W tym miłym zakątku Hyde Parku znajduje się pomnik znanego i lubianego przez wielu Piotrusia Pana. Przychodzą tu ludzie w różnym wieku, niektórzy z zazdrością patrzą w chłopięcą twarz i zastanawiają się, jak cudownie byłoby nigdy nie dorastać i żyć w bajkowej krainie, a inni zupełnie nie zwracają uwagi na magiczny pomnik, który zdaje się uśmiechać się łobuzersko do wszystkich przechodniów.
Była naprawdę beznadziejna, jeżeli chodzi o warzenie eliksirów, dlatego spreparowanie Felix Felicis znacząco przekraczało jej mierne możliwości. Ostatnie próby zakończyły się totalnym fiaskiem, a ona leżała potem przez kilka godzin, zmagając się z nudnościami i wyjątkowo uciążliwymi paranoicznymi myślami. Hogwart przestał być w jakimkolwiek stopniu przyjaznym miejscem odkąd cholerna dyrekcja rzuciła czar niszczący wszystkie posiadane narkotyki. Dlatego nie miała pojęcia, czemu wciąż potrafi tam siedzieć. Bo to chyba niemożliwe, żeby faktycznie stała się w jakikolwiek sposób lojalna i została tam dla ludzi. A może jednak. W każdym razie jej zimne serduszko roztętniło się nieco szybszym biciem, gdy ostatecznie udało jej się umówić z Lożą. Nie widziała ich wieki. Dosłownie, czas wydłużył się w jakiś absurdalny sposób i ich ostatnie spotkanie zatarło się w jej pamięci, zapisane jedynie miękkimi smugami błogiej, narkotycznej przeszłości. Już od godziny błądziła po Hyde Parku próbując odnaleźć co najmniej jednego z trzech dealerów, do których wysłała wiadomość. Znalazła w końcu Williama, który przekazał jej dość smutne wieści - pozostała dwójka nie żyła. Jeden zginął w przypadkowej strzelaninie, drugiego zatłukł ćpun, który nie miał już kasy na towar. Niespecjalnie się tym wzruszyła, tknęło ją tylko to, że jej londyńskie znajomości topnieją w zastraszającym tempie i czas wyrobić sobie kolejne. Tak czy owak zaopatrzyła się w dość pokaźny stosik torebeczek z kokainą i heroiną. Dość istotny okazał się fakt, że nie miała żadnych pieniędzy, ale ostrze sprężynowego noża dość szybko schowało się z powrotem do kieszeni Williamia, gdy zahipnotyzowała go i przekonała, że w ogóle jej dziś nie widział, po czym odesłała go na spacer do London Eye. Cudownie. A teraz stała niespokojnie, przebierając z nogi na nogę, oparta o pomnik Piotrusia Pana. Dłonie trzęsły się jej niemiłosiernie, zimny pot wystąpił na czole. Głód. Głód. Głód. Chciała jednak poczekać na Lożę, uczynić ten moment bardziej symbolicznym.
Milion odgłosów w głowie, halucynacje, zdziwione spojrzenia przechodniów i zupełnie inaczej postrzegany świat. Mimo długiego braku hery, bo dyrektorowi zachciało się zmian, odczuwała wewnątrz ogromne szczęście. Felix działał, coraz mniej kroków dzielących od Loży. Kto jak kto, ale Naleigh z pewnością mocno przeżywała brak rozmów między nimi. I hery. halo, kim ty jesteś? NNN spojrzała nieprzytomnie w górę i ujrzała jakiegoś dziwnego chłopca. Tak śmiesznie na nią spoglądał, dziwił się dlaczego jest taka niziutka. Trzymał coś w buzi, nie widziała co, przecież wszystko falowało i drgało. halo, piotrusiu? Uśmiechnęła się szeroko, rozpoznając w nim coś szczególnie bliskiego, w końcu to był symbol wiecznego dzieciństwa; tego, które zostało brutalnie przerwane, a następnie zniszczone przez nią samą. Włożyła ręce do kieszeni spodni, aby upewnić się, że ma w nich magiczny proszek, przenoszący ją do Nibylandii. Dopiero po chwili dotarło do niej, że Piotruś wcale się nie kołysze w tej zabawnej zielonej szacie, a po prostu stoi. Posąg. Spanikowana wymacała guziki przy swetrze i rozpinając je szybko, zanurzyła dłoń w obszernej kieszeni koszuli w czarno-białą kratkę i odetchnęła z ulgą. halo, umarłeś? Wtuliła głowę w turkusowy i miękki materiał. Piotruś, najlepszy kompan jakiego w życiu spotkała był tak blisko, mogła go dotknąć. Chciała przytulić, objąć jak dawno zaginionego brata. Tyle, że pomnik w rzeczywistości stał znacznie bliżej niż jej się wydawało. Syknęła cicho, a potem zarejestrowała jedynie błękitne tęczówki wpatrzone w jej rozmyty lazur. Lunarie. Oplotła swoje ręce pokryte bliznami wokół szyi studentki i stała tak przez krótką chwilę. Przejechała z czułością po jej policzku. - Odurzony Piotruś Pan - szepnęła - znów stoi w centrum świata. piotrusiu, czas odlecieć.
