W kuchni dodatkowej organizowane są zazwyczaj zajęcia z magicznego gotowania. Jest to miejsce bardziej przestronne, bogate we wszystkie niezbędne elementy wyposażenia kuchni. Są tu również stoły, przy których uczniowie mogą gotować. Skrzaty korzystają z tego miejsca tylko i wyłącznie, gdy trzeba przygotować więcej dań podczas szkolnych uroczystości.
Autor
Wiadomość
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Trzeba przyznać, że Mefisto miał niebywały talent do przyciągania nieszczęść. Choćby chodziło o największe drobiazgi czy głupoty, on zwyczajnie wpakowywał się w tarapaty na każdym kroku. Często udawało się ograniczyć do skrzywdzenia samego siebie w jakiś wybitnie debilny sposób... ale niekiedy los był znacznie bardziej okrutny. Kto by pomyślał, że tak perfekcyjny dzień może pomknąć w tak niekorzystnym dla wszystkich kierunku? Mefisto nie spodziewał się żadnej katastrofy w hogwarckiej kuchni... Tak samo, jak nie spodziewał się znaleźć tu Liama. Rozpoznał chłopaka błyskawicznie, nawet pomimo częściowo zakrywającego twarz ciasta. Ślizgona znacząco wmurowało i poza komentarzem wymamrotanym na pełnym niedowierzania wydechu, nie wydusił z siebie niczego więcej. Zresztą, głos zabrał Liam, trajkocząc i zwyczajnie panikując, bo chyba tym razem serio wydarzyło się coś złego. Mefisto w tym czasie nie mógł przestać gapić się na koszulę chłopaka - po jego głowie rozbijało się tylko "o Merlinie, jego ubranie" i to chyba świadczyło o tym, że jednak trochę Puchona znał. - Ja - potaknął, a w jego głosie rozbrzmiał paskudny spokój. Sztuczne opanowanie odruchowo wypłynęło na wierzch; przynajmniej zabrakło tej bezczelności, która tak bardzo drażniła nauczycieli. Mefisto stał wyprostowany i spokojny, obserwując Borsuka i pozwalając mu na wyrzucenie z siebie wszystkiego, co ślina na język przyniosła. - Przepraszam. - Cały dobry humor zepchnięty został na dalszy plan. Nox był niezwykle zadowolony z tego, jak dobrze wychodziło mu unikanie Liama. Zresztą, chyba obaj przywiązywali do tego jakąś uwagę, skoro osiągali takie efekty. Rzecz w tym, że Mefisto nie zamierzał tego wcale zmieniać. Uważał, że Rivai jest świetną osobą, ale zwyczajnie się na nim zawiódł - prefekt nie dał mu szansy na wytłumaczenie się i odgórnie uznał, że Ślizgon jest złą osobą... akurat na podstawie sytuacji, w której ten nie miał na własne zachowanie żadnego wpływu. Czas na wyjaśnienia już minął, ale wilkołakowi wcale nie było spieszno do kłótni z osobą, którą przecież zaczynał darzyć prawdziwym uczuciem. Wolał zawiesić tę relację nijak w przestrzeni, niż doprowadzać do konfrontacji. - To nie było specjalnie, młody, poślizgnąłem się - miał dodać, że przez skrzata, ale ugryzł się w język i na tym poprzestał. Nie widział w sensu w dramatyzowaniu i robieniu z siebie ofiary - w końcu prawda była taka, że jemu nic się nie stało, ale przypadkiem zniszczył ciasto Liama. - Ale nie... nie mam pojęcia ile kosztowała twoja szykowna koszula... - i przez chwilę, przez króciutką chwilę, można było wychwycić w głosie i minie Mefisto, że taki komentarz był conajmniej zbędny. Nie miał nic do kupowania drogich ubrań (zwyczajnie jego nie było na nie nigdy stać), o ile o tym zbytnio nie myślał. - Przepraszam raz jeszcze. Zajmę się wypraniem jej, jeśli pozwolisz - sięgnął po ścierkę, podając ją chłopakowi, żeby było mu łatwiej pozbyć się resztek ciasta. - I ciasto... biszkopt? Mogę- mogę pomóc, chyba nawet wiem, jak się robi biszkopt... nie chciałem narobić problemów. - W końcu, smutek. Widoczny, ale nienatrętny - raczej nieco tłumiony i podtrzymywany, coby nie żerować na ewentualnej puchoniej litości. - I will, later... - westchnął. - Pocieszy cię, że teraz jesteś jeszcze bardziej słodki? Ani drgnął, pozwalając aby chłopak do niego podszedł; przeraźliwie boleśna myśl sparaliżowała go całkowicie. Spodziewał się uderzenia - spoliczkowania, popchnięcia. Czegoś, co wcale do Liama nie pasowało, ale co zdawało się dziwnie sensowne dla ich pogmatwanej relacji. Mefisto przymknął powieki, czując jak ciężki lukier zlepia loczki i, ostatecznie, spływa na czoło. - Już? Dzieciak.
