Prosta kamienna komnata znajdująca się na szczycie jednej z wież. Cztery monotonne kamienne wilgotne ściany, naprzeciwko drzwi znajduje się małe okienko, z okiennicami. Poza nim w komnacie znajdują się małe biurko krzesło, proste łózko z siennikiem, mały piecyk z odrobiną paliwa, oraz drzwi do malutkiej skromnie urządzonej łazienki z toaletą. Komnata zamykana jest grubymi drzwiami.
Autor
Wiadomość
Charlie O. Rowle
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188cm
C. szczególne : łobuzerski, i rozbrajający uśmiech. nadmiar energii, pali
Był, jaki był. Wychodził z założenia, że nie warto zmieniać się dla innych, jeśli nie akceptują go w całości — z wadami włącznie. Był pakietem "wszystko lub nic", jeśli kiedyś miałoby dojść do relacji z deklaracjami, przed którymi tak się bronił. Patrząc na starszego brata, jeszcze mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że związki sprawiają więcej problemów, niż były warte. Płaszczyzna postrzegania uczuć i związków była kolejną rzeczą, która ich od siebie różniła. Charles nigdy też nie przeżył złamanego serca, pierwszej miłości. Był zafascynowany Darcy swego czasu, spędzali razem magicznie czas — ale brakowało w tym wszystkim kropki, wykończenia. Uwielbiał ją, ale jej nie kochał. Nie szalał za nią, nie biegał z kwiatami, chociaż była przepiękną dziewczyną o nietuzinkowym, szalonym charakterze. Jak nikt, owijała go sobie wołku palca. Wbrew wszystkiemu to nie było takie trudne. Spędzanie czasu z Gabrielle było przyjemne. Nigdy nie wiedział, czego się spodziewać, a te urocze rumieńce na polikach utwierdzały go w przekonaniu, jak wiele potrzeb fizycznych jeszcze do siebie nie dopuszczała, czekając na romantyzm. Miała swoją dziką stronę, jednak objawiała się ona zbyt rzadko. Nie pozwalała sobie na utratę kontroli, przekraczanie granic, nawet jeśli miała na to ochotę, co potrafił czytać z jej ciała. I owszem, mógł to wykorzystać, ale ze względu na Williama, a przede wszystkim na szacunek do samej puchonki i siebie, nigdy by tego nie zrobił. Wiedział też, że nie lubiła okazywać słabości i właśnie też za próbę zachowania twarzy, honoru, dumy — też ją lubił. Nie powstrzymywał jednak w żaden sposób siebie, dlatego też uśmiechał się tak paskudnie, grymasem pełnym satysfakcji. Jakby jego męskie ego krzyczało, że znów miał rację. Oczywiście, że się martwiła, bo była dobrą osobą, niezależnie, jak próbowała to maskować. On jednak tego nie chciał, nie potrzebował niczyjej troski, doskonale radząc sobie samemu. Musiał jej jednak pomóc zrozumieć i dostrzec pewne rzeczy. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że aż tak wielkie emocje i sympatie w niej wzbudzał, ale może to i lepiej. Wzruszył ramionami. - Od dawna wiem, że tam trafie. Odrobina ciekawości moich łańcuchów nie odciąży. Jak zwykle mnie nie doceniasz, mała. Kiedyś źle na tym wyjdziesz. Odparł, patrząc jej krótko w oczy. Brzmiał pewnie jak zwykle zresztą. Zupełnie jakby bała się, że nie potrafiłby znieść tej części wilii, która bez czarów była z nią spojona. Lubiącej adrenalinę, emocje, łaskotki w okolicach pępka, odrobinę perwersji. Nie było w tym nic złego, ludzie mieli takie potrzeby oraz instynkty od zarania dziejów i walka z nimi na dłuższą metę była bezcelowa. Nie wątpił w jej zainteresowanie Williamem, widział, jak patrzyli na siebie podczas balu i o to nie musiała się martwić. Zdecydowanie nazbyt przejmowała się tym, co myśleli o niej inni, a przecież najważniejsze było to, jak ona siebie postrzegała i w jakim stopniu uczciwa ze sobą była. Na jej prychnięcie nie odparł, uśmiechając się jedynie tajemniczo. Nie wiedziała, ile razy Rowle mógł ją jeszcze zaskoczyć. Miał wewnątrz siebie tamę, która raz uszkodzona — zwykle nie wracała do poprzedniego stanu, a on dawał ponosić się emocjom, lubieżnym pragnieniom, które niosła męska wyobraźnia. Patrząc na jej usta, był pchany przez ciekawość, którą jednak skutecznie tłamsił. Co ważniejsze, Gabrielle wyglądała, jakby obraza za potraktowanie niczym worek ziemniaków jej już przeszła. Wywrócił oczyma, powracając spojrzeniem do zielonych tęczówek. - Człowiek uczy się całe życie, kiedyś Ty też ten błąd naprawisz. Wyszczerzył się niby to niewinnie, a jednak całkiem pewnie, ukazując przy tym dołeczek w poliku. Zdecydowanie obraziłby się na słowo "uroczy", bo za nic w świecie tym mało męskim epitetem nie chciał być określany. Był czarującym graczem, uwielbiał się całować i sprawiać, że kobiety go zwyczajnie chciały. Zostawiał je w niedosycie, nie przekraczając jednocześnie jasno wyznaczonych sobie granic. Nikomu jednak wcześniej tart nie przyniósł. Nie potrafił się jednak otworzyć, być jej przyjacielem. Trzymał ją od pewnych spraw na dystans i wiedział, że zmiana tego graniczyła z cudem. Na swój pokrętny sposób okazywał jej więc sympatię. Z zaintrygowaniem słuchał balowej opowieści, dumny ze spokojnego Fitza. W przeciwieństwie do Charlesa, jego było dużo trudniej sprowokować. Rowle potrafił dać w mordę za samo krzywe spojrzenie w jego stronę, zwłaszcza gdy miał zły dzień lub gdy wiedział, że patrzącym chwatem była szlama. Wyglądała na zadowoloną z takiego obrotu wydarzeń jakby dumną i bardziej wierzącą w zainteresowanie ze strony ślizgona. - Zaimponował Ci, co? - zapytał z nutą rozbawienia, unosząc jedną z brwi. Zaskakujące, ile w niej uroczej, dziewczęcej delikatności było. Zapominał czasem, że była dwa czy trzy lata od niego młodsza, że był przy niej dorosłym facetem z całkiem innymi potrzebami — nie była już uroczą nastolatką, ale zdawała się balansować na krawędzi bycia młodą kobietą, a dziewczynką. I nie było w tym nic złego. - Nie znam typa, ale pewnie masz rację. To buc. Jak to za co? Obraził Cię, Fitza. To wystarczający powód. Dodał tonem, jakby oznajmiał najbardziej oczywistą rzecz na świecie, banalną do domyślenia się. Zawsze bronił swoich, niezależnie od sytuacji. Nigdy nie dałby tknąć czy obrazić bliskich. Był wtedy strasznie agresywny. W postaci zimnego dreszczu dotarła do niego, że lepiej się stało, że nie widział. Jeszcze by go wywalili ze szkoły za próbę morderstwa, gdyby poniosły go emocje, które coraz gorzej kontrolował. Pamiętał, jak było za dzieciaka, gdy jego zachowanie miało swoje apogeum w tym trudnym dla chłopców wieku dojrzewania. Pewnie, gdyby nie ojciec, dawno by wyleciał. Nie zauważył u niej niczego, gdy wygodnie podłożył rękę pod głowę, zapominając o tym, jak wrażliwe na dotyk były uda. Na szczęście nie przyszło mu na myśl ruszanie palcami. Widząc jej rumieńce, posłała jej zdziwione i zdezorientowanie spojrzenie, opowiadając o swoim balu. Jej był znacznie ciekawszy. - Nie wiem, nie znam jej, na tyle. Mam wrażenie jednak, że ktoś ją zdjął z półki i nie umie odnaleźć się w otaczającym ją świecie. Miłe? Czy ja wiem, raczej normalne. To siostra Cassa. Czułby się okropnie, gdyby ją widział w takim stanie. Brzmiał dość obojętnie, normalnie. Nie wspominał jednak słowem o zauroczeniu puchonki nauczycielem, bo czuł się zobowiązany do milczenia. Gdy przymknął na chwilę oczy, zatańczyła przed nimi nieporadna Celestine, która ciągle mu powtarzała, że źle wymawia jej imię. Nadal nie rozumiał swojego błędu. Powrócił jednak spojrzeniem do Gabrielle, gdy tylko powieki poszły w górę. Wpatrywała się w niego z zamyśloną miną, jakby toczyła wewnętrzną wargę. Nie drgnął, nie mrugnął, nawet gdy się pochyliła w jego stronę. Chciała coś sprawdzić? Miała wolną rękę, nie wściekłby się tak długo, jeśli była sobą. Czując jej nos przy swoim, poczuł przyjemny dreszcz na ciele od ciepłego oddechu puchonki, który rozchodził się po jego usta. I chociaż bardzo chciał ją pocałować, nie zamierzał tego robić, dopóki ona sama sobie z własną głową, sercem, nie poradzi. Chciała porównać do niego Wiliama? Sprawdzić coś? Nie wiedział. - Mam Cię pocałować? Chcesz coś sprawdzić? Szepnął tylko prosto w jej wargi, nie odwracając wzroku. Nie brzmiał jednak złośliwe, raczej łagodnie. A ona cały czas miała w oczach te iskierki. Przymknęła oczy, a jej głos dobiegł jego uszu. Miał rację? Zazwyczaj ją miał na tych płaszczyznach, których ona jeszcze nie znała. Uniósł dłoń, gdy się wyprostowała i zgarnął jej włosy na bok, odsłaniając buzię. Kiwną głową. Wciąż czuł na wargach jej oddech, ale uśmiechnął się zaczepnie, żeby dodać jej otuchy. - A Ty mi znów nie wierzyłaś! Rzucił z udawanym wyrzutem, puszczając jej oczko. Przeniósł jednak wzrok na sufit, dając jej odrobinę swobody. Nie uważał, aby brak dzikości był czymś złym. Była jeszcze młoda, wiele doświadczeń miała przed sobą — dobrych i złych. On zresztą też. - Czy ja wiem, czy rzeczywistości. Sami ją przecież kreujemy. A co ma być? Nic. Dam sobie z nią spokój, skoro nie jest zainteresowana. Słyszałem, że Gunnarowi też się podoba, może on będzie miał więcej szczęścia. Wydaje mi się, że ona szuka tego rodzaju przygód, którego ja jej nie dam. Nie wiedział, czy bardziej nawiązywał do jej biseksualizmu ze skłonnością do kobiet, czy może do uciech seksualnych. Nie był głupi, nie marnował czasu. Życie było za krótkie, a poza tym — zauroczenie nie oznaczało miłości. W szkole było wiele wartych uwagi dziewcząt, które przynajmniej go by nie wystawiły podczas balu. Przeniósł na nią nieco zdezorientowane spojrzenie, czując uścisk we włosach. - Czemu mil.. Pociągnęła go, dotykając ustami jego ust, inicjując pocałunek. Wiedział, ile ją to kosztowało. Dała mu przyzwolenie. A on naprawdę lubił się całować. Jeśli w czymkolwiek miało jej to pomóc, niech się dzieje wola niebios. Przymknął oczy, wpijając się w jej wargi z zachłannością. Najpierw delikatnie, aby potem delikatnie zaczepiać o nie zębami, ssać, aż wreszcie odszukać swoim językiem jej własnego, jednocześnie planując kolejny ruch. Nie odsunął się od niej, pozwalając jej wciąż trzymać dłoń w jego włosach. Sam się uniósł na ręku, utrzymując na nim ciężar ciała, opierając dłoń na łóżku zaraz obok jej uda. Byli mniej więcej równej wysokości, a drugą rękę miał wolną do manewru, leżąc bokiem. Złapał ją na chwilę za rękę, zaciskając w dużej dłoni wąskie i szczupłe palce, czując bijące od nich ciepło. Przesunął ją na swój tors, pozwalając zacisnąć się na materiale bluzy tak, aby miała pełną kontrolę. Żeby wiedziała, że to jej decyzja. Odsunie się, odpuści, gdy go tylko odepchnie. Sam jednak przesunął dłonią po jej brzuchu i wkradł się na talię, obejmując ją tak, że rękę ułożona była wzdłuż jej pleców. Przyciągnął ją do siebie mocniej, zaciskając palce na materiale ubrania. Pewnie, aczkolwiek delikatnie, nie chcąc zrobić jej krzywdy. Odsunął ją od ściany, a jednocześnie zamknął w pułapce swoich ramion, wciąż zajmując się jej ustami. Pozwalając sobie na coraz intensywniejsze ich poznawanie, analizując ich smak, czując ich ciepło pod dotykiem języka w sekundach, które miał na złapanie oddechu pomiędzy kolejnym, wspólnym tańcem. Czuł, jak jego ciało przebiegają przyjemne dreszcze, jak robi mu się ciepło. Jej włosy łaskotały go po szyi, wprawione w ruch z pomocą przyśpieszonych oddechów. On sam czuł, jak uderza w niego adrenalina i czyste pożądanie, jak serce wali mu w piersi. I uwielbiał się tym stanem upijać, dochodząc do wniosku, że był znacznie lepszy od nikotyny. Nadal jednak to ona miała sznurki w dłoniach, ona mogła o wszystkim decydować.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Gabrielle nigdy nie miała problemu - może poza tym jednym, jedynym razem w zaczarowanej, przypominającej las sali - z tym, jaki jest Charlie. Prawdą było to, że ich relacja budziła w niej pewien niedosyt; chłopak wciąż nie odkrył przed nią wszystkich, swoich kart, jednak nie miała mu tego za złe. Pozostawał dla niej zagadką, układanką, którą po każdym spotkaniu czy rozmowie z nim próbowała złożyć w jedną całość. I nawet jeśli wiele wciąż pozostawało tajemnicą, akceptowała go w pakiecie "wszystko i nic", nawet jeśli nie zamierzała mówić tego na głos. Darcy, była jedną z tych sfer życia, w które wzajemnie nie wkraczali. Nie mówili o osobach z przeszłości, może zakładając, iż nie są one dla nich w tym momencie ważne? Ona nigdy nie pytała, z prostej przyczyny - nie interesowały jej dziewczyny Rowle'go; byłe, obecne czy też te, które miał już na oko - na przyszłość. Zawsze czekała cierpliwie aż sam zacznie mówić, to była ich taka trochę niepisana zasada i dobrze się sprawdzała; dzięki niej każde czuło, że ma niejako kontrolę, a wydawało się, iż oboje tego potrzebują. Ona również lubiła spędzać ze Ślizgonem czas, czuła się przy nim dobrze, co tłumaczyła tym, że jest on jedną z najbardziej szczerych osób, które znała. Nigdy nie owijał w bawełnę, co czyniło go idealnym przyjacielem, jednak czy w ich przypadku przyjaźń była tym co przygotował dla nich los? Pytanie to jeszcze długo pozostanie bez odpowiedzi, była tego pewna. Uczucia, które czasem towarzyszyły blondynce, gdy spędzała czas z Charlim czy w momencie, kiedy jego osoba zaprzątała jej myśli były dla niej często niezrozumiała. Jeszcze częściej próbowała wyprzeć je ze swojej świadomości, choć było to naprawdę trudne zadanie. Oczywiście, że się o niego martwiła, jednak przyznanie się do tego byłoby jak powiedzenie "tak, zależy mi na tobie" chociaż te słowa padły już z jej ust. Sądziła też, że brunet zwyczajnie nie chce, aby ktoś się o niego martwił, otoczył troską, której zdaniem Gabrielle potrzebował, bo to wymagałoby pewnego rodzaju deklaracji, okazania uczuć; na to nie był gotów. - Źle? Czy ty mi grozisz, Rowle? - zapytała unosząc do góry prawą brew, tuż nad nią pojawiła się delikatna zmarszczką, jednak gdy chłopak skupił swój wzrok na jej ustach, mógł dostrzec błąkający się na nich zadziorny uśmieszek - delikatny przejaw prowokacji z jej strony. Prowokacja. Blondynka ilekroć przebywała w towarzystwie Ślizgona nie potrafiła nad nią zapanować. Zupełnie jakby to właśnie ona była kwintesencją ich relacji, właściwie w założeniu bardzo prostej. Jednak rzeczywistość nijak miała się do deklaracji, którą złożyli - deklaracji bycia kumplami. Czy już dawno nie przekroczyli tej granicy, która teraz jawiła się niczym ułuda mająca za zadanie stłamsić wyrzuty sumienia? Będąca jedynie wymówką do spędzania ze sobą coraz większej ilości czasu? Postronny obserwator zapewne szybko wyciągnąłby właśnie takie wnioski, jednak Gabrielle, jak i Charlie się przed nimi bronili. Czyżby nie dostrzegali pewnych subtelnych znaków, zamknięci we własnych przekonaniach? W gruncie rzeczy