W kuchni dodatkowej organizowane są zazwyczaj zajęcia z magicznego gotowania. Jest to miejsce bardziej przestronne, bogate we wszystkie niezbędne elementy wyposażenia kuchni. Są tu również stoły, przy których uczniowie mogą gotować. Skrzaty korzystają z tego miejsca tylko i wyłącznie, gdy trzeba przygotować więcej dań podczas szkolnych uroczystości.
W gruncie rzeczy, Wiśnia była całkiem optymistycznie nastawiona na te zajęcia. Skoro już tutaj trafiła, to mogła dać z siebie wszystko! Miała masło orzechowe, było jej szalenie wygodnie, znajdowała się w bezpiecznym kuchennym otoczeniu, a na dodatek jej towarzystwem była Heaven. I weź tu człowieku narzekaj... Cherry z uśmiechem zajadała swój ukochany smakołyk, przebierając odrobinę nogami i podzwaniając tymi jakże spektakularnymi kapciami. Skrzydełka quidditchowych zniczy trzepotały entuzjastycznie, jakby chciały oderwać się od złotego materiału i odlecieć prosto na boisko. Można było śmiało stwierdzić, że dziewczyna niezbyt puchońsko się teraz prezentowała - miała gryfońsko złote kapcie i zieloną bluzę godną wychowanki Slytherinu. Wiśnia poprawiła rąbek bluzy, zastanawiając się czy z pewnością należała do Neirina... może zabrał ją jakiemuś Ślizgonowi... Z rozmyślań wyrwało ją nadejście profesora Forestera. Teraz nawet zaczęła jeść dyskretniej, słuchając i próbując zachować jak najwięcej uwagi. Wyszczerzyła się radośnie do @Ben Rogers i @Adam Henderson, z którymi to przyszło im pracować; nie znali się, ale do czasu! - To ja pokroję mięso - oświadczyła dzielnie, podwijając rękawy i biorąc się do roboty. Chciała spróbować ręcznie, ale szło jej to strasznie mozolnie, bo nie chciała się przypadkiem pociąć. Ostatecznie wysunęła różdżkę z koka (dobrze, że upięła go dodatkowo gumką, bo głupio tak gotować z szalejącymi wszędzie lokami...) i to nią kombinowała. Forester zwrócił uwagę, że mięso było trochę zbyt tłuste, zatem dziewczynie nie udało się wykroić idealnych kawałków; nie było to chyba aż takim problemem, więc Puchonka zbytnio się nie przejęła. Warzywa mieli przygotowane idealnie... a potem Heaven dodała za dużo ostrych przypraw, a Ben całość odrobinkę jakby, cóż, spalił. - Ej, nie ma tragedii, nie? - Mruknęła do swojej ekipy, powstrzymując się od śmiechu. Ciekawe, czy całość w ogóle nadawała się do zjedzenia? Wisienka złapała czystą łyżkę i nabrała na nią nieco tej specyficznej potrawki... by zaraz zacząć kasłać z powodu nieprzeciętnej ostrości. - Ben, powiem ci... spalenizny prawie nie czuć... - wydusiła, ocierając łzawiące oczy.
- Tylko wygląda jakby nie miała duszy, w rzeczywistości potrafi być kochana - zapewniam go, dobrze wiedząc, że takie słowa o Gryfonce nie należą do częstych. Ale Fire zachowała się względem mnie kiedyś bardzo w porządku i nawet jeśli z niej straszna pesymistka, to lubię jej towarzystwo. I gra na skrzypcach. Truciciele i ludzie z natury źli nie mogliby tak piękne grać na skrzypcach. W każdym razie nie chcę zastanawiać się nad umieraniem, to zawsze przynosi ze sobą ciemne i gorzkie skojarzenia. A jednocześnie słodkie, bo wspominam wtedy Prim. Nie wiem, jakie to uczucie wiedzieć, że się zaraz umrze, ale rozumiem, co znaczy mieć w ramionach osobę, z której upływa życie. Uczucia bardzo czarne. Bardzo mroczne. Dlatego cieszę się, że jestem z Holdenem, który jaśnieje wystarczająco mocno, by to stłumić. - Owoce są tańsze niż mięso - zauważam, marszcząc brwi, bo nie zgadza mi się przymiotnik "skąpa" przy nazwisku dyrektorki. Nie wątpię jednak, że Holden ma interesujący pomysł na planowanie finansów Hogwartu. Zawsze ma interesujące pomysły. - Może dostalibyśmy dodatkowe punkty za oryginalność - zgadzam się, nie biorąc tej groźby do siebie, bo wiem, że Hola nie muszę się obawiać. Moje kąciki ust nawet nie drgają, ale Thatcher zapewne może wyczuć, że jestem w dobrym nastroju. Trudno nie być, kiedy tyle tu dobra, jedzenia i pokładów energii skierowanych na gotowanie. - Nemo. Ale to jesteś jak ta rybka czy raczej kapitan? - pytam, odwołując się nie dość, że do mugolskiej bajki, to jeszcze mugolskiej powieści. Zupełnie nie myślę przy tym, że czarodzieje zazwyczaj w takich sytuacjach robią tylko głupie miny. Przenoszę wzrok na Carson, która dołącza do naszej małej ekipy. Nie znam jej zbyt dobrze, a jej osobowość zdaje się być słodko-kwaśna, w ton październikowej antonówki i to poniekąd miesza mi w głowie. Choć wolę słodkie smaki, to z tej kwaśnej odmiany jabłek wychodzą najlepsze szarlotki, jestem więc ostrożny z ocenianiem. Mam wrażenie, że Carson lubi się rządzić i błyszczeć w towarzystwie - wyrywa się jako pierwsza i swoimi słowami doprowadza do pewnego porządku, ponieważ rzeczywiście zaraz potem każdy z nas wybiera zadanie dla siebie. To chyba dobrze mieć w drużynie taką osobę. Te kilka sekund, które poświęcam na gapienie się na Krukonkę, kosztuje mnie możliwość wyboru. Nim się orientuję, zostaje mi tylko opcja z kończeniem dania i to przy pomocy zaklęć. Czując na plecach ciężar presji, obserwuję, jak z zadaniem radzi sobie trójka moich towarzyszy. Trafiam jednak pomiędzy trójkę talenciarzy - każdy z nich swoją część wykonuje idealnie. Śmieję się jasno i promiennie, kiedy Annie z radości obejmuje Holdena. Ma tak ciepłą aurę... A mimo to, moja powieka i tak zaczyna drgać w tiku nerwowym, nad którym nie panuję. Co zabawne, pojawia się głównie przy Holdenie. A ten pajac myśli, że to zabawne. - Widzisz w jaki stres mnie wpędzasz? Zostanę z zespołem Tourette’a - mówię, zakrywając oko na kilka sekund, aż przestanie skakać. - Albo któregoś dnia zakleję to oko taśmą. Albo zlepem - jak już będę na poziomie trzecioklasisty, jeśli chodzi o zaklęcia. Teraz bym tak nie ryzykował. Trącam go więc, żeby na pewno koncentrował na mnie swoją uwagę, kiedy kontroluję gotowanie zaklęciem. No, staram się kontrolować. Ale pewnie lepiej byłoby, gdybym pozwolił się temu samoistnie dziać. Zamiast chronić przed przypaleniem, moje zaklęcia wywołują dokładnie odwrotny efekt. - Oj... Chyba wszystko zepsułem. - Oczami wyobraźni widzę już to rozczarowanie w oczach grupy. Jakby nie patrzeć, całej trójce poszło idealnie. I oczywiście odrobinę mnie to smuci, ale nie daję się przygnieść zniechęceniu. Na wszystko trzeba patrzeć z optymizmem, więc z małym uśmiechem zwracam się do Hola: - Trzeba odhaczyć koleją rzecz, do której się nie nadaję.
Obserwował ich poczynania spokojnie i z uśmiechem. Nawet kiedy docierała do niego woń spalenizny, to posyłał im tylko pokrzepiający uśmiech i zabraniał przerywać. Danie oczywiście musiało być skończone, niezależnie od pośrednich efektów. Nikomu nie wyszło perfekcyjnie. Wszystkie grupy z całą pewnością się starały, ale każdy w mniejszy lub większy sposób zepsuł zadanie. Mimo wszystko zwycięzce należało wybrać, a działanie jednej grupy Forester docenił wyjątkowo mocno. Pełen zapału pochwalił @Annie Nemo, @Holden A. Thatcher II, @Carson GiLLiams, na @Everett C. Harrison spojrzał nie co mniej przychylnym okiem, ale jemu również należała się nagroda. Wyciągnął przygotowaną wcześniej kaczkę, która była dalej ciepła i aromatyczna. Podzielił porcję na cztery i każdy otrzymał swoją własną. - Pogratulujcie proszę zwycięzcom. Mam nadzieje, że wszystko wam posmakuje i szczęście nie opuści was jak najdłużej. Cieszę się, że przyszliście na moje zajęcia i mam nadzieje, że były całkiem przyjemne. Do widzenia - zwrócił się jeszcze do uczniów i zostawił ich w kuchni. Część pewnie powędrowała tuż za nim.
/zt, kto chce może uznać, że go dotyczy, a kto chce może zostać w kuchni.
Berkeley co rusz szukała sobie ostatnimi czasy nowych wyzwań i powodów do praktykowania nieznanych jej zaklęć. Tym razem padło na takie, które wiązało się nieco z zielarstwem, w którym to dotychczas nie była orłem i nie wychylała się. Być może jednorazowa nauka nie miała szans na zmianę tej sytuacji, ale zawsze była to jakaś próbka tego, czy dziewczyna ma jakiekolwiek predyspozycje w zielarskim kierunku. Jeżeli miała zdawać OWUTEMy, powoli potrzebowała przybrać jakieś stanowisko co do każdego z osobna przedmiotu. Tak oto znalazła się w kuchni, usiłując praktykować całkiem prostą magię. Szkoda, że mniej prostą dla niej samej. Wcześniej oczywiście zdążyła się przygotować na tyle, na ile było to konieczne. Jej niezbędnymi materiałami okazały się niedojrzałe jeszcze owoce winorośli. Drobne i zielone jeszcze winogrona rozstawiła pojedynczo na blacie stołu, jak kolejne okazy przeznaczone do szaleńczych eksperymentów. A przecież nie miała złych zamiarów. 'Materiały' pochodziły z kuchni, w której po Nocy Duchów zostało kilka tac z owocami, w tym właśnie całe potężne kiście winogron, których przy okazji nie omieszkała w siebie wcisnąć w dużych ilościach. Lubiła te owoce i być może miała do nich jakąś słabość, czy też sentyment, w każdym razie bardzo je sobie upodobała. Prawdopodobnie głównie przez ich słodycz i łatwość w pochłanianiu każdej możliwej ilości. Bez obierania, gotowania, bez specjalnego przygotowywania, czy czegokolwiek. Pychotka. A przecież również przetworzone wersje tych owoców miały swoje zalety i swoich fanów. Jak chociażby rodzynki, czy wreszcie wino. Ale Jackie z pewnością nie przyszła tutaj, aby rozmyślać o winie, dżemie, ani pestkach. Co prawda wizualizowanie sobie każdego procesu zamieniania owoców w kolejne przetworzone twory silnie działało na jej wyobraźnie i ostatecznie mogło ułatwiać jej akcję czarowania, więc nie powstrzymywała się przed tym, lecz ciągle pamiętała o swoim priorytetowym celu, jakim było sprawienie, aby niedojrzałe owoce stały się zdatnymi do spożycia, a przy tym dorodnymi i pysznymi. Wyciągnęła różdżkę, pochyliła się nieco nad pierwszym z owoców i wbiła w niego przeszywające spojrzenie. - Baccifero. - mruknęła. W reakcji, owoc natychmiast zmienił kolor na znacznie jaśniejszy i trochę napęczniał. Berkeley nie omieszkała przetestować swojego tworu pod względem podobieństwa do naturalnie dojrzałych owoców. Różnicy nie dostrzegła, efekt jej zaklęcia był soczysty i słodki. Smakowity. Berkeley nabrała pewności siebie i potraktowała tym samym zaklęciem pozostałe cztery niedojrzałe okazy. Dwa z nich poszły w ślady pierwszego, jedno okazało się wyjątkowo kapryśne i zrobiło dziewczynie psikusa - zgniło. Było natomiast jeszcze jedno. Po kontakcie z magią stało się największym, najsłodszym, najpyszniejszym winogronem, jakich doświadczyły ludzkie zmysły. Na sam jego widok Jackie prawie oszalała. Strach wspominać, co się stało, gdy spróbowała go. Ostatecznie zarządziła koniec samodzielnej lekcji i pognała do kuchni, by kontynuować winogronową ucztę. Była przekonana, że zielarskie wspomnienia z tego dnia, a zwłaszcza spektakularny smak magicznego winogrona, na długo wyryją się w jej pamięci.