Nawet w przepełnionej odrazą głowie Puchona kołatała się ta drobna, racjonalna myśl, że przecież Mefistofeles nigdy nie był wobec niego złośliwy, więc to trochę niemądre posądzać go o specjalnie zaplanowany zamach na jego twarz czy biszkopt. Mimo to chłopak i tak wygiął usta w nieprzekonanym wyrazie, o ile cokolwiek dało się dojrzeć pod tą płachtą kremu. W głowie szatyna wizerunek Ślizgona był tak zniszczony, że ciężko było mu wybaczyć najmniejsze przewinienie… aż z tego wszystkiego jego niedojrzały umysł nie wyczaił, że sam zachowuje się, jakby był zepsuty. - Moja szykowna koszula… - zauważył, a raczej przymusowo wychwycił w tym epitecie drobną kąśliwość, więc wymamrotał powtórzenie pod nosem, przewracając teatralnie oczami. - … nie była aż tak droga, jak to ciasto-… i okay, ja wiem, że to brzmi głupio, ale naprawdę spędziłem nad nim kilkadziesiąt minut i oczywiście musiałeś przyjść. – już się chyba powtarzał jak zdarta płyta. Ale niech się wyszczeka, skoro tak było mu lepiej. – I no dobra.. to nie było raczej nic drogiego w galeonach, bo jakby jednak to przeanalizować pod kątem ceny, to koszula wyszłaby dużo drożej, niż te wszystkie dodatki do ciasta, ale jednak poświęcony czas i serc--- DOBRA, NO. Nieważne. I nie. Dzięki. Umiem zadbać o siebie sam. – zadarł nos, niczym silna, niezależna kobieta z penisem i zamaszystym ruchem wyciągnął różdżkę: tak, na ten jeden, podniosły moment oczywiście zapomniał, że sam magiczny patyczek, nawet jeśli kupił za własne pieniądze, to jednak nie miałby go teraz w palcach, gdyby nie udział Mefistofelesa. Bezbłędnie wypowiedział inkantację zaklęcia czyszczącego… i oczywiście coś musiało pójść może nie źle, ale jednak trochę za dobrze. Początkowo nie zamierzał obejmować urokiem nikogo poza sobą i blatem, ale czar miał inny pomysł na to, co wejdzie w jego zakres – cóż za pedantyczne Chłoszczyść. Nie tyle co wilkołak mógł pochwalić się świeżą czupryną, jakby epizod z brudnymi paluchami Liama nigdy nie miał miejsca, ale i zaczął pachnieć jeszcze mocniej swoimi specyfikami pod prysznic: żele, szampony… z kolei szatyn odsłonił w końcu twarz z lukru, tak dokładnie czyszcząc sobie skórę, że aż odczuł nieprzyjemny efekt ściągnięcia. Potarł dłonią po policzku, niespecjalnie ucieszony z efektu, ale poniekąd trochę mu przeszło jak wychwycił, że i koszula wyglądała jak świeżo kupiona w sklepie. - Ugh.. a skąd ty niby umiesz piec biszkopty? – skrzywił się na propozycję Ślizgona, ale przemieszał irytację z bezsilnością. Już się napalił na to swoje wymyślne party z mangami i naprawdę chciał dać Neirinowi coś słodkiego. – Ale.. ale chyba nie będę miał wyboru… - westchnął i przestał zgrywać rozgniewanego szczeniaka, a trochę bardziej się uspokoił i zaczął po prostu zastanawiać – Ale nigdy tego nie robiłem. Jestem dość zielony jeśli chodzi o pieczenie, dlatego w sumie kupiłem gotowca-… mam nadzieję, że to serio nie jest trudne. Chciałbym to mocno mieć na dziś popołudnie… czyli zaraz! – zmartwił się i na chwilę zadumał, patrząc na rękawy z lukrem… by zaraz gwałtownie odwrócić się do Mefistofelesa i pogrozić mu palcem. – Plus nie nazywaj mnie słodkim, okay? Nie jestem słodki.