panienka Levasseur nie bała się swojej drugiej, magicznej natury, ale tego, że przejmie ona nad nią kontrolę. Obudzi pierwotne instynkty wili, które według słów zapisanych w księgach mamiły i wykorzystywały mężczyzn, a przecież ona tak nie była. W relacjach z przedstawicielami płci przeciwnej działa ostrożnie, inaczej sprawa się miała z niebezpiecznymi przygodami, których wręcz łaknęła. Uwielbiała kiedy adrenalina zaczynała buzować w jej żyłach, mieszając się z krwią, a potem trafiając wprost do serca, które biło coraz szybciej i szybciej. Podobnego uczucia doświadczyła wtedy w zaczarowanej sali, będąc blisko Ślizgona. To właśnie tamto spotkanie wywołało w niej pewnego rodzaju zmiany, które zaczęła dostrzegać z czasem: stała się bardziej otwarta, pozwalała sobie na prowokację nie tylko słowną, ale również tą wkraczającą w sfery cielesne. Nigdy wcześniej nie odważyła się zrobić czegoś takiego, była zbyt nieśmiała? delikatna? niedoświadczona? naiwna? Wciąż uważała, że jej wyobrażenia zakrawają o pewien rodzaj naiwności, tej romantycznej, zwłaszcza kiedy przechodząc korytarzem mijała kolejne pary okazującej sobie czułość lub słuchała o kolejnych "związkach" swoich znajomych i przyjaciół. Oni potrafili z dnia na dzień "zmienić" osobę stojącą przy ich boku, czego ona nadal nie potrafiła robić. Była niezdecydowana, to prawda, jednak kiedy dokona już wyboru, przestanie się miotać, wówczas całą siebie poświęci tylko tej jednej osobie. Po raz kolejny wywróciła oczami, tym razem wkładając w to jeszcze więcej teatralności. Słowa chłopaka w najmniejszym stopniu nie wpłynęły na to, jak jest przez nią odbierany, nawet jeśli nie było mu to na rękę. Nie miała komepletnie pojęcie w jaki sposób postrzega on dziewczyny i jak chce żeby one postrzegały jego. W każdym razie nie miało to nic wspólnego z tym, kim był w jej oczach. Być może w dalekiej lub bliższej przyszłości Charles odkryje, że Puchonka nie jest kolejną na jego liście, że to ktoś więcej,... może tak będzie. Uśmiechnęła się szerzej na wspomnienie o balu oraz wyzwaniu, które w żartach rzucił jej William. Po części trochę żałowała, że nie było ono prawdziwe, jednak z drugiej strony zbyt mocno miotała się w swoich myślach oraz uczuciach, aby podjąć ostateczną decyzję. Miała wrażenie, że między nią a Fitzgeraldem istnieje chemia, ciągnęło ją do niego, lecz czy to wystarczyło? Z Charlim natomiast czuła dziwną więź, nie bała się mówić tego co myśli, nie bała się odkryć przed nim swojej drugiej natury, lecz w głowie wciąż huczały jej słowa, że dla niego to tylko zabawa. Przygryzła dolną wargę. - Możeeee - odparła przeciągając ostatnią literę niczym mała dziewczynka, której wstd się przyznać, że podoba się jej chłopak, bo przecież oni są ochydni! Na szczęście uśmiech wywołujący dołeczki w jej policzkach wprost dawał do zrozumienia, że William jej zaimponował. Kolejne słowa nie wzbudziły u Gabs zdziwienia, właściwie taką odpowiedź spodziewała się usłyszeć, dlatego tylko przytaknęła głową. Na temat Caelestine nie powiedziała nic, a tym bardziej jej brata, który - jak okazało się podczas zajęć z zielarstwa - miał styczność z potomkami wili, a w dodatku nazwał ją wtedy mieszańcem. Doskonale pamiętała jego spojrzenie i nakaz, aby puchońska koleżanka się do niej nie zbliżała. I co mogła na to poradzić? Od tego czasu Cysia jej unikała, a ona nie zamierzała zabiegać o uwagę rudowłosej, która wydawała się być mocno pod "rządami" swojego brata. W pierwszym momencie stchórzyła. Mając na wyciągnięcie ręki usta Charliego, wybrała drogę tchórza, typową dla siebie; zbyt gęsto usianą analizami. Wstrzymała oddech, kiedy pytania opuściły usta Ślizgona, wypowiadane prosto w jej wargi, jednak nie zamierzała udzielić na nie odpowiedzi. Nie potrafiła? Nie chciała? Bała się? Czym by się nie kierowała wszystko wskazywało na to, że rozum po raz kolejny wygrał z sercem. Lewy kącik ust dziewczyny drgnął, kiedy do jej uszu dobiegł udawany wyrzut. Charlie jak zwykle zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Jakby czas na chwilę się nie zatrzymał, jakby ułamek sekundy kiedy byli tak blisko siebie nie trwał wieczność. Może w jego odczuciu nic takiego się właśnie nie działo? Tylko wyobraźnia Gabrielle płatała jej figle, potęgując niepotrzebnie wszystkie doznania. Trzeba łamać schematy pomyślała Przekraczać granice i śmiać się życiu prosto w twarz. on ją tego nauczył, tłuk jej to do głowy wiele razy, a ona w końcu zamierzała go posłuchać, pierwszy i… ale czy ostatni raz? Przybliżyła się, nieznacznie, powoli dając czas sobie, zupełnie jakby nadal nie była pewna swoich zamiarów. Poczuła na swoich drżących wargach cząsteczki wzburzonego powietrza wędrującego między ich ustami. Kiedy znalazł się już tak blisko nie zamierzała spowalniać tej chwili. Musiała się przekonać, musiała poznać smak jego ust. Nie pamiętała momentu, w którym zaczęła płonąć. To była jej, ich chwila. Druga, a jednak wydawała się być pierwszą, tą prawdziwą. Jego perfumy wymieszane z wonią dymu papierosowego po raz pierwszy pachniały tak mocno i intensywnie. Dawkowała każde muśnięcie jego ust swoimi, dając mu czas, aby przyzwyczaił się do tego uczucia. Wydobył z niego jak najwięcej. Czuła jakby w miejscu w którym ich wargi zetknęły się ze sobą przeszły wyładowania elektryczne, poczuła przyjemne mrowienie, które z ust zaczęło rozprzestrzeniać się na całe ciało. Zamknęła oczy zatracając się w tej chwili, kiedy z zachłannością zaczął oddawać jej pocałunek przestała myśleć o ewentualnych konsekwencjach. Hamulce, które do tej pory trzymały ich z dala od siebie w końcu puściły, czuła to w sposobie w jaki ją całował. Jego rozchylone wargi i język który wdzierał się do jej ust bez żadnych hamulców działały na nią jak najsilniejszy gatunek heroiny. Jak coś bez czego nie można już dłużej żyć. Był w tym naprawdę dobry. Ciekawe, jak wiele ust całował w ten sposób? w jej głowie zrodziła się myśl, jednak szybko ją od siebie odepchnęła skupiając na osobie bruneta. Zwykłe muskanie warg przemieniło się w prawdziwy pocałunek. To było jak rozbłysk światła w całkowitej ciemności, wybuch gwiazdy, niby niewidoczny, a jednak zmieniający wiele na firmamencie nieba. Uczucia miały zniknąć, zdławione zaspokojeniem pożądania, które mogło być idealnym wyjaśnieniem wszystkiego, co czuła. Choć bardzo tego chciała, nic takiego się nie wydarzyło, serce w piersi blondynki nie zaczęło bić wolniej, ciało nie przestało reagować w zaskakujący sposób, a myśli nie stały się bardziej poukładane. Kiedy złapał ją za rękę kładąc ją na swojej bluzie chwyciła za nią mocniej, a zdławiony jęk opuścił jej wargi, wlatując wprost do jego ust. Mogła przysiąc na Merlina, że wywołało to u niego uśmiech. Bała się tego, po raz pierwszy w życiu musiała przyznać przed samą sobą, że jej własne uczucia ją przerażają. Czy obudził w niej czyste pożądanie, a może było to już coś więcej? Pozostawiał jej pełną kontrolę nad sytuacja, co było błędem. Bo jak ktoś kto nie panuje nad niczym ma zachować zdrowy rozsądek? Nie potrafiła pozbierać chaotycznych myśli, które teraz stanowiły jeden wielki, splątany kłębek. Całkowicie skupiona na nim straciła poczucie rzeczywistości. Raz było jej zimno, za chwilę gorąco. Nie panowała nad niczym, zupełnie jakby hamulce, które puściły otworzyły jej zmysły, lecz tylko na osobę Charliego. Ich języki tańczyły w tylko sobie znanym rytmie, nawet jeśli z tyłu głowy dziewczyny piskliwy głosik krzyczał "dla niego to tylko przyjemność, nic więcej! Nie bądź głupia!!" ignorowała go. Zamknął ją w pułapce ze swoich ramiona, a ona pragnęła więcej. Nie ważne, jak niepoprawne to było, jak nieodpowiedzialne. Dłonią, po omacku odszukała kawałka materiału w którym kończyła się jego bluza, aby zaledwie sekundę badać opuszkami palców skórę jego brzucha. Poczuła jak spina się pod wpływem tego gestu. - Czy to źle, że cię pragnę? - pytaniem tym wyszeptanym wprost w rozchylone usta bruneta, brutalnie przerwała ich pocałunek, jednak nie potrafila zabrać dłoni z jego ciała. Policzki wręcz paliły ją żywym ogniem, przybierając kolor dojrzałej truskawki, choć nie wydawała się tym przejmować. Kolor ten dodawał jej jedynie uroku, zieleń tęczówek całkowicie zagarnięta została przez czerń, w której wciąż nieprzerwanie widoczne było pożądanie.
Charlie O. Rowle
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188cm
C. szczególne : łobuzerski, i rozbrajający uśmiech. nadmiar energii, pali
Dlaczego tak do niego lgnęła? Nie raz pokazał jej, że nie warto, że stać ją na więcej. Nie chciał mieć na sumieniu jej serca, od początku więc wyznaczał granice i zasady, które najwidoczniej piorun miał teraz trzasnąć. Im dłużej tkwili w tej wieży, tym więcej nowego skrawka jej osobowości odkrywał. Miała jednak w sobie coś dzikiego, o co wcześniej jej nawet nie posądzał. Próbowała go rozszyfrować, tylko po co? Czy tajemnice nie są najsłodsze? Najbardziej przez człowieka pożądane? Doceniał w niej jednak to, że nigdy nie ciągnęła go za język. Nie męczyła pytaniami, dzielnie znosząc ignorowanie i milczenie w sprawach, o których ewidentnie nie chciał rozmawiać. Nie winił jej też za niezdecydowanie, za ciekawość, za uczucia, które były silniejsze od rozsądku. Sam takie miewał, często tracąc nad nimi kontrolę. Wciąż była młoda, powinna poznawać każdą strefę życia powoli i dokładnie, a nie decydować się na stabilność. Poważne związki bez wcześniejszego szaleństwa, dogłębnego poznania siebie i własnych pragnień często sprawiały, że człowiek był nieszczęśliwy. Wywnioskował to już na podstawie kilku swoich znajomych. - Pamiętaj, w moich słowach zawsze jest jakieś niebezpieczeństwo. Nie sądził, że piorun strzeli tak szybko. Napięcie pomiędzy tą dwójką było wyczuwalne w powietrzu od samego początku, niemalże idealne do chwycenia pomiędzy palce. Traktował ją jak koleżankę, lubił. Nie był zakochany, bo Charlie Rowle nigdy nikogo jeszcze nie kochał i zapewne prędko się to zmieni. W jego głowie wciąż poważniejsza relacja z kobietą robiła się problematyczna, a on takich nie lubi. Poczuł jednak iskrę, żar w podbrzuszu, gdy przełamała własną niewinność i reputację, atakując jego usta bez przymuszenia. Bez czarów. Agresywnie trzymając jego włosy, dała mu przyzwolenie, zielone światło. I teraz nic nie mogło go powstrzymać przed tym, aby tej decyzji nie żałowała. Wciąż pamiętał smak jej ust z lasu, chociaż samą sytuację miał niczym skrytą we mgle. Zaimponowała mu. Cicho zamruczał, pogłębiając pocałunek, chcąc jej dać to, czego chciała i to najlepiej, jak potrafił. Jej ciało jak zwykle zdradzało mu więcej, niż Gabrielle chciała. Uginało się pod jego dotykiem, zdawało się płonąć z chęci przywłaszczenia do Rowlea. Nie mógł pozwolić, żeby żałowała. Łapczywie więc chłonął jej wargi, zaczepiając o nie zębami, naruszając językiem, odszukując pomiędzy cichymi westchnięciami i łapczywym pochłanianiem powietrza jej własnego języka. Lubił mieć kontrolę, nic więc dziwnego, że i teraz ten gest zdominował. Powstrzymywał jednak chęć przesuwania dłońmi po jej ciele, poznawania tego, jak układało się pod dopasowanym ubraniem. Chciał sprawdzić, jak zareaguje jej udo na delikatny zacisk palców, jednak nie mógł. Był potworem, ale dobrze wychowanym. Dla takiej dziewczyny sam pocałunek był wyjściem poza ramy, oddaniem się szaleństwu, przed którym tak dzielnie się broniła. Zacisnęła materiał jego bluzy, którą zacisnął w jej dłoni. Uśmiechnął się mimowolnie, całkiem oddany jasnowłosej, muskając palcami jej dłonie, delikatnie trzymając nadgarstek. Wiedział, że w ten sekundzie ją miał, zarówno ciałem, jak i umysłem. Miała jednak szczęście, że znał granice i nie pozwoliłoby sobie, aby pod wpływem impulsu je przekroczyć. Odszukała skrawek jego bluzy, robiąc mu niespodziankę i muskając delikatną skórę na brzuchu gorącymi palcami, wzbudzając w jego ciele dreszcz, który przerodził się w fale pożądanie, powoli odnajdującą ujście pod materiałem odzienia. I wcale się tego nie wstydził. Niechętnie przestał ją całować, jednak nie pozwolił zmniejszyć jej odległości dzielącej ich usta. Zamruczał jej w nie pod wpływem pytania niby to w zastanowieniu. Zaraz jednak przygryzł jej dolną wargę, dał buziaka i schylił głowę do szyi. - Pomyślmy. I tak. I nie. - każde słowo przypieczętowane było pocałunkiem, dmuchnięciem w delikatną membranę skóry, zaczepieniem o szyję koniuszkiem języka. I bezczelnie szedł dalej, wędrując prosto w stronę ucha. Wciąż ze sobą walczyła. Przyzwoitość z pociągiem fizyczną, chęcią rzucenia się w wir nieznanego i tego, co powinno być zakazane. Przecież wiedział, że jego osoba powinna tak dobrej dziewczynie włączać czerwoną lampkę, zabraniać zbliżania się. - To zależy, czy chcesz być uczciwa wobec siebie, czy wobec całego świata, mała. Zakończył szeptem, mruknięciem wręcz, prosto w płatek, który następnie delikatnie przygryzł i ucałował. Jego dłoń przez ułamek sekundy mocniej zacisnęła się na jej nadgarstku, a druga wbiła się w plecy, przyciągając ją bliżej. Zaciągnął się zapachem jej włosów, przymykając oczy. To wcale nie był koniec, wciąż miał jej coś do powiedzenia. Nie mógł tkwić jednak tak. Ślizgon był silnym chłopakiem, wysportowanym. Bez problemu więc zsunął się na podłogę z łóżka, pociągając ją za sobą. Podniósł ją, wciąż trzymając dłoń na jej plecach i sam usiadł na miejscu, które zajmowała. Wyprostował nogi, opierając się plecami o ścianę i usadził ją sobie na udach, przesuwając palcami wzdłuż jej kręgosłupa. Wolną dłonią złapał jej ręce, nakierowując znów na swój brzuch, skoro przez nagłą zmianę pozycji z tamtą uciekły. Zaciskał jej palce ze swoimi, patrząc jej w oczy mętnym, zamglonym i pełnym chęci, zadziorności i przede wszystkim dominacji spojrzeniem, chociaż wszystko nadal zależało od niej. Przysunął się do jej ucha znów, przesuwając po krańcu językiem i wyszeptał kilka słów, przesuwając jej dłonią wyżej, pozwalając jej zbadać umięśniony tors i piersi, zahaczyć o sutki. Teraz mieli wspólną, paskudną tajemnicę i tylko od niej zależało, co z tym zrobi. Jemu w żaden sposób ta rola nie przeszkadzała, wręcz przeciwnie. Był jej jeszcze ciekawszy. Poczuł kolejną falę ciepła w podbrzuszu, gdy drgnęła na jego kolanach i brutalnie przyciągnął ją do siebie, puszczając dłoń z jego torsu i wplątując ją w jasne kaskady włosów, aby znów zamknąć jej usta. Znacznie wolniej, delikatniej z początku, badając sytuację. A może ją spłoszy i ucieknie?
