wstrząsnęło. To znaczy... wiedziała dlaczego. Była najgorszą z możliwych osób, do odegrania tej roli, bo jeśli nawet przyjacielski dotyk, jeśli nie znała kogoś naprawdę dobrze, stanowił dla niej torturę, to co dopiero coś... takiego. To było obrzydliwe, czuła się jak rzecz, jak towar, zresztą Martin właśnie tego słowa użył. Była rozpaczliwie bezbronna, bezwartościowa, bo jedyną jej wartość stanowiło zgrabne ciało i ładna twarz. Nawet nie umiała tego wszystkiego nazwać, prawdę mówiąc, miała ogromną ochotę przytulić się do Vanberga, mimo że to właśnie on wciągnął ją w to wszystko. Żelazna logika, prawda? Świadomość, że nie ma już Marcela, że nie jest już jego dziewczyną, że jest sama, jeszcze bardziej ją rozżaliła. Potulnie pozwoliła się złapać za rękę i teleportować na Aleję Amortecji. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że cały czas trzyma go za rękę, nawet kiedy już stanęli na twardym gruncie. Nie miała nawet chusteczki, żeby otrzeć twarz, więc zrobiła to wierzchem drżącej dłoni, próbując przywołać na usta coś na kształt uśmiechu, ale szybko zrezygnowała. Nie, nie miała siły grać, udawać, że wszystko jest w porządku, nie tym razem. Dzisiaj była taka jak inne dziewczyny, którym po prostu puszczały nerwy, które były słabe i potrzebowały wsparcia. Spojrzała w swoje okno. Ciemno. No tak, Juno miała dzisiaj iść na jakąś imprezę. Na samą myśl, że wróci do zimnego, pustego mieszkania i zostanie sama, zupełnie sama ze swoimi myślami i rozdygotaną psychiką, Isolde poczuła mdłości. - W takim razie... możemy zacząć od tej chwili - powiedziała nagle, unosząc głowę i patrząc na Vanberga załzawionymi oczami. Puściła jego dłoń, dopiero teraz sobie zdając sprawę, że cały czas ściska go kurczowo za rękę. Czuła się jak skończona idiotka, ale nie miała siły ze sobą walczyć. Tak bardzo nie chciała być teraz sama. Była roztrzęsiona, chciała napić się czegoś mocniejszego, a Juno jak na złość nie było. Miała w głębokim poważaniu, co Obserwator zacznie wypisywać, zresztą na pewno nie będzie to nic gorszego, niż prawda - Isolde Blooworth udawała prostytutkę, żeby pomóc Dexterowi Vanbergowi. Gorzej nie będzie, prawda? - Nie zostawiaj mnie teraz. Ten jeden raz nie chcę, żebyś mnie zostawił w spokoju - powiedziała cicho, nie patrząc mu w oczy i próbując opanować drżenie całego ciała. Is przyznająca się do słabości? Vanbergowi? Merlinie, świat się kończy, naprawdę! Było jej koszmarnie zimno, nie miała siły ruszyć z miejsca. Złapała Dextera za rękaw i ruszyła powoli w stronę kamienicy. Zapłakana Isolde Bloodworth wlecze Dextera Vanberga do swojego mieszkania. Cóż za apetyczny nius!
Dwa tygodnie słodkiego lenistwa w Lynwood się skończyły... wszyscy wrócili do tego ponurego miasta zwanego Londynem, gdzie wiosna, lato, jesień i zima wyglądały identycznie. Deszcz, deszcz, słońce, chmury, deszcz, deszcz, deszcz, rozmemłany śnieg. Margo naprawdę nie rozumiała, co ludzie widzą w tym mieście takiego wspaniałego. Ona zdecydowanie wolałaby mieszkać gdzieś na południu Europy. Francja, Włochy... Piękne miejsca, gdzie nie trzeba było mieć zawsze pod ręką parasola a zima przemijała niemal niezauważalnie. Kto wie, może kiedyś nauczy się tych języków i wyjedzie? Opuści Anglię? Gdyby tak postąpiła z pewnością by nie wracała. Nie była sentymentalna. Dlaczego więc spacerowała ulicą Pokątną i z każdym krokiem rozkopywała to połączenie błota, śniegu i wody, skoro wcale jej się tu nie podobało? Powiedzmy sobie tak - mieszkanie z bratem i dwoma małymi siostrzyczkami czasem wyczerpywało jej siły psychiczne. Musiała po prostu wyjść, odetchnąć, przejść się by nie wybuchnąć. Tak zrobiła i tym razem. Szła oglądając witryny sklepowe, obserwując otaczających ją ludzi, zastanawiając się jacy naprawdę są, próbując wyczytać sekrety z ich twarzy. Brzmi to nieco dziwnie, ale dla niej było jedynie zabawą, umilającą samotny spacer. Zabawą, tak potrzebną w tym poważnym świecie dorosłych ludzi. -Mamo, mogę pójść do tego sklepu?- do Margo podbiegła jakaś mała dziewczynka i zadała pytanie, wskazując ręką drzwi do Magicznych Dowcipów Weasley'ów. Gryfonka spojrzała na dziecko z przerażeniem, zdziwieniem i lekkim szokiem. Mała uczepiła się krańca jej tuniki, patrząc błagalnie dużymi oczkami. Przechodnie mijali szerokim łukiem tą dwójkę, niektórzy spoglądali na nie z pogardą i wyrazem twarzy mówiącym:Taka młoda i już matka! To już przesada! Chyba tej młodzieży się w głowach poprzewracało! Zanim jednak zdążyła cokolwiek z siebie wydusić, jakaś kobieta podbiegła i zabrała dziewczynkę, najwyraźniej przekonana, że Maggie chciała ukraść jej kochaną córeczkę. Dziewczyna jeszcze chwilę stała w miejscu, zdziwiona całą tą sytuacją, która przed chwilą miała miejsce, a parę sekund później dalej przemierzała Pokątną z jedną myślą, nie dającą jej spokoju: Czy naprawdę wyglądam aż tak staro?
Nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Ledwie zdążyli zacząć zabawę w Lynwood, już trzeba było wrócić do szarości codziennego życia i to jeszcze tego aspektu, którego nie lubił najbardziej. Powrót z ferii oznaczał również powrót do wszelkiej maści wypracowań i egzaminów, w tym owutemów, których szczerze się obawiał. Nie ze względu na to, że mógłby nie zdać, o nie, chodziło tutaj bardziej o sam mus podejścia do niech. Wszelkiego rodzaju konieczność robienia czegoś bardzo irytowała Logana, dlatego też postanowił się przewietrzyć i wszystko sobie przemyśleć. Z jednej strony chciałby wreszcie skończyć Hogwart i mieć chwilę odpoczynku od tego zwykłego, szkolnego zamieszania, jednakże z innej naprawdę nie chciałby go opuszczać. Studia go nie pociągały, nie wiedział nawet gdzie mógłby pracować, więc to zdecydowanie nie chodziło o edukację. Wolałby chyba raczej zostać dla samej możliwości przeczesywania zamku w celu odkrycia większej ilości jego tajemnic. Był pewien, że przez tyle czasu ile spędził w nim jako uczeń, nadal nie odkrył wszystkiego, a był tym tak zafascynowany, że idąc Pokątną, błądził myślami właśnie wokół Hogwartu i swojej przyszłości. Nagle jednak zatrzymał się, zupełnie tak jakby ktoś wydał mu komendę „stój” i rozejrzał się spłoszony. Nie zdawał sobie sprawy, że zawędrował, aż pod Magiczne Dowcipy Weasley’ów. Spojrzał na szyld, nagle wpadając w głęboką zadumę nad tym czy czasem nie potrzebowałby zrobić małych zakupów? Złote monety muskały mu chłodem palce, gdy badał zawartość swojej sakiewki, nie wyciągając jej nawet z płaszcza. Jeśli dobrze pamiętał to nie musiał nawet wstępować do Gringotta, ale wolał się upewnić. Nie dane mu jednak było dłużej nad tym rozważać, gdyż wyrwał go z tego głos jakiejś dziewczynki. Wyciągnięty za uszy ze swojego własnego świata, mimowolnie rozejrzał się i zlokalizował źródło dźwięku. Mały dzieciak, uczepiony nikogo innego jak Margaret. W pierwszym odruchu Ruthven znieruchomiał całkowicie. Szczękę miał napiętą, a dłonie mimowolnie zacisnął w pięści, odciskając sobie na lewej dłoni złotego galeona. Zastanawiał się czy kiedyś się przyzwyczai do obecnego stanu rzeczy. Z jednej strony nie byli już razem i on dobrze o tym pamiętał, a raczej zwłaszcza jego serce nie dawało mu o tym zapomnieć, ale z drugiej nie mógł przestać nazywać ją w myślach „swoją Margo”. Mimo upływu czasu i słów, które wypowiedziane zraniły go do żywego, nie umiał o niej zapomnieć. Wciąż był zakochany, a teraz na dodatek na tyle zdesperowany, że był gotów się dla niej zmienić. Jeśli lubiła zimnych skurwysynów, był gotów takim się stać, byleby tylko pozwoliła mu ze sobą być. Chciałby dotknąć jej włosów, przytulić ją do swojej piersi i wciągnąć w nozdrza zapach, który tak dobrze znał. Przygryzł dolną wargę, najwyraźniej walcząc ze sobą, aż w końcu podjął decyzję, akurat w czas, gdyż dziewczynka właśnie oddalała się ze swoją matką. Bezzwłocznie zaczął kierować się w jej stronę z wyrazem twarzy zupełnie do siebie niepodobnym. Był nieprzenikniony, a to zdecydowanie zapowiadało coś złego.