Ostatnio wszystko przychodziło jej z dziwną łatwością. Nawet nie przejmowała się tym, że ćpa coraz mniej, nawet ten głód nie był już taki palący jak zwykle. Była zbyt zajęta, brała tylko w przerwach. Naprawdę zastanawiała się; chyba właśnie to jest powodem, dla którego kiedyś codziennie umierała z pragnienia. Miała za dużo wolnego czasu; niewykorzystanego, bezczynnego. Co innego mogłaby wtedy robić, niż ćpać i pogrążać się w melancholijnej zadumie? To wszystko przychodziło samo. Smutek. Rozpacz. Pustka. Cokolwiek. A teraz nawet nie musiała brać prochów, aby być w dobrym humorze. Oczywiście, jej dobry humor ograniczał się do kilku uśmiechów i orientacji w kontakcie ze znajomymi, ale zawsze to było coś. Aż nie chciało jej się siedzieć w kącie i użalać nad sobą. Była żywsza, zdecydowanie. Równie dobrze mogłaby zawdzięczać to wszystko Wolfowi, od którego regularnie brała Felixa. Jednakże sama ona podejrzewała, że po połowie to też zwyczajnie jej zasługa. Może coś jednak było w tej całej miłości Szarlotki i Gilberta, kto to wie. Równocześnie coś z nią było nie tak. Tęskniła. Tęskniła strasznie. Chyba pierwszy raz za rodziną, której nawet nie miała. Za przyjaciółmi jeszcze bardziej tęskniła, to oni byli jej rodzinom. Jednak nikogo z nich także nie widywała, z kilkoma osobami zdążyła tylko wymienić kilka listów. Wszyscy byli tak blisko, a równocześnie tak daleko. I chyba to najbardziej męczyło ją od środka. To było żałosne. I wtedy jakby na wybawienie, dostała list. LSD. NNN. Dzisiaj. Park. Pędem rzuciła się na łóżko w swoim dormitorium, gdzie trzymała wszystkie prochy. Nie prochy. Eliksiry. Prochów już dawno nie miała, a przecież tak bardzo brakowało jej hery. Na szczęście, spotkanie umówione było w Londynie. Mogła jeszcze coś kupić od jednego z londyńskich ćpunów. I kupiła. Całą, świeżutką działeczkę; biały, wybawicielski proszek. I dopiero wtedy, gdy zaopatrzyła się we wszystko co potrzebowała, ruszyła przez ulice Londynu szukając parku. W parku zaś wypatrywała posągu Piotrusia Pana. Nie znała tej bajki. Nikt jej nigdy jej nie czytał. Wiedziała tylko, że każdy ją zna. Że jest wspaniałą opowieścią, którą matki czytają swoim dzieciom na dobranoc. Każdy znał ją na pamięć. Oprócz niej. To napawało jej smutkiem. Przypominało że nie miała normalnego dzieciństwa. Przy pomniku znalazła dwie przyjaciółki, więc przyśpieszyła kroku i po chwili była tuż przy nich. Objęła je obie mocno, napawając się zapachem każdej z nich. Charakterystycznym, uwielbianym przez nią zapachem, którego przenigdy w życiu nie będzie miała dość...
c u d o w n i e Gdy dostrzegła Naleigh, zmęczona twarz mimowolnie rozświetliła się błyskiem przelotnego, stęsknionego uśmiechu. Chudsze niż zazwyczaj ręce poznaczone sińcami i niezagojonymi jeszcze wkłuciami również oplotły szyję studentki, żebra w żebra, kości w kości, czarne włosy w biel zamkniętą w kosmykach światła. Jej mała, porcelanowa laleczka o najsmutniejszych oczach na świecie. Pogładziła jej szyję, wtulając się w nią i ignorując całkowicie spojrzenia przechodniów; nie istnieli, nikt nie istniał, przez chwilę były tylko one i Piotruś Pan. A potem nagle zrobiło się jeszcze wspanialej, bo i ramiona Szarlotki oplotły pozostałą część Loży. I pozostały na chwilę w tym splocie, fizycznym połączeniu porażki, nieszczęścia, melancholii, głodu; pulsującym nierównomiernym tętnem, trzygłowym potworem dążącym jedynie do autodestrukcji. Kochane. W końcu odsunęła się jednak i oparła o pomnik. Stanęły tak, by ukryć się przed oczami niepowołanych. Chociaż co za różnica. Co za różnica. Niebo było chorobliwie szare, nadawało skórze narkomanek jeszcze bardziej pergaminowy odcień. Oblizała usta, wyjmując łyżeczkę i podgrzewając heroinę. Robiła to już absolutnie automatycznie, zero wysiłku intelektualnego, mechanizm wyszkolony tylko do zabijania się wyjątkowo powoli i wyjątkowo przyjemnie (przez pierwszą godzinę przynajmniej). A potem napełniła strzykawkę, igłę wbiła w jedno z niewielu pozostałych miejsc z widoczną żyłą na rękach. Pociągnęła tłok, upewniając się, że wyciągnie trochę krwi. A potem nacisnęła palec. Odczekała sekundę, strzykawka upadła na ziemię, LSD zachwiała się i osunęła w dół, na ziemię. Głowa oparła się o podporę pomnika, a źrenice zmniejszyły się do rozmiarów główek od szpilek. Wzrok stał się wyjątkowo pusty, z ust wyrwało westchnienie. - Dobre. Mocne - wyszeptała z trudem, wyciągając drugą ręką więcej heroiny. - Usiądźmy. Popatrzmy na niebo. Jest najpiękniejszym cmentarzem wszechświata.
Zapomniała o całym świecie, nic nie było, nikt nie istniał, nawet Piotruś odleciał, ale nie chciała już się do niego przytulać, bo w ramach miłego zastępstwa miała LSD i Charlotte, dwie najukochańsze ćpunki, poszarzałe promyki słońca, nadal niegasnące, cudowne, idealne w każdym calu. Miały jeden mózg, duszę, ale trzy ciała, tak różniące się od siebie. Jedno jednak było pewne - były jednakowo wyniszczone przez używki, ale to nic, to nic, przecież tak musiało być, tak jest lepiej, fajniej. Uśmiech nie schodził z jej bladej twarzy, a nawet i w oczach pojawił się dawno zgaszony przez biały proszek błysk. Tęskniła. Krajobraz rozciągający się tuż przed nią został rozmyty, prysł jak wątła bańka mydlana, ale co to za różnica, mieć czy być, ona wolała w dalszym ciągu obejmować dwa zagubione świetliki. Było tak przyjemnie ciepło. Już połowa listopada, jedynie cienki sweter i koszula, a jednak, Loża rozgrzała ją bladym uśmiechem, nie mogło być wspanialej. Puściły się, a szczęście trwało nadal u jej boku, jak wierny spaniel z puchatymi uszami i rdzawą sierścią. Równocześnie z LSD zaczęła przygotowywać towar, nareszcie heroina, nareszcie z nimi, nareszcie wspólny posiłek, przecież przynajmniej raz dziennie powinno się jadać razem, jak na rodzinę przystało. Usiadła na ziemi z gotową strzykawką. Podwinęła rękaw koszuli i wbiła igłę w cieniutką i dziurawą od stuleci żyłkę, jedną z nielicznych, które jej zostały i w które jako tako mogła się wbić. Zaraz potem Lunarie osunęła się tuż obok, Szarlotka również czuła działanie hery; zbliżyła się do nich, chciała być jak najbliżej i jak najdłużej. Położyła głowę na kolanach Luns, a kościstymi palcami krążyła po łydkach CDLB. - Już dawno powinnyśmy się tam znaleźć, a jednak gnijemy tu, z Piotrusiem, czyż to nie cudowne? - spytała, mrużąc oczy i delikatnie się uśmiechając.