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Charlie Rowle był aspektem w jej życiu, który kończył się wielkim znakiem zapytania. Nie rozumiała dlaczego wywołuje w niej tak wiele sprzecznych, często - w odczuciu blondynki - irracjonalnych uczuć. Nie rozumiała dlaczego mimo jawnych ostrzeżeń z jego strony nie potrafiła odpuścić. Może to egoistyczna natura, którą w sobie kryła nie pozwala na to? Ale czy chodziło tylko o to, że lubiła spędzać z nim czas? Czy pośród wspólnych sekund, minut czy godzin nie kryło się nic więcej? Żadna kobieta nie sprawiła by jego serce zadrżało. Żadna nie zapaliła w nim tej dziwnej iskry. Żadna nie była w stanie zatrzymać go na dłużej. To sprawiało, że był swego rodzaju wyzwaniem, a ona je lubiła. Pójście na łatwiznę nie było w stylu panienki Levasseur, ona zawsze wybierała ścieżki usłane milionem przeszkód i wieloma zakrętami. Niepotrzebnie komplikowała swoje życie, a przecież świat był prosty, tak jak zielonooki chłopak, którego usta nie przestawały całować jej warg. Ulotna chwila przyjemności. Być może podświadomie bała się, że dla Charliego ten moment jest taki jak wiele innych, które spędził w swoim aroganckim życiu, że ona jest tylko jedną z wielu, jakimś 54 numerem do odhaczenia, a nawet to nie zmusiło jej do zatrzymaniem się. Chciała sobie pozwolić na tę chwilę zapomnienia, w której zasady zwyczajnie nie istnieją, w której może kierować się jedynie tym, co krzyczy jej serce zamiast wciąż tchórzyć. Przestać myśleć co wypada, czego nie powinna robić, zwyczajnie żyć, nawet jeśli po opuszczeniu wieży Charlie będzie zachowywał się tak, jakby nic się nie wydarzyło. Tak jak w wielu innych przypadkach, tak i teraz, gdy tylko opuszczą mury starej wieży nie zamierzała męczyć go niepotrzebnymi pytaniami. Decydując się na pocałunek wiedziała, że będzie musiała ponieść jego konsekwencje, a jedną z nich było to, że od teraz w oczach Ślizgona będzie, jak każda inna dziewczyna. Tak bardzo nie chciała nią być, a jednak stało się. Kiedy pierwsze hamulce puściły pod wpływem zetknięcia ich ust - nie potrafiła tego przerwać, wycofać się. W myślach tłumaczyła sobie, że było już za późno, jednak czy była to prawda? Przecież miała nad tym kontrolę, dał jej ją, w każdej chwili mogła powiedzieć dość. Mogła posłuchać zdrowego rozsądku, który przez pierwsze upływające sekundy zanim ich języki złączyły się w namiętnym tańcu wręcz krzyczał głosem samego Charliego "jesteśmy tylko kumplami, tylko kumplami" i nie sądziła, że stan ten nagle - za sprawą jednego pocałunku - ulegnie zmianie. Drżała pod wpływem swoich nieprzyzwoitych pragnień i jego zachłanności, której już nie kontrolował. Ona również nie mogła przestać, nie mógła oprzytomnieć, nawet nie próbowała się powstrzymać. Zbyt wiele emocji targało drobnym ciałem, zupełnie jakby w tej chwili rozpadało się na atomy, aby sekundę później wrócić do dawnej postaci. Nie wiedziała, że iskra, którą poczuła towarzyszyła również Charliemu. Jej ciało zdradzało dużo więcej niż jego. Reagowało na każdy gest chłopaka, jednocześnie współgrając z nim. Miał nad nią kontrolę, nie potrafiła tego ukryć, zaprzeczać również nie było sensu. Czy uwierzyłby jej słowom skoro miał wręcz namacalną prawdę? Posiadł ją prawie w pełni, miał jej ciało i umysł, na szczęście pozostawała dziewczynie jeszcze dusza. To jedyne nad czym jeszcze ona miała panowanie i w najbliższej - może również dalszej - przyszłości nie zamierzała tego zmieniać. Nie potrafiła do końca skupić się na jego słowach. Ich rozgrzane oddechy mieszały się wzajemnie, hipnotyzowały, sprawiały, że nawet ta bliskość zdawała się być zbyt odległa by oboje mogli ją znieść. Jego pocałunki był dla niej niczym letni powiew wiatru na wilgotnej skórze. Instynktownie odchyliła szyje w jego kierunku, kiedy tylko zniżył tam swoje usta. Był w tym dobry, zaprzeczając - skłamałaby. Gęsia skórka całkowicie pokryła jej ciało, wywołując uczucie gorąca, cichy jęk opuścił usta blondynki, kiedy język chłopaka wytyczając ścieżkę na jej szyji powędrował w stronę ucha, mimowolnie wbiła paznokcie w jego brzuch. Apelacja. Była jej naprawdę bliska, jednak waleczna natura blondynki nie pozwalała. Tak było od zawsze, musiała choć raz podjąć próbę walki, wychodząc z założenia, że inaczej żałowałaby przepuszczonej okazji. I nawet jeśli próbowała walczyć, a w jej głowie wciąż migała czerwona lampka, uległa. Z tego też powodu nie odpowiedziała na jego słowa, bała się, że jeśli zabierze głos jej usta powiedzą zupełnie coś innego niż chciała. Objął ją delikatnie, a zarazem pewnie, tak jak każdy mężczyzna powinien swoją kobietę. Nie pytając jej o zdanie zmienił ich pozycje, przez co zajmowała teraz miejsce na jego udach. Zbliżyła się do niego całym swoim ciałem, jakby chciała całą sobą odwzajemnić jego bliskość. Mur prysł. Stało się. Już nie mogła dłużej bronić i ukrywać tej fali uczuć i namiętności, którą wzbudził w niej zielonooki Ślizgon. Materiał spódnicy, który miała na sobie unosił się do góry, odkrywając przed wzrokiem bruneta więcej niż Gabrielle chciała pokazać. Wplotła palce w jego włosy, drugą dłonią bądząc po jego rozgrzanym ciele, ukrytym pod warstwą materiału. Uniosła się delikatnie - doskonale czując dowód jego podniescenia - pogłębiając pocałunek, kiedy ponownie złączył ich usta. Chciał być wobec niej delikatny, lecz szybko dała mu do zrozumienia, że nie tego oczekuje, nie od niego. Ich języki po raz kolejny rozpoczęły walkę o dominację, której żadno nie chciało przegrać. Po raz kolejny jęknęła wprost w jego usta, by sekundę później przenieść swoje wargi na jego brodę, linię szczęki, szyje. Wówczas odnazła - koniuszkiem języka - to miejsce pomiędzy szyją a obojczykiem przytykając do niego wargi. Zassała mocniej jego skórę, na końcu przygryzając ją, kiedy pojawiła się tam czerwona plamka. Naznaczyła go. Był jej. Nie był. Kiedy jego szept wypełni powietrze wokół niej, poczuła jak serce w piersi na ułamek sekundy zatrzymuje się. Dawał jej przyzwolenie na wszystko, nie ważne było jak wielką cenę kiedyś przyjdzie im za to zapłacić. Dlaczego to zrobił? Dlaczego wypowiedział te słowa, skoro wiedział, że ona zupełnie inaczej patrzy na wszystko? Że ich poglądy różnią się? Czy to wyznanie było czymś na kształt deklaracji, że jest tylko i wyłącznie jej? Chciała w to wierzyć, jednak nie potrafiła. Szybko wróciła do jego ust, nie dając mu nawetet sekundy na reakcję. Dłonie blondynki ponownie wdarły się pod materiał ubrania, jednak tym razem chwytając za bluzę, pozbawiła go jej. Odrzuciła niepotrzebną część garderoby gdzieś na bok, wracając do żarliwego pocałunku, który zmuszona była przerwać. Poruszyła się subtelnie ocierając się o niego, i niech jej Merlin światkiem, że wraz z pożądaniem, które w niej obudziło traciła resztki godności oraz zdrowego rozsądku. - Nie - wyszeptała nagle, starając się brzmieć pewnie, choć jej cichy głos, rozgrzany oddech i reakcje ciała, zupełnie nie współgrały z wypowiadanymi słowami. Przygryzła delikatnie dolną wargę ust Charliego. - To moja granica - oznajmiła, niechętnie odsuwając się od Ślizgona, równie jak on zaskoczona swoim nagłym opamiętaniem, choć w przeciwieństwie do niego wiedziała z czego ono wynika. Wciąż była jeszcze niewinna, a wieża nie jawiła się jej jako idealne miejsce by tą niewinność stracić. Z lekkim ociąganiem zeszła z jego uda, siadając obok, oparła się o chłodną ścianę. Rozgrzane ciało dziewczyny mocno kontrastowało z temperaturą panującą w pomieszczniu, kropelki potu zebrały się na jej czole. Oddychała szybko i płytko, zupełnie jakby przed chwilą ukończyła mordrczy trening. Poprawiła spódnice, opuszczając nogi rakx aby stopy swobodnie zwisały jej z łóżka, oparła głowę o ścianę przymykając oczy. Starała się uspokoić nie tylko oddech, ale również bijące z niewyobrażalną siłą serce w piersi. Na ustach blondynki błąkał się delikatny uśmiech, policzki wręcz płonęły oblane krwistą czerwoną, a blond włosy pozostawały w artystycznym nieładzie. - Wciąż jesteśmy kumplami, Rowle. Kumplami - powiedziała między kolejnymi oddechami, ciągle powtarzała to niczym mantrę, nawet jeśli od jakiegoś czasu słowa te wywoływały w niej jedynie negatywne uczucia.
Charlie O. Rowle
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188cm
C. szczególne : łobuzerski, i rozbrajający uśmiech. nadmiar energii, pali
Przypominał czasem żywioł, którego nie da się poskromić. Robił, co chciał i jak chciał, zapominając momentami o przestrzeni osobistej innych ludzi. Był też trochę psychiczny, trochę rasista i odrobinę człowiek z nadmiarem energii — o wszystkim tym ewentualnie informował, nie umiejąc ugryźć się w język. A nawet gdyby chciał zapomnieć, siostra mu to wypominała. Ludzie go lubili, bo był pełen charyzmy i miał dystans do siebie (w granicach rozsądku), paplał też głupoty. Gabriella była jednak zbyt inteligentna na to, aby cieszył się z głupawych gadek w jego towarzystwie. Jej ciało nie raz zdradzało to, że zwyczajnie się jej podobał fizycznie i cholernie, niesamowicie mu to schlebiało. Być może stąd miał wobec niej mniej hamulców niż wobec reszty. Wierzył jednak, że jest zbyt mądra, aby się w nim zakochać i oczekiwać, że w jego sercu pojawi się ten nieudolny paraliż, obejmujący później mózg. Miłość była strasznie skomplikowaną reakcją fizyczną, a przynajmniej tak sądził. Niezależnie, jak wiele osób całował czy przytulał — zawsze pamiętał. Każdy z tym momentów był dla niego wyjątkowy, inny. Tworzyły one jedne z najważniejszych wspomnień. Bo czy człowiek nie odkrywał się, nie ufał, gdy wargi tak namiętnie scalały się z drugimi, łaknąć dotyku i pieszczoty? Czy to wtedy niedoskonałość ludzka była najbardziej widoczna i narażona na atak? Ludzie byli słabsi, gdy pokazywali pożądanie. On też, nie tylko puchonka. Byłaby jednak naiwna, wierząc, że Rowle o tym zapomni i będzie udawał, że nic się nie wydarzyło. Miała o nim niskie mniemanie, co ciągle jej wypominał. Zgrywali się ze sobą. Splątane w tańcu języki, przyśpieszone oddechy, jej ciało przylegające do jego, dłonie łapczywie zaciskające palce. Wszystko to tworzyło pełną wyładowań całość, obraz szalonych, nieprzyzwoitych kochanków. Nie był zarumieniony tak, jak ona, jednak w jego głowie przewijały się już otwarcie lubieżne myśli, a poza dreszczem na ciele, również inne rejony jego ciała zapełniało pragnienie. Nie spodziewał się, że blondynka da się ponieść czemuś tak prymitywnemu, jak fizyczność. Pociągało go to, jak drżała pod jego palcami i to, do czego mógł ją doprowadzić, skoro niewinna gra wstępna wywoływała tak intensywne rekcje, ciche jęki. Nim przeszedł do jej szyi, spojrzał jej krótko w oczy i widok ten sprawił, że uśmiechnął się lubieżnie, nabierając na nią większej ochoty. Dając więc z siebie wszystko, wykorzystując całe swoje doświadczenie i wrodzony talent, całował, lizał i delikatnie zasysał skórę, nie robiąc jednak malinki. Drażniąc, chcąc, by drżała. Od wbitych paznokci zrobiło mu się gorąco, jego dłoń mocniej przywarła do jej pleców. Jak mógł sprawić, żeby była bliżej? Chciał, żeby było jej wygodniej, żeby miała większe pole do popisu. Złudne posiadanie kontroli mogło zdziałać cuda, a widział, jak ją to nakręcało. Nie mógł pozbyć się myśli, że idealnie pasowała do jego ramion. Przywarła do niego, tak, że czuł kształtne piersi rysujące się pod ubraniem na swoim torsie z trudem powstrzymał się, aby jednej z nich nie złapać w dłoń i sprawdzić, czy tak, jak cała reszta — są dla niego stworzone. Miał duże ego, ale też znał siebie i wiedział, że im dłużej będzie go tak całowała, tym bardziej zawróci mu w głowie. Mimowolnie zerknął w dół, gdy spódnica poszła do góry, wydając z siebie mruknięcie zadowolenia pomiędzy jej usta, które całował i przygryzał. Jego dłoń wylądowała na jednym z kolan, sunąc w górę i jeszcze mocniej podwinął materiał, zaciskając palce na gorącej skórze uda. Nie odsłonił jednak bielizny, grzecznie zatrzymał fałdy odzienia na załamaniu nogi i pachwiny, chociaż był niezwykle ciekaw, jaki ma kolor. Gdy sunęła palcami po jego torsie, badając każdy zakamarek i gdy miał ją tak całą dla siebie, przed oczyma — tracił rozum. Mogła poczuć pod sobą, jak niesamowicie go nakręcała i jak bardzo chciałby wziąć ją całą, aby zerwać ubrania i robić to, co pewnie nawet nie przychodziło jej do głowy. Nie chciała jednak delikatności, przez co jego dłoń z uda przesunęła się na tył. Częściowo przez materiał, a częściowo na rozgrzanej skórze, zacisnął dłoń na jej pośladku, prostując się i przylegając do niej mocno, drgnął, drugą dłoń kładąc na jej talii i sunąć nią w górę, aby palcami nakreślić linię piersi. Nie wdarł się jednak pod materiał. Odchylił głowę do tyłu, przymykając oczy. Oddychał szybko, ciężko i mruczał pod wpływem tego, co mu dawała. On też miał wrażliwą szyję. Masując jej pośladek, raz za razem zaciskał na nim palce, mając nadzieję, że wytrzyma. Nie chciałby jej skrzywdzić, nie wybaczyłby sobie tego. Czując, jak przyssała się do niego, naprężył się zadowolony, mimowolnie poruszając biodrami i naciskając na nią. A potem wyszeptał zaklęcie, całkiem tego świadom. Gdy wróciła do jego ust, uśmiechał się poprzez pocałunki. Niechętnie cofnął ręcę, aby zdjęła bluzę, następnie obydwie dłonie kładąc na jej udach. Przygryzł jej dolną wargę nieco mocniej, gdy się otarła, jeszcze na chwilę zdołał zapleść ze sobą ich języki. A potem szepnęła, sprowadzając go do parteru. Nie miał zadowolonej miny, jednak jak obiecał, tak zrobił. Raz jeszcze przesunął palcami po jej nogach, odprowadzając ją wzrokiem, jak schodziła. Mimowolnie podsunął się do góry, zerkając na nabrzmiałe spodnie. Było mu gorąco, a wygnieciona koszulka z nadrukiem przylegała mu do ciała. Oddychał szybko, przeczesał włosy dłonią. Chwilę patrzył w przestrzeń, chcąc uspokoić buzującą w głowie i w żyłach krew, odepchnąć wizję nagiego ciała Gabrielle, które zaprzątało mu głowę. Objął ją ramieniem, przyciągając do siebie i całując jej czoło, przymknął oczy. Był wygodniejszy niż ściana. Zaciągnął się zapachem jej włosów, znów cicho mrucząc, bo widocznie przypomniało mu się coś miłego sprzed paru chwil. Kiwnął głową na jej słowa, rozbawiony. Pozwolił sobie nawet na ciche roześmianie się, aby spojrzeć na nią z góry. Wolną dłonią złapał ją za rękę, splątując ich palce ze sobą i przysunął ją do swoich ust, muskając niczym brytyjski lord na przyjęciu. Wiedział, że się uśmiechała. - Oczywiście, jesteśmy kumplami Gabs. Musisz jednak wiedzieć, że moja.. Oferta, nie ma terminu ważności. I nie omieszkam przypominać o sobie. - puścił jej oczko, a także jej dłoń. Mówił cicho i łagodnie, a jak z nutą nonszalancji i łobuzerstwa. Zerknął na leżącą na ziemi bluzę i kurtkę. - Masz wprawę w rozbieraniu mnie, niedługo zostanę bez bluz i przejdziemy do koszulek. Cholera, wyglądałabyś w mojej bluzce niesamowicie seksownie do spania. Nie mógł powstrzymać przymknięcia oczu i komentarza. Znów poczuł, że robi mu się gorąco. Niechętnie wstał i przeciągnął się, włożył buty, nałożył kurtkę. Musiał ochłonąć, a w tym miejscu i do tego na łóżku, mając przed oczyma jej uda — nie potrafił. Bluzę rzucił jej na kolana, gdy się nachylił i musnął jej usta bez ostrzeżenia, chwilę zasysając dolną wargę. Przetarł nosem o jej nos, a potem ruszył w stronę drzwi, unosząc dłoń i na pożegnanie machnął nią w powietrzu. Za bardzo go podnieciła, żeby wytrzymał dłużej z jej zagrywkami. - Do zobaczenia, mała.
|zt
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Charlie miał ogromnego pecha, że los na jego drodze postawił właśnie tą, niepozorną Puchonkę, która w przeciwieństwie do niego wierzyła w miłość, jednocześnie nie będąc naiwną. Wciąż w głowie dziewczyny huczały słowa Ślizgona, które sprawiały, że nie pozwoliła, aby hamulce które w sobie miała puściły całkowicie. Pragnęła go, pragnęła w pełni cieszyć się chwilą, którą im dano, jednak nie potrafiła. Krzyczało jej ciało, krzyczało jej serce, lecz cichy głos rozsądku ostatecznie przebił się przez owe krzyki, zatrzymując karuzelę zdarzeń. W głowie blondynki pojawiła się obawa, że przez to, co wydarzyło się teraz między nimi zmieni się wszystko, a ona sama stanie się jedną z wielu w jego oczach. Nie potrafiła pozbyć się tej myśli, nawet kiedy objął ją ramieniem, a ona mimowolnie wtuliła się czując wciąż bijący od niego żar. Przeniosła na bruneta spojrzenie zielonych tęczówek mrurząc przy tym złowieszczo - a przynajmniej próbowała - oczy, kiedy się roześmiał. - Przypominać o sobie? To brzmi jak jakaś deklaracja, Rowle. A przecież ich nie lubisz - odparła unosząc kąciki ust do góry. Przygryzła dolną wargę w momencie kiedy splotł ze sobą ich dłonie. Czy tylko jej się wydawało? Czy pasują one do siebie idealnie? Westchnęła do własnych myśli, jednocześnie karcąc się za własną głupotę. Przecież doskonale wiedziała jaki jest Charlie, a to było jedynie jego kolejne zagranie. Dla niego to wszystko było grą. Musiała o tym pamiętać, aby zbyt bardzo nie zatracić się w tej relacji i nie stracić przy nim duszy. Na kolejne słowa chłopaka nie odpowiedziała nic, przymknęła za to powieki cieszą się jeszcze chwilą spędzoną w jego towarzystwie. Wiedziała, że gdy tylko opuszczą mury wieży cała magia prysnie, pojawią się wyrzuty sumienia i złość na samą siebie. Wodziła za nim wzrokiem kiedy zaczął się zbierać, najwyższy czas… Ich bajka właśnie dobiegała końca. Chwyciła bluzę rzuconą w jej kierunku, już miała ją przytkać do nos, aby przekonać się jak pachnie, lecz zamiar ten został udaremniony przez usta Charliego. Musnął usta Gabrielle bez ostrzeżenia wywołując jej cichy jęk. Jak to możliwe, że działał na nią w taki sposób? Nie powinien! Pokręciła głową na jego wydawało się czuły jest - Do zobaczenia, Rowle - rzuciła do niego, sama zostając jeszcze chwilę w wieży, próbując dojść do siebie, po czym wróciła do dormitorium bogatsza o kolejną bluzę Charliego.