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Na galopujące wściekle garborogi, jakiż on był głodny! W Hogwarcie istniało mnóstwo sposobów na zdobycie pożywienia... dlaczegóż więc, ach dlaczegóż więc niezadowolony z koncertu kiszek Marlow skierował swe kroki w stronę niechybnej zagłady? Wszystko to za sprawą myśli. Tego typu bajery nie za często pojawiały się w jego głowie, toteż postanowił wykorzystać ten moment i zaufać swojej intuicji. Na tym kończyło się jego myślenie, wszak był istotą pozbawioną instynktu samozachowawczego i owa intuicja najczęściej sprowadzała go na manowce. Istotnym powodem mógł być również fakt, że z Pokoju Wspólnego Puchonów do kuchni wiodła prosta i krótka droga, w sam raz dla wygłodniałego Puszka, który przegapił moment kolacji. Esej na transmutację jak zwykle zajął mu znacznie więcej czasu niż zakładał na początku, musiał więc zrezygnować z niektórych przyjemności jeśli chciał uniknąć tłustego „T” agresywnie wypisanego w dzienniku. A tak się składało, że chciał. Nie musiał nawet zakładać butów, jedynie narzucił na siebie ulubioną bluzę w kolorze musztardowym i z towarzyszącym każdemu jego krokowi miękkim dźwiękiem puchatych kapci przeczłapał dzielącą go od jedzenia odległość. Wszedł do środka, swoją obecnością nagle zaburzając panujący wewnątrz, charakterystyczny dla tego pomieszczenia rozgardiasz. Przy tak wielu uczniach skrzaty miały pełne ręce roboty, nieważne o której porze pojawiał się w kuchni – zawsze znajdował tam co najmniej kilka stworzonek wymachujących z nieprawdopodobną prędkością drobnymi kończynami. Przywitał się z nimi, obdarzając je przyjaznym uśmiechem. Znały go, po siedmiu latach w zamku zdążył im złożyć co najmniej kilkanaście wizyt, choć zazwyczaj ograniczał się do zdobywania szklanki soku, filiżanki herbaty lub, jeśli zbliżały się egzaminy, ogromnego kubka mocnej, czarnej kawy. Tym razem było inaczej, plan był zaawansowany i szaleńczy. I zdecydowanie nie brał pod uwagę pomocy szkolnych skrzatów. Nie chodziło tu nawet o potrzebę wykazania się i sprawdzenia swoich umiejętności, był aż za dobrze świadomy na jak niskim są one poziomie. Nie za dobrze czuł się po prostu z dokładaniem tym usłużnym stworzeniom dodatkowych zajęć, nawet ich entuzjastyczne reakcje nie przekonywały go, że w korzystaniu z ich pomocy nie ma nic złego. Biedaczysko, nie miał pojęcia, że swoimi marnymi próbami może przysporzyć im więcej kłopotów niż zwykłą prośbą, której zrealizowanie zajęłoby im mniej niż kwadrans. Swoje kroki skierował w stronę niewielkiego pomieszczenia, które było przez skrzaty raczej ignorowane i tam w końcu się zatrzymał, z zamyśleniem drapiąc się po głowie. Na co właściwie miał ochotę? Albo inaczej – na co miał ochotę, a był w stanie to przyrządzić? Kromka suchego chleba nie należała do grupy upragnionych dań.
Był głodny. Ostatnimi czasy trudno było mu się najeść pomimo tego ile pożywienia mieli na poszczególnych ucztach. Może to przez te całe dojrzewanie? Niemniej Sinclair nie zamierzał kłaść się spać, dopóki nie zaspokoi swojego żołądka. W końcu jak ma czerpać przyjemność z odpoczynku, gdy jego kiszki postanowiły nie dać mu spokoju nawet przez chwilę. Bez wahania narzucił na siebie bluzę i wyszedł w swej piżamie do kuchnii. Starał się przemknąć niezauważony przez szkolne korytarze, coby żaden nauczyciel nie zadawał mu pytań dlaczego lata po szkole w samej piżamie i to jeszcze w kierunku kuchnii. Najgorzej by było jakby opiekun Gryffindoru go przyuważył, za nic w świecie nie zostałby wpuszczony do kuchnii. Niemniej wchodząc do celu swej, uśmiechnął się lekko do obecnych w nim skrzatów i zbywając z uśmiechem propozycje pomocy, wszedł do nieużywanego pomieszczenia... w którym o dziwo ktoś już był. Z lekkim szokiem spojrzał na drugiego osobnika, a może bardziej osobę podzielającą jego los - i uniósł brew. - Widzę, że nie tylko ja zgłodniałem - uśmiechnął się przyjaźnie i wyciągnął swoją dłoń. - Vidari, a ty? - dodał po chwili, rozglądając się po pokoju. Jego oczy padły dopiero na paczkę... jajek. Od razu przyszedł mu pomysł do głowy, który mógł bardzo szybko skończyć tragicznie. Niemniej jednak podniósł paczkę do góry, aby pokazać ją swemu, nowemu towarzyszowi z szerokim uśmiechem - co powiesz na jajecznicę? Bez wątpienia ta sytuacja nie byłaby w żadnym stopniu zabawna, gdyby nie fakt, że Sinclair potrafił przyrządzić tylko podstawowe rzeczy... A i tak wszystko dało się spalić. Ba, robiąć herbatę można spalić wodę. Nie wiedzieliście o tym? Cóż, zdarza się i tak! Niemniej wieczorna eskapada do kuchnii może okazać się niezwykle ciekawą przygodą.
Pojawiła się w kuchni po raz kolejny. Najwyraźniej pomieszczenie to inspirowało ją do nauki czarowania bardziej, niż szkolne sale, korytarze, czy tereny zielone okalające zamek. Te ostatnie nie inspirowały jej zresztą wcale - nie o tej porze roku. Berkeley wpadła na genialny pomysł spróbowania jednego z zasłyszanych jakiś czas temu zaklęć. I obecność w sali dwóch starszych chłopaków z pewnością nie była w stanie jej przed tym powstrzymać. - Cześć. - przywitała się pospiesznie, posyłając im jedynie przelotne, pojedyncze spojrzenie. Jednego znała z między innymi z Nocy Duchów. Sinclair. Choć ostatnio trafiała na niego właściwie co lekcję, więc brunet zdołał zapaść Berkeley w pamięć. Ciekawe, co tym razem chodziło mu po głowie, że przypałętał się aż do kuchni? Na kolacji zabierali mu jedzenie z talerza? Już jego widok przyprawił rudowłosą o złe przeczucia. Nie, żeby go nie lubiła. Nie przeszkadzał jej, był ok. Tylko czemu zawsze podążały za nim jakieś kłopoty? A może tylko takie miała wrażenie? Drugi był Puchonem, widywała go w pokoju wspólnym. Jak każdy starszy uczeń, pewnie ledwo ją kojarzył, zresztą tylko dlatego, że Florence mogła kiedyś napomknąć coś o posiadaniu młodszej siostry. Jack była w stanie rozpoznać Vinicusa na korytarzu, w czym zresztą nie było nic dziwnego, biorąc pod uwagę chociażby jego fryzurę, czy bycie w tym samym domu, ale nic więcej nie była w stanie na jego temat powiedzieć. No i co, miało być pospieszne, mimowolne spojrzenie, a wyszła nieco pełniejsza analiza, panno Berkeley. Koniec psot, pora na czarowanie. Poprosiła jednego ze skrzatów o talerz makaronu. Migusiem otrzymała okrągłe, płytkie naczynie z przygotowanymi makaronowymi kokardkami. Spróbowała. Był al dente. Nadeszła pora, aby zmienić jego smak. Wyciągnęła różdżkę. Zanim wypowiedziała słowa zaklęcia, ponownie skierowała wzrok na nocnych podjadaczy, orientując się, że najpierw przywitaniem mogła trochę im wejść w słowo, a potem jak gdyby nigdy nic wzięła się za czary. - Nie przeszkadzajcie sobie. Ja tu tylko... - przerwała wypowiedź, bo postanowiła, że lepiej będzie pokazać, niż wyjaśnić. - Gusto Cambiato. - zbliżyła czubek wiśniowej różdżki do jednej z makaronowych kokardek. Jedyną możliwością sprawdzenia, czy się udało, było zjedzenie celu eksperymentów. Makaron okazał się być jabłkowy, tak, jak pierwotnie sobie zażyczyła. Pyszniusie GMO. Zerknęła na pozostały makaron. Następnie na chłopaków. Uśmiechnęła się przebiegle. Testy, testy! - Gusto Cambiato. - zaklęcie powtórzyła trzykrotnie, za każdym razem celując w inną kokardkę. Odłączyła trafione zaklęciami egzemplarze od reszty, przerzucając je na drugi, mniejszy talerzyk. Czuła, że w przypadku ostatniej kokardki nie wszystko poszło tak, jak należy, więc zabrała je dla siebie. Miało smak... makaronu. Pozostałe zaniosła w stronę pozostałych głodomorów. - Spróbujcie, jak smakują. - nie dawała podpowiedzi. Sami mieli wziąć po jednym i określić, jakie smaki im się trafiły. Chyba, że nie będą chcieli się częstować, to dostaną po głowach jakimś Herbiforsem. Wrr.