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Ciężko stwierdzić, skąd u Mefisto takie opanowanie; on sam miał wrażenie, że jeszcze chwila i zwyczajnie nie wytrzyma. Nie wyobrażał sobie sytuacji, w której miałby zachować się wobec Liama agresywnie, ale czasem wystarczyło zrobić jedną małą głupotę, aby wszystko popsuć. Słodki Puchon miał tę przewagę, że Nox pomimo całej swojej niechęci dalej miał do niego jakieś dodatkowe rezerwy cierpliwości. Słuchał, wyprostowany i spokojny, jak gdyby ktoś podawał mu streszczenie ostatnich wiadomości. To nie była kąśliwość - nie miała być. Nie chciał Liamowi robić żadnych wyrzutów, ani użalać się nad samym sobą. Nie mógł powstrzymać tej nutki w głosie świadczącej o tym, że chłopak w swoim narzekaniu zwyczajnie przesadził, wspominając o nieodpowiednim aspekcie zaistniałej tragedii. Przynajmniej później zaczął się ratować, tłumacząc wagę perfekcyjnego biszkopta. Wychowanek Slytherinu był w stanie to zrozumieć. Dlatego przeprosił. Dwukrotnie. - To nie jest dbanie o ciebie. To jest naprawianie bałaganu, w który się wplątałem. - Ciekaw był, czy Rivai sam siebie słyszy. Z każdą chwilą brzmiał coraz gorzej, jak rozpuszczony bachor, do którego nic nie docierało. Brwi Mefisto ściągnęły się lekko w grymasie, który ciężko jakkolwiek nazwać; to było coś pomiędzy frustracją a zmartwieniem, jakoby jego rozmówca zdołał ogłuchnąć. Chłoszczyść wszystko odmieniło i wilkołak dopiero wtedy drgnął niespokojnie, przestępując z nogi na nogę. Zaczekał, aż Liam skończy gadać, nie próbując wtrącić się z odpowiedzią na zadane wcześniej pytanie. Zamiast tego zaczął zbierać odpowiednie składniki - chociaż nie był jeszcze pewny, czy Borsuk poważnie zgodził się na pomoc, czy może zamierzał dalej pokrzykiwać. Jedno było pewne: Mefisto był głodny i mdliło go na widok każdego jedzenia, czy to były surowe jajka, czy wciśnięty w cukierniczy rękaw lukier. Że też nie mógł przeszkodzić młodemu w przygotowywaniu steków... - Zapamiętam. - Nie kłócił się, nie miał ochoty. Jeśli Liam nie chciał, żeby Mef tak go nazywał, to nie było z tym żadnego problemu. Na chwilę obecną Ślizgon w ogóle chętnie trzymałby się opcji całkowitego zaniechania kontaktu, nie tylko w przypadku tego jednego określenia. Gdzieś z tyłu głowy miał też myśl, że każde nieprzyjemne spotkanie z prefektem odbije się na relacji likantropa z Neirinem... i bolało go to, jak bardzo niesłusznie wszystko mogło potoczyć się w złym kierunku. - Biszkopt to ulubione ciasto mojej mamy - myślę, że jest po prostu na tyle proste i niewymagające, że mogła je zrobić częściej od bardziej skomplikowanych wypieków. Robię biszkopt co roku na jej urodziny, ale zawsze z przepisem... - Zaczął wbijać do miski jajka, od razu oddzielając żółtka od białek. - Jedyny problem to czas pieczenia, ale... może skrzacia magia z tym pomoże. - Zerknął kątem oka na Borsuka, ciekaw jak dalej miały wyglądać ich wspólne kuchenne perypetie. Pasowałaby mu cisza, byle tylko nie wkopać się jakoś gorzej... ale na to nawet nie liczył, spędzając czas w towarzystwie takiej gaduły. Miał tylko szczerą nadzieję, że dzieciak nie będzie dalej testował jego cierpliwości poprzez rzucanie błędnymi oskarżeniami...