zt
Jean Strauss
Rok Nauki : VII
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168
C. szczególne : Kilka drobnych tatuaży; często zakrwawione lub posiniaczone knykcie; blizna na całym prawym nadgarstku (od knykcia palca wskazującego na skos)
Czasami chciałabym wiedzieć, co siedzi w głowie takiego Petera Strauss, wysoko postawionego urzędnika Ministerstwa Magii. I im bardziej zaczynam się zastanawiać nad tym, czy on zupełnie oszalał, czy jeszcze nie, do tego dochodzi do mnie, że w jego słowniku nie istnieją takie określenia jak miłość, współczucie, empatia… Zastanawiało mnie tylko, jakim cudem mama mogła wyjść za takiego człowieka. I coraz bardziej podważałam to, czy faktycznie robił nam te wszystkie rzeczy ze szczerej miłości, czy po prostu chciał, żebyśmy byli idealnie wytresowanymi robocikami, gotowymi na każdego jego wyzwanie i postępujące zgodnie z jego zaleceniami. Nie znające sprzeciwu. Z zaprogramowanym umysłem, myślącym tak jak pan. Że też tak przez cały czas nabierałam się na to, że w jego środku jeszcze jest dobro. Aktualnie jest chyba ostatnią osobą na mojej liście ludzi, którzy kiedykolwiek byliby dobrzy, w jakimkolwiek tego słowa znaczeniu. Kto, do cholery jasnej, musi mieć zaplanowane życie dla własnego dziecka od najmniejszego szczegółu? Kto w ogóle planuje całe życie własnemu dziecku, uniemożliwiając mu tym samym własny wybór? No chociażby on, Peter Strauss. Kochany tatuś, chcący ustawić mnie i Violettę do końca życia. Przynajmniej ta poznała swojego partnera i tym samym dowiedziała się o zaręczynach w cztery oczy, a ja? Kurwa, listów mu się zachciało. Jakby nie istniało coś takiego jak wizytacja. Jakby powiedzenie mi o tym w cztery oczy było czymś trudnym, jakby całkowite niewpierdalanie się z zabłoconymi buciorami do mojego własnego, utrzymywanego we względnym porządku życiu zupełnie nie wchodziło w grę. Musiało być tak, jak on sobie zażyczył i nie miałam nic do gadania. A może ja nie chciałam z nim zwyczajnie rozmawiać? Miałam ochotę wykrzyczeć mu prosto w twarz to, co o nim w tym momencie myślę. Wydrapać mu oczy. Złamać mu kilka kości. Poddać odpowiednim torturom, żeby pod sam koniec zastanowić się, czy umrzeć ma w sposób godny czarodzieja, czy jak mugol po ataku seryjnego mordercy. Ale nie mogłam. Czułam taką kurewską bezsilność, że coś rozsadzało mnie od środka. I to prawie dosłownie. Przestałam już chyba całkowicie myśleć, o czym mogło świadczyć oskarżenie o wszystko Violki. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że przecież nie mogła o tym wiedzieć. No bo, niby jak? William też nie był zachwycony, a Seo… Cholera, mogłam go po prostu poprosić o to, żeby ze mną wyszedł. Jak najszybciej. I to gdziekolwiek, bo muszę mu powiedzieć coś ważnego. A to cholerne poczucie bezsilności, bezradności i dziwnej pustki po prostu chciało mnie chyba rozwalić. I to jak najszybciej, najlepiej też bez żadnych świadków. Miałam wrażenie, ze jeżeli zaraz mocno nie przywalę w coś pięścią, to oszaleję. Chciałam krzyczeć. Głośno. Coś rozwalić. Może najlepiej własne pięści, skoro to i tak było wystarczająco uspokajające. Opuszczona wieża. Ponoć ciężko było się tam dostać, ale mi jakoś nigdy nie sprawiało to trudności. Nie byłam tam też nie wiadomo ile razy, ale mimo wszystko, dostanie się tam nie mogło być tak trudne, skoro mi udawało się to za każdym, z tych dość niewielu, razy. Przeskakiwałam to dwa, to trzy schodki, praktycznie biegnąc w kierunku wież. Czułam w sobie coś jeszcze, czego nie chciałam do siebie w ogóle dopuszczać - panikę. To małe cholerstwo, które jeżeli zignorowane lub nieodpowiednio stłumione, potrafi niejednokrotnie zniszczyć obraz tej z pozoru groźnej Jean Strauss. Była moim słabym punktem, czymś, czego tak naprawdę nie powinno być. To dlaczego odczuwałam ją tak cholernie mocno? Dlaczego zdawała się być moim przekleństwem, czymś, czego nie powinnam w ogóle odczuwać, a jednak żyło sobie, głęboko w środku mnie? Z momentem otworzenia grubych drzwi, wydawało się, ze to małe, niepożądane uczucie zniknęło. Ale byłam zupełnie sama, choć to nic dziwnego - z dormitoriów Gryfonów była krótsza droga do wieź niż z samych podziemi. I kiedy tak rozejrzałam się po tym niewielkim pomieszczeniu, niemal odruchowo podeszłam do ściany, w której było małe okienko. Jeżeli Bitsch chciałby mnie zrzucić akurat stąd, musiałby się nieźle napracować. Ale co to dla niego? Jedynym, co we mnie wciąż wrzało, była swego rodzaju złość, wywołana tą całą sytuacją. Bezsilność. Zupełna beznadzieja. I tak patrząc na to okienko, nawet nie zdałam sobie sprawy kiedy zacisnęłam dłoń w pięść, uderzając mocno w kamienną ścianę, zaledwie kilka centymetrów od samego szkła. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Czułam ból. Przenikający ból, spowodowany coraz to mocniejszymi uderzeniami o ścianę oraz zdzierającym się naskórkiem, który zwiastował, że z tych nieszczęsnych knykci, uderzających o ścianę z ogromną siłą, zacznie najzwyczajniej w świcie sączyć się krew. I na to nie trzeba było długo czekać, kilka następnych mocnych uderzeń zdołało to wywołać. Tym razem nie popatrzyłam prosto na dłoń. Trzymałam pięść przy ścianie, kiedy moją twarz wykrzywiał grymas nie tyle, ile bólu, a niezadowolenia. Niewystarczająco dobra. Myślałam, że już dawno skóra przyzwyczaiła się do tych ciągłych uderzeń. Albo, że krew niedługo się skończy. - Kurwa… - jęknęłam jeszcze, zupełnie zrezygnowana, wciąż nie odrywając silnie zaciśniętej pięści od ściany. Może przestanie krwawić. Albo to dziwne szczypanie pierwsze zmusi mnie do tego, żeby zabrać ją od zimnej powłoki. Cokolwiek nastąpi pierwsze.
C. szczególne : Blizny, wiele blizn. Jedna z najnowszych przecina jego prawy łuk brwiowy, kilka sznyt pokrywa jego lewe przedramię. Family time. Nieodłączny resting bitch face.
Bycie synem Arnolda Bitscha miało pełno minusów. Poczynając od tego, że facet całkowicie ograniczał wolną wolę swojego syna, poprzez całkowite ignorowanie potrzeb potomka, na beznadziejnych, i często po prostu głupich, poleceniach kończąc. Ale do tego szło się przyzwyczaić, bo przecież Seonghwa dalej jakoś funkcjonował. No i nauczył się robić to w taki sposób, by było to jak najmniej upierdliwe. O ile tego typu upierdliwość dało się w ogóle jakoś zminimalizować. Ale oprócz minusów były też plusy. W zasadzie jeden - Arnold Bitsch nie próbował swatać swojego syna. Ani razu mu się to nie zdarzyło. Prawdopodobnie dlatego, że sam był bardzo zajęty swoim życiem uczuciowym, które było stale... zmienne. No i przede wszystkim jego partnerki musiały być czystokrwiste, a w dzisiejszych czasach to już nie takie łatwe. Pal sześć, że jeśli tak dalej pójdzie to kolejny model (bo nie oszukujmy się - Alessa prędzej czy później wyleci z obiegu) będzie młodszy od jego własnego syna. Tak czy inaczej - Arnold nie próbował wyswatać syna, aczkolwiek na pewno ma rękę na pulsie ilekroć widzi lub słyszy o tym, że Seonghwa z kimś się spotyka. Czy to z koleżanką, czy możliwie kimś więcej. Jakby nie było to od początku starał mu się wybierać znajomych, więc o ile nie narzuca mu z kim ma się całować i robić inne rzeczy, o tyle na pewno pilnuje czy aby na pewno jego syn nie wpadł w "złe" (czyt. brudne) towarzystwo. Nie byłoby zaskoczeniem gdyby się okazało, że Arnold ma jakieś układy ze Skrzatami z Hogwartu czy nawet obrazami. No ale realia były takie, że Pan B. nigdy nawet nie próbował Seonghwie podsunąć potencjalnej kandydatki na partnerkę, a co dopiero na siłę mu jakąś wcisnąć. I to był chyba jedyny pozytyw jakim mógł się poszczycić jako ojciec syna z czystokrwistego rodu. Najwyraźniej inaczej miało być w rodzinie Strauss. Seonghwa spędzał wieczór na czytaniu. Tak, umiał czytać. I tak, robił to często w wolnych chwilach, zazwyczaj żeby się zrelaksować czy nawet - odmóżdżyć. Zwłaszcza po cięższym treningu, a na pewno taki miał za sobą. Bo umówmy się - była niedziela. Czas wolny. Co innego mógłby robić? No pewnie było jeszcze kilka opcji, ale dzisiejszego dnia po prostu był na boisku i trenował. Samodzielnie. Bo przecież jakżeby inaczej. Jak miał wybierać to przecież zawsze wybierał samotność. Albo Jean. Jeśli w puli była Jean to wybierał ją (nie mówcie jej). Ale to też nie zawsze. Jego podejście do wizbooka było... jak to do wszystkiego - sceptyczne. Nie był jakimś wielkim hipsterem, który w ogóle zapierałby się nogami i rękami byleby tego nie używać, ale robił to bardzo rzadko. I zasadniczo to chyba wyłącznie dla funkcji samego wizengera, a i tak z reguły nie rzucał się by wiadomości czytać od razu. Tego dnia było inaczej. Po prostu rzucił okiem od razu na otrzymaną wiadomość, robiąc sobie przerwę w czytaniu. I szczerze się... zdziwił - tak, na początku się zdziwił - kiedy odczytał jej treść. Jean informowała o tym, że ma zostać zaręczona. Fala żółci zalała go dopiero w kilka chwil potem, bo przecież... o czymś takim nie powinno się pisać. Tym bardziej kiedy wystarczyło jej by napisała aby podszedł... no gdziekolwiek. Nie dzieliły ich tysiące kilometrów tylko kilka pięter. Ale nie był pewien czy to kwestia sposobu przekazania wieści czy treści samego komunikatu. Jak to, kurwa, zaręczyć? Co? Miał jakieś takie przeczucie, że w obecnej sytuacji chyba będzie lepiej się spotkać. A przynajmniej nie zostawiać Jean samej sobie bo... mogło być różnie. Myślicie, że on nie zauważał tego, co się działo na jej dłoniach? Otóż zauważał. I nie, nie mówił wtedy "jak zajebałaś jakiejś szlamie to spoko, nie ma tematu". Chyba zazwyczaj ją opierdalał? Aczkolwiek jeszcze nigdy nie przyłapał jej na tym jak to robiła. I szczerze to wolałby jej na tym nie przyłapywać. Zebrał się, odłożył książkę i ruszył w umówione miejsce. Miał do pokonania trochę pięter, ale to i tak jego pomysłem było, by spotkali się w starej wieży. I tak oto po tej wyczerpującej podróży dotarł na miejsce. Nie bywał w nim często, nawet troszkę się pogubił, ale ostatecznie dostał się do środka. Akurat by dostrzec moment, w którym to Jean faktycznie próbowała zamordować ścianę, albo... no szczerze nie wiedział do czego dążyła w swoim działaniu. Zamknął za sobą drzwi. — Czy ty się dobrze czujesz? — Zapytał. I nie, nie była to troskliwa forma tego zapytania. To bardziej brzmiało tak, jak gdyby mówił "Jean, pojebało cię?". I w zasadzie... tak miało brzmieć. A i odpowiedzi też nie oczekiwał. Podszedł bliżej niej, nie zwracając uwagi już na nic i stanął obok niej, by zacisnąć palce w uścisku na nadgarstku jej ręki. Przykładając do tego nieco więcej siły niż w ogóle było potrzeba, podciągnął jej rękę na wysokość swoich oczu by na nią spojrzeć. No tak, jak nigdy nie był świadkiem, tak teraz miał okazję. Obejrzał uważnie jej dłoń, nie bacząc nawet na jej ewentualne protesty czy próby wyrwania się. Dopiero po chwili, nie wypuszczając jej dłoni ze swojego uścisku, przeniósł na nią spojrzenie. — Co ci to da, co? — Zapytał, lustrując uważnym spojrzeniem jej twarz. Tak, był zły. Niby ją rozumiał. Przynajmniej próbował zrozumieć, że właśnie tak odreagowuje, ale... nie. W zasadzie to nie rozumiał. Nie potrafił zrozumieć, a i ona też nigdy mu tego tak naprawdę nie wytłumaczyła. Bo i czemu by miała? Co on niby? Jakiś jej anioł stróż? No niby krewny, to fakt. Ale czy ona zwierzała się każdemu, kto tam w jakimś procencie, nawet tak drobnym, dzielił z nią krew?
Jean Strauss
Rok Nauki : VII
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168
C. szczególne : Kilka drobnych tatuaży; często zakrwawione lub posiniaczone knykcie; blizna na całym prawym nadgarstku (od knykcia palca wskazującego na skos)
Nigdy nie chciałam, żeby ktokolwiek zobaczył mnie w takim stanie. Od chwili, kiedy miałam swój pierwszy atak paniki, zawsze było to coś, co zachowywałam dla siebie. Tylko dla siebie. Nikt nie miał prawa być tego świadkiem, a jedynie wąskie grono osób dowiadywało się o tym, niejednokrotnie dość długo po fakcie. Czasem w ogóle ich o tym nie informowałam, więc mogli się tylko domyślać po tym, jak wyglądały moje dłonie, jeżeli decydowałam się ich nie leczyć, a zostawić w opłakanym stanie. Ale czy opłakanym było odpowiednim przymiotnikiem w tej sytuacji? One po prostu wyglądały źle. Były zakrwawione albo posiniaczone, zawsze naznaczone jakimś śladem bliskiego spotkania ze ścianą, lustrem, właściwie czymkolwiek, co znajdowało się w miarę blisko i było wystarczająco twarde, żeby zrobić sobie na tym krzywdę. Ukrywaj, nie daj po sobie poznać. Nauka ojca dudniła mi w głowie za każdym razem, kiedy wymuszałam poważny wyraz twarzy wiedząc, że zaraz postanę napadu paniki czy innego cholerstwa. Czując, że wszystkie moje odczucia wyjdą na zewnątrz, choćby za moment. I skłamałabym myśląc, że tak nie czułam się w tym momencie. Wciąż miałam to dziwne poczucie, że powinnam zachować kamienny wyraz twarzy, mimo że wszystko we mnie wrzało. Mimo że chciałam krzyczeć i płakać jednocześnie. Ukazać całe to cierpienie, ten ból, który czułam w samym środku siebie. Nawet nie ruszyłam się słysząc te cholerne drzwi. Nawet jego głos. Stało się. Ktoś zobaczył mnie w chwili, w której nie powinien mnie zobaczyć. W chwili, kiedy miałam ochotę po prostu rozwalić sobie rękę, patrzeć, jak krew płynie z tych pierdolonych knykci, a kiedy w końcu poczułabym ból, tak mocno ignorowany przez cały ten czas, zaczęłabym uderzać jeszcze mocniej, chcąc, żeby dłoń już nic nie czuła. Zupełnie nic. I powtórzyłabym to z drugą dłonią do chwili, w której z bezsilności znalazłabym się na podłodze, z nieczułymi dłońmi w krwi i siniakach. Nie byłam sama. I niezbyt mi się to podobało. Nie miałam pojęcia, co mam tak naprawdę robić. Ukrywać to wszystko i udawać, ze nic mi nie jest? Już i tak nie wchodziło to w grę. Pewnie widział, co robię. Czy czułam się dobrze? Nie. Nawet nie miałam ochoty go okłamywać. Nie wiem nawet, czy byłabym w stanie popatrzeć mu w oczy i powiedzieć przecież nic mi nie jest czy coś w tym rodzaju. Dopiero kiedy poczułam jak łapie mój nadgarstek, zaczęłam się ruszać. Starałam się wyrwać dłoń z jego uścisku, ale to i tak nic nie dawało. Więc po prostu popatrzyłam na niego czując, jak drżą mi wargi. Co mi to da? Nie wiem jeszcze. Odstresowanie. Mniejszą panikę. Skupię się na tym, ze mnie boli, a nie na tym, w co właśnie wpakował mnie tatuś, mający dobro swoich dzieci zawsze na swoim względzie. Może i było chujowym wyjściem, chyba najchujowszym, jakie mogłam sobie wybrać, no ale co z tego? - W jakimś stopniu spokój - mruknęłam, czując, jakbym zaraz miała się rozpłakać. Nie chciałam tego. Nie w tej sytuacji, kiedy stał przy mnie Bitsch, po którym wciąż nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Czułam, jak stopniowo przyspiesza mi oddech, mimo że po prostu stałam w milczeniu, patrząc mu w prosto w twarz. Może nie tylko przyspieszał, co robił się głębszy, choć nierówny i zdecydowanie za szybki. Dłonie zaczęły mi drżeć, do tego poczułam, jak w oczach staje mi ściana łez. Opuściłam całkowicie głowę, czując się już zupełnie bezsilna. Starałam się opanować oddech, ale też nic z tego. Czułam, że serce zaczyna przyspieszać, a kropelki potu pojawiają się na mojej skroni. - K-kurwa no… - zdążyłam tylko wyszeptać, między drżącym wdechem a wydechem, zanim pierwsze łzy zaczęły płynąć z moich oczu i skapywać na podłogę. Nie chciałam, żeby widział mnie w takim stanie, a jednak wciąż trzymał moją rękę. Wiedziałam, że jest obok i widzi, co się ze mną dzieje, choć stopniowo przestało to mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Starałam się, bez żadnego skutku, skontrolować oddech. Zrobić cokolwiek, żeby tylko nie wyglądać jak zwyczajny słabeusz. Nie byłam słabeuszem. Miałam chwile, w których byłam. Nie okazywałam jej nikomu, bo to nie miałoby sensu. Seonghwa był pierwszym, do tego najprawdopodobniej ostatnim, który zobaczył mnie w tym stanie. Tylko nigdy mu o tym nie powiem, niech myśli, że VIoletta była pierwsza, albo coś. Chociaż pewnie i tak się domyśla o tym, że to dość… intymna sytuacja. Czułam, jak kolana zaczynają mi drżeć, przez to ciężko było mi utrzymać równowagę. Do tego kręciło mi się w głowie, więc żeby nie upaść na ziemię, przytuliłam go, tym jednym ramieniem, którego nadgarstka akurat nie trzymał. Nadal płakałam, choć bezgłośnie, trzęsło mi się całe ciało. Czułam, jakbym miała zaraz zemdleć od tej hiperwentylacji. - Przepraszam… - jęknęłam żałośnie, choć było to stłumione przez jego ubranie i pewnie niezbyt zrozumiane przez to, że płakałam. Za co go przeprosiłam? Że mnie musi widzieć w takim stanie. Że widzi mnie w chwili, w której nikt mnie nie powinien widzieć. Mógł mnie najzwyczajniej w świecie odsunąć od siebie i stwierdzić, że jestem najzwyczajniej w świecie żałosna i mam się ogarnąć, ale… Nie sądzę, że zrobiłby coś takiego. Zagryzłam mocno wargę, zaciskając drżącą dłoń na materiale jego koszuli, starając się za wszelką cenę uspokoić. Nie wychodziło. Po prostu stałam, cała roztrzęsiona, bezgłośnie płacząc, z sercem dudniącym w piersi i oddechem szybkim, głębokim, do tego niezbyt równym. Z nadzieją, że to wszystko zaraz minie. Przecież powinno minąć, prawda?...