Oh, ona nie miała aktualnie żadnych egzaminów, na niektóre lekcje przychodziła, na inne nie, w sumie mało ją to obchodziło. Przecież studia to głównie studenckie, imprezowe życie, no nie? Tak więc powrót z Lynwood nie był dla niej powrotem do szkoły, ale bardziej do monotonnej codzienności, którą każdego dnia próbowała zwalczać tworząc swoją własną. Jej monotonia wyglądała o wiele ciekawiej i o wiele szkodliwiej, ale co tam, jesteśmy młodzi, prawda? Na starość przyjdzie czas by się martwić takimi pierdołami. Jakby nie patrzeć, życie po pięćdziesiątce jest okropne. Wszystko cię boli, jak nie jedna część ciała, to druga. Tracisz urodę. Coraz mniej możesz robić. Coraz więcej znajomych umiera. Margo taki stan rzeczy zdecydowanie nie pasował. Wolałaby raczej umrzeć młodo, niż dożyć wieku sędziwego. A studia... teoretycznie studiowała. Tylko nie miała pojęcia co. Nie miała pojęcia, co chce w życiu robić, jak zapewne większość osób w jej wieku. Bo podobno człowiek ma pewność jaki zawód chce wykonywać dopiero po studiach. A niektórzy nawet wtedy nie wiedzieli. Może zostanie aktorką? Albo stworzy sklep z eliksirami? Nie wiedziała. Najchętniej zatrzymałaby taki stan rzeczy na zawsze. Szła dalej, rozglądając się i rozmyślając o studiach, o starości... ktoś, kto ją zna tylko powierzchownie, nigdy by się nie domyślił, że dziewczyna jednak zastanawia się nad tego typu kwestiami. Wyglądała raczej na osobę, która żyje z dnia na dzień, robi rzeczy bez zastanowienia, po prostu nie obchodzą jej poważniejsze sprawy. Ale tak szczerze, to można by to powiedzieć o połowie uczniów Hogwartu. No cóż. Wiecie, jak to jest, gdy ktoś na was uporczywie patrzy? Spogląda, obserwuje? Nawet jeśli jest się obróconym tyłem i tego nie widzi, da się to wyczuć. Trochę jak swędzenie. Trochę jak laser, promień, nawet nie wiem jak to nazwać. W każdym razie, Maggie czuła, że ktoś się w nią wpatruje. Nie spodziewała się jednak, kto. Słyszała kroki za sobą, niemal w tym samym tempie co jej. Podobno ciekawość to pierwszy stopień do piekła... nie mogła się powstrzymać. Obróciła się gwałtownie i za sobą zobaczyła Logana. Podskoczyła lekko do tyłu, z szoku i zdziwienia. To popołudnie zaczyna się robić coraz bardziej interesujące, pomyślała, a może po prostu dziwniejsze. -Logan! Jejku, przestraszyłeś mnie.- uśmiechnęła się, spoglądając na chłopaka. Nadal miała w pamięci ich ostatnie spotkanie. To jak ją pocałował i uciekł. Pewnie dostałby w twarz, tak z zasady, ale nie skłamię jeśli powiem, że jej się to podobało. Bo co jak co, ale w końcu zachował się jak facet. Nie błagał, wziął co chciał. W małej dawce było to naprawdę wspaniałe, w większej mogło być jednak... przerażające.
Nie chciał jej wystraszyć. Nawet mimo tego, co działo się w jego sercu, nie chciał robić czegokolwiek co mogłoby ją skrzywdzić lub w inny sposób sprawić by poczuła się źle. Oczywiście oznacza to, że jeśli już to robił to nie zdawał sobie z tego sprawy, a co do tego, że takie sytuacje w przyrodzie występowały należy być całkowicie pewnym. W końcu jaka dziewczyna lubi być śledzona i kontrolowana, nagabywana na każdym kroku o powrót do swojego eks? Jestem jednak więcej niż pewna, że nie robiłby tego, gdyby nie był tak rozpaczliwie samotny w tym momencie. Ryan gdzieś się szlajał, zapewne uganiając się za panienkami, a on został pozostawiony sam sobie w ogromnym Londynie i musiał trafić akurat na swoją miłość. Nic więc dziwnego, że zareagował dość impulsywnie postanawiając do niej podejść. Nie pomagało mu wcale a wcale to, że zadeklarowała się, że już kogoś ma. Powinno go to odrzucić i zniechęcić, ale sprawiło, że było jeszcze gorzej. Gdy był sam, czuł jak serce mu pęka na dwoje, a niemożność przyzwyczajenia się do tego stanu działała na niego wyjątkowo destrukcyjnie. Z jednej strony chciał zapomnieć o Margo, ale z drugiej sam się nakręcał negatywnymi emocjami rozsadzającymi mu czaszkę. W związku z tym, gdy już do niej podszedł, sam nie bardzo wiedział co tak naprawdę chciał zrobić. W jego oczach znowu pojawił się ból, który jednak szybko starał się zamaskować, co mu się powiodło, a co jednocześnie było nie lada wyczynem. W końcu każdy go Logana znał to wiedział, że nie tak trudno jest rozgryźć to co mu w głowie siedzi, a tutaj niespodzianka! Najwyraźniej trochę popracował nad mimiką twarzy od ich ostatniego spotkania. - Cześć i wybacz - przywitał się z nią krótko, niemalże bez emocji i westchnął tak, jakby miał do podjęcia trudną decyzję. Zastanawiał się w tym momencie jakby ująć w słowa to co chciałby jej przekazać. Nie zrezygnuje z niej, to było pewne, jednakże nie chciał aż tak otwarcie jej tego mówić. Lepiej byłoby ją udobruchać, czyż nie? Jak więc mógł ją poprosić o to by mogli się dalej przyjaźnić skoro on tego nie chciał, a ona zapewne z łatwością rozgryzie co kryłoby się pod jego propozycją? Zresztą, wystarczyłoby po prostu na niego spojrzeć w momencie wypowiadania słów. Był tak prosty do przejrzenia, że aż nudny w swym postępowaniu. - Jak ferie? - zapytał, delikatnie się uśmiechając, a w jego ślepkach zajaśniała troska, gdyż jakby nie patrzeć przez resztę pobytu w Kanadzie już się do niej nie odezwał. Był ciekaw czy chociaż odrobinę go jej brakowało, ale nie miałby chyba aż tyle odwagi by ją o to zapytać. Kwestia zranionej dumy wisiałaby w powietrzu. Poza tym chyba lepiej byłoby zejść na neutralne tematy zanim rozpęta się coś gorszego.