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
W najśmielszych przypuszczeniach nie spodziewał się spotkać tu drugiej osoby. Nie o tej porze, nie w tym dziwnym, odgrodzonym od reszty kuchni miejscu, nie... kiedy ma na sobie puchate kapcie. Własne przemyślenia musiały zajść tak daleko, że nie usłyszał trzasku drzwi i zbliżających się doń kroków; było to zresztą dość do niego podobne. Drgnął wyraźnie w chwili gdy za swoimi plecami usłyszał męski głos i niemal natychmiast obrócił się w jego stronę, kierując na uśmiechniętego jegomościa zaskoczone spojrzenie. Roześmiał się pod nosem rozbawiony własną strachliwością i odwzajemnił ten uśmiech, jednocześnie ściskając mocno jego dłoń. – Vinícius – odparł i przesunął się by nie stać głupio na samym środku kuchni. – Raczej unikam kuchni, ale... stary, jeśli czegoś nie zjem, zaraz tutaj zejdę. – podążył wzrokiem za jego spojrzeniem i zmarszczył nieznacznie brwi, początkowo nie dostrzegając paczki jajek, która zaskakująco dobrze zakamuflowała się na blacie. Właściwie zauważył ją dopiero w chwili kiedy przybysz wziął paczkę w ręce i uniósł ją w znaczącym geście. Viní przymrużył delikatnie powieki, w zamyśleniu gładząc się po gładkiej brodzie. – Hmm... lubię jajecznicę. – kilka razy pokiwał głową, po czym się zatrzymał, przypominając sobie o czymś niezwykle istotnym. – Ale wiesz, że to tego trzeba użyć patelni... i ognia? Myślisz, że jesteśmy w stanie to zrobić? Jak by ci to powiedzieć... – zaczął, lecz w tym samym momencie do kuchni weszła trzecia osoba – w dodatku Puchonka. Nie skończył swojego zdania, machnął na to ręką. Czy naprawdę musiał informować go o swoim niebywałym kulinarnym „talencie” a przy tym kompromitować się przy młodszej dziewczynie? A nuż wszystko pójdzie im jak z płatka. Skoro Finn powiedział mudwa lata temu, że jajka należy rozbić, czuł się na siłach by zrobić jajecznicę. Poza tym pokładał ogromne nadzieje w Vidarim, w jego oczach sprawiał bowiem wrażenie osoby, która wie co robi. – Cześć... Josephine. – wyszczerzył się do niej, na powitanie. Kojarzył ją, jasne, że tak, ale dałby sobie rękę uciąć, że do tej pory nie zamienili ze sobą ani słowa. Chciał być miły i wykazać się znajomością imienia. No cóż.... przynajmniej próbował. Nieprzyjemne burczenie w brzuchu przypomniało mu o celu jego wizyty. Otworzył jedną z szafek, potem drugą, trzecią... w czwartej w końcu znalazł patelnię. Nie taką zwykłą, rzecz jasna, była przeogromna, z niemożebnie grubym dnem, a do tego ważyła chyba z tonę. Dlaczego wybrał akurat tę? Kojarzyła mu się z domem, przy tak dużej rodzinie w jakiej się wychował, garnki i patelnie takiej wielkości były na porządku dziennym. Złapał ją oburącz i z niemałym łomotem postawił na palniku, zanim jednak zdążył cokolwiek zmajstrować przy ogniu, przeniósł na Puchonkę zaskoczone spojrzenie. – Ty umiesz w magiczne gotowanie! – zawołał entuzjastycznie, błyszczącymi oczyma wpatrując się w różdżkę, na której zaciskała palce. Cała jego twarz wyrażała absolutny zachwyt, ot tak wzięła sobie zwykły makaron i zrobiła z tego coś... właściwie co? Wyglądał tak samo, jednak po jej minie wnioskował, że jej się udało. Czy zmienił swój smak? Właściwie chciał poprosić ją by pozwoliła mu spróbować choć jedną kokardkę, okazało się jednak, że nie musi, gdyż po chwili sama im to zaproponowała. Uśmiechnął się do niej promiennie, a brzuch, jakby w odpowiedzi, zaburczał głośno. – Dzięki Ci, dobra kobieto! Niech Ci Merlin w kotach wynagrodzi. – bez zwlekania złapał jedną z kokardek i wsadził ją sobie do buzi. Oczy podpowiadały mu, że to zwykły makaron, a tymczasem... – Mmm! Wiśniowy, pychota. – oblizał wargi, na których została odrobina owocowego smaku. Jedną kokardką się nie najadł, wręcz przeciwnie, właściwie poczuł jeszcze większy głód. Sięgnął więc do kieszeni, z której wyciągnął różdżkę, najwyższa pora by zapełnić żołądek pyszną jajecznicą. – Accio kostka masła – mruknął pod nosem. Wolał sprecyzować swoje życzenie żeby przypadkiem nie zaatakowało go całe masło jakie tylko znajdowało się w kuchni. Wyciągnął rękę i po chwili złapał przywołany przedmiot. – Vidari, odpalaj piec. – rzucił wesoło do chłopaka, kładąc masło na blacie. Zaczął rozglądać się za nożem i jakąś łyżką...
Kostka:4 Mamy załatwioną ingerencję MG i nauczyciela :)
Na przywitanie Marlowa zareagowała początkowo jedynie rozczarowanym spojrzeniem, aby potem przewrócić oczami i, kręcąc głową, wrócić do swoich czarowanek. Chłopcy najwidoczniej przybyli łasuchować, a Berkeley bezczelnie weszła im w paradę. Cokolwiek chcieli osiągnąć, Jack nie miała zamiaru się w to mieszać. Swoje zrobiła, właściwie to mogłaby już udać się do łóżka. Ale ciekawość przezwyciężyła logikę. - Nie, nie za bardzo. Choć nadal idzie mi lepiej niż Tobie zapamiętywanie imion. Nazywam się... - urwała, aby dać kolejny pokaz czarowanka. Niewerbalnie rzuciła scribo i wielkimi literami wypisała różdżką w powietrzu wyraz 'JACQUELINE'. Anomalie sprawiły, że czcionka płonęła w powietrzu i buchała dymem. Zaraza, wyszło na to, że Jack była w swoim przedstawieniu mroczniejsza od Toma Riddle'a. Chwilę po stworzeniu napisu machnęła magicznym orężem ponownie, aby pozbyć się efektów zaklęcia i oszczędzić wszystkim ewentualnych poparzeń. - Co tu knujecie? - to było pytanie, które odciągnęło ją od udania się w stronę drzwi. Pytanie, które przekreśliło jej plany związane z pójściem szybciej spać, albo chociaż wskoczeniem w pióra o względnie cywilizowanej porze. Pytanie, którym trochę prosiła się o kłopoty. Ale przecież nie mogłaby ich tak zostawić samym sobie, prawda?
Studenckie życie oznaczało dla Liama sporo zmian. Nie tylko wyprowadził się z budynku Hogwartu i już od dobrych kilku miesięcy grzał swój kąt we własnym domu, ale i nieco zmieniło się jego nastawienie do nauki jako takiej. Odeszło mu mnóstwo przedmiotów, profesorowie dali wolną rękę… więc nie pokazywał się już tak często na korytarzach szkoły. Przychodził na co ważniejsze lekcje, resztę odpuszczał i zajmował się po prostu swoimi zainteresowaniami oraz spędzaniem czasu z przyjaciółmi. Grunt, że wciąż miał dość dobre oceny, choć przestały być dla niego priorytetowe. A co było dziś dla Liama priorytetem? Special Super-Duper Cool Manga Day With Gay Shit And Everything Else! jak to sobie samodzielnie określił, przymuszając swojego współlokatora, Neirina, do wspólnego przebrnięcia przez wszystkie ukochane tytuły jego ulubionego odłamu nowoczesnej kultury Japonii. Co prawda rudzielec najpewniej nigdy nie miałby nic przeciwko, by zmarnować sobie wieczór w ten sposób, ale Liam nigdy mu niczego podobnego nie zaproponował. Przynajmniej nie na taką skalę! W końcu mieli spędzić całą noc, czytając specjalne super-duper mangi z gejowskim szajsem i wszystkim poza tym!. Ta chwila wymagała celebracji, a szatyn postanowił ją podkreślić, samodzielnie przygotowując ciasto. Dobrze, może nie tak całkiem samodzielnie, bo kupił gotową podstawę z biszkoptu i jedyne co, to postanowił ją udekorować. Nie przyzna się nigdy swoim dobrym znajomym z domu Lwa lub ex-domu-Lwa, którzy potrafią gotować, że poszedł aż tak na łatwiznę, ale hej… naprawdę przyłożył się do tego dekorowania! Nakupował bitej śmietany, cukiereczków, lukru, mini ciasteczek, pianek, strzelających posypek, kremów i zmieniających kolor owoców… byleby tylko zrobić to ładnie. Ba, miał nawet wcześniej rozrysowany plan na kartce, jak to powinno wyglądać! Chciał, żeby to była niespodzianka, więc wybrał tę mniej uczęszczaną kuchnię, nie mówiąc nikomu, że dziś w ogóle pojawi się w szkole. Na spokojnie rozłożył cały swój asortyment, wyrobił bitą śmietanę i zaczął powolutku dłubać nad swoim dziełem. I tak stał nad nim non stop głęboko pochylony, dbając o każde, najdrobniejsze detale. Minęło dziesięć minut, dwadzieścia, trzydzieści… a tort zaczynał wyglądać coraz ładniej. Liam mocno się postarał, układając cukierki w różne śmieszne kształty czy dekorując brzegi owocami i posypką. Miał zaraz skończyć… zostało tylko napisać kremem: „Z okazji SSDCMDWGSAEE ❤".
Chociaż większość ochoczo narzekała na pogodę, Mefisto z uśmiechem na ustach przyjmował nawet najdrobniejszą zmianę na lepsze. Spędzał na zewnątrz mnóstwo czasu, zatem bez problemu dostrzegał wszystkie zapowiedzi nadchodzącej wiosny. I, podobnie jak rośliny zaczynały odżywać, tak samo postępował on. W końcu mógł poświęcić więcej czasu na ćwiczenie poza przysłowiowymi czterema ścianami; nie było niczego równie przyjemnego, co trening na świeżym powietrzu. Hogwart zaś, sam w sobie, był w tej kwestii zupełnie bajkowy. Rozległe tereny przypadły Noxowi do gustu od pierwszego momentu, w którym je dojrzał, a stare ruiny jedynie urozmaicały ćwiczenia. Po feriach miał jeszcze większą potrzebę wyżycia się poprzez sporty. Mimo wszystko pobyt na Islandii spędził głównie się leniąc - wybicie z rytmu zajęć i pracy wpłynęło również na same w sobie treningi. Nie był to ten dobry rodzaj odpoczynku. Akurat spadku formy fizycznej znieść nie mógł. Dokładnie zaplanowane treningi przeplatały zabawy z królikami i starannie dopracowane posiłki. Mefisto wcale nie był zbyt dobrym kucharzem, ale dla zdrowia i sportu gotów był na wiele poświęceń. Tego dnia mógł sobie dodatkowo na to pozwolić, bowiem miał jeszcze wolne od pracy i nie spieszyło mu się na żadne zajęcia... Ale pierwszy problem pojawił się w momencie, w którym pożywny posiłek nie zdołał przejść mu przez gardło. Nox mógłby znaleźć wiele ciekawych wyjaśnień zaistnienia takiego zjawiska, ale niestety nie chodziło o nic szczególnie ciekawego. Zwyczajnie wilkołacza natura domagała się mięsa, a najlepiej takiego surowego. Jeszcze ciepłego. Brak odpowiednich zapasów zagnał go z powrotem do Hogwartu. Mefistofeles ochoczo wykorzystał zewnętrzne tereny, a potem poleciał pod prysznic do swojego znielubionego dormitorium Slytherinu. Spod zimnej wody wyszedł jeszcze rozgrzany, ale wcale się tym nie martwił; kuchnia była przecież bliziutko. Ze spodniami dresowymi luźno zwisającymi z bioder i niedopiętą bluzą, wyglądał bardzo domowo i naturalnie - na szczęście mało kogo spotkał po drodze, kłapiąc w japonkach po pustych korytarzach. Hogwart przepełniali ambitni uczniowie, grzecznie siedzący w salach lekcyjnych! Skrzaty, po usłyszeniu zapotrzebowań likantropa, pokierowały go do kuchni dodatkowej, w której miał mieć spokój i większą dowolność. Fakt faktem, jeden z małych pracowników zupełnie nie chciał zostawić Noxa samego, uparcie powtarzając, że on mu mięso obrobi i będzie idealne. Mefisto, w dobrym humorze, niezbyt nawet walczył. Dreptał sobie grzecznie, przeczesując palcami poskręcane kosmyki mokrych włosów. Nie miał pojęcia, że ów skrzat jest tutaj nowy, a przy tym wcale nie należy do szczególnie uważnych... ...i kiedy pod nogi przechodzącego do bocznego pomieszczenia Ślizgona poleciała woda, nijak nie mógł zareagować. Skrzat, który potrącił garnek, pisnął coś z przerażeniem i chyba nawet uciekł z miejsca zbrodni (pewnie żeby wymyślić odpowiednią dla swego występku karę). Co się tyczyło samego Mefisto, to po prostu przejechał na swoich mało odpornych klapkach do przodu, z impetem wpadając do kuchni i zatrzymując się dopiero na... na kimś. - MERLINIE - wyrwało mu się, kiedy już odzyskał równowagę i upewnił się, że nic mu się nie stało. Zamierzał podziękować swojej nieszczęsnej asekuracji za egzystencję, ale półuśmiech prędko zniknął mu z twarzy. - Fuck me... - wymamrotał z niedowierzaniem, czując jak - dosłownie - ręce mu opadają.