Makoto Ui
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Wzrost : 161 cm
C. szczególne : blizna na prawej ręce idąca od środkowego palca, aż do łokcia
Rodzina Ui'ch składała się głównie z kucharzy. Wszystko zasługa ojca, który wychowany w świecie mugoli naprawdę nigdy nie widział siebie jako konkretny element magicznego świata z talentem innym, niż gotowanie. Każdy urodzony kolejno syn z kolei, albo inspirował się profesją ojca, albo obierał tą profesję ze zwykłego lenistwa, bo najłatwiej im było robić to, w czym ojciec znał wszystkie tajniki i triki na skróty. Makoto z kolei był tą czarną owcą, który nie chciał wiązać swojej przyszłości z gastronomią. Nie uchronił się jednak przed domowymi naukami o gotowaniu. Co prawda nie, żeby jakoś ich niezmiernie nienawidził, ale czasami naprawdę krzyżowały jego plany na czas wolny. Jak się później okazało, zdolności z domu przydały się w życiu studenckim. Tak więc teraz chłopak panoszył się po dodatkowej kuchni Hogwartu pomiędzy masą składników próbując swoich sił w cukierniczej dziedzinie. Jedna blaszka przypalonych ciastek, wyglądających jak mini talaretki z ciasta francuskiego leżała niezgrabnie na blacie przy wejściu. Niestety były całe czarne, twarde jak kamień, ale ciągle rozpylały przyjemny aromat brzoskwiń i wanilii. Druga porcja powoli rosła w piekarniku, a sam Ui majstrował z ciastem przy trzeciej próbie już wiedząc, że na pewno ta druga blacha też nie będzie spełniać jego wymagań. Umazany był mąką i brązowym ekstraktem z wanilii po twarzy. Jego zwykle kruczoczarne włosy wydawały się być siwe. Żółty fartuch zarzucony na przód ubrania też nie był nieskazitelnie czysty. Kawałki pomarańczowej konfitury, sadza ze spalonych taraletek i parę innych składników tworzyły abstrakcyjną kompozycję na materiale. Widać było, że chłopak jest w pełni poświęcony swojej czynności z pełnym skupieniem powoli mieszając syrop cytrynowy w garnuszku.
Puchonka spędziła poranek w bibliotece, przyglądając się podręcznikom o ziołach leczniczych oraz mając pod łokciem tomisko o uzdrawianiu. Nie lubiła marnować czasu, a nawet jeśli by chciała, nie miała w szkole zbyt wielu znajomych, z którymi mogłaby go spędzać. Była typem niezdarnego nieśmiałka, idealnym typem na ofiarę przemocy czy pośmiewisko. Drobny wzrost i braki w sile fizycznej rekompensowała jej na szczęście silna psychika i upartość. Hiszpanka westchnęła, zamykając szkicownik, gdzie tkwiły rozłożone na części pierwsze, rozrysowane mandragory, wyciągając ręce do góry i przeciągając się z cichym mruknięciem. Robiła się głodna, a to była ta potrzeba, która narastała u niej wyjątkowo często i mocno. Zebrała więc rzeczy, sprzątnęła po sobie i przerzuciła torbę przez ramię, kierując się w stronę wyjścia z biblioteki, a następnie do lochów. Początkowo planowała iść do dormitorium, a następnie do Wielkiej Sali, gdzie niedługo miał zostać podany kolejny posiłek, jednak roznoszący się po korytarzach zapach wanilii i brzoskwiń sprawił, że zmieniła zdanie. Drobna brunetka skręciła w stronę dodatkowej kuchni, której wejście pozostawało delikatnie uchylone, rozprzestrzeniając przyjemną woń, która jednak gdzie nigdzie przechodziła w spaleniznę. Z początku nieśmiało zajrzała do środka. Błękitne ślepia nie dostrzegły jednak niczego, więc postawiła wejść, zapominając o patrzeniu pod nogi. Potknęła się o próg, lecąc do przodu — niczym w biegu, łapiąc równowagę. Na szczęście to miała opanowane do perfekcji, patrząc na częstotliwość upadków. Oparła się dłońmi o zimny blat, mając zaciśnięte powieki i stojąc w delikatnym nachyleniu, marudząc coś bezgłośnie pod nosem. Stała chwilę w bezruchu i błogiej nieświadomości, że gdyby nie blat, wpadłaby na biednego puchona próbującego swoich sił jako cukiernika. Przeciągnęła dłonią po burzy brązowych włosów, odgarniając je na plecy i prostując się, leniwie unosząc powieki, a następnie rozglądając się dookoła. Drobną buzię pokrył rumieniec, gdy tylko dostrzegła postać przed sobą, czując napływający do wnętrza wstyd. Cofnęła się pół kroku, dając się opanować niezręczności i onieśmieleniu. Musiała zrobić takie wejście? Zaraz on też będzie się z niej śmiał. Odwróciła wzrok, patrząc na blat — dostrzegając spalone łakocie. - Przepraszam... Nie chciałam Ci przeszkadzać! Już sobie idę.. - rzuciła na tyle głośno, aby usłyszał. Miała nadzieję, że przez zamieszanie, które wywołała, niczego mu nie popsuła. Nie była dobra w poznawaniu nowych ludzi, sporo czasu zajmowało jej przejście do normalnych i bezpośrednich konwersacji. Zaczęła się odwracać w stronę wyjścia, wolną dłoń zaciskając na materiale plisowanej, czarnej spódniczki.