No tak. Logan niby taki samotny, a na Walentynki idzie z Echo, Margo taka nie-samotna a wpisała się na listę forever alone'ów. Hmmm. Może samotność zależy od czegoś innego niż ilość otaczających cię osób? Może to jest liczba bliskich, którym pozwalasz przedrzeć się przez mury, które wokół siebie budujesz? Każdy je tworzy. Dla każdego jest wyznaczona pewna granica... a gdy jej nie ma, to tak, jakbyś miał naklejoną karteczkę "kopnij mnie". Była kiedyś taka wystawa, gdzie artystka na stołach rozstawiła najróżniejsze przedmioty: od delikatnych rzeczy, typu piórko, po broń taką jak noże kuchenne i piły. Sama usiadła zaś na krześle i czekała. Ludzie mogli robić z nią wszystko, za pomocą tych przedmiotów. Na początku wszyscy byli spłoszeni, czuli się nieswojo w takiej sytuacji. Po chwili jednak ze stołów zaczęły znikać te lżejsze, łagodniejsze przedmioty. A potem przerodziło się to w piekło. Ktoś sięgnął po żyletkę. Inny po nóż. A ktoś jeszcze po młotek. I wtedy zamknięto wystawę, by nie doprowadzić do poważniejszych obrażeń. I jakie z tego można wyciągnąć wnioski? Nigdy nie pozwalaj na zbyt wiele. Twórz granice. Jeśli ktoś czuje się bezkarny, z pewnością będzie z tego korzystał. Ale wracając może do Logana i Margo. Jak było w tym przypadku? On usunął wszelkie bariery. A ona nie. Nigdy nie czuła się wystarczająco bezpiecznie by zburzyć wszystkie mury, jakie wokół siebie budowała. Nigdy. Najzwyczajniej w świecie się bała. Bała tego, że zostanie zraniona. Nie ufała nikomu wystarczająco, by nie stwarzać żadnych granic. Może to był jej błąd? Prawdę mówiąc, większość błędów w jej związkach było jej winą, jakby nie spojrzeć. No ale cóż, taka już była. Margaret spoglądała uważnie na Gryffona. Wyraz jego twarzy był dość... osobliwy. Jakby walczył sam ze sobą. Jakby wahał się, czy powinien pokazać Maggie co czuje, czy też nie. Albo bezsilnie walczył ze swoją emocjonalną naturą, z faktem, że jego twarz wyraża wszystko. W jego oczach prawie pojawiło się coś, jakaś iskierka, zalążek... ale nie. Po chwili jego twarz znów była nieprzenikniona. Margo była zdumiona. Zawsze można było z niego czytać jak z otwartej księgi a teraz... jakby któs tą księgę zamknął. Na klucz. Było to naprawdę niesamowite u kogoś takiego jak Logan. -Nic się nie stało. - powiedziała. Wyglądał trochę jak robot, a trochę jak ktoś bardzo, bardzo zmęczony. Zmęczony życiem. Nagle zdała sobie sprawę, że nieco tamują ruch. -Może pójdziemy, co? - zapytała. Zastanawiała się, czy on zmierza do jakiegoś konkretnego sklepu na Pokątnej, czy tak jak ona, tylko spaceruje. A może tak naprawdę powinien iść w zupełnie inną stronę? - Dokąd idziesz? - zadała pytanie, nieco zaciekawiona. -U mnie... w porządku. Prawdę mówiąc, niezbyt wiele się zmieniło od naszej ostatniej rozmowy. Nudna jestem, no nie? W kółko to samo. - zaśmiała się. - A u ciebie? Lepiej, gorzej? W ogóle byłeś na tych lekcjach organizowanych w ferie? - uniosła lekko brwi. Co jak co, ale dla niej był to prawdziwy absurd. Ferie miałby być odpoczynkiem od szkoły a nauczyciele najwyraźniej nie doszli do tych samych wniosków co uczniowie.
Wyobraźcie sobie człowieka, który stoi na rozdrożu. Myśli kotłują się w jego głowie w szaleńczym tempie, a dłonie jednostajnie zaciska i rozluźnia, jakby był bardzo podenerwowany niemożnością podjęcia decyzji. Z jednej strony z lewej mamy przeszłość, coś co kusi tym, że jest znajome i zapowiada dobre jak i złe chwile. Mimo wszystko Logan starał się pamiętać jedynie te napawające go szczęściem i radością, gdyż te negatywne aż za bardzo potrafiły go zdołować. Był wtedy niepodobny do siebie, zesztywniały i szczerze mówiąc niedaleko mu było do obecnego Ruthvena. Był jakiś taki dziwnie nienaturalny… W każdym razie z drugiej strony była przyszłość. Nowe życie, los dopiero kształtowany i wstępując na tę ścieżkę mógł widzieć jedynie dwa centymetry w przód. Podejmował decyzję, a konsekwencję dotykały go niemalże od razu. Niespodziewane i nowe, czasem niezbyt uciążliwe, a czasem potwornie bolesne. Od czasu ich rozstania, Logan nie potrafił spoglądać w przyszłość bez lęku, a jeśli już próbował to nie potrafił nic dostrzec. Umiał wyobrazić sobie siebie u boku Margaret, ale bez niej… nigdy. Był już tym zmęczony, tą chwiejnością i niewiedzą. Każdy człowiek, nawet ten najbardziej spontaniczny i chwytający dzień potrzebuje odrobiny stabilizacji, a blondynowi zdecydowanie nie wystarczała ta, jaką dawała mu szkoła, rodzina czy po prostu jego lokum w Hogsmeade. On potrzebował równowagi emocjonalnej, której jednak nie potrafił dość długo odnaleźć. Walentynki. Tak, to prawda, że poszedł na nie z Echo, ale mimo tego, że ją lubił to wciąż nie mógł przestać myśleć o Reeve. On już taki był. Tak przerażająco stały w uczuciach, że jego z pewnością spotka kiedyś miłość do grobowej deski, być może jednostronna i tragicznie zakończona, ale spotka go na pewno. Ktoś kto już raz zagrzał miejsce w jego sercu, pozostanie w nim już na zawsze. Nieważne czy zacząłby się z kimś spotykać, nigdy o Margaret nie zapomni. Złamała mu serce, a on nie potrafił jej za to znienawidzić, nigdy nie będzie potrafił. Był teraz na etapie podejmowania ostatecznej decyzji, ale jeszcze tego nie zrobił, stąd jego dziwne zachowanie. Chciałby aby między nim a Lyons mogło dojść do czegoś więcej poza zwykłą znajomością, ale czy tak naprawdę był na to gotowy? Minęło już sporo czasu, ale jednak to nie było takie proste, a przynajmniej nie dla niego. To dzisiejsze spotkanie mogło mu jednocześnie pomóc jak i zaszkodzić. Być może gdy z nią porozmawia sytuacja ostatecznie mu się wyklaruje? Trudno powiedzieć. - Teraz tam gdzie Ty - uśmiechnął się do niej ciepło, jednakże ta emocja była jedynie powierzchowna i sztuczna, chociaż podszyta prawdziwymi pobudkami. Nie podróżował w jakimś konkretnym celu, jednakże zanotował sobie w pamięci by odwiedzić później sklep z dowcipami, gdyż gdy go już zobaczył, stwierdził że przydałoby mu się parę drobiazgów. Nie miał zbyt dobrego nastroju na to by wchodzić tam razem z Margaret, więc decyzja była oczywista. Zawahał się przez moment, wykonując ruch ręką, a potem zatrzymując ją nagle i opuszczając. Najwyraźniej z przyzwyczajenia chciał objąć ja ramieniem i pójść razem, jednakże całe szczęście, że w porę się opanował. Zacisnął mocno szczęki, zły na siebie, ale poza tym nic na ten temat nie powiedział. - Monotonia nie jest zła - stwierdził neutralnym tonem, zdecydowanie argumentując swoje stanowisko opcją monotonizowania się z Gryfonką, ale nie zamierzał jej o tym wspominać. Wystarczało, że ona dobrze wiedziała, iż wolałby jej nudę przerwać swoją osobą, nie potrzebowała żadnych dodatkowych zapewnień. - U mnie… - zastanowił się przez chwilę, najwyraźniej zastanawiając się co może jej powiedzieć. Wzruszył jednak ramionami i zaczął iść razem z nią wzdłuż ulicy. - W porządku. Najwyraźniej lakoniczne odpowiedzi były dzisiaj jego specjalnością. Zerknął na nią z góry kątem oka, zaraz jednak wracając spojrzeniem do ludzi spacerujących przed nimi. Tak łatwiej było mu się skoncentrować. Zaśmiał się cicho z jej pytania. Zdawała się być naprawdę zadziwiona pomysłem organizowania dodatkowych zajęć w ferie zimowe, podczas gdy jego to jakoś szczególnie nie dziwiło. - Tak, byłem. - przed oczami stanął mu obraz szkicującej patronusy Echo. Szybko odegnał tę wizję od siebie. - Żałuj, że nie byłaś na zaklęciach. To było coś!