Drobna dziewczyna pojawiła się nagle znikąd. Rozejrzała się po okolicy, gdzie nie było żywego ducha. Swoimi pięknymi, choć obecnie smutnymi oczami spróbowała przejrzeć otaczającą ją mrok, co jednak było bezskuteczne. Z ciężkim i oznaczającym bezradność westchnięciem usiadła niedaleko pomnika. Opisywanie jak była ubrana było bezcelowo, bo i tak było za ciemno, by cokolwiek zauważyć. Villemo od dwóch dni powinna być w Egipcie tam, gdzie znajdują się prawie wszyscy z Hogwartu. Jednakże jeszcze sama nie zadecydowała czy wróci do szkoły. Nie miała przecież, po co ani też, dla kogo. Desiree pewnie już o niej zapomniała. Eveline się nie odzywała a Aleks zdawał się traktować ją jak powietrze, co wcale nie było dziwne, bo przecież byli rodziną. Całe życie Villemo straciło na znaczeniu i nie miała żadnego punktu zaczepienie, który zdawałby się być deską ratunkowo dla dziewczyny. Nie chciała wracać do wcześniejszych metod radzenia sobie z problemami. Nie chciała znowu ćpać i co noc mieć innego kochanka lub kochankę. Chciała nauczyć się radzić z otaczającym ją światem, jednakże rezultat jej starań stał się zupełnie odwrotny. Dziewczyna zmieniła się nie do poznania. Zamknięta w sobie, zdołowana a psychika zniszczona. Bez rozrywki w oczach i jakiegokolwiek blasku życia w tych pięknych oczach. Nadal pozostała pięknością, która samym spojrzeniem potrafiła sprawić, że już o niej nie zapomnisz, lecz to przestało mieć jakikolwiek znaczenie. Sama nie wiedziała, co ma zrobić w swoim życiu i chyba to było najgorsze. To, że nie ma nikogo, kto postawiłby ją na nogi. Dziewczyna usiadła cichutko na zimnym betonie i wyjęła butelkę Whisky. Zapaliła papierosa i przez chwila obserwowała jak dym znika we mgle. Nadal paliła i piła. Nawet więcej niż kiedyś. Obracając papierosa w dłoni zastanawiała się, co ma zrobić, by jej życia nabrało jakiekolwiek sensu. Czym zawiniła w swoim życiu za takie krzywdy. Za gwałty w dzieciństwie i zamordowanie jej dziewczyny. Za utratę kontroli i późniejszy skok w przepaść. Jedyne, co teraz posiadała to urodę i pieniądze. Ludzie mażą, by być piękni i bogaci zaś ona oddałaby, to by być szczęśliwą. Cóż za ironia!
Ciemna postać przechadzała się tu i tam po parku. Na pierwszy rzut oka mogła wydawać się zjawą, jednak nie przenikała ona przez przedmioty, tylko je omijała... no i nie unosiła się w powietrzu. Paru przechodniów oglądało sie za nią, lub schodziło z drogi w popłochu. A kim była ów tajemnicza postać? oczywiście nasza kochaną i niepowtarzalną Eleną Marion! Dzieczyna była wyraźnie zamyślona... tylko nad czym mogła myśleć nasza ukochana Pani Zła? czyżby szykowała jakiś niecny plan, jakby tu wskrzesić Lorda Voldemotda? A może knuje spisek przeciw Ministerstwu? Nie... Elena wspomina... Ale cóż by mogła wspominac? Pierwsze użycie zaklęcia Niewybaczalnego? Pierwsze morderstwo? A może pierwszy eliksir żywej śmierci? Nie.... Nasza ukochana Panna Marion wspominała swe niedoszle wesele, jak to jej narzeczony został porwany dosłownie chwulę przed ceremonią. Gdzież on mógł się teraz podziewać? i kim była ów ruda dziewczyna, o której wspominał skrzat? Arystokratka usiadła na jednej z ławek i nie zwracała uwagi na otaczający ja świat...
Villemo obserwowała wszystkich pustym spojrzeniem. Pijany lub naćpany tłum próbował ją skusić na imprezę i było w, tedy naprawdę bardzo ciężko, by nie skusić się na taką propozycje zwłaszcza jak zapraszający był przystojnym młodym chłopakiem. W gruncie rzeczy dziewczyna siedziała bez oznak życia. W swojej własnej sferze fantazji i wizji lepszego życia. Przestała reagować na cokolwiek, a nawet na to , że jej papieros samoczynnie się wypala. Gdzieś głęboko w środku walczyła by nie powrócić do wcześniejszego bytu, a raczej wcześniejszej egzystencji. Uciec od problemów za pomocą narkotyków i alko0cholu. Jednakże od kąt odzyskała pamięć nie chciała hańbić pamięci Ann. Chciała żyć tak jak ona już nie może jednak taka decyzja kosztowała ją więcej niż można pomyśleć, a co gorsza nie było to w jej przypadku takie proste. Mimo tego postanowiła spróbować. Jej rozmyślanie przerwała pewna dziewczyna, która zdawała się ją nie zauważyć. Villemo spojrzała na nią zaś jej twarz diametralnie się zmieniła. Nie było po niej widać jak ciężko walką w sobie toczy ani jak wielkim głazem, smutku jest przytłoczona. Jej Aspołeczność mówiła, żeby zostawić dziewczynę w świętym, spokoju zaś jej bi seksualność mówiła coś zupełnie innego. Villemo nie pozbyła się jeszcze starych nawyków, co widać po wyrzuconym przed chwilą niedopalonym papierosie oraz po butelce alkoholu, po którą właśnie sięgnęła. Odkręciła i wzięła łyka, by poczuć jak jej organizm zostaje zalany poprzez palący płyn. Przez chwilę zmrużyła oczy, by po chwili na jej ustach zagościł uśmiech. Nie ciepły lub promienny, bo na taki nie było ją stać prawie nigdy, lecz zwykły z odrobiną cynizmu i wyższości do otaczającego ją świata. Maska siły i kontroli nad swym życiem była dopracowana do perfekcji. - Po alkoholu lepiej się myśli. – Powiedziała spokojnym i wyważonym szeptem. Jej głos był miły dla ucha i nie dawał nazbyt po sobie poznać cynizm i chłodu, którym operowała, na co dzień dla każdego. Bądź, co bądź nie zawsze była zimną suką a bynajmniej nie w, tedy, kiedy czegoś chciała. A czego teraz chciała? Kto to wie…
Nagle z zadumy wyrwał ja czyjś głos. Drgneła i rozejrzała się szukajac tego, kto ośmielił się przerwać jej rozyślania... Jej wzrok padł na postać Ślizgonki w jej wieku. Dziewczyna trzymała w ręce butelkę z tajemniczym czymś, co wydawało się być alkoholem. A doliczajac do tego jej wypowiedź... tak na pewno był to alkohol. -Masz racje, lepiej się przy nim myśli.- Odpowiedziałą chłodno. no co am na to poradzić? Elenka już tak ma... Chłodny ton, to jej normalny ton i już. Wodzac uśmiech towarzyszki, równiez usmiechneła sie w podobny sposób. -Jednak pod warunkiem, ze jest dobry.- dodała po chwili.