Sprzątania miała już dosyć. Jednak, kiedy następnego dnia usłyszała o konieczności udekorowania ciast w kółku kucharskim, wiedziała, że to idealne zajęcie dla niej. Emily gotowała bardzo dobrze, nie była może w tym specjalnie zakochana, ale jako jedyna w domu faktycznie potrafiła przyrządzić coś jadalnego i już przyzwyczaiła się, że to na nią spada ten obowiązek przy rodzinnych spotkaniach. Co prawda było to szalenie mało feministyczne, że to ona przy tych wszystkich facetach stała w garach, ale chętnie za to oddawała sprzątanie, za którym już faktycznie nie przepadała. Ostatnimi czasy jednak chwytała się każdego zajęcia, bo szkolne lekcje mimo zbliżających się egzaminów absolutnie jej nie wystarczały. Dzielnie podejmowała się nowych wyzwań, żeby nie snuć się po Hogwarcie i Hogsmeade jak duch. Zwłaszcza, że tego drugiego starała się już unikać, bo jej ostatnie szczęście wpychało ją tylko na jedną osobę, która mieszkała nieopodal. Ubrała jeden z fartuszków w kuchni i podeszła do przygotowanych już wypieków z całkiem sporym entuzjazmem. Najpierw oczywiście wzięła się za ugotowanie polewy. Wybrała czekoladową, bo chyba każdy był tego fanem, prawda? Wrzuciła kawałki czekolady do małego garnuszka i dolała trochę mleka, trzepaczką kontrolując sytuację i nie dopuszczając do żadnego przypalenia. Kiedy konsystencja wreszcie naprawdę ją zadowalała, przelała całość na jedno z ciast. W przypadku drugiego zdecydowała się na polewę z białej czekolady i musu truskawkowego. Rozgniotła trochę truskawek i również podgrzała je z mlekiem i czekoladą. Przelała na drugi wypiek i rozprowadziła tak równo, jak potrafiła. Zastanawiała się po co sięgnąć następne. Ostatecznie wzięła wiórki kokosowe i zaczęła tworzyć nimi niestworzone wzrosty na ciemnej polewie. Zostawiła sobie jeszcze miejsce do popisu, to raczej były delikatne okręgi, w środku których zaczęła umieszczać wszelkiego rodzaju owoce - najwięcej umieściła kiwi, które ładnie komponowało się kolorystycznie. Całość ozdobiła jeszcze jadalnymi kwiatami i trzeba było przyznać, że efekt wyszedł nieźle. Z drugim ciastem już nie poszło tak dobrze, bo przez jasną polewę Emily puściła wodzę fantazji trochę za daleko i kilka różnych posypek w pewnym momencie przestało się ze sobą komponować. Co prawda starała się ratować sytuację, przykrywając to kawałkami truskawek, ale szczerze mówiąc powstał tylko większy misz-masz, a dziewczyna w geście ostatecznej desperacji posypała wszystko posypką orzechową o neutralnym i jak się okazało - zbawiennym dla całości kolorze. Nie miała pojęcia jak te wszystkie smaki przegryzą się razem, ale liczyła na to, że nie będzie tak źle. Wyrównała wszystko, przetarła brzegi ciast, które miały pozostać nienaruszone i uśmiechnęła się, obserwując całkiem zgrabną całość. Gotowanie jednak potrafiło odprężyć a niekiedy nawet poprawić humor. Działało na nią znacznie lepiej niż sprzątanie. Na koniec dodała jeszcze kilka liści mięty na oba ciasta, co w zasadzie było sugestią skrzatów, na którą natychmiast przystała. Dało to odrobinę świeżości i możliwe, że nawet dobrze będzie łamało smak. W końcu zdjęła fartuch i umyła ręce, które oczywiście były całe oblepione w czekoladzie. Korzystając z okazji ukradła z kuchni jedną babeczkę i zrobiła sobie kawę (oczywiście). Skoro już trochę się tutaj zasiedziała, miała prawo na drobną przekąskę przed kolacją.