Jak już wcześniej wspominałam, Margo nie była sentymentalna. Ona po prostu nie odwracała się za siebie, parła naprzód, by odkryć kolejne dni. Kolejne niespodzianki. Nowych, pojawiających się w jej życiu ludzi. Nigdy jeszcze nie było tak źle, by tęskniła za tym co było. Może przez to, że nie pozwalała sobie na takie "niepotrzebne" jej zdaniem, uczucia? Bo gdy coś się kończy, możesz to gonić. Ale nie musisz. Możesz powiedzieć sobie że tak, to koniec i nawet jeśli czujesz w środku pustkę, po prostu nie zawracać sobie tym głowy. Ale jest takie jedno ale. Bo za każdym razem gdy ignorujesz własne uczucia, stajesz się bardziej obojętny. To tak, jakbyś coraz bardziej wyciszał głos własnego serca. Mała Maggie nie była zimna. Nie raniła. Martwiła się losem innych. Ale zaczęła ignorować własne emocje. I oto mamy Margaret taką, jaka jest teraz. Niedostępną. Zimną. Wyrachowaną. Swoją drogą naprawdę mnie dziwi wybór Tiary. No ale nic. Może wie lepiej. Może Margot się zmieni. Ale powiem szczerze, że na to bym nie liczyła. Stabilizacja? Nie, ona jej nie potrzebowała. Ona się jej bała. Uciekała przed nią. Stabilizacja znaczyła monotonia, monotonia równała się nudzie. Brr. Jestem pewna, że jeśli charakter Margo się nie zmieni, z pewnością w ostatniej chwili ucieknie jakiemuś zakochanemu panu młodemu spod ołtarza. Tak. W ostatniej chwili się zreflektuje i zamiast przysięgi małżeńskiej powie "przepraszam", "nie mogę", "wybacz mi" czy coś w tym guście i ucieknie. Mogłoby to być nawet nieco zabawne, oczywiście dla niej, nie dla niego. No właśnie, zawsze tak było. Ona się nie przejmowała a oni cierpieli. Przez nią. Ale tak na dobrą sprawę, to chyba całkiem przesiąknięta złem nie była. Chciała przecież, żeby był szczęśliwy, tak samo jak ona. Tyle że... no właśnie. Gdyby próbowała go uszczęśliwiać, dawałaby mu złudną nadzieję. A to nie byłoby zgodne z celem, do którego dążyła. Tak więc, gdyby tylko wiedziała, że Logan i Echo mają się ku sobie to z pewnością popierałaby to, albo nawet sama prowokowała ich spotkania. Takie... pseudoprzypadkowe. Co jak co, ale swatką była chyba całkiem dobrą. Ale jak to mówią? Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju? No właśnie. Dlatego pozostawała samotna, ale chyba jej to nie przeszkadzało. Nie musiała czuć czyjejś bliskości. Była samowystarczalna. -A przedtem zmierzałeś do... - powiedziała, spoglądając na niego pytającym wzrokiem. Była przekonana, że gdyby miał jakąś ważną, niecierpiącą zwłoki sprawę do załatwienia ale zauważył ją na ulicy, podszedłby do niej i zaczął rozmawiać. A przecież nie powinien. Ona nie powinna być dla niego ważna. Na szczęście nie zauważyła tego ruchu ręki Logana. Gdyby to widziała, pewnie zaczęłaby iść szybciej. Niewiele, ale jednak. Albo ton jej głosu niezauważalnie stałby się... ostrożniejszy? O ile można to tak nazwać. Ale jednak nic takiego się nie stało. -Jest. Przez nią stajesz się... robotem. Z każdym kolejnym dniem nic się nie zmienia. Nawet gdyby każdy dzień był spełnieniem marzeń, po pewnym czasie stałby się przewidywalny. Życie składa się z wzlotów i upadków. Chwile pomiędzy są nieciekawe. Ani białe, ani czarne. Szare. - wygłosiła swoje zdanie na ten temat, wpatrując się w szczeliny między kostkami brukowymi. Starała się na żadną nie nadepnąć. Trochę jak dziecko. Bo może była dzieckiem? Kto wie. Nikt chyba jej jeszcze nie rozgryzł do końca. Sama siebie nie znała. A czy wiedziała, że chciałby urozmaicić jej nudę sobą? Może i tak. Podświadomie. Ale nie zaprzątała sobie tym zbytnio głowy. Bądź co bądź nie byli razem. - To dobrze. - odpowiedziała, wciąż zapatrzona w chodnik. Jeden krok. Drugi. I trzeci. Tak następowały kolejne, a ona nabierała wprawy w omijaniu szpar w bruku. Tempo ich spaceru nie było tempem żółwia, stało się szybsze, kroki bardziej sprężyste... przypominało już tempo normalnego spaceru. -Hmmm. Może kiedyś będę żałować, ale nie dziś. - uśmiechnęła się, bo tak naprawdę nie przeszkadzało jej to, czy znała jakieś zaklęcie, czy też nie... Patronus był z rodzaju tych "na szczególne okazje". Raz na rok się przyda. Albo raz na pięć lat. Może kiedyś dementory szalały po świecie, budząc strach i przerażenie, ale teraz... teraz było spokojnie. Siedzieli i pilnowali więźniów Azkabanu. Tak właśnie powinno być, a Margo, choć czasem zdawało się inaczej, była optymistką. Nie widziała więc większej potrzeby na korzystanie z tego zaklęcia.