Seonghwa Bitsch
Rok Nauki : VII
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 184
C. szczególne : Blizny, wiele blizn. Jedna z najnowszych przecina jego prawy łuk brwiowy, kilka sznyt pokrywa jego lewe przedramię. Family time. Nieodłączny resting bitch face.
No podziało się. Na jego emocjach wiadomość, że Jean będzie miała męża, też nieźle zagrała. Może nie zagotował się, ale... no nie podobało mu się to. A też ciekawe czemu, bo przecież technicznie nic do niej nie miał. Znaczy miał, ale jakby ktoś zapytał, nawet ona, to się nie przyzna. Zresztą co on tam mógł do niej mieć. Poza problemem, że była złośliwą jędzą wobec niego. To wiadomo, że z sympatii, już się dawno nauczył. No ale co mógł mieć? Coś miał, bo gdyby miał wbite w nią (bez skojarzeń) to machnąłby ręką i odpisał "to fajnie" na informację, że ojciec zaplanował jej już małżeństwo. Ale nie miał tego w dupie. Tak samo nie miał w dupie tego, że robiła sobie krzywdę. Oczywiście, że musiał zareagować, a że zwykle starał się kierować chłodnym, sceptycznym racjonalizmem to... No zapytał czy jej nie pojebało. Tylko ubrał to ładnie w słowa. I pytanie też było retoryczne. Co jej to miało dać? Domyślał się, że to może być sposób na rozładowanie emocji, ale z bólem było tak, że nie trwał wiecznie, chyba, że planowała do usranej śmierci walić w ścianę. Ale raczej nie planowała. i ból i krwawienie w końcu by ustały, a ona i tak by została z tym problemem. Nierozwiązanym. Bo i w zasadzie jak to teraz rozwiązać? Był zły na nią, że znowu to robiła, ale... chyba szybko ta złość przeszła na bok. Bo kiedy zobaczył co się z nią dzieje, jej wyraz twarzy, jej zaszklone oczy to... Coś go ścisnęło za jego nieruchome serducho. I był pewien w tym momencie jednego. Nigdy więcej nie chciałby jej widzieć w takim stanie. I pewnie w idealnym świecie bez problemów i zmartwień to by się sprawdziło. Niemniej oni żyli w świecie, gdzie i jedno i drugie było obecne. I dość często się pojawiało. Pierwszy raz był w takiej sytuacji. Pierwszy. Nigdy, przenigdy nie był z kimś w trudnej dla niego chwili. Nigdy nikt przy nim nie płakał. Nigdy nie musiał kogoś pocieszać. Nigdy nie dane było mu się mierzyć z takimi emocjami. I to wszystko przez ten cały zimny chów, odcięcie od kontaktów w młodym wieku. Dlatego teraz... no trzeba było to powiedzieć - czuł się dziwnie. Bardzo niezręcznie i to nie z powodu tego, że Jean pokazała przy nim tę... słabszą stronę, o której istnienie teoretycznie miał jej nie podejrzewać, tylko właśnie było spowodowane to tym, że on sam nie wiedział jak ma się zachować. Bo wiecie - w normalnym przypadku, gdyby to była jakaś inna osoba to po prostu wzruszyłby ramionami, powiedział "to nie mój problem", odkleił tę osobę od siebie czym prędzej i odszedł. Ale to była Jean. I choć na tym etapie komukolwiek, nawet jemu samemu, ciężko by było określić jaki ma do niej stosunek to nie chciał jej zostawiać w tym wszystkim. Serio, w każdym innym przypadku zrobiłby "yeah... narka!". A tutaj gryzł się ze swoimi myślami. No bo czuł się beznadziejnie. Co miał zrobić? Bo tak nie bardzo wiedział. Popatać ją po głowie? A może wierszyk wyrecytować? Z tego tytułu stał przez krótką chwilę jak słup soli. Trzymając palce zaciśnięte na jej nadgarstku, patrząc tępo przed siebie, na jakiś losowy punkt. Parę sekund. Dwie, maksymalnie trzy. A w jego odczuciu nawet parę minut. Dopiero po chwili rozluźnił uścisk na jej dłoni, kompletnie ją potem wypuszczając i najzwyczajniej w świecie objął i przycisnął Jean do swojej piersi. Uwaga, zaliczył z nią pierwszy raz. Przynajmniej jeśli chodzi o taką sytuację i przytulanie kogoś. Takie... szczere, w dodatku mało drewniane. Drewniany to on był na samym początku, bo nie bardzo wiedział jak ma zareagować, ale potem zadziałał po prostu instynktownie. Jedną dłonią zaczął gładzić spokojnie jej plecy, zaś drugą przycisnął jej głowę do swojej piersi. Co on się tam znał na pocieszaniu ludzi. Sam był upośledzony społecznie, nie funkcjonował wśród ludzi za dobrze. Ale się starał. W zasadzie to działał bardzo instynktownie. Chyba tylko raz w życiu widział podobny obrazek i to było w Seoulu, kiedy to partner jego własnej matki pocieszał ją po tym, jak straciła pracę. I to by było na tyle z tego typu doświadczeń. No ups. Nie mówił nic. Nie zareagował na jej przeprosiny bo i za co miałaby go przepraszać? To było tak niedookreślone, że mimo iż się stało, to poszło w zapomnienie, nie zostało nawet ruszone. Zresztą kto by się tam przejmował tym, co mu bełkotała w koszulę. Oby tylko gili w nią nie wycierała to wszystko będzie dobrze. I trwał tak przez pewien czas przy niej. Po prostu był. I nie zamierzał jej wypuścić, nawet gdyby zapłakana i zasmarkana kazałaby mu spierdalać. Zamierzał ją wypuścić dopiero jakby mu się trochę uspokoiła. No bo prędzej czy później musiała, prawda? Nie mogła płakać w nieskończoność! Nikt nie mógł. Rozluźnił nieco swój uścisk, by móc choćby spróbować spojrzeć na jej twarz. Przechylił nawet głowę na bok, przyglądając się jej przez chwilę. Normalny człowiek by się nawet uśmiechnął pociesznie, ale nie on. On jest upośledzony, pamiętajmy. I tak dużo zrobił. Musiał zwalczyć tę... ekhm. Niezręczność. — No już, 애기야. — Mruknął w końcu, dalej spoglądając na nią. No co? Tak samo powiedział ojczym, a on przecież się uczył! Bo przynajmniej ojczym i matka nie wydawali się być dysfunkcyjną rodziną, okej? To jakieś przykłady musiały być. No w innym wypadku by tak nie powiedział, nie nazwałby jej tak. — Postaraj się mnie nie osmarkać, okej? — Dodał po chwili, minimalnie podnosząc kącik ust w zalążku zaczepnego uśmiechu. No bo gile na koszuli? Fujka. Ale zapodał żarcikiem. Chociaż nie, to nie był żarcik! Serio, zero smarkania. — Siadaj. — Powiedział w końcu. A gdzie? A na ziemi, pod ścianą, koło niego. Bo tak ją podprowadził. Tak, żeby mogła sobie klapnąć na ziemi (przy okazji złapać od tego wilka) obok niego. Przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu po czym westchnął i wyciągnął w jej kierunku otwartą dłoń jak gdyby oczekując, że poda mu wtedy swoją. Czy podała czy sam sobie ją wziął to nieważne, bo chodziło o to, żeby mógł ją sobie lepiej obejrzeć. No i znowu się poraniła. Nie podobało mu się to, ale też nie był to moment, w którym chciał o tym mówić. Zresztą on rzadko to robił. Cisnęło mu się na usta pytanie co zamierza zrobić z tym, ale darował je sobie, przynajmniej na tę chwilę. No bo gdyby wiedziała co zrobić to nie wpadłaby w taki szał tylko podeszła do tego racjonalnie. Chyba. Ale nie wiedziała i to bezsilność i wściekłość ją poprowadziły. Przynajmniej tak mu się wydawało. Zapytanie jej jak się czuje też było bezsensowne. Bo jak się mogła czuć w tej sytuacji. No wiadomo, że chujowo! Najwyraźniej jej przyszły mąż to nie był jakiś super fajny multimilioner z dobrą mordą. — Mów do mnie. — Mruknął w końcu, zaprzestawszy oglądania jej dłoni, której jednak jej nie oddał (czyt. nie wypuścił) tylko zamknął w uścisku między swoimi dłońmi, jedną i drugą (miał dwie!). Mów do mnie. Mogła powiedzieć wszystko. Że jest wkurwiona, że on jest zjebany, że ma wypieprzać, że pogoda do dupy, a w ogóle to ostatni mecz Quidditcha był słaby, że jej ciężko na zajęciach, że gosposia to chyba ma romans z lokajem, że jej ojciec to skurwiel, że ciekawe czy na Alasce można spotkać pegaza. Cokolwiek.
Jean Strauss
Rok Nauki : VII
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168
C. szczególne : Kilka drobnych tatuaży; często zakrwawione lub posiniaczone knykcie; blizna na całym prawym nadgarstku (od knykcia palca wskazującego na skos)
Miałam wrażenie, jakby to wszystko niemiłosiernie się dłużyło. Jakbym była w tym stanie nie wiadomo jak długo, a upragnione uspokojenie nadal nie przychodziło. Wciąż czułam ból w klatce piersiowej, spowodowany przyspieszonym pulsem, który z kolei był spowodowany jeszcze szybszym oddechem. Nic nie chciało działać tak, jak powinno. Wszystko nie mojej myśli. Zresztą, wizja małżeństwa w tak młodym wieku, bo ślub planowany jest zapewne na sierpień, nie była zbyt pocieszająca. Naprawdę myślałam, że ojciec uczepi się tylko Violetty, bo, co jak co, ona miała być tą lepszą z naszej dwójki, chociaż niejednokrotnie odpierdalała gorsze rzeczy niż ja. Różnica polegała chyba tylko na częstotliwości tych zdarzeń, bo tak jak ona coś okropnego robiła rzadziej, acz z przytupem, tak ja robiłam różnego głupoty częściej, choć i tak były mocne. Byłam tym typowym żartownisiem, próbującym unikać problemów za wszelką cenę, choć i tak mnie doganiały. Naprawdę myślałam, że ojciec nie będzie aż tak ingerował w moje życie. Choć i tak to robił, bo to kaprys chyba jakiś tych wysoko urodzonych i dobrze postawionych. Może jakimś fetyszem jest dla nich widzenie, jak własne dzieci cierpią przez ich wybory. Albo świadomość, że niszczy im się życie, była dla nich wystarczająco satysfakcjonująca. I choć chciałam sobie poprzysiąc, że nie będę robiła takiego świństwa wobec własnych dzieci, doskonale wiedziałam, że nie będę w stanie tego osiągnąć. Byłam wystarczająco nasiąknięta lekcjami ojca o tym, że powinno zachować się czystość krwi za wszelką cenę, zapewne wpoiłabym to im do głów, a później… Cóż, kto wie, może poszłyby wykonywać prace społeczne nie zważając na moje słowa, albo choćby sadzić marchew. Może w ogóle nie będę miała dzieci, przez co ten cały nonsens mnie ominie. W sytuacji gdy byłam sama, miałam jeszcze większe problemy z oddychaniem. Obecność Bitscha wydawała się łagodzić objawy, ale czy gdyby był to ktokolwiek inny, czy również czułabym się lepiej? Może był kimś wyjątkowym, kimś, kto łagodził mi każdy możliwy objaw tylko tym, że był obok? Och proszę, przecież to niemożliwe, żebym była w nim zakochana, tym bardziej zauroczona. Już to przerabiałam; mam nadzieję, że te cholerne motylki w brzuchu giną w cierpieniu w kwasie żołądkowym, za każdym razem kiedy postanawiają pojawić się w moim brzuchu. Jak mogłabym do niego mieć romantyczne uczucia, skoro był moim kuzynem? Chyba nie powinno kochać swoich własnych krewnych miłością romantyczną, ale co jeśli właśnie to było tym dziwnym uczuciem, przez które te pieprzone owady pojawiały się w moim brzuchu, mimowolnie się uśmiechałam i zawsze, mimo chęci zrobienia mu ogromnej krzywdy, nie wychodziło to tak dobrze jak powinno, bo robiłam to z mniejszym rozmachem, czy po prostu lżej, jakbym dawała mu taryfę ulgową. Nie, to nie mogła być miłość. Pod żadnym względem. Nie wiem, czy w ogóle jestem zdolna kogoś szczerze pokochać, a fakt, że akurat temu jednemu debilowi niemal bezgranicznie ufam o niczym nie znaczy. A jednak byłam mu po prostu wdzięczna za to, że był. Że mimo wszystko zdecydował się mnie przytulić i postarać się mnie uspokoić. I choć ten spokój przychodził bardzo powoli, to jednak przychodził. Wszystko zdawało się powoli uspokajać, choć te łzy wciąż spływały z oczu. I pewnie zostawiły swój mokry ślad na jego koszuli. I poczułam się z tym trochę głupio, mimo tej świadomości, że przecież nie miałam nad tym kontroli. Oddech powoli wracał do normy. Ja powoli wracałam do normy. Może i nie całkowicie, ale jednak wszystko wydawało się iść w dobrą stronę. Szczególnie po komentarzu Seo, po którym nawet mogłabym się zaśmiać w tej sytuacji. No tak, są rzeczy ważne i ważniejsze. Łzy dalej płynęły mi z oczu, choć było ich stopniowo coraz mniej. I dopiero kiedy usiedliśmy na tej nieszczęsnej podłodze, zdecydowałam się wytrzeć twarz w rękaw czarnej bluzy, żeby chociaż jego nie pobrudzić, skoro tak ładnie poprosił. Patrzyłam przez moment na swoje dłonie w jego dłoniach i mogłabym przysiąc, że znów poczułam te walone motylki. Ach, żeby je to… I dopiero po jego słowach spojrzałam na niego, - Seonghwa, palancie, tam jest łóżko - tutaj wskazałam głową kierunek, gdzie faktycznie znajdował się mebel - a ty ze mną siedzisz na podłodze - uśmiechnęłam się, bardzo delikatnie i odetchnęłam głęboko. Oparłam głowę o jego ramię, bo przecież nie siedziało mi się tutaj źle, i zamknęłam na chwilę oczy, starając się już opanować emocje. - Dziękuję - powiedziałam cicho po chwili. - Za to, że mnie nie zostawiłeś i nie spierdoliłeś przy pierwszej lepszej okazji - uśmiechnęłam się trochę szerzej i powoli podniosłam głowę, żeby znowu wytrzeć nos i oczy o bluzę, a dopiero po tym popatrzeć wprost na niego. Już bardziej uspokojona niż wcześniej, patrzyłam mu prosto w oczy, delikatnie pociągając nosem. - Wiesz co, ojciec zaaranżował mi zaręczyny. Z Williamem Fitzgeraldem - powiedziałam, nadwyraz spokojnie, po czym prychnęłam cicho, znów opierając głowę o jego ramię. - Ciekawi mnie, czy to jeszcze można jakkolwiek odkręcić. Violka też ma ustawione zaręczyny, więc może wymyślimy coś… - choć niezbyt chciało mi się w to wierzyć. Żeby zachować dobre imię rodów, trzeba by to było tak zrobić, żeby nikt nie został poszkodowany. Odstawiony z nagrodą pocieszenia. Ale czy to w ogóle było możliwe? Zaśmiałam się żałośnie z tego wszystkiego, znowu czując łzy w oczach i zginając palce u dłoni, które przecież trzymał Seo. - Ja pierdolę, potrzebuję pomocy… - wymamrotałam żałośnie, patrząc w przestrzeń przed sobą i starając się nie dopuścić do siebie kolejnej fali łez. Bo jak się nie uspokoję, to nic nie wymyślę.
Seonghwa Bitsch
Rok Nauki : VII
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 184
C. szczególne : Blizny, wiele blizn. Jedna z najnowszych przecina jego prawy łuk brwiowy, kilka sznyt pokrywa jego lewe przedramię. Family time. Nieodłączny resting bitch face.