Makoto Ui
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Wzrost : 161 cm
C. szczególne : blizna na prawej ręce idąca od środkowego palca, aż do łokcia
W głowie Mako wszystkie komórki pracowały na wysokich obrotach. Można sobie pomyśleć, że gotowanie to wcale niewymagające umysłu zajęcie. Ba, że nawet relaksuje i odpręża. Tylko ci, co nie chcą się uczyć idą do gastronomika, ale rodzina Uich jak i sam Mako mógłby ich spokojnie zgasić na miejscu, gdyby tylko ktoś był w stanie dostrzec jego natłok myśli. Wyliczenia składników, przygotowanie listy następnych dodatków, które dołącza do mikstur, ogarnianie otoczenia, obliczanie czasu, koordynacja wzrokowo–ruchowa. Praca w kuchni nie należała do najprostszych, a Mako sam aż za dobrze wiedział, że nie będzie miał dzisiaj łatwo. Co więcej, na pewno nie spodziewał się wizyty innego Puchona w tej zapomnianej części “jadłodajni”. Dopiero, gdy usłyszał raban wywołany przez gościa i poczuł wstrząs stołu, podskoczył zaskoczony. – O PRZENAJŚWIĘTSZA BRODO MERLINA NIE ZABIJAJ! – Krzyknął przerażony i rozlewając część syropu z cytrusów na blat. @Flora J. Martell dukała coś pod nosem trzymając się ciągle kurczowo blatu, a chłopak patrzył na nią sam nie wiedząc co zrobić. Oczywiście powinien może podbiec i pomóc, ale mózg jeszcze tego nie załapał. Póki co, w jego łepetynie kołatało się pytanie jak i dlaczego ta Puchonka się potknęła wpadając do kuchni dodatkowej. Odstawił garnuszek na stół, energicznie wytarł ręce o fartuch i nachylił się w stronę dziewczyny przyglądając się jej buraczkowej twarzy zaniepokojony. – Wszystko w po… – zaczął w tym samym czasie co ona. Oczywiście.Na szczęście jednak dosłyszał końcówkę zdania. Nie wiedzieć czemu, ale Makoto poczuł, że nie może dać jej tak szybko uciec. Wykorzystując swoje niespożyte pokłady energii skoczył do przodu zagradzając dziewczynie wyjście. – Nie, nie, nie… – Wybełkotał szybko. – Znaczy… nie przeszkodziłaś mi w niczym szczególnym. – Wyjaśnił prostując się i drapiąc po głowie z szerokim uśmiechem. – Co prawda przestraszyłaś mnie lekko, ale to tam… – machnął ręką lekceważąco. – Nie spodziewałem się tutaj za wielu ludzi, a tym bardziej, że Puchonka odwiedzi mnie w takim stylu, haha. Często takie “wejścia smoka” robisz? – Zapytał rozbawiony tą sytuacją. - O, o właśnie. Tak w ogóle to Makoto jestem! – wyciągnął do niej rękę szczerząc swoje białe zębiska w promiennym uśmiechu.
Hemah E. L. Peril
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Białe włosy, brwi i rzęsy, jasna cera. Akcent cockney. Umięśniona sylwetka. Blizna na jednej brwi po dawnej bójce. Blizny po odmrożeniach na lewej ręce i udach.
Wiele mieli przed sobą roboty. Po prawdzie Hem spóźniła się na samo pieczenie ciast, ale były nadal nieprzygotowane do podania. Co tam ich smak, kiedy dobre danie ma sycić wszystkie zmysły? O dwa główne zatroszczyli się już pozostali członkowie koła, zatem jasnowłosa postanowiła przysiąść do ozdoby. Zaczęła od odnalezienia kamiennego blatu i umycia go. Nie wątpiła, iż skrzaty dbały o czystość, jednak odruchy robią swoje. Co umyte, to jej. Przygotowała gorzką, mleczną i białą czekoladę. Do garnka wlała wodę, rozpaliła palenisko. Nie ma to jak zwykły ogień. Jakoś ufała mu mocniej aniżeli magii. To chyba mniej lub bardziej dobre nawyki z pracy. Niemniej do jednego garnka dołączył kolejny i jeszcze jeden. Na nich z kolei metalowe miseczki. W ten sposób przygotowała sobie wystarczające łaźnie wodne. Dostatecznie dobre do rozpuszczenia w nich czekolady. Kawałki słodyczy w trzech kolorach wylądowały osobno w naczyniach, podgrzewane i regularnie mieszane. Wspomogła się tutaj już magią i samomieszającą trzepaczką. Z kolei gdy miała już rozpuszczoną czekoladę, zestawiła garnki z ognia. Schłodziła zaklęciem