Szkoda, że Ruthven nigdy tak naprawdę nie zapałał chęcią do nauki legilimencji, bo może gdyby to zrobił i opanował ją, to wreszcie zrozumiałby, że tak naprawdę ich wzajemne pasowanie do siebie było jedynie pobieżne. Uważał Margo za swoją drugą połowę, za permanentną złodziejkę jego serca, która jaka jedyna miała prawo je zabrać i zrobić z nim wszystko co tylko jej się podobało, ale tak naprawdę był w ogromnym błędzie. Nie widział jej wad, zasłaniając je tym, że to on mógł zrobić coś źle i naprawdę ciężko byłoby mu na nią spojrzeć oceniająco i neutralnie. To było po prostu zbyt trudne, tak nagle zmienić punkt zapatrywania na kogoś kogo darzyło się tak silnym uczuciem, że aż sen z powiek spędzało. Tak, to była prawda, odkąd tylko rozstał się z nią miewał kłopoty ze snem. Bywał apatyczny, a przez pierwszych kilka dni w ogóle nie chciał jeść, co było do niego tak niepodobne, że aż przerażające. Można powiedzieć, że złamane serce to choroba. Straszliwa choroba pożerająca ciało i duszę, rozpalająca wszystkie kości do białości tak, jakby tylko czekała aż człowiek zacznie się zapadać w sobie w reakcji na okrutny, rozdzierający żal. Logan już to przeżył, te całe rozpadanie się na malutkie kawałeczki i chyba tylko cudem udało mu się zebrać w sobie na tyle dobrze by przy każdym spotkaniu ze swoją eks nie uronić ani jednej łzy. Można sobie było mówić, że to niemęskie, o tak sobie płakać po stracie czegoś ważnego, jednak to było bardzo potrzebne. Każdy czasem płacze i tutaj naprawdę nie ma znaczenia płeć, gdyż chodzi, tylko i aż jednocześnie, o rozładowanie destrukcyjnego ładunku emocjonalnego. Czyż nie łatwiej jest sobie z tym poradzić kiedy już można uronić jedną czy dwie słone łzy i pozwalając im spłynąć po policzkach? W każdym razie jakaś bariera przed tym w nim pozostała, a więc trudno się dziwić, że nie praktykował tego często, a już zwłaszcza przy kimś, nieważne jak bardzo by tego nie potrzebował. A tak wracając do tematu… Naprawdę, szkoda, że nie potrafił wniknąć w jej umysł i zobaczyć wszystkiego na trzeźwo, a nie tak jak zwykle będąc zupełnie zaślepionym własnym uczuciem. Może wtedy zrozumiałby, że tak naprawdę nie ma co rozpaczać? Że to może nie była jego wina, jak już zwykł sobie wmawiać, a problem leżał właśnie w Margaret? Takie gdybanie było ciężkie do jednoznacznego ocenienia. Z jednej strony mogło to do niego dotrzeć, ale z drugiej to tak naprawdę nie było co do tego żadnej pewności. Tyle czasu się już obwiniał, że może aż tak weszło mu to w krew, że nie byłby w stanie teraz zmienić swojego postępowania? Chociaż mogło też być zupełnie odwrotnie. Mógłby odzyskać siebie, swój umysł, swoje serce, swój wzrok i spojrzeć na wszystko inaczej. Mieć z powrotem swoje własne „ja”… to byłoby piękne, ale szkoda, że tak nieosiągalne. - Zmierzałem gdziekolwiek. Nie miałem konkretnego celu - tak, to była prawda. Wybrał się na Pokątną głównie dlatego, że nie potrafił podjąć decyzji w sprawie swoich rozterek miłosnych. Z jednej strony naprawdę chciał zostawić dziewczynę samą sobie, bo wiedział, że tak ją nachodząc wcale jej nie uszczęśliwia, ale z drugiej był zbyt słaby by sobie poradzić z samym sobą. Nie pisał już do niej, nie wysyłał jej kwiatów ani drogich prezentów, było prawie tak jakby wszystko znowu było między nimi w porządku, jednak oboje musieli wiedzieć, że to nie była prawda. Zwykła iluzja poukładanego życia, którego jeszcze długo blondyn nie miał zaznać. Chyba tylko on z ich dwojga, wiedział jak bardzo ciężko podjąć taką decyzję, a z kolei każdy kto niegdyś stał na rozdrożu zna pewnie jego sytuację doskonale. Dyskomfort myśli, lęk przed przypieczętowaniem ostatniego, a po podjęciu decyzji… ostatecznie pojawiał się smutek, a czasem nawet ból gdy była ona mylna. Ja znałam ten stan doskonale, ale czy i Loganowi będzie dane go skosztować? Szczerze mam nadzieję, że nie będzie żałował żadnej ze swoich decyzji. Może mógłby się nauczyć parcia naprzód bez ciągłego spoglądania za siebie jak to miał w zwyczaju? Trudno powiedzieć, to było zbyt utopijne. Słuchał ją uważnie i raczej nietrudno jest się domyślić, że ani trochę się z nią nie zgadzał. Nuda bywała uciążliwa, to fakt, jednakże on nie potrafiłby zrezygnować z poukładanego i stabilnego życia gdyby tylko miał okazję takowego zaznać. Piękna, kochająca żona i gromadka dzieci to było coś czego podświadomie pragnął, chociaż gdyby go ktoś zapytał to pewnie by zaprzeczył, rozprawiając jaki to on yolo nie jest. Był często spontaniczny i skory do zabawy to prawda, jednakowoż widać w nim było dojrzałość jakiej brakowało pozostałym Hogwartczykom. Jak widać trzy lata nadprogramowego siedzenia w szkole to było aż nadto by wyrobić w sobie coś podobnego. W każdym razie w odpowiedzi na jej słowa jedynie wzruszył ramionami. Nie był skory do kłótni, a w związku z tym ich poglądy mogły okazać się zbyt rozbieżne aby mogli osiągnąć porozumienie. Obserwował ją z lekkim rozrzewnieniem. Kiedy tak robiła, wydawała się być o wiele młodsza i delikatniejsza niż w rzeczywistości. Tak, to było infantylne, jednak w jakiś sposób słodkie i urocze, ocieplające serce. Ruthven po raz kolejny zawalczył ze sobą, a tym razem chodziło o chęć złapania jej za rękę. Wyćwiczył się jednak i oparł pokusie. - Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie - odezwał się po jej ostatnich słowach, wsuwając dłonie w kieszenie aby go przypadkiem nie korciło. Nie ufał swojej samokontroli aż tak bardzo. - W każdym razie ta lekcja była inna, nie taka jak zwykle, a po prostu ciekawa. Czegoś takiego na przymusowych zajęciach się nie ujrzy. - wypowiedział te słowa spokojnie, neutralnie, ale nagle atmosfera jakby się zagęściła. Logan wyciągnął rękę do dziewczyny tak, aby ją powstrzymać i faktycznie położył jej ją na ramieniu, nagle ponownie tamując ruch. Przesunął palcami po jej barku by dotrzeć do twarzy, otulając policzek wnętrzem dłoni i spoglądając na nią z czułością. Wyglądał trochę tak jakby i tym razem planował skradzenie jej pocałunku. - Jesteś pewna, że na pewno chcesz żeby to był koniec?