"Pod pomnikiem Piotrusia Pana w Londynie stoi mężczyzna ubrany w śmieszny melonik i fioletową kurtkę do kolan pomimo wysokiej temperatury. W dłoniach dzierży wielką paczkę, której pomimo ciężaru nie upuścił ani na moment." - głoszą mugolskie media. Artykuł nie był przeczytany do końca, lecz wielu twierdzi, że czeka on już tu od dwóch dni. Tylko na co? Na młodych czarodziei, których zadaniem jest odebranie paczki! I oto wyznaczono do tego zadania dwóch Puchonów, bowiem oni dobre serduszka mają i z pewnością nie będą chcieli otworzyć pakunku, żeby sprzedać "coś" i podzielić się pieniędzmi. Przebiegli Ślizgoni już by pewnie do tego doszli dziesięć razy, ale skoro mówimy tu o szlachetnych sercach Puchonów to na pewno możemy im zaufać! I oto mężczyzna czekał na Maximilian'a Lamberd'a oraz Camille Payton! Uśmiech wpada na usta każdego kto tu przychodzi o obserwuje mężczyznę, który męczy się w żarzącym słońcu. Może nasi czarodzieje powinni się pospieszyć? Aha! Owy pakunek przecież będą musieli zostawić w Trzech Miotłach! Tam też ich zadanie się zakończy!
Zaczyna Camille Po prostu odbierzcie paczkę i możecie tu pisać. Załóżcie, że mężczyzna odszedł. A potem możecie się przenieść do Trzech Mioteł, albo i zostać tutaj!
Camille szła w zadumie, nagle spostrzegła się że jest pod pomnikiem Piotrusia Pana. Spostrzegła starszego mężczyznę, ubranego w śmieszny melonik. Podeszła do niego bliżej, by lepiej mu się przyjrzeć. W rękach trzymał niewielki pakunek. Uśmiechnęła się do niego nieśmiało, lecz on stał nieruchomo, nie dając żadnego znaku życia. - Przepraszam? - odezwała się do niego dziewczyna. - Może w czymś panu pomóc, wszystko w porządku? Nagle mężczyzna spojrzał na nią, później na owy pakunek. Wręczył jej go do rąk i odszedł bez słowa. Nie wiedziała co ma z nim zrobić. Przyjrzała mu się z każdej strony. Nagle ujrzała widniejący napis : Dostarczyć do Trzech Mioteł. To brzmiało jak jakieś poważne zadanie. Lecz zastanawiało ją jedno. Dlaczego mężczyzna oddał pakunek właśnie jej? Pewnie ktoś maczał w tym palce, to pewnie jakiś głupi żart, który miał ją rozśmieszyć. Co robić? Pójść z tym pakunkiem do Trzech Mioteł? Może sprawdzić co w nim jest? Te myśli dręczyły ją wciąż i wciąż. Wreszcie z bólem głowy od nadmiaru myślenia, usiadła na pobliskiej ławce, czekając na jakikolwiek znak co powinna w tej sytuacji zrobić.
Ależ oczywiście Max miał bardzo dobre serduszko. O czym wy ludzie w ogóle mówicie, ale dobra niech wam już będzie. Ale jeśli chodzi o to o co chodzi w tym poście powyżej to jednak mieli rację. Na pewno obcego pakunku by nie otworzył to nie bylo nawet takiej możliwości, zbyt dobrze był wychowany, aby zrobić coś takiego innej osobie. To było niedorzeczne z jego strony. Pewnie dlatego też zatrzymał się pod tym pomnikiem przyglądając sie temu facetowi. Już jakaś dziewczyna stała pod tym pomnikiem, ale o dziwo była to Camille. Koleżanka z Hufflepuff. Znali się w końcu ten sam dom, ale rozmawiali z raz czy dwa, gdy nie mogła sobie poradzić z pracą domową z Zielarstwa, wtedy Max zaszczycił ją swoją wiedzą i pomógł jej odrobić pracę domową. Ale chyba już zapomniał jak się ta dziewczyna nazywa. Była od niego o trzy lata młodsza więc za bardzo nie interesował się nią, ani żadnymi innymi jej koleżankami. - Właśnie, może pomóż? - zapytał spoglądając na dziewczynę stojącą obok niego. Nagle mężczyzna zostawił pakunek w dłoni dziewczyny i odszedł cicho się zaśmiał z lekko irytacją. - Co on w tej chwili zrobil? - zapytał znowu się śmiejąc.