blat, rozlewając na niego pasy gorzkiej i białej czekolady. Biel zmieszała się z czernią, kiedy kulinarną szpachelką roztarła półpłynną słodycz po zimnym kamieniu. Następnie sprawnie podważyła ją i uformowała rureczki. Resztę czekolady wyczyściła z blatu, a przygotowane rurki odłożyła na bok. Łyżką nabrała trochę mlecznej czekolady i pozwoliła, aby skapywała z łyżki, rysując na kamieniu spiralki. Gdy stężały, zebrała je i również odłożyła na bok. Podobnie postąpiła z dwoma innymi rodzajami, tworząc zawijaski w bieli i czerni. Najprostsze za nią. Teraz zabrała się za bardziej zaawansowane ozdoby. Wcześniej skompletowała kilka listków o interesujących kształtach i umywszy je, nałożyła czekolady na każdy. Tworzyła w ten sposób słodkie odlewy, szybko tężejące na zimnym kamieniu. Odrywała następnie z nich właściwe listki, a te czekoladowe lądowały - zgadliście - na boku, razem z resztą ozdób do użycia potem. Bowiem potrzebowała jeszcze kwiatów. Ale te już zrobi ręcznie. Przełożyła czekoladę do specjalnych rękawów i skupiła się na rysowaniu płatków. Różnych kolorów. Jedne były jednolicie czarne lub białe, inne naprzemienne z brązem, kolejne w delikatne kropeczki. Zrobiła też jeszcze więcej ładniejszych spiralek, krateczek i szlaczków. Do momentu, aż nie skończyła jej się czekolada. Zostawiła płatki do stężenia, rozrabiając w międzyczasie masę. Krem był lekki, podbarwiony lekko na złoto, z odrobiną lśniących drobinek z zabarwionego cukru. Jadalna forma brokatu, można rzec. Nie bawiła się w tworzenie żadnych wzorków. Ma być prosto. To tylko tło - równe, gładkie, jednolite, tworzące podstawę i bazę dla dalszych ozdób. A gdy pokryła już kremem ciasta, skupiła się na układaniu na nich czekolady. Kratki czy zawijaski poszły na boki, odpowiedni tylko wygięte pod wpływem subtelnej ilości ciepła. Na górę z kolei listki i kwiaty, ułożone fantazyjnie w zgrabne kompozycje. Zadowolona, wyprostowała się i spojrzała na swe dzieło, zanim grzecznie sprzątnęła resztkę czekolady.
Flora nie była mistrzem kuchni, znała jedynie podstawowe potrawy i to głównie z kuchni hiszpańskiej, która charakteryzowała się niezbyt skomplikowanymi przepisami. Jeść jednak bardzo lubiła, zwłaszcza pikantne dania i słodkie owoce, które podjadała bez opamiętania. Robiła to jednak z przyjemności własnej, jak i chęci nakarmienia brata i ojca, których dieta po śmierci mamy pozostawała wiele do życzenia. Nigdy kariery w gastronomii nie brała na poważnie. Złapała więcej powietrza, czując, jak nozdrza wypełnia zapach wanilii. Nie wiedziała, czy bardziej ona była zaskoczona zaistniałą sytuacją, czy raczej on. Gdy błękitne ślepia napotkały twarz wyraźnie zszokowanego chłopaka, a jej uszu dobiegł jego przerażony krzyk — sama wrzasnęła, odskakując jak oparzona do tyłu i znów z trudem łapiąc równowagę, próbowała utrzymać równowagę. Czuła, jak płoną jej policzki i powstaje gul w gardle, którego będzie ciężko się pozbyć. Nie dość, że mogła doprowadzić go do ataku serca, to jeszcze rozlał sok z cytryny, który coraz mocniej zalewał marmurowy, kuchenny blat. Nieśmiało podniosła wzrok, a gdy niewiele wyższy puchon nachylił się w jej stronę, odwróciła głowę onieśmielna i kiwnęła nią, nie bardzo wiedząc jak się zachować. Nie miała od dawna spotkań trzeciego stopnia, zwłaszcza z nieznajomym. - T.. Tak.. Prz.. Przepraszam, nie chciałam Cię przestraszyć! Już sobie idę, przeze mnie rozlałeś sok i.. - mówiła szybko i pod nosem, mało wyraźnie, unikając jego wzroku. Ruchem dłoni odgarnęła kosmyk włosów za ucho i obróciła się, chcąc naprędce opuścić pomieszczenie. Makoto był jednak szybszy, zagradzając jej drogę własną osobą — czego wcale się nie spodziewała. Wyprostowała głowę, patrząc na jego twarz i ostatecznie posyłając mu pytające, pociągłe spojrzenie prosto