Napis szedł mu tak dobrze… idealne, podwójne S, grubiutkie, okrągłe D, szczuplutkie, lekko zakręcone C… już zabierał się za lewą nóżkę M, gdy… jego własne nóżki trochę się pod nim ugięły. Poczuł jak coś ciężkiego z impetem wpada mu na plecy i gwałtownie popycha do przodu. Ani Liam, ani tym bardziej ciasto nie mieli najmniejszych szans – chłopak w obu dłoniach trzymał worek z kremem, więc nijak nie zdążyłby podtrzymać się dłonią o blat i jakoś uchronić przed przymusowym skosztowaniem śmietany. Tort mimowolnie wygiął się w kształt skupionej, puchoniej buźki i oficjalnie przyjął pozycję zniszczonego dzieła. Chłopak chwilę posiedział z gębą w cieście, wolno rejestrując, co się właściwie stało. Dlaczego nie usłyszał rozmów z pokoju obok? Czemu nie wychwycił kroków, które jasno kierowały się do tego samego pokoju, w którym urzędował? Aż tak wiele ramu zajęło mu robienie głupiej ozdoby ciasta, że przestał reagować na otoczenie? W końcu podparł się rękoma o blat, wolno uniósł… i zawył, absolutnie przerażony tym, co zobaczył spod ubabranych lukrem rzęs: kompletna katastrofa. - Nie! Nienienienienie! – zaczął piszczeć, podrygując w przerażeniu z nogi na nogę, jakby jeszcze nie wierzył, że całe jego wysiłki właśnie poszły się gonić. Miał nienaturalnie wysoki, napięty głos. Absolutna panika. – Niee! NIEEEEE. Moje ciasto! Spędziłem nad nim tak okropnie dużo czasu… aaaaaaaa…! AAAH! – poobijał palcami o szafkę, w końcu ściągając z siebie nadmiar ciasta, które zostało mu na gębie. Nie przestawał podrygiwać, jakby naprawdę miał ochotę się wydrzeć lub przynajmniej rozpłakać z żalu, ale łzy były niemęskie, więc musiał dać upust emocjom podskokami i nieokreślonymi ruchami rąk, jakby nie mógł się zdecydować czy chce manualnie poskładać ciasto do kupy, czy strzelić sobie w twarz… - Kurczę, to wygląda źle. Bardzo źle...! – dalej mówił na wydechu dość wysokim tonem, ściągając z siebie krem. Resztki dekoracji spadły mu na koszulę. – Muszę iść po nowy biszkopt… ugh. O nie.. ale zużyłem już całą śmietanę, a w sklepie była ostatni! Co ja teraz zrobię.. tego się za nic nie wyratuje... no chyba, żeby zrobić dżem… ale ja nie umiem robić dże-… – odwrócił się nareszcie, chcąc sprawdzić, kto w zasadzie odpowiadał za zniszczenie jego dzieła. I zamarł, ucinając wypowiedź w połowie słowa. Przyjrzał się twarzy Ślizgona, jakby niedowierzał, że ze wszystkich ponad kilkuset ludzi i skrzatów, pałętających się po budynku, to właśnie Mefistofeles musiał wjebać mu ryj w ciasto. – Ty. – różnica w tonie głosu była zatrważająca. To już nie był spanikowany, nieco dziecinny ton zmartwionego Puszka. To był niski, nabierający na złości głos rozwścieczonego Borsuka. Wpatrzył się w niego nienawistnym wzorkiem, zaciskając mocno zęby i ręce w pięści. Nic nie mówił przez długie dwie sekundy, jakby zbierając manę na ostatecznym cios. 3...2…1… no i się wydarł: - ZNISZCZYŁEŚ MÓJ „SSDCMDWGSAEE”! – szybkość i bezbłędność z jaką wyrecytował te literki była co najmniej imponująca. – TY.. TY… NIE WIDUJĘ CIĘ OD KILKU MIESIĘCY! NIE ROZMAWIAŁEM Z TOBĄ OD WIEKÓW I CO? MUSISZ PRZYŁAZIĆ DO KUCHNI I WPIEPRZAĆ MI TWARZ W CIASTO NAD KTÓRYM SIEDZĘ OD PONAD CZTERDZIESTU MINUT?! – kipiał ze złości, co było dość fascynującym widokiem. Jeśli nie ze względu na to, że z gniew nie pasował do Liamowej natury, to na pewno z uwagi na odlepiające się kawałki ciasta, które powolnie spadały przy każdym wygięciu mięśni twarzy Puchona. Chłopak znów starł sobie trochę lukru z pyska, tym razem dużo twardszym ruchem.. ale tylko to sobie rozmazał. – Zrobiłeś to specjalnie?! Widziałeś, że mi na tym zależy i uznałeś, że świetnym pomysłem będzie zniszczyć mi ciasto… I NOWĄ KOSZULĘ?! – dopiero teraz zwrócił uwagę na to, jak mocno był uświniony. – OH HELL NO. Czy ty masz pojęcie ile to kosztowało?! – teraz zaczął już brzmieć pretensjonalnie… ale rollecoster emocji wcale nie zwalniał. Z paniki, gniewu i pretensji… nagle zrobił się po prostu tak cholernie smutny, patrząc znów na resztki. – Teraz to już nawet „SSDCM” nie da się z tego wyczytać… - miał tak cholernie rozżaloną minę… cała praca na marne. – Brawo. – prychnął już trochę ciszej… - And yes. Fuck you, indeed. Just go fuck yourself... – prychnął przez zęby i podszedł do niego. Stanął na palcach i umazał mu czyste, jeszcze mokre włosy w resztkach ciasta, które miał na ręce.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Trzeba przyznać, że Mefisto miał niebywały talent do przyciągania nieszczęść. Choćby chodziło o największe drobiazgi czy głupoty, on zwyczajnie wpakowywał się w tarapaty na każdym kroku. Często udawało się ograniczyć do skrzywdzenia samego siebie w jakiś wybitnie debilny sposób... ale niekiedy los był znacznie bardziej okrutny. Kto by pomyślał, że tak perfekcyjny dzień może pomknąć w tak niekorzystnym dla wszystkich kierunku? Mefisto nie spodziewał się żadnej katastrofy w hogwarckiej kuchni... Tak samo, jak nie spodziewał się znaleźć tu Liama. Rozpoznał chłopaka błyskawicznie, nawet pomimo częściowo zakrywającego twarz ciasta. Ślizgona znacząco wmurowało i poza komentarzem wymamrotanym na pełnym niedowierzania wydechu, nie wydusił z siebie niczego więcej. Zresztą, głos zabrał Liam, trajkocząc i zwyczajnie panikując, bo chyba tym razem serio wydarzyło się coś złego. Mefisto w tym czasie nie mógł przestać gapić się na koszulę chłopaka - po jego głowie rozbijało się tylko "o Merlinie, jego ubranie" i to chyba świadczyło o tym, że jednak trochę Puchona znał. - Ja - potaknął, a w jego głosie rozbrzmiał paskudny spokój. Sztuczne opanowanie odruchowo wypłynęło na wierzch; przynajmniej zabrakło tej bezczelności, która tak bardzo drażniła nauczycieli. Mefisto stał wyprostowany i spokojny, obserwując Borsuka i pozwalając mu na wyrzucenie z siebie wszystkiego, co ślina na język przyniosła. - Przepraszam. - Cały dobry humor zepchnięty został na dalszy plan. Nox był niezwykle zadowolony z tego, jak dobrze wychodziło mu unikanie Liama. Zresztą, chyba obaj przywiązywali do tego jakąś uwagę, skoro osiągali takie efekty. Rzecz w tym, że Mefisto nie zamierzał tego wcale zmieniać. Uważał, że Rivai jest świetną osobą, ale zwyczajnie się na nim zawiódł - prefekt nie dał mu szansy na wytłumaczenie się i odgórnie uznał, że Ślizgon jest złą osobą... akurat na podstawie sytuacji, w której ten nie miał na własne zachowanie żadnego wpływu. Czas na wyjaśnienia już minął, ale wilkołakowi wcale nie było spieszno do kłótni z osobą, którą przecież zaczynał darzyć prawdziwym uczuciem. Wolał zawiesić tę relację nijak w przestrzeni, niż doprowadzać do konfrontacji. - To nie było specjalnie, młody, poślizgnąłem się - miał dodać, że przez skrzata, ale ugryzł się w język i na tym poprzestał. Nie widział w sensu w dramatyzowaniu i robieniu z siebie ofiary - w końcu prawda była taka, że jemu nic się nie stało, ale przypadkiem zniszczył ciasto Liama. - Ale nie... nie mam pojęcia ile kosztowała twoja szykowna koszula... - i przez chwilę, przez króciutką chwilę, można było wychwycić w głosie i minie Mefisto, że taki komentarz był conajmniej zbędny. Nie miał nic do kupowania drogich ubrań (zwyczajnie jego nie było na nie nigdy stać), o ile o tym zbytnio nie myślał. - Przepraszam raz jeszcze. Zajmę się wypraniem jej, jeśli pozwolisz - sięgnął po ścierkę, podając ją chłopakowi, żeby było mu łatwiej pozbyć się resztek ciasta. - I ciasto... biszkopt? Mogę- mogę pomóc, chyba nawet wiem, jak się robi biszkopt... nie chciałem narobić problemów. - W końcu, smutek. Widoczny, ale nienatrętny - raczej nieco tłumiony i podtrzymywany, coby nie żerować na ewentualnej puchoniej litości. - I will, later... - westchnął. - Pocieszy cię, że teraz jesteś jeszcze bardziej słodki? Ani drgnął, pozwalając aby chłopak do niego podszedł; przeraźliwie boleśna myśl sparaliżowała go całkowicie. Spodziewał się uderzenia - spoliczkowania, popchnięcia. Czegoś, co wcale do Liama nie pasowało, ale co zdawało się dziwnie sensowne dla ich pogmatwanej relacji. Mefisto przymknął powieki, czując jak ciężki lukier zlepia loczki i, ostatecznie, spływa na czoło. - Już? Dzieciak.