Reagował jak potrafił. A że nie potrafił, bo nie był do tego przygotowany (chwała metodom wychowawczym Pana B.) to musiał zaufać własnemu instynktowi. I szczątkowych informacjach, które wyciągał z krótkich pobytów u matki, która z kolei nie była w jakiejś bardzo dysfunkcyjnej relacji, więc dało jej się zaufać. Naprawdę czuł się źle w tej sytuacji i to nie była jej wina, a jego własna. Albo raczej wina rodziciela, ale teraz już nic z tym nie zrobi. A także nie był to czas na rozprawianie nad tym jak bardzo społecznie go zjebał kochany ojciec. O tym sobie może pomyśleć później. Ale wydawać by się mogło, że raczej szło to w dobrym kierunku. Mimo tego, że targało nim swojego rodzaju poczucie niezręczności w tym wszystkim, to dawał radę. I chyba na Jean to też działało. W każdym razie nie pogoniła go, nie rozbiła sobie głowy o ścianę w akcje desperacji, ale... chyba się uspokajała. Powoli bo powoli, on jej wcale nie pospieszał, ale raczej zaczynało to jakoś wyglądać. Jak nic powinni go posłać do psychologa. Albo do przedszkola, bo to chyba tam uczą sobie radzić z emocjami u siebie i innych. To nie byłaby taka zła myśl. Uśmiechnął się pod nosem kiedy usłyszał jej głos. Palancie? No ładnie, Jean. Bardzo miło z twojej strony! — Ej, ej... — upomniał ją. — Najpierw ślub, dopiero potem możesz mnie ciągnąć na łóżko. — Sarknął. Bo przecież Seonghwa nie jest wcale taki łatwy jakby jej się wydawało! Wcale nie tak, że ona pstryknie a on już poleci. Że niby co? Ma go owiniętego wokół palca? A guzik! A przynajmniej na razie! Tak czy siak żarcik to mu wyszedł. Zwłaszcza, że taki trochę... w temacie. I chyba przez to, że w temacie to też taki trochę drewniany. Ale co miał zrobić jak dla niego taka chwila była czymś nowym i też nie był przygotowany na to, jak miałby zareagować. To palnął jakąś głupotę. Zresztą - ona miała do niego mówić to go jeszcze opierdzieliła. Znaczy może i nie opierdzieliła, ale mogła wybrać coś innego! Nie zamierzał jednak jej tego wytykać. Miała mówić. Mówiła. I nawet uśmiechnęła się, a to sprawiło, że Seonghwa na chwilę poczuł swojego rodzaju ucisk w żołądku. Dosłownie na ułamek sekundy. Niestrawność. Tak, to na pewno to. Przyłapał się na tym, że gdzieś z tyłu jego umysłu pojawiła się myśl, a raczej oświadczenie, że lubił, kiedy się uśmiechała. Choć na pewno wolał by było to w nieco innych okolicznościach. Ale tak, lubił to. No a przecież nie powinien zwracać uwagi na takie bzdety jak uśmieszki. Zwłaszcza u niej. To kuzynka! Łypnął na nią kontrolnie, kiedy się o niego oparła, po czym sam nawet na chwilę przytknął swój łeb do jej głowy. Zadziało się to dość... no samo się stało. I dlatego 3... 2... 1... Podniósł głowę, bo uznał, że to trochę awkward. No i na pewno nie w jego stylu. On takich rzeczy nie robił. To nie było dla niego naturalne i teraz jak dotarło do niego to... no faktycznie się poczuł dziwnie. Jakby odstawiał jakąś manianę. Zerknął na nią kątem oka, kiedy usłyszał jej podziękowania. W odpowiedzi uniósł brew i sprawiał wrażenie, jak gdyby chciał dopytać za co mu tak naprawdę dziękuje. Ale ona i tak mu to wyjaśniła, nie musiał o to prosić. I kiedy powiedziała, że jest wdzięczna, że nie odwrócił się na pięcie i nie spierdolił czym prędzej, kiedy zastał ją w takim stanie to uśmiechnął się lekko pod nosem, wlepiając przy okazji wzrok w jakiś punkt przed sobą. — Wiesz... — zaczął, po czym na chwilę zerknął na nią, a następnie wrócił do ślepienia w ścianę naprzeciwko. — Myślałem o tym. Ale za szybko biegasz i pomyślałem, że jak to zrobię, to mnie dorwiesz, złapiesz za szmaty i spuścisz wpierdol. — Powiedział, poruszając minimalnie ramieniem, o które była oparta, jak gdyby chcąc ją szturchnąć zaczepnie. — A przynajmniej chciałabyś spuścić wpierdol. Na zrobienie tego jesteś stanowczo za mała. — Dodał, uśmiechając się lekko półgębkiem, acz w żaden sposób nie prześmiewczo. No dobra, może ją trochę zaczepiał, ale na pewno nie nabijał się z niej. Może trochę. Ociupinkę. No co? Była mała, a przynajmniej w jego oczach. A on też nie był jakimś gigantem! No tam na pewno nie zyskał wzrostu po matce, bo gdyby tak było to on mógłby służyć Jean za podpórkę pod łokieć a nie odwrotnie. Chociaż tutaj się przydały geny Pana B. Uśmiech na jego mordzie nieco przygasł, a on oparł głowę o ścianę za sobą i przez chwilę trwał w milczeniu. Przynajmniej do momentu, w którym Jean nie zebrała się, by powiedzieć mu w końcu dokładniej o co chodziło. Bo że o ślub to wiedział. Zaaranżowane małżeństwo. Tak się robiło w czystokrwistych rodach, bo przecież gdyby nie to, to jego ojciec w życiu nie spiknąłby się z jego biologiczną matką. No ale kiedy usłyszał jak to ma wyglądać i przede wszystkim z kim to ma "wyglądać" to ten z wolna dogasający uśmiech, który jeszcze się tlił w kąciku jego ust, już całkiem zniknął. A on w pierwszej reakcji nie zrobił nic, po prostu dalej trwał wgapiony w punkt przed sobą. William. Jego dobry, w zasadzie jeden z dwóch najlepszych ziomków. O ironio. Charlie zaręczony z Violettą, też na siłę, a William z Jean? Szczerze mówiąc to... nie wiedział jak ma zareagować. Wściec się? Za co i na kogo? Skoro to zaaranżowane małżeństwo, które było z góry ustalone to chyba William nie jest winny? No i nie oszukujmy się - Seonghwa nigdy nie reagował jakoś... impulsywnie. No chyba, że Fitzgerald sam to zasugerował, to wtedy mógłby dostać fangę w nos, ale... nie. To raczej nie było możliwe. Jak znał Fitza to jego takie rzeczy jak ustawiane małżeństwa nie kręciły. Zresztą nie wydawał się nawet interesować Jean to... Nie. To nie to. Zacisnął zęby. I to było widać, bo mięśnie jego żuchwy wyraźnie się zaznaczyły. Ale całość skomentował milczeniem. Nawet początkowo na wzmiankę o Violetcie i jej sytuacji, dość podobnej, nic nie powiedział. Po prostu dalej ślepił przed siebie, jakby odcięty na moment od otoczenia. Nie reagował. Próbował właśnie zdiagnozować co się działo w jego umyśle. Jak się czuł z tą wiadomością, a po chwili uświadomił sobie... że nawet nie wiedział które uczucie wzięło nad nim górę. Była to jakaś powalona mieszanka irytacji, poczucia bezradności, a i przy okazji czegoś co powinno się chyba określić jako... zazdrość? I to nie o coś. O kogoś. Że niby Jean miałaby być za kogoś wydana i to praktycznie za trzy miesiące. Z tego niebytu wyrwał się dopiero kiedy poruszyła palcami dłoni, co przecież poczuł. Dość automatycznie zacisnął nieco mocniej swoje dłonie na jej dłoni, a po chwili kciukiem jednej z nich gładził jej skórę. Nie potrafił jej pomóc w tej chwili. Nie wiedział co mają z tym zrobić. Jak to odkręcić czy nawet kupić jej nieco więcej czasu. Co on mógł? Poprosić ojca o pomoc, żeby pogadał z Peterem. Jasne, już się rozpędził, żeby o cokolwiek prosić Pana B., a ten z kolei pewnie już się rozpędził, żeby cokolwiek zrobić ponadprogramowo dla syna. Spojrzał na nią gdy znowu się odezwała. W milczeniu przez chwilę lustrował jej twarz. — Potrzebujesz się uspokoić. — Powiedział w końcu, na mordę przywołując swój standardowy, nieprzystępny wyraz twarzy. Morda z kamienia, ot co. — I potrzebujesz porozmawiać z Williamem. On chyba też nie jest za tym wszystkim? — Mruknął, zerkając na nią kątem oka. — Mam szczerą nadzieję, bo nie chciałby łamać kręgosłupa przyjacielowi. — Dodał, odwracając od niej spojrzenie. No oczywiście tylko z tego względu, że unieszczęśliwił swoimi wymysłami jego kuzynkę. No wiadomo. Łamanie kręgosłupów w imię rodziny i tak dalej. Nic więcej. Nie z zazdrości. — A twoja mama? Co ona na to? — No bo ciotka wydawała się być w porządku, nie? O ile Peter faktycznie sprawiał wrażenie zagorzałego wyznawcę czystej krwi, to było czuć na kilometr jak było się u niego w odwiedzinach, tak ciotka wydawała się być... no w porządku. No i Violetta zawsze ją miło wspominała.
Jean Strauss
Rok Nauki : VII
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168
C. szczególne : Kilka drobnych tatuaży; często zakrwawione lub posiniaczone knykcie; blizna na całym prawym nadgarstku (od knykcia palca wskazującego na skos)
Może słowo palant w ten sytuacji było zbędne, jednak… czułam potrzebę wyzwania go w jakikolwiek sposób. Palant samo cisnęło mi się na usta, bo, co jak co, od zjebów w tej sytuacji nie chciałam go wyzywać. Był tutaj, nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo pomagał mi samą obecnością. Może dlatego psycholog tyle razy powtarzał nie możesz zachowywać emocji dla siebie, musisz je z kimś dzielić? Mimo że jego słowa brałam za totalny nonsens w chwili, kiedy faktycznie musiałam u niego siedzieć, wszystko wydawało się nabierać sensu w chwili, kiedy zaczęłam nad tym myśleć. Choć to zbyt wielkie określenie, akurat to zdanie przeszło mi przez myśl w chwili, kiedy zauważyłam, że cały ten stres zaczął odpuszczać w chwili, gdy zaczęłam być wdzięczna Seonghwie. I doceniać to, że faktycznie był i się starał. Zmagał się z sytuacją, w której wiele ludzi wolałoby się nie znaleźć, woleliby uciec jak tchórze, dać sobie z tym wszystkim spokój. Byłam mu wdzięczna. Za to, że nie był tchórzem. Za to, że mu faktycznie zależało. Za to, że starał się jak tylko mógł, żebym tylko mogła poczuć komfort. Że nie odepchnął mnie od siebie, a przytulił. Czy miałam kogoś, kto zachowałby się tak samo? Kogoś, kto jakby zobaczył mnie w takim stanie, nie pomyślał, że to wszystko podstawione? Ponoć nie potrafiłam płakać z emocji, poza szczęściem z odniesienia wygranej, choć to i tak były skrajne sytuacje. A gdy coś bolało, starczyło, że zaciskałam zęby; nie potrafiłam płakać przy ludziach. Dlaczego przy nim akurat mogłam? Czy nie wpisywał się w kategorię człowiek? Może był z innej planety? Albo w ogóle nie był tym, za kogo się uznawał? Może to wszystko przez uczucia, którymi go darzę? Jasne, kuzyna. Jakimi uczuciami można darzyć krewnego? Miłością? Nienawiścią? Wzajemną akceptacją do momentu, w którym obydwoje nie zirytujecie się wzajemnie? Względną przyjaźnią, lub też i tą bezwzględną? Może i taki krewny był nam potrzebny tylko do zdobywania informacji na naszą korzyść, albo dawania nam pieniędzy na projekt, który ma nadzieję, że wyjdzie, nawet jeżeli połowę z tego przeznaczamy na alkohol, którym zapijamy smutki kolejnej porażki. Pewnie popsikał się jakimiś perfumami z dodatkiem amortencji. Pewnie dlatego czuję się przy nim w ten sposób. Niestrawność, mimowolne uśmiechy, lekko drżące ręce; chęć przytulania go w każdej możliwej sytuacji, szczególnie po umiejętnościach, jakie mi zaprezentował dosłownie chwilę temu. Myślałam, że nie lubił przytulać ludzi. Że tego nie potrafił. Miałam dziwną chęć dotarcia do tych cech jego charakteru, o które nikt go nawet nie podejrzewał. Coś z tyłu głowy zapalało mi lampkę radocha kiedy tylko widziałam, jak się uśmiecha. Bo to był naprawdę miły, choć zdecydowanie zbyt rzadki, widok. Radocha do kwadratu odpalała się w chwili, gdy się śmiał. Ale tak szczerze. Bo był to jeden z najprzyjemniejszych dźwięków, jakich mogłam doświadczać. Miałam wrażenie, że rozpoznałabym jego emocje po samym głosie i choć to nie brzmi jak bardzo trudne zadanie, w jego wypadku może być przez ten wieczny brak emocji na twarzy, czasem też i w głosie. Nie, to nie mogła być miłość, czy też jakieś zauroczenie. Efekty uboczne perfum z amortencją. Choć nigdy od niego nie czułam starego pergaminu czy cytryn, a ognistą tylko w chwili, gdy obydwoje ją akurat piliśmy. Pachniał… cóż, również przyjemnie. Tak po swojemu. Zachichotałam, bo nie było nawet mowy o śmianiu się w moim stanie, na jego komentarz o ślubie. Czy była to propozycja? Nie chciałam go o nic osądzać. Może czuł po prostu wobec mnie braterski, a może nawet i rodzinny obowiązek. Przytulić, pocieszyć, dopilnować, żebym nie zrobiła sobie żadnej krzywdy, bo przecież te dłonie mogłyby wyglądać o wiele lepiej. Czasami opierdolić, jeżeli trzeba było. Pokłócić się, jak to w rodzinie, czasem nawet pożartować, czy zrobić coś głupiego razem. Nawet jeśli coś bym do niego czuła, to przecież nie odwzajemniałby tego. Gdzie, do kuzynki? Jakby chciał, miałby dziewczynę na zawołanie. Widziałam, jak czasami kręciły się dookoła niego. Może i wywoływało to we mnie zazdrość, ale… To nie było przez żadną miłość, okej? Nie mogłam wtedy spędzić z nim czasu, porozmawiać, albo i nawet posiedzieć w ciszy, która była po prostu kojąca. Uspokajała, pozwalała się wyciszyć. Może to dlatego nic nie mówił, gdy starałam się uspokoić. Sama jego bliskość i poczucie, że jest obok sprawiały, że czułam się lepiej. Jakby bezpieczniej. Czułam, że nic już nie może mi się stać. A jeśli nawet ktoś zdecydowałby mi się coś zrobić, miałam go za sobą, żeby połamał tej osobie parę kości, może i kark jeżeli było trzeba. Czy to nie był czysto rodzinno-przyjacielski układ? Nie żadna miłość. I nawet jeśli to uczucie wobec niego byłoby miłością, musiałoby bardzo szybko zwiędnąć. Byłam niemal pewna, że nie czuł tego samego. I wolałam to zacząć sobie wmawiać już teraz, tłumacząc to tym, że a nuż ma partnerkę, o której woli nikomu nie mówić, albo po prostu nigdy nie będę w jego typie. I to nie tylko dlatego, że jesteśmy rodziną. Albo, że jest po prostu gejem, choć to już w ostateczności i do skreślenia. Nie mógł być gejem. Nie pasowałoby to do niego i całego charakteru; tej aury, którą miał dookoła siebie. No, chyba że idealnie się z tym ukrywał, co też byłoby głupim wyjaśnieniem. Jakby był homoseksualny, już dawno wyszedłby z szafy, przynajmniej do mnie i do Violetty. Przecież nam mógł zaufać. A może po prostu nie ufał mi?... Wszystkie te myśli na temat uczuć zostały jeszcze bardziej dosadnie potraktowane, kiedy to ojciec stwierdził, że mnie zaręczy. Pierwsza reakcja, czyli złość, świadczyłaby o tym, że jestem ot zwyczajną nastolatką, nienawidzącą podporządkowywać się komukolwiek, w szczególności wymagającym rodzicom. Dlaczego napisałam do Seo, zamiast po prostu poprosić go, żebyśmy spotkali się na żywo? Czy chciałam skreślić wszystkie nadzieje dla siebie, że kiedykolwiek jeszcze może z nim będę? Wróć, to by świadczyło o tym, ze jednak jest we mnie wobec niego jakieś inne, głębsze uczucie, które okazało się w tym, że sama zaproponowałam, że do niego zbiegnę. Jakbym wiedziała, że u niego mogłabym się uspokoić. I cały ten smutek, wywołany furią i bezsilnością, mógł tak naprawdę być wywołany… Miłością? Przez chwilę przypominałam sobie ferie w Holandii. Jego niezapowiedzianą wizytę, zupełnie niewinną grę… Czy ja już wtedy coś do niego czułam? Może dlatego czasem mi się jeszcze śnią te pocałunki, które dawaliśmy sobie nawzajem… Nie chciałam znowu płakać. I powstrzymywałam się od tego jak tylko mogłam. I na kolejny jego, z resztą dość zabawny, komentarz znów zachichotałam, mamrocząc pod nosem jakieś ciche wal się co do tego, że nie byłabym w stanie mu wpierdolić przez wzrost. Otóż wzrost tu nie grał roli. Bardziej przeszkadzało mi to, co do ciebie czułam idioto, ale o tym przecież nigdy się nie dowiesz. Może i to lepiej, że sobie wmawia, że to tylko przez wzrost i wgląd na to, że nie chciałabym obić mu tak pięknej twarzy w niedzielę, gdzie w poniedziałek widziałby się z ludźmi. Twarzy tak pięknej nie zagoisz w kilka dni, co poradzisz? Miałam mieszane uczucia co do tego całego narzeczeństwa. William nie był mi bliski - ot, był kumplem, z którym mogłabym zbić sobie piątkę, polatać na miotłach, może pójść na piwo i śmiać się, choćby do łez. Nie był dla mnie idealnym kandydatem na męża może dlatego, że był to kto inny. Jako do kumpla - był fenomenalny w swojej roli. I chciałabym, żeby kiedyś mu wyszło i był w tej reprezentacji, bo może byśmy mieli okazję się jeszcze kiedyś spotkać w sporcie, który oboje kochaliśmy. I poza tym wszystkim, chyba nic nas więcej nie łączyło. No, jeszcze była Violetta, ale znamy chyba wszystkich naszych znajomych. Potrzebujesz się uspokoić. Westchnęłam głęboko, biorąc kilka głębszych oddechów. Już, powinno być okej. Nie powinnam już płakać, powinnam za to odzyskać całą trzeźwość umysłu. Jeszcze raz pociągnęłam nosem, wyprostowałam się; dalej patrzyłam w jeden, martwy punkt. - Pisaliśmy, przez chwilę… Do niego ojciec też ledwo co napisał, więc to nie był jego pomysł - powiedziałam cicho, wspominając wcześniejszą rozmowę z Fritzem. - Jest tego samego zdania, co ja. Nie chce się żenić mając osiemnaście lat - uniosłam lewy kącik ust w górę. Trudno było chcieć zawierać związek małżeńskim z kimś, z kim nawet nie dzieliło się tak wielu zainteresowań. Choć i takie przypadki się zdarzają, ale czy to zawsze małżeństwo szczęśliwe? - Napiszę do niej list, ale pewnie i tak już wie. Jak przy Violce wpadła w szewską furię, to przy mnie też nie będzie chyba skakała z radości. Ojciec to robi za jej plecami i… - westchnęłam - Po prostu jej się to nie podoba. Uważa, że to nasze życie i nie widzi celu, żeby w nie ingerować… - mama zawsze miała nasze dobro na uwadze. Może to dlatego, że to ona była obecna przy naszym wychowaniu. Ojciec w końcu, jak już zdołałam to ustalić, nie okazywał nam uczuć. Byłyśmy może i jego szczęściem, jednak wolał, żebyśmy już robiły po prostu to, co nam karze. - Nie mogę wyjść za mąż kiedy kocham kogoś innego… - powiedziałam to wystarczająco głośno. I szczerze, nawet nie wiem dlaczego. Cholera, powinnam naprawdę zacząć nad tym wszystkim pracować. Jak tak dalej pójdzie, to zacznę wyzywać nauczycieli na lekcji, choć to nie mogło mieć miejsca. Była to chyba jedyna sytuacja, w której potrafiłam trzymać buzię zamkniętą na kłódkę i odzywać się tylko w chwilach, w których zostanę o to poproszona. Miałam tylko nadzieję, że Bitsch nie będzie drążył tematu. Choć było to dość głupie - skoro lubił łapać mnie za słówka, podobnie jak ja go, dlaczego miałby odpuścić to zdanie? Pewnie byłby zainteresowany tym, kto to właściwie jest, a co wtedy? Mam mieć nadzieję, że nie zauważy mojej reakcji? Czy powiedzieć mu wprost, że to on? Może brnąć w kłamstwa? Merlinie, że tak nie umiem się czasem powstrzymać od powiedzenia czegoś bez przemyślenia...