Oj tak, zdecydowanie Logan powinien opanować legilmencję. Tyle że... no właśnie. Nie sądzę, by Margo dopuściła tak blisko siebie kogoś, kto w każdej chwili mógłby zacząć szperać w jej głowie i przeglądać wspomnienia. Czemu? Bo była nieufna, jest i raczej będzie. Nie zaufałaby nikomu na tyle, by powiedzieć "hej, masz tu film opowiadający o moim życiu który ciągle się aktualizuje, obejrzyj sobie, nie krępuj się". No proszę was. Ona budowała wokół siebie niewidzialne mury a tu nagle przed kimś miałaby się całkowicie odsłonić? To nie wchodziło w grę. Tak więc gdyby umiał zajrzeć w jej umysł, na nic by mu się ta umiejętność nie przydała. Ale tak już w życiu bywa. Może i Londyn miał jakiś swój czar. Urok tkwiący w obskurnych budynkach, nierównym bruku, na którym zapewne niejedna osoba złamała sobie ząb albo i coś więcej. Odmienność. Zamiast pięknych zachodów słońca słynna londyńska pogoda, zamiast porywczości i emocjonalnej strony osobowości występującej u mieszkańców Południowej Europy - nienaganne maniery i opanowanie. Oczywiście wszystko się zmieniało, ludzie się zmieniali a wraz z nim miasto, ale stereotypy gdzieś jednak pozostały. Ale to miejsce miało swoją duszę, niezmienną, i nawet jeśli przez najbliższe tysiąc lat będzie ciągle przebudowywane to jednak ona gdzieś pozostanie. Może to była ta różnica między nimi? On wiedział czego chce. Nie pragnął przygód, chciał ciepła, stabilizacji, normalnego, realnego życia. A ona bujała w obłokach. Jak dziecko, które któregoś dnia się obudzi i zrozumie, że to co osiągnęło, nie jest tym, o czym naprawdę marzyło. Dzieliły ich... dwa lata. 730 dni. To nie było wiele, ale wystarczająco dużo, by zauważyć różnicę pomiędzy ich dojrzałością. On był dojrzały, rozsądny. A ona? Uciekała od odpowiedzialności. Chciała, by życie było ciągłą zabawą. Miała niesamowite huśtawki nastrojów. A teraz idąc, omijała szczeliny w chodniku. Nie jestem psychologiem i pewnie nigdy nie będę, ale Margo z pewnością cechowała niedojrzałość emocjonalna. Może potrzebowała jakiegoś impulsu, by się ogarnąć i zachowywać jak na jej wiek przystało? Zapewne. Ale takie coś nigdy się w jej życiu nie pojawiło. Od początku jej matka starała się jak najlepiej chronić ją i Doriego przed złem tego świata. Nie mieli wprawdzie wszystkiego, ale wychowywali się otoczeni troską, ciepłem i miłością. Powinni być więc odpowiedzialni, prawda? A nie byli. Jej niespecjalnie zależało na obowiązkowych zajęciach, a co dopiero mówić o nadprogramowych. Nie, nie żałowała, że jej nie było. Myślę, że to nawet lepiej. O wiele lepiej. Kto wie, czy Logan by był tak zapatrzony w Echo, gdyby Margo się pojawiła na zajęciach. A bez niej ta zaistniała między nimi iskierka większego uczucia mogła się spokojnie rozwijać. Nie żałowała. Już mogłoby się wydawać, że atmosfera między nimi była luźniejsza, pozbawiona tego napięcia, które ją wcześniej cechowało... Niestety. Jednym zwinnym ruchem Rutven zablokował Margo dalszą drogę i objął jej policzek dłonią, patrząc na nią nie błagalnie, ale... czule. Troskliwie. Nie powstrzymało to jednak Gryffonki przed odsunięciem ręki chłopaka i wyminięciem go szybszym krokiem. -Tak, jestem pewna.- powiedziała chłodnym tonem i uderzyła w coś... a raczej kogoś, jak się przekonała, gdy już zdążyła się odsunąć i spojrzeć kawałek w górę. Wpadła na Antoine'a. I wtedy przyszedł jej do głowy diabelnie zły pomysł. Nie powinna tego robić. Ale to był jedyny sposób na ucieczkę od rozmowy z Loganem o tym, czy czasem nie chciałaby do niego wrócić. Postanowiła więc wprowadzić go w życie i nie czekając na falę wątpliwości rzuciła się Antkowi na szyję. - Oh, kochanie, tak dawno cię nie widziałam! - przytuliła się do niego. - Później ci wszystko wytłumaczę. - wyszeptała mu do ucha, po czym odsunęła się i zwróciła do Logana. - Logan, to jest Antoine, mój chłopak. Antoine, to jest Logan... - powiedziała i zawahała się. Ślizgon powinien mieć jednak pełen obraz sytuacji, może nawet bez wyjaśnień ogarnie, co tu jest grane. -...mój były.
A co Antoine’a skłoniło do wycieczki po Londynie? Co było powodem opuszczenia Hogsmaede i udania się na spacer po stolicy tego ładnego, aczkolwiek nieco deszczowego kraju? Odpowiedź była prosta. Musiał kupić nowy kociołek. Tak bardzo prozaiczna czynność. To takie głupie. W sensie, wpływ tych zwykłych codziennych, monotonnych, czynności na nasze życie. W pewien sposób tworzyły codzienność ludzkiego życia. Trzymały je w ryzach. Może to dziwnie zabrzmi, ale Bonnet był jednym z tych ludzi, którzy bardziej czuli się żywi, wiedząc że muszą iść spać, wyspać się, coś zjeść, wybrać na spacer, myśleć, czy rozmawiać. Tak. To coś, takie nic, a trzymało jego egzystencje w pewnych ramach, nie pozwalając mu się skończyć przedwcześnie. Chociaż. Z drugiej strony, kiedy tak naprawdę wiadomo że jego koniec przyszedł w dobrym momencie? Zapewne ktoś o tym wiedział. Sam Antoine wolał nie mysleć o takich sprawach, bowiem po śmierci będzie zbyt martwy, by o tym myśleć. Rozmyślał więc o tym, brnąc w całym tym przedwiosennym gównie, które niestety musi przyjść, zanim pąki kwiatów rozkwitną, wszyscy będą czuć burzę hormonów w swoim umyśle, narządach rozrodczych i tak dalej, kiedy nagle w kogoś wpadł. W pierwszym odruchu, ogarnęło go takie uczucie, jakby ktoś go wybudził z głębokiego snu. I zrobił to tak nagle, perfidnie. Trwał na szczęście kilka sekund, bowiem w drugim złapał tę kalekę, która nie umie patrzeć przed siebie, w celu pomocy w zachowaniu równowagi. I co ciekawe, ową kaleką była… Margaret? W pierwszym odruchu nie bardzo zrozumiał, o co chodzi. Kochanie? Dawno go nie widziała? Istotnie. Ale skąd ta radość w głosie, tak niespotykana ostatnimi czasy.. Ach. A więc wszystko wyjaśni. Wzrok przeniósł z dziewczyny, na otoczenie, skupiając go przed sobą. Założył bowiem, że stamtąd właśnie szła. Zobaczył jakiegoś chłopaka. Najwyraźniej widział tyle, co on. I wyglądał.. Chwila. Czy to nie był ten… no.. coś o nim słyszał.. Nieważne. Dobra. Więc miał wziąć udział w tym przedstawieniu? Czemu nie? Mogło być ciekawie… - Tak. To ja. – odparł z uśmiechem. – Mam nadzieje, że nie kazałaś mi na siebie długo czekać. – dodał, nadal uśmiechnięty. Uścisk odwzajemnił, całując dziewczynę przy tym w policzek, w razie jakby to był jakiś jej adorator, albo gwałciciel zaczepiający ludzi na ulicy. Notabene wyglądał dość dziwnie. Znaczy. Na lekko zdesperowanego. Jakie to głupie uczucie, stan. Desperacja.. – Widzę, jednak, że nie byłaś sama… - rzucił, ale szybko mu przerwała, zapoznając go z chłopakiem. Przedstawiła go jako swojego chłopaka? No ciekawe. Więc o to chodziło. Był to jakiś gwałciciel! A nie.. Tylko jej były. Tylko.. Ale moment. On był obecnym. Zapowiadało się ciekawie. – Dziękuje za opiekę nad moją Margo. – powiedział z lekkim uśmiechem, nieco jednak poważniejąc i obejmując ramieniem dziewczynę. – Wiesz, to niezbyt bezpieczna okolica. Po prawdzie, mnóstwo tu ludzi, ale nigdy nie wiadomo kogo można spotkać.. – powiedział, spokojnie. Taka tam aluzja do zaistniałej sytuacji. A co się będzie? – To co skarbie, idziemy? – zapytał dziewczynę, nadal trzymając w objęciu.