- Jak zwykle odwalaj za facetów całą robotę. W ogóle jak Ty się tu znalazles co? Zdziwila ją obecność chłopaka. Co on tu robi? Nie cieszyło ją to wcale, wolała sama zająć się pakunkiem a nie znosić jego pogardliwy wzrok. To, że jest od niego młodsza wcale nie znaczy że można nią gardzic. O nie, już ona mu pokaże. - Poszedł sobie, jakbyś nie zauważył. Nie wiem co to jest, jestes starszy, więc trzymaj to. - Włożyła mu paczkę w ręce. - Jestes taki dobrotliwy, jak ludzie mówią, więc powinieneś pomóc człowiekowi, a nie stać i patrzeć się z głupim usmieszkiem na Twojej twarzy.
Kto odwalal za facetów całą robotę? Przecież gdyby nie oni to kobiety nie wiadomo czy by jeszcze funkcjonowały na tym świecie, oczywiście, że nie, bo przecież ktoś spłodzić córkę musiał, tak? A ta jednak rola należała do facetów. - Powiedzmy, że tego nie słyszałem. - mruknął do niej i lekko się uśmiechnął. Przecież dla niej zawsze był miły, co prawda często ze sobą nie rozmawiali, ale na pewno nigdy jej nie ubliżył, a nawet wręcz przeciwnie. Chyba, że na prawde tego nie pamiętał, a to też mogło się zdarzyć. - Taa, jasne. - wziął pakunek przyglądając się mu. - Może jednak odnieść ją do Trzech Mioteł? - zapytał.
Co? On miły dla niej? No nie wierzę własnym oczom. Chyba sobie ze mnie kpi. Serio? Zawsze było tak, że starsi gardzili nią, zero szacunku. Co się z tym z stało? Nie mam pojęcia zielonego, ale coś mi tu nie pasuje. - Nie wiem, rób z tym co chcesz. - powiedziała. - Na pewno tego nie otwieraj. - uśmiechnęła się kpiąco. Ciekawe co jest w środku? Co za pokusa otwarcia. Prawie jak zakazany owoc. Ale cóż, obstawiam że lepiej nie ryzykować. Może tam być coś niebezpiecznego. Ale w sumie... Nie, lepiej nie.
Nie wiem czemu tutaj, ani czemu tak. Po prostu uznajmy, że tak jakoś wyszło, jakaś wyższa siła. sprowadził dzisiaj tutaj Alexis. Która swoją drogą wczoraj zaspała na ekspress do Howartu. Nie bardzo jej się do uśmiechało. Ba, właściwie była na siebie zła przez większość dnia. Pewnie szybko złość na samą siebie by jej przeszła, gdyby się dowiedziała. jakiego horroru doznali uczniowie jadący tym sławetnym pociągiem. Nasuwa się więc jedno pytanie. Czy też zależność, którą zawsze przestrzegała Alexis, że czasem lepiej jest się gdzieś spóźnić, niż przyjść za wcześnie i czekać. Poza tym, jeździła już tym ekspresem tyle raz, że jak raz dostanie się do szkoły inaczej, czy też spóźniona, to nic jej się nie stanie. W końcu i tak to był jej ostatni rok jako ucznia, może zastosują wobec niej jakąś taryfę ulgową. Tak więc nadal była w londynie. Nie pracowała już ' u Bazyliszka' wszak dzisiaj miała być już przecież w szkole. Tak się jednak nie stało, prędzej czy później się tam zjawi. W tej chwili po prostu chodził, nucąc pod nosem jakąś piosenkę, którą ostatnio ciągle puszczali w radiu w barze, przez co Lexi miała ochotę nią czasami rzygać i wałęsała się po londynie, zwiedzając różne jego zakamarki nie mając nadziei na żadną rozrywkę dzisiejszego wieczoru.
Solv uwielbiał jeździć ekspressem do Hogwartu i, jak na złość, na tę podróż się spóźnił! Tak, brawa dla niego i jego ogarniętych rodziców, którzy zamiast obudzić go na czas, popili sobie wczoraj ze znajomymi czarodziejami i sami zaspali. Miał ochotę ich za to udusić, nieważne, że sam mógł nastawić sobie magiczny budzik albo po prostu poprosić swoją zawsze punktualną sowę (jak ona to robiła?), żeby w odpowiednim czasie go dziobnęła. Wstał sobie w południe, cały szczęśliwy i gotowy na odjazd do szkoły, ucałował skacowanych rodziców, zapakował się do kominka z bagażem i siecią fiuu przeniósł do najbliżej położonego do Kings Cross wyjścia, po czym przeszedł pieszo na sam dworzec. I wtedy dopiero zorientował się, że jest na miejscu za późno. Cały spanikowany latał w tę i z powrotem przed budynkiem, nie wiedząc kompletnie, co powinien począć! Z braku laku poszedł na bagietkę do piekarni, popił ją kawką i znowu rozpoczął bezużyteczną wędrówkę znaną już sobie trasą czystej paniki. Swoim zwyczajem, mamrotał coś pod nosem, już zupełnie wyglądając jak uciekinier z psychiatryka (jakby skrzecząca sowa na jego wózku byłaby zbyt mało podejrzana). Kiedy zauważył, że ktoś patrzy na niego zbyt długo i zbyt intensywnie, jednocześnie wyjmując komórkę, zabrał swoje manatki i poszedł do Hyde Parku, jako że to miejsce pierwsze przyszło mu do głowy. Jak zagubiony dzieciak dotarł do pomnika Piotrusia Pana, nie mogąc uwierzyć, że spóźnił się na pociąg do Hogwartu! Pierwszy raz w życiu! Nie wiedział, co się w takich sytuacjach robi. Znaczy, oczywiście, musi się przeteleportować do Hogsmeade i dojść do szkoły, ale na razie był tak roztrzęsiony, że trafiłby tam w co najmniej dziesięciu kawałkach. I wtedy dojrzał koło kamiennego Piotrusia Alexis. Uśmiechnął się, zapominając o ich ostatnim spotkaniu i fochu na nią. Odzyskał nadzieję, że jednak się nie spóźnił. - Cześć i czołem! Czyli jednak dni mi się pomyliły, tak? Wcale nie powinienem zajadać mojego ulubionego kurczaka w Wielkiej Sali? To jutro, tak? - Naiwnie spojrzał na blondynkę, licząc, że ta potwierdzi migiem jego słowa.