Nawet w przepełnionej odrazą głowie Puchona kołatała się ta drobna, racjonalna myśl, że przecież Mefistofeles nigdy nie był wobec niego złośliwy, więc to trochę niemądre posądzać go o specjalnie zaplanowany zamach na jego twarz czy biszkopt. Mimo to chłopak i tak wygiął usta w nieprzekonanym wyrazie, o ile cokolwiek dało się dojrzeć pod tą płachtą kremu. W głowie szatyna wizerunek Ślizgona był tak zniszczony, że ciężko było mu wybaczyć najmniejsze przewinienie… aż z tego wszystkiego jego niedojrzały umysł nie wyczaił, że sam zachowuje się, jakby był zepsuty. - Moja szykowna koszula… - zauważył, a raczej przymusowo wychwycił w tym epitecie drobną kąśliwość, więc wymamrotał powtórzenie pod nosem, przewracając teatralnie oczami. - … nie była aż tak droga, jak to ciasto-… i okay, ja wiem, że to brzmi głupio, ale naprawdę spędziłem nad nim kilkadziesiąt minut i oczywiście musiałeś przyjść. – już się chyba powtarzał jak zdarta płyta. Ale niech się wyszczeka, skoro tak było mu lepiej. – I no dobra.. to nie było raczej nic drogiego w galeonach, bo jakby jednak to przeanalizować pod kątem ceny, to koszula wyszłaby dużo drożej, niż te wszystkie dodatki do ciasta, ale jednak poświęcony czas i serc--- DOBRA, NO. Nieważne. I nie. Dzięki. Umiem zadbać o siebie sam. – zadarł nos, niczym silna, niezależna kobieta z penisem i zamaszystym ruchem wyciągnął różdżkę: tak, na ten jeden, podniosły moment oczywiście zapomniał, że sam magiczny patyczek, nawet jeśli kupił za własne pieniądze, to jednak nie miałby go teraz w palcach, gdyby nie udział Mefistofelesa. Bezbłędnie wypowiedział inkantację zaklęcia czyszczącego… i oczywiście coś musiało pójść może nie źle, ale jednak trochę za dobrze. Początkowo nie zamierzał obejmować urokiem nikogo poza sobą i blatem, ale czar miał inny pomysł na to, co wejdzie w jego zakres – cóż za pedantyczne Chłoszczyść. Nie tyle co wilkołak mógł pochwalić się świeżą czupryną, jakby epizod z brudnymi paluchami Liama nigdy nie miał miejsca, ale i zaczął pachnieć jeszcze mocniej swoimi specyfikami pod prysznic: żele, szampony… z kolei szatyn odsłonił w końcu twarz z lukru, tak dokładnie czyszcząc sobie skórę, że aż odczuł nieprzyjemny efekt ściągnięcia. Potarł dłonią po policzku, niespecjalnie ucieszony z efektu, ale poniekąd trochę mu przeszło jak wychwycił, że i koszula wyglądała jak świeżo kupiona w sklepie. - Ugh.. a skąd ty niby umiesz piec biszkopty? – skrzywił się na propozycję Ślizgona, ale przemieszał irytację z bezsilnością. Już się napalił na to swoje wymyślne party z mangami i naprawdę chciał dać Neirinowi coś słodkiego. – Ale.. ale chyba nie będę miał wyboru… - westchnął i przestał zgrywać rozgniewanego szczeniaka, a trochę bardziej się uspokoił i zaczął po prostu zastanawiać – Ale nigdy tego nie robiłem. Jestem dość zielony jeśli chodzi o pieczenie, dlatego w sumie kupiłem gotowca-… mam nadzieję, że to serio nie jest trudne. Chciałbym to mocno mieć na dziś popołudnie… czyli zaraz! – zmartwił się i na chwilę zadumał, patrząc na rękawy z lukrem… by zaraz gwałtownie odwrócić się do Mefistofelesa i pogrozić mu palcem. – Plus nie nazywaj mnie słodkim, okay? Nie jestem słodki.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Ciężko stwierdzić, skąd u Mefisto takie opanowanie; on sam miał wrażenie, że jeszcze chwila i zwyczajnie nie wytrzyma. Nie wyobrażał sobie sytuacji, w której miałby zachować się wobec Liama agresywnie, ale czasem wystarczyło zrobić jedną małą głupotę, aby wszystko popsuć. Słodki Puchon miał tę przewagę, że Nox pomimo całej swojej niechęci dalej miał do niego jakieś dodatkowe rezerwy cierpliwości. Słuchał, wyprostowany i spokojny, jak gdyby ktoś podawał mu streszczenie ostatnich wiadomości. To nie była kąśliwość - nie miała być. Nie chciał Liamowi robić żadnych wyrzutów, ani użalać się nad samym sobą. Nie mógł powstrzymać tej nutki w głosie świadczącej o tym, że chłopak w swoim narzekaniu zwyczajnie przesadził, wspominając o nieodpowiednim aspekcie zaistniałej tragedii. Przynajmniej później zaczął się ratować, tłumacząc wagę perfekcyjnego biszkopta. Wychowanek Slytherinu był w stanie to zrozumieć. Dlatego przeprosił. Dwukrotnie. - To nie jest dbanie o ciebie. To jest naprawianie bałaganu, w który się wplątałem. - Ciekaw był, czy Rivai sam siebie słyszy. Z każdą chwilą brzmiał coraz gorzej, jak rozpuszczony bachor, do którego nic nie docierało. Brwi Mefisto ściągnęły się lekko w grymasie, który ciężko jakkolwiek nazwać; to było coś pomiędzy frustracją a zmartwieniem, jakoby jego rozmówca zdołał ogłuchnąć. Chłoszczyść wszystko odmieniło i wilkołak dopiero wtedy drgnął niespokojnie, przestępując z nogi na nogę. Zaczekał, aż Liam skończy gadać, nie próbując wtrącić się z odpowiedzią na zadane wcześniej pytanie. Zamiast tego zaczął zbierać odpowiednie składniki - chociaż nie był jeszcze pewny, czy Borsuk poważnie zgodził się na pomoc, czy może zamierzał dalej pokrzykiwać. Jedno było pewne: Mefisto był głodny i mdliło go na widok każdego jedzenia, czy to były surowe jajka, czy wciśnięty w cukierniczy rękaw lukier. Że też nie mógł przeszkodzić młodemu w przygotowywaniu steków... - Zapamiętam. - Nie kłócił się, nie miał ochoty. Jeśli Liam nie chciał, żeby Mef tak go nazywał, to nie było z tym żadnego problemu. Na chwilę obecną Ślizgon w ogóle chętnie trzymałby się opcji całkowitego zaniechania kontaktu, nie tylko w przypadku tego jednego określenia. Gdzieś z tyłu głowy miał też myśl, że każde nieprzyjemne spotkanie z prefektem odbije się na relacji likantropa z Neirinem... i bolało go to, jak bardzo niesłusznie wszystko mogło potoczyć się w złym kierunku. - Biszkopt to ulubione ciasto mojej mamy - myślę, że jest po prostu na tyle proste i niewymagające, że mogła je zrobić częściej od bardziej skomplikowanych wypieków. Robię biszkopt co roku na jej urodziny, ale zawsze z przepisem... - Zaczął wbijać do miski jajka, od razu oddzielając żółtka od białek. - Jedyny problem to czas pieczenia, ale... może skrzacia magia z tym pomoże. - Zerknął kątem oka na Borsuka, ciekaw jak dalej miały wyglądać ich wspólne kuchenne perypetie. Pasowałaby mu cisza, byle tylko nie wkopać się jakoś gorzej... ale na to nawet nie liczył, spędzając czas w towarzystwie takiej gaduły. Miał tylko szczerą nadzieję, że dzieciak nie będzie dalej testował jego cierpliwości poprzez rzucanie błędnymi oskarżeniami...
Makoto Ui
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Wzrost : 161 cm
C. szczególne : blizna na prawej ręce idąca od środkowego palca, aż do łokcia
Rodzina Ui'ch składała się głównie z kucharzy. Wszystko zasługa ojca, który wychowany w świecie mugoli naprawdę nigdy nie widział siebie jako konkretny element magicznego świata z talentem innym, niż gotowanie. Każdy urodzony kolejno syn z kolei, albo inspirował się profesją ojca, albo obierał tą profesję ze zwykłego lenistwa, bo najłatwiej im było robić to, w czym ojciec znał wszystkie tajniki i triki na skróty. Makoto z kolei był tą czarną owcą, który nie chciał wiązać swojej przyszłości z gastronomią. Nie uchronił się jednak przed domowymi naukami o gotowaniu. Co prawda nie, żeby jakoś ich niezmiernie nienawidził, ale czasami naprawdę krzyżowały jego plany na czas wolny. Jak się później okazało, zdolności z domu przydały się w życiu studenckim. Tak więc teraz chłopak panoszył się po dodatkowej kuchni Hogwartu pomiędzy masą składników próbując swoich sił w cukierniczej dziedzinie. Jedna blaszka przypalonych ciastek, wyglądających jak mini talaretki z ciasta francuskiego leżała niezgrabnie na blacie przy wejściu. Niestety były całe czarne, twarde jak kamień, ale ciągle rozpylały przyjemny aromat brzoskwiń i wanilii. Druga porcja powoli rosła w piekarniku, a sam Ui majstrował z ciastem przy trzeciej próbie już wiedząc, że na pewno ta druga blacha też nie będzie spełniać jego wymagań. Umazany był mąką i brązowym ekstraktem z wanilii po twarzy. Jego zwykle kruczoczarne włosy wydawały się być siwe. Żółty fartuch zarzucony na przód ubrania też nie był nieskazitelnie czysty. Kawałki pomarańczowej konfitury, sadza ze spalonych taraletek i parę innych składników tworzyły abstrakcyjną kompozycję na materiale. Widać było, że chłopak jest w pełni poświęcony swojej czynności z pełnym skupieniem powoli mieszając syrop cytrynowy w garnuszku.
Puchonka spędziła poranek w bibliotece, przyglądając się podręcznikom o ziołach leczniczych oraz mając pod łokciem tomisko o uzdrawianiu. Nie lubiła marnować czasu, a nawet jeśli by chciała, nie miała w szkole zbyt wielu znajomych, z którymi mogłaby go spędzać. Była typem niezdarnego nieśmiałka, idealnym typem na ofiarę przemocy czy pośmiewisko. Drobny wzrost i braki w sile fizycznej rekompensowała jej na szczęście silna psychika i upartość. Hiszpanka westchnęła, zamykając szkicownik, gdzie tkwiły rozłożone na części pierwsze, rozrysowane mandragory, wyciągając ręce do góry i przeciągając się z cichym mruknięciem. Robiła się głodna, a to była ta potrzeba, która narastała u niej wyjątkowo często i mocno. Zebrała więc rzeczy, sprzątnęła po sobie i przerzuciła torbę przez ramię, kierując się w stronę wyjścia z biblioteki, a następnie do lochów. Początkowo planowała iść do dormitorium, a następnie do Wielkiej Sali, gdzie niedługo miał zostać podany kolejny posiłek, jednak roznoszący się po korytarzach zapach wanilii i brzoskwiń sprawił, że zmieniła zdanie. Drobna brunetka skręciła w stronę dodatkowej kuchni, której wejście pozostawało delikatnie uchylone, rozprzestrzeniając przyjemną woń, która jednak gdzie nigdzie przechodziła w spaleniznę. Z początku nieśmiało zajrzała do środka. Błękitne ślepia nie dostrzegły jednak niczego, więc postawiła wejść, zapominając o patrzeniu pod nogi. Potknęła się o próg, lecąc do przodu — niczym w biegu, łapiąc równowagę. Na szczęście to miała opanowane do perfekcji, patrząc na częstotliwość upadków. Oparła się dłońmi o zimny blat, mając zaciśnięte powieki i stojąc w delikatnym nachyleniu, marudząc coś bezgłośnie pod nosem. Stała chwilę w bezruchu i błogiej nieświadomości, że gdyby nie blat, wpadłaby na biednego puchona próbującego swoich sił jako cukiernika. Przeciągnęła dłonią po burzy brązowych włosów, odgarniając je na plecy i prostując się, leniwie unosząc powieki, a następnie rozglądając się dookoła. Drobną buzię pokrył rumieniec, gdy tylko dostrzegła postać przed sobą, czując napływający do wnętrza wstyd. Cofnęła się pół kroku, dając się opanować niezręczności i onieśmieleniu. Musiała zrobić takie wejście? Zaraz on też będzie się z niej śmiał. Odwróciła wzrok, patrząc na blat — dostrzegając spalone łakocie. - Przepraszam... Nie chciałam Ci przeszkadzać! Już sobie idę.. - rzuciła na tyle głośno, aby usłyszał. Miała nadzieję, że przez zamieszanie, które wywołała, niczego mu nie popsuła. Nie była dobra w poznawaniu nowych ludzi, sporo czasu zajmowało jej przejście do normalnych i bezpośrednich konwersacji. Zaczęła się odwracać w stronę wyjścia, wolną dłoń zaciskając na materiale plisowanej, czarnej spódniczki.