Tak, był zdesperowany. Tak bardzo zdesperowany jak tylko może być człowiek nieszczęśliwie zakochany. Najpierw przyjęty z otwartymi ramionami, a potem porzucony sam sobie, odepchnięty. Poczuł jak rana w miejscu jego serca pulsuje, gorejąc rwącym bólem, lecz nie dał po sobie poznać jak bardzo go raniła. Widziała to już zbyt wiele razy, a mimo, że jego twarz to otwarta księga, to najwyraźniej zachowywała się ostatnio trochę jak te zaczarowane, nie pozwalające się czytać. Zatrzaskiwały się w najmniej spodziewanym momencie, przytrzaskując boleśnie palce czytelnika, a potem trzeba było główkować jak należy je ściągnąć tak, aby nie musieli Ci przy tym amputować całej dłoni. W każdym razie ledwie zdążył poczuć jak Margaret odtrąca jego rękę, a już wiedział, że teraz będzie jeszcze gorzej niż wtedy przy ich rozstaniu. No dalej, wsadźcie mu stalowy pogrzebacz w bebechy i pogmerajcie jeszcze trochę, w końcu czemu by nie? Nie wyglądała na zaskoczoną, że wpadła na Antoine’a, a i jednocześnie łatwo było dostrzec jak wielką ulgę poczuła, mogąc się wymigać od rozmowy z blondynem. Nie było to zbyt pokrzepiające, ale nie miał czasu o tym myśleć. Nie musiał nawet czekać na wypowiedzi Ślizgona by poczuć jak narasta w nim gniew. Nie był to jednak zwykły gniew, a okrutnie trawiąca wnętrzności wściekłość. Wzbierała w nim z każdą sekundą, mącąc myśli i sprawiając, że musiał zacisnąć palce wewnątrz kieszeni w pięści z taką siłą, że jak nic mógłby już teraz wyginać galeony. Momentalnie zniknęło jego rozżalenie i desperacja, a w umyśle przestały przewijać się myśli o dziewczynie. Zresztą, chyba w ogóle już teraz nie myślał. Liczyło się tylko to, że jego palce dotknęły jej ramion, a usta musnęły policzek w pocałunku na powitanie. Nikt nie miał prawa jej tak dotykać, to była jego rola jeszcze do niedawna. Dlatego wypuścił powietrze ustami tak ciężko, jakby mu się na plecy zwalił cały świat, niczym Atlasowi, nie był jednak tytanem, o nie. Bardzo wyraźnie odczuwał teraz wszystkie swoje niedoskonałości, bardzo starając się nie zareagować impulsywnie. Trudno jednak powiedzieć coś pochlebnego o jego samokontroli jeśli się go zna i Margaret popełniła kategoryczny błąd, starając się uciec od niego w ten sposób. Biedny Antek teraz odczuje skutki jej nieprzemyślanej decyzji. Rozluźnił palce, wysuwając dłonie z kieszeni i przybliżył się do nich o krok, chwytając dziewczynę za ramię i dość mało delikatnie wyrywając ją z jego objęcia, odpychając tak, aby się nie przewróciła, ale jednak wystarczająco mocno aby nie stała pomiędzy nimi. Spojrzał na niego z wściekłością płonącą w oczach, przyjmujących teraz kolor wzburzonego oceanu i zacisnął mocno szczęki. Rozprostował palce, a potem nagle zwinął je szybko w pięść i zamachnął się by uderzyć go w twarz z porażającą siłą i szybkością. Z całą pewnością nikt z tej trójki się tego nie spodziewał, a już zwłaszcza sam Logan. Nie chciał go uderzyć, ale nie mógł też nad sobą zapanować był na to zbyt porywczy. W momencie zetknięcia się jego knykci z twarzą Bonneta rozległ się charakterystyczny trzask łamanej kości, a krew momentalnie trysnęła ze złamania, jakie mu zafundował pewien Gryfon. Każdy działający w amoku, który nagle ocknąłby się i zrozumiał co zrobił, pewnie zacząłby przepraszać i starać się naprawić szkodę jaką wyrządził drugiej osobie, jednak w przypadku Ruthvena nie było co na to liczyć. Spojrzał na Antoine’a jak na karalucha na swojej podeszwie i cofając rękę z jego twarzy, chwycił go za ubranie by posłać na ziemię, kierując tak by uderzył plecami o ścianę sklepu obok. Nie było najmniejszych wątpliwości, że zrobił to po prostu po to by mieć jak go wyminąć, zwłaszcza że ludzie wokół nich nagle się zatrzymali, obserwując przedstawienie. Zanim jednak ruszył się z miejsca, posłał Margo spojrzenie, które, gdyby tylko potrafiło zabijać, jak nic sprawiłoby, że padłaby trupem na miejscu. Składała się na nie czysta nienawiść, już bez bólu czy rozgoryczenia. Wytarłszy machinalnie posokę spływającą po dłoni o swój płaszcz, odwrócił się i ruszył w kierunku, w którym przed sekundą zmierzali z Gryfonką, nie odwracając się za siebie ani na moment.
Przytulając się do Antoina, nie miała okazji zauważyć wyrazu twarzy Logana. Nie myślała o tym. W całym swoim jakże misternym i wyrafinowanym planie nie wzięła pod uwagę najważniejszego elementu - jego uczuć. Emocji, które nim w tej chwili targały. Mierzyła go własną miarą, bo ona z pewnością przybrałaby maskę obojętności. Okazywanie uczuć nie było jej mocną stroną. Nie lubiła tego. W większości przypadków grała, grała sztukę, którą widz chciał zobaczyć. Dopasowywała się. Prawdziwe emocje zostawiała dla siebie, w środku. Tłumiła je. Ale też nie zawsze się udawało. Czasem po prostu wybuchała. Wybuchała radością, wybuchała gniewem, żalem, smutkiem. I każdy, kto miał przyjemność ją poznać wiedział, że wtedy wygląda najlepiej. Najnaturalniej. Bez masek. Z emocjami wypisanymi na twarzy. Gdy ktoś raz ją widział w takim stanie, już ją znał. Zaczynał ją rozumieć. Jej osobowość, pokrętną teorię dotyczącą uczuć i emocji. Dopiero gdy ją pocałował i puścił, miała okazję zobaczyć minę Logana. I wtedy o tym pomyślała. Że się myliła. Że to było najgorsze wyjście ze wszystkich. Nie zdążyła jednak zareagować, bo Logan ją odepchnął na bok i uderzył Ślizgona w twarz. Słychać było głośne chrupnięcie. Margo była wstrząśnięta. Jak to się stało, że do tego doprowadziła? Jak mogła taka sytuacja mieć miejsce? Logan? Ta oaza ciepła, spokoju i troski? Jak on mógł to robić? Te wszystkie pytania przemknęły przez jej głowę jak błyskawice, pozostawiając po sobie melancholię, żal i wstyd. Zachowała się jak idiotka. Jak totalna idiotka. Myślała, że może sobie tak po prostu manipulować ludźmi. Nie może. Właśnie widziała, jak to się skończyło. Już myślała, że Logan znowu uderzy Bonneta ale on tylko go odepchnął. O ile można tu użyć słowa "tylko". Chłopak poleciał, uderzając o ścianę sklepu i upadł na ziemię. Margaret od razu do niego podbiegła, jednak nie mogła się pohamować i spojrzała w ślad za odchodzącym Ruthvenem. I zobaczyła w jego oczach coś, czego nigdy wcześniej tam nie było. Nienawiść. Wściekłość. Zimny płomień, mówiący "Trzymaj się ode mnie z dala. Nigdy więcej nie chcę cię widzieć na oczy". Wzdrygnęła się odruchowo i zajęła Antoinem. Starała się przypomnieć sobie wszystkie zaklęcia uzdrawiające. Szkoda, że nie pamiętała większości z nich. -O kurwa, Antoine, tak cię przepraszam, ja naprawdę nie chciałam...- tłumaczyła się zmartwiona Maggie, co było zapewne dość niecodziennym widokiem. - T-t-y masz złamany nos, prawda? - zapytała z nutką niepewności w głosie. Chłopak cicho jęknął. Cholera, nieźle go musi wszystko boleć, w końcu łupnął plecami o ścianę, pomyślała Gryfonka. Mam nadzieję, że chociaż kręgosłupa sobie nie złamał... Nagle przyszło jej do głowy jedno zaklęcie. Jedno, przy którym uważała, bo zastanawiała się czy leczy tylko schorzenia fizyczne. Zaklęcie uśmierzające ból. -Asinta mulaf-powiedziała i wykonała ten specyficzny ruch nadgarstkiem. Oby to coś pomogło. pomyślała, spoglądając uważnie na Antka.