Seonghwa Bitsch
Rok Nauki : VII
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 184
C. szczególne : Blizny, wiele blizn. Jedna z najnowszych przecina jego prawy łuk brwiowy, kilka sznyt pokrywa jego lewe przedramię. Family time. Nieodłączny resting bitch face.
Starcie z nową sytuacją, w której on brał udział, a nie był wyłącznie obserwatorem to było... dość ważne dla niego doświadczenie. I na pewno odegra istotną rolę w dalszym kształtowaniu psychiki Seonghwy bo przecież... ludzie się zmieniali, cały czas się kształtowali i może kiedyś Seonghwa przestanie być klockiem betonowym jeśli chodziło o funkcjonowanie w relacjach międzyludzkich. Tak czy inaczej z satysfakcją mógł stwierdzić, że całkiem dobrze mu to wyszło. Nie żeby zamierzał się chełpić tym, że "e, przytuliłem Jean i chyba się uspokoiła, jestem dobry w pocieszanie". Aczkolwiek świadomość tego, że faktycznie się uspokajała przy nim była jakaś taka... budująca? Przyjemna? I nie chodziło tutaj, że to on się wspaniale spisał, bo pewnie sam by określił, że chujowo, ale o to, że jej to pomagało. Mogła go nazywać palantem, czy zjebem. Wyjątkowo by jej na to pozwolił, chociaż nie pominąłby odpowiedzi. Ale jeśli dawało jej to swojego rodzaju spokój to czemu nie. Zresztą... nie pierwszy raz ona, czy ktokolwiek, nazwała go palantem, zapewne, no i prawda była taka, że on swojego "palanctwa" był całkiem świadomy. I zamiast się oburzyć, ilekroć ktoś go tak nazywał, to po prostu kiwał głową. Bo o tym, że palantem był to wiedział doskonale i się z tym zgadzał. I nie robiło mu to większej różnicy. Cóż, jedyna dobra wiadomość w tej całej sytuacji to to, że nie będzie musiał urywać głowy własnemu przyjacielowi. Oczywiście gdyby miał to już zrobić to tylko dlatego, że William unieszczęśliwił Jean, a nie dlatego, że był o niego zwyczajnie zazdrosny. Bo nie był. Bo przecież nic do Jean nie miał, żadnych uczuć. Takich... głębszych. A nawet gdyby miał to pewnie całe życie by przeżył w nieświadomości bo przecież sam by nie potrafił tego stwierdzić, że coś się w nim zalęgło; coś wykiełkowało. Dalej pewnie zrzucałby to na niestrawność lub za wysokie/za niskie ciśnienie. No ale szczęśliwie nikogo mordować nie musiał, no a przynajmniej nie Williama. Choć wiadomość, że nie był to jego pomysł też nie była większym zaskoczeniem dla Seonghwy, w końcu jakoś tam znał już tego swojego przyjaciela i wiedział, że jemu ożenek do szczęścia potrzebny na tę chwilę nie był. Bardziej ukończenie szkoły i wstąpienie do jakiejś drużyny, a najlepiej też do kadry. I tego niech się trzyma. Lepiej niech nie zmienia nagle zdania i nie stwierdza, że może jednak powinien się hajtnąć z Jean bo w sumie... tak czy siak kiedyś kogoś będzie musiał poślubić, założyć rodzinę i tak dalej. Więc dla świętego spokoju przystanie na ten pakt, a nawet zacznie go wspierać. — Tak myślałem. Z przygłupem bym się nie trzymał. - Mruknął jedynie w ramach komentarza na jej słowa. No dobra, trzymał się z jednym przygłupem imieniem Charlie, ale to był dobry przygłup. Taki, którego lubił, a to nie zdarzało się dość często, żeby Bitsch pałał do kogoś sympatią. Tak czy inaczej - WIlliam na razie miał głowę i kręgosłup bezpieczne, ale to może ulec zmianie jeśli jego zdanie względem tych całych zaręczyn też się... zmieni. I podobnie jak w przypadku Violetty (bo przecież rozmawiał z nią też jak jej zaręczyny stały się prawdziwym i realnym... zagrożeniem), tak i też w kwestii Jean to jego ciotunia nie była zadowolona z takiego obrotu spraw. Tak samo było u niego. Ojciec był maszyną, nastawioną na wydawanie rozkazów i utrzymywanie czystości krwi w rodzie, a jego matka, której w zasadzie długo nie miał, była tą kochającą stroną. Kochającą stroną, której w jego życiu za długo nie było by mógł funkcjonować normalnie. Ale to był jego problem, nie jej. — Przynajmniej masz jakiegoś sojusznika w tym wszystkim. Może twoja mama coś wymyśli. Choć tak szczerze? To miał wrażenie, że ciocia Jen to pewnie tylko powarczy, ewentualnie pokrzyczy na swojego męża, ale nic więcej się z tym nie stanie. No bo przecież nie będzie tak, że na wieść o kolejnych zaręczynach kobieta po prostu stwierdzi, że je pozrywa. Jej poglądy to jedno, ale późniejsze niesnaski ze strony rodów, z którymi zerwała "umowę" (bo inaczej tego się nie dało nazwać), mogą być bardzo upierdliwe. A sam Seonghwa też nie był tego typu człowiekiem by wierzyć w cud, że się problem sam rozwiąże. Bo trzeba było nazywać rzeczy po imieniu. To był PROBLEM. Całe te zaręczyny. Oczywiscie dla Jean, bo to jej życie i jej ewentualne wesele, on przecież w ogóle w to nie był wplątany. Ewentualnie jeśli chodzi o odkładanie galeonów na prezent ślubny, ale ponad to - nie dotyczyło go to wszystko. No a przynajmniej tak by mu się mogło wydawać. Tak chciał, aby mu się wydawało. A realia byłi inne. I choć innym powie, że go to nie dotyczy, to wiedział, że dotyczyło. I to tak bardzo. W ogóle, o ironio, Seonghwa Bitsch miał być doradcą w kwestii przeciwstawiania się woli ojca. On, człowiek, który posłusznie funkcjonuje jako marionetka w rękach Pana B., który był kim? No właśnie, ojcem. Jego ojcem. Przecież chłopak większość wymyślnych poleceń i pomysłów mężczyzny realizował bo działał według utrwalonego przez lata algorytmu. No i też robił to by mieć święty spokój i nie dać facetowi powodu, by uprzykrzał mu życie. I teraz on, Seonghwa, miał radzić jak postawić się w takiej sytuacji? To trochę głupie. I paradoksalne. I w ogóle nie powinno się zdarzyć. Choć z drugiej strony Bitsch przecież działał tak, żeby i ojciec był zadowolony, ale i przy okazji on nie miał za trudno w życiu to może i tutaj by znalazł jakiś złoty środek. O ile tym złotym środkiem nie będzie "Oj tam, mąż nie ściana, weź ten ślub na spokoju i znajdź sobie metresę. Najlepiej mnie". Przeniósł na nią nieco skonsternowane spojrzenie, kiedy na nowo zabrała głos. Zaraz, zaraz, zaraz? Co? Jakie "kocham kogoś innego"? Co? I dlaczego na dźwięk tych słów Seonghwa poczuł, jak coś nieprzyjemnie ściska go w żołądku, a umysł wypełnia dziwne uczucie, które powinien nazwać zazdrością, ale tego nie zrobił. Nawet jeśli faktycznie się pojawiło i było obecne. Szczerze? Nie spodziewał się usłyszeć czegoś takiego od niej. Absolutnie. Jean przecież nigdy o nikim nie wspominała. O żadnym kolesiu, o żadnej dziewczynie. Więc skąd to i tak nagle? Z drugiej strony może nie powinien być taki zaskoczony, bo przecież gdyby faktycznie coś się działo i Jean smaliłaby cholewy do... kogokolwiek to on nawet by tego nie zauważył. Nawet gdyby była w tym wszystkim subtelna jak rozpędzona lokomotywa. Ale tak. Usłyszał to od niej i z jakiegoś powodu zrobiło mu się nieprzyjemnie gorąco. Nawet miał wrażenie, że na krótką chwilę spłycił mu się oddech i złapanie tchnienia nie było już takie proste. Może to koronawirus? I choć jego umysł działał teraz na intensywnych obrotach, próbując w ogóle pojąć co się właśnie odjebało, to wyraz jego twarzy... był niezmienny. To tylko oczy go zdradzały, ale nad emocjami, które odbijały, raczej nie mógł panować. A szkoda, na pewno by chciał. — Och. — Mruknął w końcu, właśnie sobie uświadamiając, że gapił się na nią jak cielę na malowane wrota, o te kilka sekund za długo. I pierwsze co wyrwało mu się w reakcji po tym wszystkim to "och"? Wyszczekany był, nie ma co. — To... co to za piękniś? Znam tego twojego casanovę? Oby to nie był Puchon. — No przecież musiał zapytać. Bo musiał wiedzieć do kogo pałać nienawiścią. Znaczy... co? Żadną nienawiścią! Po prostu chciał wiedzieć, bo był jej kuzynem i musiał wiedzieć takie rzeczy! Znaczy nie musiał, ale chciał. Dla samej wiedzy. Wcale nie dlatego, że już planował jak upozorować samobójstwo u tej osoby, którą by mu wskazała. I takie myślenie, że nie będzie drążył tematu było... no głupie! Bo, dokładnie, on lubił się wpierniczać w jej sprawy, chwytać za słówka, a że użyła słowa "kocham" to też nie było byle jakie słówko, żeby je puścił mimo uszu. Choć on to tam na miłości się tak średnio znał, niemniej wcale nie sprawiało to, że się nie będzie interesował. No i oprócz tego, że zwykle jej dokuczał i lubił wiercić dziurę w brzuchu jak czasem powiedziała coś za dużo, to jeszcze to wszystko podsycał jego umysł. Który koniecznie musiał się dowiedzieć na kogo Jean zwróciła uwagę. Tylko nie miał pojęcia skąd ta konieczność. Czy on żywił uczucia do Jean? W zasadzie to nie wiedział. Aczkolwiek w kwestii fizyczności to, chcąc nie chcąc, musiał się przyznać, że go pociągała. Podobnie też, gdy w grę wchodził w jej nietuzinkowy charakter (zaraz ktoś go mianuje masochistą). I ten pociąg przybrał na sile właśnie wtedy, w Holandii. Kiedy mógł zrobić nieco więcej niż po prostu wodzić za nią wzrokiem, kiedy tylko była obok. No i pozostać w tym wszystkim cały czas absolutnie niewinnym bo przecież "to była tylko gra". Problem jednak w tym, że on do tej gry wracał myślami dość często. Można powiedzieć, że za często. I przyłapywał się na tym, a potem za to ganił, bo przecież to jego kuzynka i o ile wtedy się bawili, mieli sobie grę i ubaw, o tyle nie powinien chcieć tego zrobić jeszcze raz. I jeszcze raz. Bo to tak nie po bożemu. Żeby jeszcze w boga wierzył.
Jean Strauss
Rok Nauki : VII
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168
C. szczególne : Kilka drobnych tatuaży; często zakrwawione lub posiniaczone knykcie; blizna na całym prawym nadgarstku (od knykcia palca wskazującego na skos)
Cóż, tego można było się spodziewać. Nic nie mógł puścić mimo uszu, prawda? Chociaż ta jego reakcja była ciut… Niepokojąca? Nie, to złe słowo. Najzwyczajniej w świecie zbiła mnie z tropu. Zazdrość? Troska? Może świadomość, że nigdy wcześniej mu o tym nie powiedziałam? Może faktycznie coś czuł, tylko po prostu genialnie to ukrywał? Nie, Jean. Przestań w końcu robić sobie nadzieje. To twój krewny i wiem, jak bardzo masz w dupie zdanie innych, ale - co oni by powiedzieli? Byliby zadowoleni, tak ci się wydaje? Przecież to nie jest aż tak mocne pokrewieństwo? Przecież jego matka była zupełnie innego pochodzenia. Dzieliliśmy pradziadków od strony naszych ojców. I sporą część wujostwa przez to. Tylko czy był to powód, dla którego miałam sobie po prostu odpuścić? No, głosiku w głowie, mógłbyś przestać dawać mi jakiekolwiek nadzieje w tej sytuacji. To już nie miało sensu. To było skończone. Cała ta relacja musiała być skazana na niepowodzenie w chwili, kiedy narodziliśmy się w jednym rodzie. I co z tego, że czułam się przy nim dobrze? Że mogłabym z nim spędzać cały swój wolny czas, nie czując się przy tym źle? Nawet samotność, która miałaby być w jego towarzystwie, brzmiała na swój sposób miło, ale przecież to nic nie mogło zmienić. I pewnie zbędzie łudzę się, że z tego jeszcze cokolwiek będzie. Cóż, chyba jedyną słuszną ucieczką od tego wszystkiego będzie to nieszczęsne wesele z niechcianych zaręczyn, żeby chociaż zapomnieć o uczuciach, którymi darzę kogoś innego. Tyle że to tak nie działało. I nie mogło działać. Bo prawdziwa miłość nigdy nie rdzewieje. A to by znaczyło, że faktycznie się zakochałam. Niech cię diabli, głupi głosiku! I nawet ta świadomość, że nie mógł czuć tego samego wobec mnie, nie pomagała. Wychodzi na to, że przez resztę swojego życia będę tkwić w tragicznym konflikcie, marząc o tym, żeby ktoś użył na mnie amortencji. I wciąż jej używał. Nawet jeżeli miał to być ten debil Jordan, niech to robi. Może wtedy byłabym w stanie zapomnieć o tym, co siedziało mi w głowie. Przecież jak serducho krzyczało bierz go, choćby teraz, to chyba o czymś świadczyło, prawda? To nie mogło być najzwyklejsze pożądanie. Chciałam słuchać jego głosu i tego, jak się śmieje. Chciałam widzieć jak się uśmiecha, jak w oczach skaczą mu iskierki z radości. Chciałam przy nim być w chwili, gdy nie czułby się zbyt dobrze, żeby móc się nim opiekować, może i pocieszyć, jeżeli tylko byłaby taka potrzeba. Chciałabym przy nim trwać. To chyba była prawdziwa miłość. No i pięknie, bo właśnie tego się obawiałam. Tego już po prostu nie uda mi się odkręcić. Nie zmienię swoich uczuć w kilka sekund. Nie znienawidzę go tak po prostu. Musiałby dokonać czegoś naprawdę okropnego, żebym tak nagle przestała chcieć go znać. Cholera, Jean. Zakochałaś się. No popatrz, a ponoć było to zupełnie niemożliwe w twoim przypadku. Czy mama coś wymyśli? Wątpię. Znaczy, to nie tak, że zupełnie skreślam tę możliwość, po prostu… To wszystko wydawało się być o wiele zbyt pokręcone. Mama może i dałaby radę wytrzymać presję rozmowy z ojcem, ale czy uciągnęłaby to dalej? Czy faktycznie byłaby go w stanie przekonać, że to całkiem słaby pomysł? Była chyba jedyną osobą, która mogła do niego dotrzeć. I chociaż nie skreślałam jej z góry, miałam świadomość, że to może się nie powieść. Do tego bardzo możliwe było to, że to sytuacja, z której wyjść można na dwa sposoby - śmiercią albo innymi zaręczynami. Z inną osobą. Tylko czy to nie oznaczałoby zerwania umowy między ojcem moim a Williama? No i patrz Jean, gdybyś jeszcze myślała trzeźwo, to takie duperele nawet by cię nie obchodziły. Zaczęłabyś jak najszybciej działać, szukając partnera od zaraz. I nawet poleciałabyś na tego durnego Jordana, bo chociaż dał sobą łatwo manipulować. Biłam się z myślami, nie wiedząc, czy powiedzieć mu otwarcie, czy zwyczajnie stchórzyć, podstawić kogoś innego, uciec… Musiał drążyć temat. Gdyby tego nie zrobił, to zwątpiłabym w to, że to jeszcze ten sam Seo. No, to co teraz? Gdzie twój plan ostatniego ratunku, Jean? Wymyślisz coś, czy będziesz tak siedzieć? I gdzie twoja zaradność? Że tez nie ma przycisku wycisz w głowie. Jak już bym go raz nacisnęła, nigdy chyba nie zmieniłabym swojego zdania. Pozostało mi tylko oddychać i spróbować obmyślić plan działania na ostatnią chwilę. Ponoć się do tego nadawałam. Praca umysłowa pod presją czasu, czy to nie brzmiało znajomo? Prędzej czy później, każdy byłby w stanie tego dokonać. Wystarczy praktyka, choć szczerze, zupełnie jej nie polecam. Plan. Powoli wyciągnęłam swoje dłonie spomiędzy tych Seonghwy, na moment zacisnęłam pięści, żeby po chwili znów je wyprostować. Uśmiechnęłam się, bardzo delikatnie, wzięłam głęboki wdech… No, dalej. Przecież to cię nie zaboli. - To ciebie tak naprawdę kocham, wiesz? - i, jakby dla potwierdzenia własnych słów, ucałowałam go w policzek. Z miejsca wstałam dość szybko, bo nawet jeżeli jego mózg byłby aktualnie w szoku, nie mogło to trwać długo. Podeszłam do drzwi, otworzyłam je i kiedy tylko wyszłam na korytarz, zaczęłam biec. Jak najszybciej, żeby tylko nie był w stanie mnie dogonić. Nie zwolniłam nawet na schodach, nawet jak biegłam przez korytarz na siódmym piętrze. Dopiero przed portretem Grubej Damy przystanęłam na moment, żeby powiedzieć hasło i zniknęłam w pokoju wspólnym. Nawet w dormitorium. Teraz musiałam tylko poczekać, aż cały ten stres ze mnie zejdzie i będę mogła napisać do mamy. Ach, no i unikać Seo. To nowy plan na dziś i na najbliższe… chyba życie.
z/t
Adrian Von Neuhoff
Rok Nauki : VII
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizna na nadgarstku po opaleniu papierosem. Długie do ramion kręcone blond włosy.