Sprzątania miała już dosyć. Jednak, kiedy następnego dnia usłyszała o konieczności udekorowania ciast w kółku kucharskim, wiedziała, że to idealne zajęcie dla niej. Emily gotowała bardzo dobrze, nie była może w tym specjalnie zakochana, ale jako jedyna w domu faktycznie potrafiła przyrządzić coś jadalnego i już przyzwyczaiła się, że to na nią spada ten obowiązek przy rodzinnych spotkaniach. Co prawda było to szalenie mało feministyczne, że to ona przy tych wszystkich facetach stała w garach, ale chętnie za to oddawała sprzątanie, za którym już faktycznie nie przepadała. Ostatnimi czasy jednak chwytała się każdego zajęcia, bo szkolne lekcje mimo zbliżających się egzaminów absolutnie jej nie wystarczały. Dzielnie podejmowała się nowych wyzwań, żeby nie snuć się po Hogwarcie i Hogsmeade jak duch. Zwłaszcza, że tego drugiego starała się już unikać, bo jej ostatnie szczęście wpychało ją tylko na jedną osobę, która mieszkała nieopodal. Ubrała jeden z fartuszków w kuchni i podeszła do przygotowanych już wypieków z całkiem sporym entuzjazmem. Najpierw oczywiście wzięła się za ugotowanie polewy. Wybrała czekoladową, bo chyba każdy był tego fanem, prawda? Wrzuciła kawałki czekolady do małego garnuszka i dolała trochę mleka, trzepaczką kontrolując sytuację i nie dopuszczając do żadnego przypalenia. Kiedy konsystencja wreszcie naprawdę ją zadowalała, przelała całość na jedno z ciast. W przypadku drugiego zdecydowała się na polewę z białej czekolady i musu truskawkowego. Rozgniotła trochę truskawek i również podgrzała je z mlekiem i czekoladą. Przelała na drugi wypiek i rozprowadziła tak równo, jak potrafiła. Zastanawiała się po co sięgnąć następne. Ostatecznie wzięła wiórki kokosowe i zaczęła tworzyć nimi niestworzone wzrosty na ciemnej polewie. Zostawiła sobie jeszcze miejsce do popisu, to raczej były delikatne okręgi, w środku których zaczęła umieszczać wszelkiego rodzaju owoce - najwięcej umieściła kiwi, które ładnie komponowało się kolorystycznie. Całość ozdobiła jeszcze jadalnymi kwiatami i trzeba było przyznać, że efekt wyszedł nieźle. Z drugim ciastem już nie poszło tak dobrze, bo przez jasną polewę Emily puściła wodzę fantazji trochę za daleko i kilka różnych posypek w pewnym momencie przestało się ze sobą komponować. Co prawda starała się ratować sytuację, przykrywając to kawałkami truskawek, ale szczerze mówiąc powstał tylko większy misz-masz, a dziewczyna w geście ostatecznej desperacji posypała wszystko posypką orzechową o neutralnym i jak się okazało - zbawiennym dla całości kolorze. Nie miała pojęcia jak te wszystkie smaki przegryzą się razem, ale liczyła na to, że nie będzie tak źle. Wyrównała wszystko, przetarła brzegi ciast, które miały pozostać nienaruszone i uśmiechnęła się, obserwując całkiem zgrabną całość. Gotowanie jednak potrafiło odprężyć a niekiedy nawet poprawić humor. Działało na nią znacznie lepiej niż sprzątanie. Na koniec dodała jeszcze kilka liści mięty na oba ciasta, co w zasadzie było sugestią skrzatów, na którą natychmiast przystała. Dało to odrobinę świeżości i możliwe, że nawet dobrze będzie łamało smak. W końcu zdjęła fartuch i umyła ręce, które oczywiście były całe oblepione w czekoladzie. Korzystając z okazji ukradła z kuchni jedną babeczkę i zrobiła sobie kawę (oczywiście). Skoro już trochę się tutaj zasiedziała, miała prawo na drobną przekąskę przed kolacją.
Makoto Ui
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Wzrost : 161 cm
C. szczególne : blizna na prawej ręce idąca od środkowego palca, aż do łokcia
W głowie Mako wszystkie komórki pracowały na wysokich obrotach. Można sobie pomyśleć, że gotowanie to wcale niewymagające umysłu zajęcie. Ba, że nawet relaksuje i odpręża. Tylko ci, co nie chcą się uczyć idą do gastronomika, ale rodzina Uich jak i sam Mako mógłby ich spokojnie zgasić na miejscu, gdyby tylko ktoś był w stanie dostrzec jego natłok myśli. Wyliczenia składników, przygotowanie listy następnych dodatków, które dołącza do mikstur, ogarnianie otoczenia, obliczanie czasu, koordynacja wzrokowo–ruchowa. Praca w kuchni nie należała do najprostszych, a Mako sam aż za dobrze wiedział, że nie będzie miał dzisiaj łatwo. Co więcej, na pewno nie spodziewał się wizyty innego Puchona w tej zapomnianej części “jadłodajni”. Dopiero, gdy usłyszał raban wywołany przez gościa i poczuł wstrząs stołu, podskoczył zaskoczony. – O PRZENAJŚWIĘTSZA BRODO MERLINA NIE ZABIJAJ! – Krzyknął przerażony i rozlewając część syropu z cytrusów na blat. @Flora J. Martell dukała coś pod nosem trzymając się ciągle kurczowo blatu, a chłopak patrzył na nią sam nie wiedząc co zrobić. Oczywiście powinien może podbiec i pomóc, ale mózg jeszcze tego nie załapał. Póki co, w jego łepetynie kołatało się pytanie jak i dlaczego ta Puchonka się potknęła wpadając do kuchni dodatkowej. Odstawił garnuszek na stół, energicznie wytarł ręce o fartuch i nachylił się w stronę dziewczyny przyglądając się jej buraczkowej twarzy zaniepokojony. – Wszystko w po… – zaczął w tym samym czasie co ona. Oczywiście.Na szczęście jednak dosłyszał końcówkę zdania. Nie wiedzieć czemu, ale Makoto poczuł, że nie może dać jej tak szybko uciec. Wykorzystując swoje niespożyte pokłady energii skoczył do przodu zagradzając dziewczynie wyjście. – Nie, nie, nie… – Wybełkotał szybko. – Znaczy… nie przeszkodziłaś mi w niczym szczególnym. – Wyjaśnił prostując się i drapiąc po głowie z szerokim uśmiechem. – Co prawda przestraszyłaś mnie lekko, ale to tam… – machnął ręką lekceważąco. – Nie spodziewałem się tutaj za wielu ludzi, a tym bardziej, że Puchonka odwiedzi mnie w takim stylu, haha. Często takie “wejścia smoka” robisz? – Zapytał rozbawiony tą sytuacją. - O, o właśnie. Tak w ogóle to Makoto jestem! – wyciągnął do niej rękę szczerząc swoje białe zębiska w promiennym uśmiechu.
Hemah E. L. Peril
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Białe włosy, brwi i rzęsy, jasna cera. Akcent cockney. Umięśniona sylwetka. Blizna na jednej brwi po dawnej bójce. Blizny po odmrożeniach na lewej ręce i udach.
Wiele mieli przed sobą roboty. Po prawdzie Hem spóźniła się na samo pieczenie ciast, ale były nadal nieprzygotowane do podania. Co tam ich smak, kiedy dobre danie ma sycić wszystkie zmysły? O dwa główne zatroszczyli się już pozostali członkowie koła, zatem jasnowłosa postanowiła przysiąść do ozdoby. Zaczęła od odnalezienia kamiennego blatu i umycia go. Nie wątpiła, iż skrzaty dbały o czystość, jednak odruchy robią swoje. Co umyte, to jej. Przygotowała gorzką, mleczną i białą czekoladę. Do garnka wlała wodę, rozpaliła palenisko. Nie ma to jak zwykły ogień. Jakoś ufała mu mocniej aniżeli magii. To chyba mniej lub bardziej dobre nawyki z pracy. Niemniej do jednego garnka dołączył kolejny i jeszcze jeden. Na nich z kolei metalowe miseczki. W ten sposób przygotowała sobie wystarczające łaźnie wodne. Dostatecznie dobre do rozpuszczenia w nich czekolady. Kawałki słodyczy w trzech kolorach wylądowały osobno w naczyniach, podgrzewane i regularnie mieszane. Wspomogła się tutaj już magią i samomieszającą trzepaczką. Z kolei gdy miała już rozpuszczoną czekoladę, zestawiła garnki z ognia. Schłodziła zaklęciem blat, rozlewając na niego pasy gorzkiej i białej czekolady. Biel zmieszała się z czernią, kiedy kulinarną szpachelką roztarła półpłynną słodycz po zimnym kamieniu. Następnie sprawnie podważyła ją i uformowała rureczki. Resztę czekolady wyczyściła z blatu, a przygotowane rurki odłożyła na bok. Łyżką nabrała trochę mlecznej czekolady i pozwoliła, aby skapywała z łyżki, rysując na kamieniu spiralki. Gdy stężały, zebrała je i również odłożyła na bok. Podobnie postąpiła z dwoma innymi rodzajami, tworząc zawijaski w bieli i czerni. Najprostsze za nią. Teraz zabrała się za bardziej zaawansowane ozdoby. Wcześniej skompletowała kilka listków o interesujących kształtach i umywszy je, nałożyła czekolady na każdy. Tworzyła w ten sposób słodkie odlewy, szybko tężejące na zimnym kamieniu. Odrywała następnie z nich właściwe listki, a te czekoladowe lądowały - zgadliście - na boku, razem z resztą ozdób do użycia potem. Bowiem potrzebowała jeszcze kwiatów. Ale te już zrobi ręcznie. Przełożyła czekoladę do specjalnych rękawów i skupiła się na rysowaniu płatków. Różnych kolorów. Jedne były jednolicie czarne lub białe, inne naprzemienne z brązem, kolejne w delikatne kropeczki. Zrobiła też jeszcze więcej ładniejszych spiralek, krateczek i szlaczków. Do momentu, aż nie skończyła jej się czekolada. Zostawiła płatki do stężenia, rozrabiając w międzyczasie masę. Krem był lekki, podbarwiony lekko na złoto, z odrobiną lśniących drobinek z zabarwionego cukru. Jadalna forma brokatu, można rzec. Nie bawiła się w tworzenie żadnych wzorków. Ma być prosto. To tylko tło - równe, gładkie, jednolite, tworzące podstawę i bazę dla dalszych ozdób. A gdy pokryła już kremem ciasta, skupiła się na układaniu na nich czekolady. Kratki czy zawijaski poszły na boki, odpowiedni tylko wygięte pod wpływem subtelnej ilości ciepła. Na górę z kolei listki i kwiaty, ułożone fantazyjnie w zgrabne kompozycje. Zadowolona, wyprostowała się i spojrzała na swe dzieło, zanim grzecznie sprzątnęła resztkę czekolady.