Szukając ewentualnych przyczyn zachowania tamtego skurwysyna, trzeba zwrócić uwagę na kilka czynników. Między innymi fakt prowokującego zachowania ze strony Bonneta, który gdy tylko zauważył jak tamten reaguje na całą akcje, jeszcze bardziej go denerwował. Uśmiechał się do niego szyderczo i w ogóle takie tam. Szczerze mówiąc Antoine nie spodziewał się takiego rozwoju wydarzeń. Liczył na to, że jak każdy kulturalny i CYWILIZOWANY człowiek sobie spokojnie pójdzie, chowając swoją złość do kieszeni, ewentualnie knując jakiś plan, jak pozbyć się Ślizgona. A tu nie. Jednak okazał się zwierzęciem, no ale nie uprzedzajmy faktów. Kiedy tamto zwierzę ruszyło w kierunku Ślizgona, ten odruchowo złapał za różdżkę. Niestety, tamten był szybszy. Notabne, co za potwór. Nie korzystać z różdżki? To tak teraz, w XXI wieku walczą magowie? Za pomocą prymitywnych, mugolskich, metod? Hahaha. To może od razu powinno się gościa wywalić na zbity pysk z tej szkoły? W końcu, izolując go od magicznego świata, jedynie można byłoby coś zyskać. W każdym razie, został uderzony. I jego nos prawdopodobnie został złamany. Skurwysyn. Ale na tym się nie skończyło, bowiem pierdolnął nim jeszcze w ścianę. No, coraz ciekawiej. A po tym wszystkim odszedł spokojnie, jak gdyby nic. Zwierzęta. Zwierzęta. Całe zachowanie tego całego Logana, przypominało Antkowi walkę o samicę. A raczej desperacki atak w jej obronie, jednego z samców. Nie to było jednak teraz ważne, bowiem ten neardeltańczyk pozwolił sobie zrobić coś, co dodatkowo spotęgowało złość chłopaka – uderzył dziewczynę. Dobra, fakt, w zasadzie odepchnął, niemniej znacząco! Użył przemocy. Siły. W stosunku do kobiety. Nieładnie. Damski bokser.. W prawdzie, to świadczyło o jego wychowaniu i jego rodzinie, niemniej nie przeszkadzało to Bonnetowi w połamaniu jego rąk w odwecie za Margaret. - Jest.. stabilnie.. – wysapał, próbując jakoś oddychać przez usta, co nie było takie proste, bowiem krew ściekała mu nie tylko z nosa, ale także zatokami do gardła. – Lepiej powiedz, czy z Tobą wszystko w porządku? – spytał, wyraźnie przejęty. Jego obrażenia znali już chyba wszyscy na Pokątnej. Pytanie, co z dziewczyną? – Niesamowite zwierzę,.. Z kim Ty byłaś i dlaczego o mnie zapomniałaś, szukając partnera? – zażartował. A może niekoniecznie? W każdym razie, próbował jakoś z całej sytuacji wyjść z twarzą. Bo okej, został zaatakowany, ale no kurde. Teoretycznie miał szansę do obrony, prawda? No właśnie. Tylko Ci gapiowie. Mogliby jej chociaż jakoś pomóc, albo nie wiem, opatrzyć jego nos. Nie, po co? Przecież najważniejsze to było stanie i patrzenie, a potem powtarzanie wszystkim.. – Dzięki. – wykrztusił cicho, wraz z krwią, gdy ta rzuciła proste zaklęcie. On sam w głowie miał pustkę. Nie myślał za bardzo o zaklęciach, co chyba nikogo nie zdziwiło.
Zwierzę? Nie. Margaret nie postrzegała Logana w takich kategoriach. Dla niej był przeszłością, do której nie miała sentymentu. Nie był skomplikowaną osobą, od pierwszego wejrzenia rzucała się w oczy emocjonalność chłopaka. Ale nie było w tym nic zwierzęcego, wręcz przeciwnie, można by powiedzieć, że był zbyt ludzki. Pozwalał, by kierowały nim emocje. Uczucia. Ale nie potrafił nad tym panować. Margo też kiedyś taka była, ale ta naiwność i brak samokontroli bardzo szybko zostały zredukowane do minimum przez życie. Inni ludzie lubią bawić się takimi osobami, wiesz? Patrzeć jak entuzjazm gaśnie, w oczach pojawia się przebłysk bólu. Słowa ranią. Czyny ranią. Ludzie ranią. Myślisz, że ona zawsze taka była? Że od urodzenia uważała, że miłość nie istnieje? Od zawsze uciekała od monotonii? Myślisz, że mając 5 lat też manipulowała niektórymi ludźmi? Wszystko ma swoją przyczynę. Przyczyna, skutek. Zawsze w tej kolejności. Nic nie dzieje się bez powodu, przypadki nie istnieją. Nie będę zagłębiać się w jej historię, bo nie o to chodzi, ale... tak. Potrafiła zrozumieć Ruthvena. Może to był ten najważniejszy, najbardziej podświadomy powód ich zerwania, że zbytnio przypominał jej ją samą przed x laty? Może. - Ze mną? Naprawdę o to pytasz? - Margo nie mogła uwierzyć, że ten chłopak, który aktualnie wyglądał jak marionetka pozbawiona sznurków i rzucona w kąt, z krwawiącym nosem i Bóg wie jakimi jeszcze obrażeniami, pyta ją, czy wszystko jest okej. Nawet przez głowę przemknęła jej myśl, że może ma wstrząs mózgu lub coś w tym rodzaju, że nie myśli rozsądnie i plecie bzdury. Szybko jednak odrzuciła tą możliwość. - Tak, nic mi się nie stało. - odpowiedziała na pytanie, zastanawiając się, co jej się do licha mogło stać. Nie wpadła na to, że Antoine ma na myśli fakt, że Logan ją odepchnął. Następne pytanie wywołało zdecydowanie czarujący uśmiech na jej twarzy. - Hmm... Szukając partnera? To nie ja ich szukam, to oni mnie zawsze znajdują. - zaśmiała się. Zdanie było nieco bezsensowne, liczba mnoga wskazywała na to, że partnerów było wielu, ale Antek chyba tego nie wyczuje, prawda? W końcu nie jest w najlepszym stanie. Tak, tłum faktycznie się zebrał tworząc wokół nich półkole gapiów. Najgorsze było to, że przechodnie, którzy nie widzieli tego wcześniejszego zamieszania też podchodzili, bo widzieli tłum, tłum zaś oznaczał, że dzieje się coś ciekawego. Nikt nie wpadł na to, by pomóc, dać chusteczkę, lub po prostu odejść i zająć się swoimi sprawami. Byli żądni sensacji, kontrowersji. Wytresowani w ten sposób przez media, przez kulturę, budzili w niej niesmak. Nie znali słowa prywatność? Wstała i już miała powiedzieć, że mogą się rozejść, bo do jasnej cholery, skoro nie pomagają, to niech się chociaż tak nie gapią i że ich obecność tutaj nie jest potrzebna, a gdyby to nie pomogło, to wrzasnąć, że przecież nie dzieje się nic ciekawego, gdy wtedy przez tłum przedarł się jakiś mężczyzna w długim czarnym płaszczu. Margaret aż odebrało głos. Nie wiedziała co powiedzieć. Bez zbędnych ceregieli, tłumaczenia się kim jest lub co tutaj robi, podszedł do Antoine'a i mruknął pod nosem jakieś zaklęcie, które zatamowało krwotok. - Teraz ani drgnij, chłopczyku, chyba że chcesz mieć inny kształt nosa, niż ostatnio. - powiedział ponuro, a potem rzucił kolejne zaklęcie, które najwyraźniej sprawiło, że kość się zrosła. Potem jeszcze kazał mu wstać, a gdy stwierdził, że nie ma innych obrażeń, zwrócił się do nich obojga. - Następnym razem proponuję walczyć na zaklęcia, chyba,że wolicie nauczyć się wszystkich zaklęć uzdrawiających na pamięć. - rzucił, a potem spojrzał na tłum. - Oh, dajcie już im spokój! Musicie się tak bezmyślnie gapić? Nic ciekawego się nie dzieje. Możecie się rozejść. - powiedział, a w jego głosie było coś takiego, że trudno się było jemu sprzeciwić. Tak więc nie minęła nawet minuta a z półkola otaczającego Antoine'a i Margo nie została nawet jedna osoba. Facet w czarnym płaszczu też gdzieś zniknął, nie dając im szansy na nawet krótkie "dziękuję".