Łaziła więc bez celu, nie śpiesząc się. Mogła sobie odpuścić Ucztę, mogła zjeść po prostu na mieści, a potem dopiero jutro przetransportować si do Hogwartu. Nie ominęłaby żadnych zajęć i wszyscy byliby szczęśliwy. Gdy tak zastanawiała się nad tym, jak dostać się do swojej zacnej szkoły czyjś głos wyrwał ją z zamyślenia. I to nie czyjś, tylko nikogo innego jak Solva. Wywróciła oczyma, wznosząc je ku niebu, niemo pytając "naprawdę? Naprawdę?" Zaraz jednak spojrzał na gryfona i zmierzyła go spojrzeniem od stóp do głów. Dziw, że w ogóle postanowił się do niej odezwać po tej wielkiej obrazie jaką zaserwował jej w Japponi. No ale, jego to się nigdy nie zrozumie. -Nie wiem, z którego oddziału w Mungu się urwałeś, ale nie. - odpowiedziała a na usta wpłynął jej uśmiech, gdy zobaczyła jak nikła resztka nadziei spływa z jego spojrzenia. Nie było trudno odgadnąć, że i on spóźnił się na pociąg, tego jednak po nim się Alexis nie spodziewała. Widziała go bardziej po stronie tych przykładych uczniów, którzy grzecznie stawiają się na pociąg do Hogwartu. Cóż, może jednak się myliła. -Cóż to się stało panie Reynir, żeś pan na pociąg nie zdążył? - zapytała, zawieszając na nim spojrzenie.
On akurat Ucztę rozpoczynającą rok szkolny uważał za najcudowniejszy moment ze wszystkich. Wreszcie mógłby zjeść mnóstwo śmieciowego jedzenia i nie słyszałby narzekania matki! Jakież to byłoby piękne! Ale nie, oczywiście. Na zajęcia zdąży, na ucztę już nie. Gdzie tu sprawiedliwość, co? Zniknęła chyba razem z dziewicami w gimnazjach (tak słyszał!). Oj, no przecież aż tak bardzo znów się nie wygłupił, nie musiała od razu dawać mu do zrozumienia, że jest kompletnym idiotą i że w ogóle nie powinien się urodzić. Ostatnio był bardziej drażliwy na punkcie tych jej odzywek, chyba zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że mu jednak na niej trochę zależy i to go tak irytowało. Jakiej znowu obrazie? Nie powiedział jej wtedy nic złego! - Jeśli jest oddział nieszczęśliwej miłości, to właśnie z niego. – Wyszczerzył do niej ząbki, ukrywając, jak bardzo zasmuciła go jej odpowiedź. Te kurczaki, które stracił! Te ciasta! Płakać mu się chciało na samą myśl. On przykładnym uczniem? Skąd jej się to wzięło? Owszem, jakoś udało mu się awansować do następnej klasy, ale orłem do on nie był i bynajmniej nie zamierzał się uczyć. - Śnił mi się taki piękny sen, że szkoda było mi się z niego budzić. A tobie co się przytrafiło? – Chciał dodać jakąś kąśliwą uwagę o tuszowaniu wielkiego syfa na nosie albo coś, ale postanowił być miły, o! Powinna brać z niego przykład.
Jak już pisałam, na Alexis uczta wielkiego halo nie robiła. Ot, cztery stoły, pełno uczniów i od cholery jedzenia. Fakt, że jedzenie było wyborne, ale można się było też obejść bez niego. I fakt opuszczenia jednej uczty, gdzie potem przez cały rok i tak będzie po uszy takich pyszności jakoś strasznie nie smucił Alexis. I i Solv i Alexis wiedzą, że musiała mu własnie tak jak to zrobiła dać to do zrozumienia, bo inaczej Alexi nie byłaby sobą. Poza tym, o ile wiem, to Lexi nie miała nic przeciw temu, żeby Solv się rodził. Jakby nie patrzeć zawsze dostarczał jej rozrywki. Jak nie skacząc bez koszulki po skale, to pokazując się w miejscach, tych samych co ona i przyjmując jej cięte odzywki, sam nie pozostając nie raz dłużnym. Problem polegał na tym, że Alexis zaczynała się obawiać właśnie dokładnie tego samego co Solv. Tylko, że jak już pisałam o tym w Japonii, gdy otwierała się przed nią możliwość czucia czegoś, czegokolwiek, do innego osobnika, Lexi budowała mur i broniła się przed tym uczuciem obrażając, rzucając kąśliwymi komentarzami. Zazwyczaj to szybko zniechęcało wszystkich. Ale jak zawsze od reguły musiał być wyjątek i był nim Solv. Stale, niestrudzenie wracał. -Solv zakochany, to dopiero coś - powiedziała kręcąc głową, ale poczuła lekkie uczucie zazdrości, a przez głowę przeszła myśl, że Reynir mógł się już znudzić tymi podchodami do niej i znalazł kogoś innego, mniej wymagającego i miłego. -Lał mi się taki dobry alkohol do ust, że szkoda było przestawać pić. - odpowiedziała a na jej usta zaraz wskoczył uśmiech rozrabiaki. Co prawda, jak się bliżej człowiek przyjrzał Lexi mógł dostrzeć, że wygląda ona trochę niedzisiejszo.