Flora nie była mistrzem kuchni, znała jedynie podstawowe potrawy i to głównie z kuchni hiszpańskiej, która charakteryzowała się niezbyt skomplikowanymi przepisami. Jeść jednak bardzo lubiła, zwłaszcza pikantne dania i słodkie owoce, które podjadała bez opamiętania. Robiła to jednak z przyjemności własnej, jak i chęci nakarmienia brata i ojca, których dieta po śmierci mamy pozostawała wiele do życzenia. Nigdy kariery w gastronomii nie brała na poważnie. Złapała więcej powietrza, czując, jak nozdrza wypełnia zapach wanilii. Nie wiedziała, czy bardziej ona była zaskoczona zaistniałą sytuacją, czy raczej on. Gdy błękitne ślepia napotkały twarz wyraźnie zszokowanego chłopaka, a jej uszu dobiegł jego przerażony krzyk — sama wrzasnęła, odskakując jak oparzona do tyłu i znów z trudem łapiąc równowagę, próbowała utrzymać równowagę. Czuła, jak płoną jej policzki i powstaje gul w gardle, którego będzie ciężko się pozbyć. Nie dość, że mogła doprowadzić go do ataku serca, to jeszcze rozlał sok z cytryny, który coraz mocniej zalewał marmurowy, kuchenny blat. Nieśmiało podniosła wzrok, a gdy niewiele wyższy puchon nachylił się w jej stronę, odwróciła głowę onieśmielna i kiwnęła nią, nie bardzo wiedząc jak się zachować. Nie miała od dawna spotkań trzeciego stopnia, zwłaszcza z nieznajomym. - T.. Tak.. Prz.. Przepraszam, nie chciałam Cię przestraszyć! Już sobie idę, przeze mnie rozlałeś sok i.. - mówiła szybko i pod nosem, mało wyraźnie, unikając jego wzroku. Ruchem dłoni odgarnęła kosmyk włosów za ucho i obróciła się, chcąc naprędce opuścić pomieszczenie. Makoto był jednak szybszy, zagradzając jej drogę własną osobą — czego wcale się nie spodziewała. Wyprostowała głowę, patrząc na jego twarz i ostatecznie posyłając mu pytające, pociągłe spojrzenie prosto w oczy, przełykając ślinę nieco głośniej. Poczuła, jak puszczona luźno dłoń uderza o materiał spódnicy i zaciska na niej palce, a szkicownik zostaje przyciśnięty do biustu. Miał naprawdę miły uśmiech, pasował do opadających na twarz kosmyków włosów i drobnej budowy ciała. Nie mogła pozostać aż tak obojętna na ten gest, więc na jej twarzy również przemknął cień bladego uśmiechu, który usilnie próbował wywołać dołeczki w policzkach. - Mmmm.. Brzmiałeś, jakbym mocno Cię przestraszyła.. Ty mnie też przestraszyłeś, więc można uznać, że jesteśmy kwita. Zdarza mi się wpadać gdzieś lub na kogoś niespodziewanie.. Zakończyła cicho, wzruszając delikatnie ramionami. Zawsze miała problem ze swoją niezdarnością, która skutecznie uprzykrzała życie i robiła z niej pośmiewisko. Brunetka westchnęła bezgłośnie, starając się odrzucić zawstydzenie i poczucie, że zrobiła coś bardzo głupiego i wyszła na idiotkę. Bo kto potyka się o próg przy drzwiach, idąc za zapachem wanilii? Uniosła dłoń, tym samym przestając miętolić spódnicę i zacisnęła palce na dłoni puchona -była ciepła, pasowała do jego promiennej aury. - Flora, miło mi. Czy Twoje imię coś znaczy? Bardzo ładnie brzmi, chociaż słyszę je pierwszy raz. - zaczęła, zanim zdążyła ugryźć się w język. Przez to znów cofnęła się półkroku, mocniej zaciskając palce na szkicowniku i przez przypadek na ręku chłopaka, wciąż tkwiąc w powitalnym uścisku. Gdy się jednak zorientowała, cofnęła dłoń z przepraszającym spojrzeniem, czując jak kolejna fala rumieńców zakrywa śniade policzki. - Przepraszam, nie powinnam pytać i nie powinnam być wścibska, może to coś ważnego.. Ja.. Jak idą babeczki? Zapytała jeszcze, unosząc dłoń i idąc jego wcześniejszym gestem, sama podrapała się po głowie w zakłopotaniu. Mimowolnie, błękitne ślepia uciekły w stronę wypieków Makoto.
Makoto Ui
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Wzrost : 161 cm
C. szczególne : blizna na prawej ręce idąca od środkowego palca, aż do łokcia
Podczas gdy Puchonka rzuciła mu przeciągłe spojrzenie pełne pytań, Mako poczuł, że tonie w jej jasnych jak kryształ oczach o kocim kształcie. Jego uśmiech na moment lekko opadł, gdy ten powędrował myślami w stronę obrazów, do których można by było porównać ten odcień. Zaraz jednak wrócił na ziemię, ściągnięty głosem dziewczyny. Ponownie wyszczerzył do niej zęby już uważnie słuchając. Zaśmiał się, gdy tak cicho skończyła swoją odpowiedź. Bawiło go jej lekkie zakłopotanie, a może to było coś innego. Mako sam uważał, że bycie niezdarą to w sumie urocza i przezabawna cecha. Sam nie pomyślał jednak, że jego śmiech może zostać odebrany w taki czy inny sposób. Ui ogólnie mało co myślał nad poprawnością zachowań w socjalnych sytuacjach. Jego żywioł przemawiał za niego. Tak jak teraz, gdy Flora, zdradziwszy mu swoje imię, od razu zapytała się o znaczenie jego, co go zaskoczyło. Widać to było na jego twarzyczce, gdzie usta skurczyły się do niewielkiego “o”, a brwi lekko uniosły w górę chowając się pod grzywką czarnych włosów. Nim jednak zdążył odpowiedzieć, drobna dłoń Puchonki zacisnęła się wokół jego palców i zaraz uciekła z uścisku. Ta dwójka ewidentnie budziła ze sobą mocny kontrast. Tak jak Makoto, kompletnie nie myślał o tym co mogą zrobić jego słowa drugiej osobie, tak Flora wydawała się być aż za nadto przejęte każdym słowem, gestem czy własnym ruchem. – Ah, nie, nie, nie! – Potrząsnął przed sobą dłońmi i głową dla towarzystwa. – Spokojnie, nie przejmuj się. To normalne pytanie… tak sądzę, haha. W sumie pierwszy raz je słyszę, ale to nic tajnego. – Wyjaśnił, chcąc aby dziewczyna poczuła się lepiej i odrobinę mniej zakłopotana sytuacją. Wtem znad jej ramienia zauważył żółtą kałużę syropu na blacie, który zaczął już ściekać na podłogę. Rzucił się do przodu, wpierw na prawą stronę Flory, łapiąc ścierkę, która za nią leżała, a potem minął ją z lewej strony klnąc po japońsku pod nosem. Rzucił się na podłogę energicznie ścierając kleista subtancję. – Ah, wybacz. Ten sos jak wystygnie zasycha w sekundę. – Odgarnął włosy z czoła. – Wracając do twoich pytań. Po pierwsze, to nie babeczki, a rodzaj duńskiego ciasta z owocami. Co do mojego imienia – wstał podpierając się pod boki, aby na chwilę pomyśleć. – Hmmmm, tłumacząc z japońskiego znaki, którymi je zapisuję, oznaczają “szczerą osobę”. – Posłał jej ponownie uśmiech. – A twoje imię coś oznacza? Flora brzmi bardzo ładnie. Nie znam nikogo innego o tym imieniu. – Spytał wycierając resztę blatu.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Niektórzy mogliby pomyśleć, że jest kompletnym leserem i obibokiem, ale było to dość krzywdzące stwierdzenie. Matthew naprawdę potrafił się do czegoś przyłożyć, nieraz nawet nazbyt przesadnie i chorobliwie ambitnie w porównaniu do innych uczniów, ale musiał to wówczas lubić albo mieć w tym chociaż jakąś korzyść. Jeżeli za jakimś przedmiotem nie przepadał, znacznie trudniej było mu się skoncentrować, zapamiętać materiał czy wykonać prawidłowo pracę domową. To ostatnie zwykle robił „na odwal się”, a niekiedy w ogóle olewał temat. Potem znów się chwilę starał, kiedy dostał opieprz od którejś z bardziej przykładnych koleżanek z domu, i tak było w kółko. No ale nie oszukujmy się, czy komukolwiek było do życia potrzebne coś takiego jak chociażby wróżbiarstwo? Nie można było więcej godzin poświęcić na przykład na zajęcia z opieki nad magicznymi stworzeniami? Co prawda było kółko, na które się zapisał, ale niewątpliwie mógłby więcej czasu spędzać na błoniach zamiast nudnego odczytywania przyszłości z fusów albo szklanej kuli. Tym razem jednak nie było mowy ani o opiece nad magicznymi stworzeniami ani o wróżbiarstwie. Dostał bowiem poprzedniego dnia od swojej młodszej koleżanki, którą traktował właściwie jak siostrę, list. Emily prosiła w nim, żeby pomógł jej w przyrządzaniu dyniowych pasztecików na zajęcia dodatkowe dla fanów kucharzenia. Tak to przynajmniej zrozumiał. Może nie był mistrzem w gotowaniu, ale właściwie nawet to lubił, więc szybko zgodził się na jej propozycję i stwierdził, że może wraz z oddaniem słodkich przekąsek, zapisze się do tego zacnego grona. Nie dało się jednak ukryć, że głównym czynnikiem zachęcającym go do podjęcia się kolejnych zajęć pozalekcyjnych była właśnie obecność panny Rowle. Chłopak lubił spędzać z nią czas, a jeśli mieli do tego upichcić coś smacznego… dlaczegóżby nie? Przyszedł do szkolnej kuchni nieco wcześniej niż Ślizgonka, toteż wziął się za przygotowania ich stanowiska pracy. Zebrał potrzebne im noże, drewniane deski do krojenia, i tym podobne, oczyszczając to, co ktoś przed nim pozostawił zabrudzone. Niespecjalnie jadał słodycze, więc receptura dyniowych pasztecików nie była mu do końca znana, ale pewnych rzeczy mógł się domyślić. Wziął więc ze spiżarni dwie, sporawe, dorodne dynie, mąkę, jajka i cukier, zaś jeśli chodzi o resztę składników, wolał już poczekać na przybycie Emily. Z drugiej strony… trochę się niecierpliwił, więc zaraz poniosła go kreatywność i inwencja twórcza, i doniósł na stolik jeszcze sól, masło i cynamon. Po tym jego głowa jednak kompletnie już opustoszała. Na szczęście usłyszał czyjeś kroki dochodzące z korytarza, a po chwili ujrzał znajomą sylwetkę. Kąciki jego ust uniosły się w szerokim uśmiechu. - Hej, Ems! – Wykrzyknął radośnie. – Pozwoliłem sobie trochę tutaj porządzić. – Dodał zaraz, pokazując jej, że przynajmniej cześć roboty (najpewniej najgorsza) została już wykonana. Mieli jej jeszcze sporo, a później na pewno trzeba będzie pozmywać, ale jakoś się tym nie martwił. Fajnie było się z nią spotkać poza szkolną ławką, w której nie za bardzo dało się zamienić więcej niż kilka słów, jeżeli nie chciało się stracić cennych dla Slytherinu punktów.