Hogwart, Hogwart, Hogwart. Szczerze powiedziawszy o wiele bardziej odpowiadała mu była szkoła, ale nie mógł poradzić na to co się działo w jego rodzinnym domu. Był że tak powiem do tego zmuszony i nie mógł odmówić babci. Tym bardziej, że wizja iż ten durny Fritz zostanie sam można powiedzieć z obcymi ludźmi sprawiało, że uśmiech pojawiał się na jego twarzy. Nie, nie był wredny, ale należało mu się. Znał dobrze rodzinę do której poszedł i wiedział, że tam postawią go do pionu. Na pewno nie będzie robił to na co będzie miał ochotę. Ciotka jak ciotka, ale wujek na pewno sobie na to nie pozwoli. Był jego najbliższą rodziną, w końcu to brat i nawet był do niego podobny, ale nie miał zamiaru utrzymywać z nim żadnego kontaktu. Co prawda od czasu do czasu wymienią kilka słów w korespondencji, ale to były tylko wymuszone zdania. Widział, że skruszał jednakże nie chciał się do tego przyznać. Bawiło go to, bo zawsze życzył mu, żeby role się odwróciły. Kolegów miał tych samych, ale jednak ludzie dorastają i pewnie się przejechali na nim. Adrian do tej pory nie poznał dobrze Hogwartu. Na pewno przez to, że nie miał ochoty na to. Hogwart cały czas go trochę irytował nie mógł się do niego przekonać. Do tej pory nie poznał żadnej osoby z którą się dość dobrze dogadywał. Nikomu tutaj nie ufał. Bądź co bądź był osobnikiem którego łatwo przekonać do praktycznie wszystkiego, ale jednak nie znalazła się żadna zagubiona duszyczka, która chciałaby z nim spędzał kilka minut każdego dnia. Lubił miejsca gdzie praktycznie nikogo nie było, więc Opuszczona wieża astronomiczna była doskonałym miejscem. Zasiadł na zimnej posadzce, okrył się szatą, którą na co dzień nosił i wyciągnął książkę do eliksirów. Może czegoś ciekawego się dowie?
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Zapadał już wieczór i Max nie ukrywał, że trochę mu się nudziło. W takich chwilach uwielbiał chodzić po zamku i odkrywać kolejne zakamarki. Tym razem zamiast poszukiwać nieznanych korytarzy, udał się w miejsce, które znał bardzo dobrze i które uwielbiał. Opuszczona wieża astronomiczna miała wiele zalet, a do dwóch głównych należał fakt, iż zwykle była opustoszała oraz widok, jaki rozciągał się z okna na szkolne błonia. Mimo braku talentu i zainteresowania astronomią uwielbiał siadać tu nocą i patrzeć na ciemne niebo pełne gwiazd. Często wpadał tu w zamyślenie. Jednak dzisiejszy wieczór zapowiadał się inaczej, gdyż w momencie kiedy wszedł do wieży, ujrzał siedzącego na posadzce chłopaka zaczytanego w jakiejś lekturze. Jego twarz była Maxowi znajoma, jednak nie mógł dopasować jej do imienia. Widywał chłopaka na wielu lekcjach i był pewien, że należał do puchonów. -Adrian, prawda? - W końcu z otchłani pamięci wyłoniło się imię, które dla Solberga było tym, które nosił długowłosy chłopak. -Eliksiry? Poszerzasz wiedzę czy potrzebujesz pomocy? - Zobaczył tytuł książki i od razu zaświeciły mu się oczy. Usiadł obok puchona na ziemi wyjmując z kieszeni spodni różdżkę, aby jej przypadkiem nie połamać i położył obok siebie. Miał nadzieję tylko, że jej tu nie zostawi. Bywały już takie przypadki.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Adrian Von Neuhoff
Rok Nauki : VII
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizna na nadgarstku po opaleniu papierosem. Długie do ramion kręcone blond włosy.
Przychodził tutaj dość często. Niekiedy nawet kilka razy na dzień zaszczycał to miejsce swoją obecnością. Niekiedy zazdrościł innym jak widział jak rozmawiają czy doskonale się bawią. Adrian do imprezowiczów nie należał, a wyciągnąć go na jakąkolwiek imprezę graniczy z cudem, ale niekiedy się na to pisał. Raz tego żałował a raz nie, ale raczej trzymał się od wszystkich z daleka. Nie był gadułą więc też do nikogo nie zagadywał, bo po co? Ażeby po jednym zdaniu zaprzestać rozmowy? On nie należał do osób, które ot tak znajdą temat do rozmów, o wiele bardziej szło mu jak ktoś pierwszy zaczyna. Nie spodziewał się tutaj nikogo. Nie pierwszy raz przesiadywał tutaj godzinami i nawet nikt się nie przemknął obok, a jednak. Dzisiejszego dnia było inaczej. Wzdrygnął się na głos chłopaka i spojrzał na niego spode łba. - Prawda. - i już puchon najchętniej wstałby i wyszedłby. Jednakże był dobrze wychowany i wiedział, że tak nie wypada. Chyba, że owy ślizgon będzie chciał posiedzieć tutaj sam i o tym mu powie to znając Adriana pewnie usunąłby się w cień. - Ja nigdy nie potrzebuję pomocy. - mruknął nie spuszczając wzroku z książki. Czuł, że chłopak usiadł obok niego. Obawiał się najgorszego, że zaraz chmara ślizgonów tutaj wpadnie i będą się z niego nabijać. Do tej pory takiej sytuacji nie miał, ale skoro nie miał to chyba przyjdzie taki dzień. Do tej pory nikomu się nie naraził, a zwłaszcza temu chłopakowi więc raczej nic mu nie groziło. Chwilę udawał, że wertował książkę, ale widząc, że ślizgon nadal obok niego siedzi przeniósł wzrok na niego. - A może Ty potrzebujesz w czymś pomocy? - zapytał dość ironicznie jak na niego.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Solberg nie miał problemu z zaczepianiem innych. Czasem przeszkadzał im przez to w czasie, który chcieli spędzić samotnie, ale Max wychodził z założenia, że jeżeli już są w jednym pomieszczeniu, to żaden z nich nie zazna spokoju. A wychodzić nie miał zamiaru. Zauważył, że puchon jest średnio rozmowny. Nie znał go jeszcze jednak na tyle, aby stwierdzić, czy to kwestia charakteru czy czegoś innego. Solberg zawsze uważał, że jeżeli ktoś nie życzył sobie jego towarzystwa wystarczyło po prostu powiedzieć. On sam nie miałby żalu gdyby usłyszał proste "chcę być sam, wypierdalaj". Bardzo dobrze to rozumiał i też zdarzało mu się odpychać ludzi w takich momentach. -Jesteś pewien? Każdy czasem jej potrzebuje. - Uniósł lekko brew w geście zdziwienia na słowa puchona. Przecież nikt nie był do końca samowystarczalny. Nawet Felix, który uwielbiał wszystko załatwiać sam, ale kochał też pomagać ludziom. -W sumie przyszedłem tu ze względu na nocne widoki. - Wzruszył ramionami przyglądając się Adrianowi. -No chyba, że udzielasz korepetycji z astronomii to chętnie przyjmę, bo o gwiazdach wiem tylko tyle, co przeciętny dziesięciolatek. - Była to oczywiście gruba przesada z jego strony. Po tylu latach w Hogwarcie, chcąc nie chcąc jakaś wiedza mu została.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Adrian Von Neuhoff
Rok Nauki : VII
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizna na nadgarstku po opaleniu papierosem. Długie do ramion kręcone blond włosy.
Nie potrafiłby powiedzieć chłopakowi, że chciałby być sam i żeby stąd sobie poszedł. Nie robił tutaj nic takiego, żeby kazać mu stąd wyjść. Każde miejsce jest dla każdego, a może Adrianowi przyda się jakieś towarzystwo dzisiejszego wieczoru. Sam nie wiedział, ale gdzieś czuł w środku, że nie chciałby zostać sam. Mimo iż nie znał tego ślizgona stwierdził, żeby zwyczajnie dać mu szansę na jakąkolwiek relacje. Nie oczekiwał bóg wie czego, ale jednak każda relacja ma jakieś swoje plusy jak i minusy. Adrian przez tyle lat nie poznał nikogo konkretnego, więc postanowił to zmienić. Coraz bardziej czuł, że nie ma kogoś z kim mógłby o wszystkim porozmawiać. Wszystko dusił w sobie i czuł, że kiedyś wybuchnie. - Raczej jestem. Zawsze dawałem sobie radę sam więc myślę, że i tym razem będzie tak samo. - oznajmił wypuszczając powietrze z ust. Jedyną osobą na której mu zależało i na którą mógł zawsze liczyć była babcia. Bardzo żałował, że ona nie mogła mu pomóc w żaden sposób w kwestii magii. Była nią zafascynowana, czytała książki które ten przywoził ze szkoły na okres ferii czy wakacji. Wiedział też, że nie o wszystkim mogę jej mówić. Miał świadomość z tego, że jednak była nie magiem i nie mogła wiedzieć więcej niżeli powinna. - Astronomia nie jest zła, ale również jedynie uważam ją za fajną, nie zagłębiam się w teorie. -mruknął i wzruszył ramionami. Tyle co z lekcji wiedział i tyle mu wystarczało. Nie wiązał z tym przedmiotem przyszłości na pewno nie będzie to przedmiot który wybierze w głębszym nauczaniu.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Na słowa Adriana przewrócił oczami. Nie będzie się przecież z nim kłócił. Jeżeli uważał, że nic nie potrzebuje to tak przecież musiało być. -Masz swoją ulubioną konstelację? - Zapytał podchodząc do okna i wyglądając przez nie. Słońce już prawie zaszło i lada moment niebo zapełni się gwiazdami. -Moją ulubioną jest Pas Oriona. Nic specjalnego, ale bardzo lubię jej historię. - Wyznał opierając się o framugę okna. Faktycznie interesował go mit o greckim łowcy, a bogini Artemida była jedną z jego ulubionych bóstw we wszystkich znanych mu religiach. Ponadto uważał, że w prostocie tej konstelacji jest całej jej piękno. Cały gwiazdozbiór Oriona go nie interesował aż tak, jak te trzy gwiazdy ułożone w linii. -Jesteś raczej człowiekiem praktyki? - Zapytał na ostatnie zdanie puchona. Mógł go źle zrozumieć, ale trochę postawił sobie za cel poznanie Adriana. Chłopak był przystojny i fascynował Maxa, a jego małomówność wręcz dodawała mu uroku niż odstraszała ślizgona.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Adrian Von Neuhoff
Rok Nauki : VII
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizna na nadgarstku po opaleniu papierosem. Długie do ramion kręcone blond włosy.
- Szczerze to nigdy się tym nie interesowałem... - wzruszył ramionami. Nic mu nie mówiło to co mówił Solberg. Niestety gwiazdy były dla niego tylko gwiazdami, których nigdy nie lubił podziwiać. O wiele bardziej wolał oglądać wszelakie rośliny jak i zwierzęta. Rośliny go jednak bardziej fascynowały, zawsze można było ich użyć do eliksirów, nie? Adrian nie miał jakby swojego ulubionego przedmiotu którym się bardziej fascynował. No może eliksiry były tym co trochę więcej czasu poświęcał, ale nigdy nie zagłębiał się więcej niżeli tyle ile trzeba było. Może i wyglądał na ambitnego człowieka, ale tak nie było. Był uparty i starał się wszystko zrobić perfekcyjnie, ale zacznijmy od tego, że nie był dla siebie zbyt wymagający. - Oczywiście, a Ty nie? - zapytał przenosząc na niego swoje spojrzenie. Zawsze o wiele lepiej jest czegoś doświadczyć niżeli brać przykład tylko z teorii. Chyba nikt by na tym dobrze nie wyszedł. W życiu jest ważny impuls, a z książek się tego nie wyuczy. To nie znaczy, że Adrian go posiadał bo wręcz przeciwnie. Zawsze liczył w głębi ducha, że ktoś pojawi się obok niego gdy ten natrafi na jakikolwiek problem. Ale do tej pory to były problemy raczej szybko rozwiązywalne i mało znaczące o których szybko zapominał. Jednakże Adrian zawsze potrzebuję odrobinę czasu, żeby wszystko przeanalizować, a niekiedy jak każdy o tym wie czasu nie ma i trzeba ufać swoim umiejętnością. Może i w niektórych sytuacjach doskonale by sobie poradził, ale przecież on sam tego nie zrozumie i prędzej ogarnia go przerażenie niż burza mózgów.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Ani trochę nie zdziwiła go reakcja Adriana na pytanie o konstelacjach. Szczerze mówiąc znał mało chłopaków, którzy przejmowaliby się czymś takim jak konstelacje, a co dopiero ich historie. -Jakbyś kiedyś zmienił jednak zdanie, znam dużo ciekawych opowieści traktujących o powstaniu gwiazdozbiorów. - Zawsze fascynowały go mity i legendy. Nie tyle poruszała go opisywania w nich historia, co ciekawiły go wierzenia ludzi i ich próba wytłumaczenia sobie podstawowych zjawisk zachodzących w przyrodzie. Czasem żałował, że nie może przenieść się w tamte czasy i poobserwować, jak bardzo dawny świat różnił się od tego, który sam znał. -W sumie tak, też wolę sam doświadczać rzeczy niż tylko o nich czytać. - Musiał zgodzić się z puchonem w tym temacie. -Szczególnie ważne jest to przy eliksirach. Nie wiesz przecież, czy coś zadziała, dopóki nie wrzucisz tego do kociołka, prawda? - Solberg nie do końca potrafił wyczuć, jakim człowiekiem jest Adrian. Był to jeden z powodów, dla których nadal kontynuował ich rozmowę. Chciał lepiej poznać chłopaka i odkryć trochę jego tajemnicy. Max raczej spotykał ludzi bardziej otartych i takich, których po krótkiej rozmowie potrafił z dość dużą dokładnością "rozczytać". Ta sytuacja była dla niego ciekawym wyzwaniem i nie miał zamiaru stąd wychodzić.
Adrian Von Neuhoff
Rok Nauki : VII
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizna na nadgarstku po opaleniu papierosem. Długie do ramion kręcone blond włosy.
Szczerze to nawet nie wiedział o czym chłopak mówi. Konstelacje gwiazd? Co to w ogóle jest. No ale na szczęście chłopak dał mu porę do wyboru i nie musiał zmuszać samego siebie do słuchania o gwiazdach. One naprawdę nigdy go zbytnio nie interesowały. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że wiele osób uwielbia tę tematykę i mogliby rozmawiać o tym godzinami, ale na pewno nie Adrian. Jednakże jest taki, że gdyby naprawdę Max bardzo chciał ten pewnie by się w tę naukę bardziej zagłębił, ale na razie nie było o tym mowy. - Jasne, jeżeli najdzie mnie na to ochota na pewno się do Ciebie zgłoszę. - mruknął. Nie mówił nie, bo przecież różnie to może być, a nawet tak, że będzie o to ślizgona prosił. Zainteresowania się zmieniają. Nigdy na astronomie inaczej nie patrzył jak na zwykły przedmiot, ale pewnie gdyby zmusił się do przeczytaniu kilku książek na ten temat to inaczej by do tego podchodził. Jednak na razie miał co czytać i chyba wolał zostać właśnie przy tym. - No wiesz z eliksirami to jest trochę inaczej. Bo jednak możesz narazić samego siebie na utratę zdrowia, a nawet życia. - powiedział. Słyszał o wielu przypadkach kiedy to ktoś pomylił składniki i czarodziej nawet tracił przy tym życie. To było naprawdę bardzo przykre. Bo człowiek szkoli się w tym temacie wydaje mu się, że wszystko ma pod kontrolą, a wystarczy tylko jeden zły ruch i różnie może być. Uwielbiał eliksiry, ale jednak na własną rękę nie robił żadnych eliksirów, no chyba, że dobrze wiedział jak je uwarzyć. Nie był samobójcą, a też nie należał do osób odważnych.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Spojrzenie Adriana na eliksiry szczerze zaintrygowało Solberga. Z jednej strony uważał praktykę za najbardziej efektowną, a z drugiej wydawał się być typem człowieka ostrożnego, co w tym wypadku średnio się ze sobą łączyło. W końcu nawet trzymając się receptury można było popełnić błąd skutkujący jakimś urazem. -Utrata życia jest raczej rzadkim skutkiem. Ale urazy się zdarzają i to dość często. - Nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy wypowiadał te słowa. Sam chyba nie były w stanie zliczyć ile raz potrzebował opieki medycznej przez nieudany eliksir. -Ale dla mnie to właśnie jest w pewnym sensie pięknem tej sztuki. Trzeba z głową dobierać składniki i ich formę, aby zmniejszyć ryzyko wizyty w szpitalu. - Znajomość właściwości ingrediencji była podstawą i nawet Max nie był tak szalony, żeby losowo dobierać je do swoich wywarów. Zawsze szła za tym jakaś logika i długie godziny przemyśleń. Był ryzykantem, ale nie samobójcą. -A Ciebie, co najbardziej pociąga w eliksirach? - Skoro puchon nie uważał uszczerbku na zdrowiu za nieodłączny element warzenia eliksirów, Solberg był ciekaw, co przyciąga go do tej właśnie dziedziny magii. Opcji było wiele i ślizgon słyszał różne odpowiedzi na podobne pytania.
Adrian Von Neuhoff
Rok Nauki : VII
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizna na nadgarstku po opaleniu papierosem. Długie do ramion kręcone blond włosy.
Adrian nie należał do osób odważnych tak, ale jeżeli ma stuprocentową pewność, że eliksir się uda to stara się go wykonać. Zazwyczaj robił to sam, ażeby nikt mu przy tym nie przeszkadzał, bo największe ryzyko jest w tego, kiedy człowiek nie jest skupiony, wtedy nawet z najłatwiejszego eliksiru mogą się zadziać różne rzeczy. Rzadkim skutkiem? - Niby tak, bo nikt nie bierze się za te najtrudniejsze eliksiry, bo faktycznie trzeba być chyba samobójcą. - mruknął. On by się nigdy za takie ważenie nie wziął. Puchon również kilka razy spalił rzęsy czy cebulki zarostu, nawet dość długo nie musiał się wtedy golić. Wierzył w swoje umiejętności dlatego czasami coś tam kombinował, ale rzadko się to zdarzało. O wiele bardziej wolał to robić na lekcjach gdzie był pod opieką nauczyciela. - No więc widzisz chcąc nie chcąc teorie też trzeba wcielać w życie... - oznajmił. Nigdy by się nie odważył robić eliksir po raz pierwszy i nie użyć przy tym żadnej książki. Wiadomo eliksir który robi się po raz setny to tak, ale nawet za dziesiątym razem może kosztować to utratą zdrowia. - To trzeba po prostu lubić, a ja to lubię i tyle. Eliksiry od małego mnie fascynowały jeszcze w poprzedniej szkole miałem fajnego nauczyciela, który odkrył gdzieś moją smykałkę do tego i to on zapraszając mnie do swojego kabinetu pokazywał o wiele więcej niżeli to co na lekcjach. - powiedział. Wiele zależało również od nauczyciela, bo jednak jeżeli prowadzi daną lekcję beznadziejnie to nikt nie będzie drążył, żeby dowiedzieć się o tym dziale czegoś więcej.