Jak taka ilość jedzenia - tak pysznego jedzenia - mogła nie robić na niej wrażenia? Chociaż, wyglądała na Tadka niejadka, więc nie powinien się znowu tak dziwić. Prawdziwi smakosze te zwykłe cztery stoły kochały całym swoim sercem i najchętniej by od niego nie odchodziły. Tak, tak, do tej grupy zaliczał się Solv, który najchętniej ożeniłby się z jednym z nich, byleby tylko miał to całe jedzenie dla siebie. Ile znowuż można się pojeżdżać? Po pewnym czasie nawet tak wyborne rozrywki się nudzą i warto byłoby rozpocząć jakiś nowy rozdział ich znajomości. Jak na razie, on był jej błaznem, a ona dla niego powinna być księżniczką. I rzeczywiście, w jakiś sposób zaczynała być, czego Reynir kompletnie nie potrafił zrozumieć. To anomalia. Syndrom Sztokholmski, ot co! Choć z drugiej strony nie uważał się za ofiarę. Dziewczyna działała mu na nerwy, ale on nie pozostawał jej dłużny… Czasem, bo zazwyczaj jednak starał się być miły. Może powinni na jakiś czas podzielić zamek na dwie części i poruszać się tylko w obrębie swoich półkul, żeby przypadkiem się nie spotkać. Każde kolejne spotkanie wydawało się coraz bardziej napięte, ktoś wkrótce mógłby wybuchnąć, a to dla nikogo nie byłoby dobre. - Ktoś z naszej dwójki musi mieć uczucia. – Wzruszył niby to obojętnie ramionami, beztrosko, niemal bezczelnie, wpatrując się w jej oczy by wyszukać choć odrobiny jakiejkolwiek emocji na wiadomość o targającym nim uczuciu. - Ojej, biedactwo. – Hm, nie miał ostatnio okazji do oglądania tej miny blondynki, więc nieco zbiła go z tropu. Ale, ale… wziął się w garść i przyjrzał uważnie. – Byłaś u fryzjera, czy coś?
Alexis uwiebiała jeść i jadła tonami normalnie, aż dziw, że nic jej nie szło w dupe, miała jakąś magiczną przemianę materii chyba. Ale to, że lubiła jeść nie oznaczało od razu, że kochała ucztę. Lubiła na niej być, mogła się jednak obejść bez tego. Tym bardziej, że zawsze można było przejść się do kuchni, a tam skrzaty były zawsze chętne do zrobienia czegoś przepysznego do jedzenia. Lexi zawsze ceniła te stworki, za niesamowite umiejętności w dziedzinie gastronomii, można im było ich jednynie pozazdrości. Panienka Sky, była bowiem kompletnym beztalenciem w dziedzinie kulinariów, można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że potrafiłaby przypalić wodę. Jak mówiłam, Lexi mogła się tak długo pojeżdżać, aż dany delikwent nie tracił zainteresowania, wtedy jej poczucie bezpieczeństwa znów było na miejscu. Wszystko znów było jasne i nie było żadnego problemu i rozmyślań, mogła spokojnie dalej zajmować się sobą i mieć całą resztę gdzieś. Miłość nie istniała. Albo inaczej, istniała, ale jak dla niej, była samym rozczarowaniem, uczuciem, które można było sobie darować i które osłabiało, a ona nienawidziła być słaba. -Cóż, weź się pochwal, która dostała to szczęście w nieszczęściu, żeś ją pokochał - zapytała siląc się na obojętny ton, ale na jej twarzy malowało się zniecierpliwienie. Chociaż Solv mógłby to raczej odberać równie dobrze, że brak zianteresowania. Co było dziwne, bo jak można było być zainteresowanym a wyglądać na kompletnie nie? Cóż, jeśli było się Alexis Sky, to można było. -Nie Solv, nie byłam u fryzjera. Mam kaca, więc mów trochę ciszej. - odpowiedziała. Sięgając po wodę i biorąc z niej kilka sążnych łyków. Po czym zamknęła oczy i złapała się z nas kciukiem i palcem wskazującym. Pokręciła kilka razy głową, po czym podniosła ją i spojrzała na gryfona, oczekując odpowiedzi na pytanie, które zadała wcześniej, miała nadzieję, że chłopak nie wymiga się i jej odpowie, wtedy będzie mogła dręczyć tą dziewczynę na milion różnych sposobów.
On też uwielbiał jeść i nie rozumiał czegoś innego, a dokładniej: jak osoby z podobnymi nałogami i zainteresowaniami mogły tak ciągle walczyć ze sobą i walczyć? Solv nie umiał gotować, a skrzaty też szczególnie za nim nie przepadały, więc uczta była jedynym wieczorem, na którym znajdowały się na stole wszystkie jego ulubione potrawy. W trakcie roku szkolnego musiał wyczekiwać na kolejno pojawiające się smakołyki, a ten jeden raz miał wszystko pod ręką. Reynir bardzo dobrze w kuchni potrafił zrobić tylko demolkę. Resztę przypalał, przesalał albo niedogotowywał. Ale wystarczy już o jedzeniu, bo ślinka cieknie niepotrzebnie i się marnuje. Jak można mówić o poczuciu bezpieczeństwa podczas toczenia nieustannej walki z jakimś osobnikiem? Solv czuł się bezpieczny dopiero wtedy, kiedy wiedział, na jakim gruncie stoi. Z nią nie było tak prosto. Raz patrzyła na niego z czystą nienawiścią, innym razem przebijała się sympatia, raz na jakiś czas zauważał w jej oczach pożądanie. On sobie wyprasza, ale mogłaby się zdecydować, co do niego czuje, a nie taka rozstrojona po świecie chodzi i rzuca piorunami w niewinnych ludzi. Solv nie bał się miłości, mimo że zawsze serwowała mu nieprzyjemności i tak czekał na nią z utęsknieniem. Czy to go osłabiało? W żadnym wypadku! Ba, było jak benzyna, bezustannie go napędzało i kazało działać! - Hmm… może kojarzysz… taka mała, chuda blondyneczka z zielonymi oczami. Trochę wredna, ale przede wszystkim strasznie zagubiona. – Uśmiechnął się z pewną czułością, wpatrując się w jej paczadełka. No dalej, pochwal się swoimi zdolnościami do dedukcji. -OJEJEJEJEJ, PRZEPRASZAM. – Wykrzyknął, po czym przysłonił sobie usta dłońmi, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia. Eh, powinien zostać aktorem, no naprawdę, jego talent się marnuje! Po chwili znowu uśmiechał się pobłażliwie i patrzył na nią z ukosa. – Byłaś chociaż grzeczna, po tym, jak się skończyłaś, czy będę musiał odnaleźć jakiegoś równie skacowanego dupka i wytłumaczyć mu co nieco? Niby żarcik, ale skłonny byłby to zrobić.