Flora przez wrodzoną nieśmiałość zawsze miała problemy z kontaktem z ludźmi, zwłaszcza z płcią przeciwną. Czuła się skrępowana, gdy ktokolwiek zawieszał na niej spojrzenie — od razu przychodziła jej do głowy myśl, że zrobiła coś złego i się wygłupiła, a salwa śmiechu miała dopiero nadejść. Nic więc dziwnego, że gdy czarnowłosy chłopak o promiennym uśmiechu odwzajemnił jej wzrok tak naturalnie, nie przywołując przy tym na buzię grymasu kpiny, zwyczajnie poczuła pieczenie na policzkach. Odwróciła wzrok, szukając jakiegoś punktu zaczepienia i ruchem głowy zgarniając na plecy kaskady ciemnych włosów, westchnęła bezgłośnie, wciąż zaciskając palce na szkicowniku. Zapach wanilii, który skutecznie dominował nad cierpką esencją przypalenia, sprawiał, że nie mogła przestać myśleć o jedzeniu. Była pod wrażeniem, jak wiele emocji pokazywała jego twarz. Zdawało się, że widniała na niej każda, najmniejsza nawet myśl błądząca aktualnie po głowie chłopaka, znajdując odbicie w jego oczach. Zazdrościła mu spontaniczność i beztroski, które dominowały w jego aurze. Nie zauważyła, nawet gdy sama uśmiechnęła się promiennie, intuicyjnie na jego zachowanie i gesty odpowiadając. Wzbudzał zaufanie, nie wydawał się kimś, kto mógłby znaleźć sobie w niej ofiarę. Przekręciła głowę na bok nieco zdziwiona, a brwi jej drgnęły w akcie zaskoczenia. - Naprawdę, nikt wcześniej o to nie pytał? To takie niespotykane imię, sporo osób pochodzących z Azji, a decydujących się na zamieszkanie w Europie sięga dla swoich pociech po określenia bardziej hmm.. Angielskie? Nie chcę źle zabrzmieć, mam nadzieję, że wiesz, co mam na myśli. - wyjaśniła szybko, unosząc instynktownie dłoń w ostentacyjnym geście obronnym, jakby dodatkowo chciała podkreślić brak jakiegokolwiek negatywnego wydźwięku we własnych słowach. A potem Makoto ruszył do przodu, niczym przymierzając się do ataku — z początku myślała, że jednak na nią, bo coś zrobiła źle, jednak zaraz ją minął i skupił się na rozlanym sosie. Podeszła obok, biorąc jedną ze ścierek leżących na blacie i zostawiając tam notatnik, kucnęła obok, pomagając mu wytrzeć i pokręciła przy tym głową, zawieszając wzrok w podłodze. - Rozumiem. Pachnie jak babeczka! Myślisz, że mogłabym któreś spróbować? Zapytała cicho, podnosząc na chwilę wzrok. Wstała równo z nim, składając ściereczkę i odkładając ją na blat, oparła się o niego plecami, krzyżując ręce pod biustem. Słuchała go z uwagą, nie mogąc powstrzymać myśli, że imię idealnie go odzwierciedla, a jednocześnie czując się źle, że tak szybko go oceniła, skoro dopiero co się poznali. W końcu błękitne ślepia zatrzymały się na jego twarzy. - Brzmi, jak coś, co do Ciebie pasuję. Mama mi je wybrała, lubiła rośliny i kwiaty, a przede wszystkim rzymską boginię o tym imieniu. Nad dokładnym znaczeniem się nie zastanawiałam...- odparła łagodnym tonem, widząc przed oczyma matkę. Ile to już lat minęło? Poczuła, jak palce delikatnie zaciskają się jej na ramionach, jednak po samej buzi ciężko było stwierdzić, czy faktycznie dopadła ją jakaś nostalgia. - Lubisz swoje imię? Sporo osób nie czuję się z własnym dobrze, to taka przykra dolegliwość dzisiejszych czasów. Zakończyła z delikatnym wzruszeniem ramion, powracając myślami do chwili obecnej i zostawiając przeszłość za sobą. Przesunęła spojrzeniem po jego twarzy, widocznie zaciekawiona odpowiedzią. Bardzo lubiła proste i niestereotypowe rozmowy, po nich dużo lepiej można było poznać człowieka.
Potrzebowała rozrywki. Wiedziała o tym od dawna i próbowała na sobie wymusić jakieś normalne, przyjemne spotkanie, które wprawi ją tylko i wyłącznie w dobry nastrój. Bez kłótni, bez dziwnych sytuacji, wyjawiania sekretów. Marzyła o towarzystwie kogoś przy kim będzie czuła się naprawdę swobodnie. Wiedziała, że właśnie Matt jest kimś takim i poniekąd zadanie z gotowania było tylko wymówką. Stwierdziła, że jeżeli do czegoś się zobowiąże nie będzie już odwrotu, nie pozostawi sobie opcji na wylegiwanie się w łóżku czy przeglądanie starych ksiąg. Kontakt z żywym i normalnym człowiekiem był ważny i potrzebny jej na tę chwilę niemal jak powietrze. Zasługiwała na relaks a trzeba było przyznać, że wspólne pichcenie mogło być dobrą zabawą. Co prawda na ostatniej lekcji gotowania tylko się zirytowała, kiedy poniosła kompletną porażkę w przygotowaniu swojego ulubionego napoju. Potrafiła zrozumieć, że ostatnio los nie był jej największym fanem, ale żeby nawet na tym etapie ją zawiódł? To już przechodziło wszelkie pojęcie i w pewien sposób zniechęciło dziewczynę do tych zajęć. Miała jednak nadzieje, że z tymi pasztecikami pójdzie trochę lepiej i uda im się uformować coś smacznego. Kiedy weszła do kuchni, okazało się, że Matt już skompletował im wszystkie składniki, a przynajmniej większość i przygotował całe stanowisko do pracy. Uśmiechnęła się na ten widok i zarzuciła włosy do tyłu. Wyciągnęła z kieszeni gumkę i ściśle je zawiązała, żeby nic przypadkiem nie wpadało jej w oczy. - Hej, super - uśmiechnęła się do niego i przyjrzała temu co przygotował. Chyba faktycznie większość rzeczy była na stole, chociaż Emily wyciągnęła jeszcze z szuflady imbir, bo wydawał jej się całkiem pasować do tego zestawienia. - To co, zgodnie z umową, ty ugniatasz ciasto, a ja się biorę za farsz? - zaproponowała, sięgając po jeden z ostrzejszych noży, bo w końcu obieranie i krojenie dyni to nie były przelewki. Cóż, wystarczyło tylko wyobrazić sobie, że to czyjaś twarz... Potrząsnęła głową, wracając myślami tak, żeby być obecną tu i teraz i zabrała się za obieranie ogromnego warzywa. Gotowanie kojarzyło jej się z domem, za którym ostatnimi czasy zaczynała naprawdę tęsknić. Liczyła chociaż na wizytę w mieszkaniu brata, ale przez ograniczenia, które narzucał jej ten głupi zamek, nie było na to opcji. - Jak nauka do egzaminów? - spojrzała na niego, zaczynając jednocześnie kroić obraną już dynie. Starała się przygotować małe kawałki, żeby smażenie tego nie zajęło nie wiadomo jak dużo czasu. Nie wiedziała co ją podkusiło, żeby zadać takie pytanie. Sama ze swoimi egzaminami była w beznadziejnej sytuacji, a w jej przypadku to było o wiele ważniejsze, w końcu była w siódmej klasie. Nie miała do tego głowy a jedyne rzeczy, które ostatnio studiowała, mocno wykraczały poza program Hogwartu i raczej nie miały jej się przydać na żadnym teście.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Matthew nawet nie zastanawiał się nad tym z jakiego powodu Emily zaprosiła go na wspólne gotowanie. Nie miało to dla niego większego znaczenia. Ot, cieszył się, że może spotkać się ze swoją „młodszą siostryczką”, a przy okazji przysłużyć się tej szkole czymś więcej niż tylko utratą punktów swojego domu. Ostatnia praca domowa z eliksirów nie była dla niego zbyt szczęśliwa, a Sanford po jego wpadce chyba go nienawidziła. Musiał więc jakoś udobruchać kogoś innego z grona pedagogicznego, wykazać aktywność w innej dziedzinie niż warzenie skomplikowanych mikstur. Mistrzem gotowania może i nie był, ale wierzył, że panna Rowle pomoże mu zrobić wszystko tak jak należy. W końcu ona też go potrzebowała do ugniatania ciasta, czyż nie? Wymagało to niemałej krzepy, a wiadomo, że jako wysportowany facet, był lepszym kandydatem do tego zadania. Jej uśmiech dodawał mu motywacji i właściwie nawet był rad z tego, że spędzi popołudnie nieco inaczej niż zwykle. Zresztą był ciekawy co im rzeczywiście z tej współpracy wyjdzie i już w tym momencie miał ochotę spróbować ich dyniowych pasztecików, chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że będzie musiał jeszcze na to trochę poczekać. Musieli przecież usmażyć kawałki dyni, przygotować ciasto i farsz, a potem wszystko połączyć i upiec. Cholera, wcześniej nie pomyślał o tym ile to będzie kosztowało czasu i roboty. - Jasne, mi odpowiada. – Odpowiedział dziewczynie, kiedy zaproponowała podział obowiązków. Właściwie wspomniała o nim już w liście, więc wiedział, czego może się spodziewać i był na to przygotowany. Przeszedł parę kroków w miejsce, w którym wcześniej położył mąkę i jajka, ale zaraz się zawahał. Próbował sobie przypomnieć przepis na dobre ciasto, a co gorsza, Emily jeszcze wytrąciła go z równowagi, pytając o jego egzaminy. Wow, naprawdę nie było lepszych tematów do rozmowy? - Staram się o tym nie myśleć. – Mruknął jednak rozbawiony, co prawdę mówiąc nie odbiegało nijak od rzeczywistości. Młody Gallagher wolał odsunąć wszelkie stresy na dalszy plan, twierdząc że nie ma sensu wcześniej się takimi rzeczami denerwować. Będzie co ma być, no nie? Trochę do tych książek przysiądzie, ale jeszcze nie była na to odpowiednia pora. Chociaż czy kiedykolwiek można było mówić o odpowiedniej porze na naukę? Z niektórych przedmiotów był naprawdę dobry i się nie martwił, ale jeśli chodziło o te nudne, opasłe tomy, to nie oszukujmy się, nie spodziewał się na egzaminach żadnych rewelacji. Musiałby mieć chyba naprawdę wielkie szczęście do pytań, żeby wyciągnąć jakieś dobre oceny. Z drugiej strony nieraz faktycznie się tak zdarzało. Kiedyś napisał nawet sprawdzian z astronomii na wybitny, bo pytali akurat o to, co jakimś cudem zapadło mu w pamięć. Był to jednak wyjątek od raczej smutnej i niesatysfakcjonującej reguły. - Możesz przypomnieć mi jakie proporcje do tego ciasta? Wiesz, ile mąki, ile jajek, cukru, i tak dalej? Nie chciałbym zepsuć całej naszej pracy, a dawno niczego nie piekłem. – Przyznał się szczerze do swojej niewiedzy, bo szkoda by było, gdyby musieli przez niego jeszcze raz wyrabiać całe ciasto na paszteciki. Sam wolał raczej przyrządzać mięso i na ciastach chyba jednak nie znał się tak dobrze, jak wydawało mu się na początku. Pewnie dlatego, że nie przepadał za słodyczami, rzadko je jadał, a co za tym idzie, rzadko też je przygotowywał. Lubił za to dynię, więc akurat te paszteciki brzmiały dość zachęcająco. - Ja już to ciasto ugniotę i w ogóle, ale z tym musisz mi trochę pomóc, ok? – Dodał zaraz, zarzekając się również, że nie chce uciec od swoich obowiązków. Po prostu potrzebował kogoś, kto będzie kierował jego pracą i zerkał czy czasem nie popełnia jakichś głupich błędów. W końcu jedna, pozornie mała pomyłka, mogła zepsuć cały smak ich dyniowych pasztecików.