Och, to mogli sobie ręce podać, bo Alexis była totalną gastronomiczną katastrofą. Jej się do kuchni nie wypuszczało. Ba! Ją należało trzymać z dala od kuchni dobry kawałek. Była tak zdolna, że kiedyś zepsuła nawet danie z proszku. Więc można rzec, że należą jej się swojego rodzaju gratulacje. Albo nawet jakieś konfetti z balonami. Za największą kobiecą kuchenną łamagę. Ale, ale! Od czegoś, albo na coś zostały stworzone bary. Istnieją przecież po to, by zarabiać na ludziach, którzy nie potrafią gotować, czyli takich jak Lexi. W wakacje żywiła się w restauracjach, a w roku szkolnym miała Hogwarcie jedzenie. Plus, zawsze jak zgłodniała mogła zakraść się do kuchni, gdzie skrzaty miło ją gościły. Ale wróćmy do teraz i do naszej zacnej dwójki. Alexis rozejrzała się i dojrzała ławkę, do której podeszła i zwaliła się na nią, rozwalając się na niej, powiedzimy, że w mało uroczy sposób. Ale przecież była z Solvem, przy nie musiała udawać damy, do której z pewnością było jej daleko. Słuchała opisu dziewczyny, który przedstawił jej chłopak. Mówił, że ją znała, ale za chiny ludowe, nie mogła znaleźć innej blondynki o zielonych oczach niż ona. -Ja? - przeszła jej przez głowę ta nierealna myśl. Spojrzała na niego uważnie go lustrując i zastanawiając się, czy nie robi sobie z niej żartów. Bo był do tego zdolny, a ona nie miała zamiaru narażać się na jakieś żarty, dlatego powiedziała. -Musisz mi trochę pomóc, bo poza mną, nie kojarzy żadnej innej blondynki o zielonych oczach. - stwierdziła spokojnie wzruszając ramionami. No i oczywiście musiał to zrobić, nie? Solv wydarł się, a ona normalnie myślała, że za chwilę umrze, bo dla niej nawet słońce za głośno świeciło. Nie myśląc więc wiele, ściągnęła jeden ze swoich ukochanych koturnów i rzuciła w nim Solva, nie patrząc nawet czy trafiła, bo zamknęła oczy, bo umierać w spokoju. -Oczywiście, że nie byłam grzeczna, biegałam po Londynie i uprawiałam dziki seks z każdym napotkanym, w miarę przystojnym facetem. - powiedziała, by mu się odgryźć, Co oczywiście nie było prawdą, chociaż Solv pewnie nie wiedział, że Lexi miała kilku przyjaciół z korzyściami.
Chodźmy na spacer, pozwolę Ci wybrać trasę... Ale Kacper chciał cokolwiek wybierać? Zapłacił szybko za kawę i ruszył po kurtkę, choć coś mu kazało tkwić w tej herbaciarni i odmówić to ona podjęła decyzję za nich oboje. Jakby wiedziała, że za nią pójdzie. Pchnięty ku niej tym, że rzeczywiście może to być ich ostatnie spotkanie włożył na siebie cienką kurtkę i wcisnął dłonie w kieszenie. Nie unikał dotyku. On po prostu go nie chciał. CoCo była za pewną granicą... Teraz przychodziła mu do głowy filozofia jego kumpeli... Arienne. Sprawa była taka, że przespali się ze sobą, ale Arienne nie zaszła w ciążę, Arienne nie stanowiła balastu, Arienne nadal była laską, z którą mógł czynić chamskie żarty i śmiać się z innych. Mógł. Nic się nie zmieniło. Może teraz byli pełni dwuznacznych dowcipków na swój temat, ale nic nie stanowiło tego, żeby teraz ktoś mógł go oceniać... Po prostu trwali w tej relacji. Na etapie CoCo - Kai było zupełnie inaczej. Jeśli mielibyśmy obwiniać tylko CoCo o rozpad tej "przyjaźni" trzeba by było puknąć się w głowę. Może była współwinna, ale to już zaczęło się o wiele wcześniej, gdy ten zwariował na punkcie Australijki, którą sam rzucił o ścianę. Kai nie był lepszy od niego. Uwielbiał zadawać ból, uwielbiał być punktem adoracji wielu dziewcząt. Teraz spokorniał, żeby wszystko pękło w odpowiednim momencie? Kai był człowiekiem z wrodzoną umiejętnością niszczenia. Nawet gdyby ktoś mu zabronił to i tak nigdy by nie przestał. Przecież ta jego dziewczyna, na pewno próbowała. Na próżno. Czymże CoCo się różni od tamtej? Miała przed sobą brzuch. Jeśli to jest to, co miało zmiękczyć Younga, to może powinien zapłodnić pół Hogwartu, żeby stać się człowiekiem. Kacper nie był lepszy, Kacper nie próbował się nigdy wybielać. Pewne rzeczy się działy, za pewne rzeczy był odpowiedzialny. Tak bardzo odpowiedzialny, że aż brakowało mu tchu. Westchnąwszy uciął parę gestów i padł myślami gdzieś pomiędzy piętnastym krokiem od herbaciarni, a czterdziestym oddechem. Liczył je. Uspokajało to skołatane myśli. - Uroczy dzień. - Wymruczał nawet nie zauważając, że było pomiędzy nimi trzydzieści centymetrów dystansu i nie zamierzał go zmniejszać. Nie tym razem. Mógł z nią iść na spacer. Mógł uważać, że jest piękna, ale nie chciał jej dotykać, nie chciał z tego czerpać przyjemności. W jakiś sposób w jej oczach nadal tkwił Rozing... Jednak nie na tyle by odważył się by cofnąć czas. Casper w swoim życiu żałował wszystkiego, oto kolejna rzecz, którą może dodać do listy. Jego dłonie poczerwieniały... Z żalu, z mrozu, ze wszystkiego. Nie wiedział, co miał mówić, więc najchętniej milczał. Obserwował innych przechodniów. Zamieniłby się z nimi. Nie z powodu ich beztroski tylko z powodu potrzeby bycia przez moment kimś innym niż Casprem Villiersem. To stosunkowo niewiele. - Jak Ci się układa? - Spytał, ale już sam nie wiedział czy z grzeczności czy z wewnętrznej ciekawości czy z potrzeby spuszczenia Younga ze schodów gdyby powiedziała jedno słowo: "źle". Nauczył się go obwiniać za wszystko... Nie do wiary. Od przyjaźni po kumpli po największych wrogów... Po osobę, którą obarczał za stracone miesiące swojego życia.