w oczy, przełykając ślinę nieco głośniej. Poczuła, jak puszczona luźno dłoń uderza o materiał spódnicy i zaciska na niej palce, a szkicownik zostaje przyciśnięty do biustu. Miał naprawdę miły uśmiech, pasował do opadających na twarz kosmyków włosów i drobnej budowy ciała. Nie mogła pozostać aż tak obojętna na ten gest, więc na jej twarzy również przemknął cień bladego uśmiechu, który usilnie próbował wywołać dołeczki w policzkach. - Mmmm.. Brzmiałeś, jakbym mocno Cię przestraszyła.. Ty mnie też przestraszyłeś, więc można uznać, że jesteśmy kwita. Zdarza mi się wpadać gdzieś lub na kogoś niespodziewanie.. Zakończyła cicho, wzruszając delikatnie ramionami. Zawsze miała problem ze swoją niezdarnością, która skutecznie uprzykrzała życie i robiła z niej pośmiewisko. Brunetka westchnęła bezgłośnie, starając się odrzucić zawstydzenie i poczucie, że zrobiła coś bardzo głupiego i wyszła na idiotkę. Bo kto potyka się o próg przy drzwiach, idąc za zapachem wanilii? Uniosła dłoń, tym samym przestając miętolić spódnicę i zacisnęła palce na dłoni puchona -była ciepła, pasowała do jego promiennej aury. - Flora, miło mi. Czy Twoje imię coś znaczy? Bardzo ładnie brzmi, chociaż słyszę je pierwszy raz. - zaczęła, zanim zdążyła ugryźć się w język. Przez to znów cofnęła się półkroku, mocniej zaciskając palce na szkicowniku i przez przypadek na ręku chłopaka, wciąż tkwiąc w powitalnym uścisku. Gdy się jednak zorientowała, cofnęła dłoń z przepraszającym spojrzeniem, czując jak kolejna fala rumieńców zakrywa śniade policzki. - Przepraszam, nie powinnam pytać i nie powinnam być wścibska, może to coś ważnego.. Ja.. Jak idą babeczki? Zapytała jeszcze, unosząc dłoń i idąc jego wcześniejszym gestem, sama podrapała się po głowie w zakłopotaniu. Mimowolnie, błękitne ślepia uciekły w stronę wypieków Makoto.
Makoto Ui
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Wzrost : 161 cm
C. szczególne : blizna na prawej ręce idąca od środkowego palca, aż do łokcia
Podczas gdy Puchonka rzuciła mu przeciągłe spojrzenie pełne pytań, Mako poczuł, że tonie w jej jasnych jak kryształ oczach o kocim kształcie. Jego uśmiech na moment lekko opadł, gdy ten powędrował myślami w stronę obrazów, do których można by było porównać ten odcień. Zaraz jednak wrócił na ziemię, ściągnięty głosem dziewczyny. Ponownie wyszczerzył do niej zęby już uważnie słuchając. Zaśmiał się, gdy tak cicho skończyła swoją odpowiedź. Bawiło go jej lekkie zakłopotanie, a może to było coś innego. Mako sam uważał, że bycie niezdarą to w sumie urocza i przezabawna cecha. Sam nie pomyślał jednak, że jego śmiech może zostać odebrany w taki czy inny sposób. Ui ogólnie mało co myślał nad poprawnością zachowań w socjalnych sytuacjach. Jego żywioł przemawiał za niego. Tak jak teraz, gdy Flora, zdradziwszy mu swoje imię, od razu zapytała się o znaczenie jego, co go zaskoczyło. Widać to było na jego twarzyczce, gdzie usta skurczyły się do niewielkiego “o”, a brwi lekko uniosły w górę chowając się pod grzywką czarnych włosów. Nim jednak zdążył odpowiedzieć, drobna dłoń Puchonki zacisnęła się wokół jego palców i zaraz uciekła z uścisku. Ta dwójka ewidentnie budziła ze sobą mocny kontrast. Tak jak Makoto, kompletnie nie myślał o tym co mogą zrobić jego słowa drugiej osobie, tak Flora wydawała się być aż za nadto przejęte każdym słowem, gestem czy własnym ruchem. – Ah, nie, nie, nie! – Potrząsnął przed sobą dłońmi i głową dla towarzystwa. – Spokojnie, nie przejmuj się. To normalne pytanie… tak sądzę, haha. W sumie pierwszy raz je słyszę, ale to nic tajnego. – Wyjaśnił, chcąc aby dziewczyna poczuła się lepiej i odrobinę mniej zakłopotana sytuacją. Wtem znad jej ramienia zauważył żółtą kałużę syropu na blacie, który zaczął już ściekać na podłogę. Rzucił się do przodu, wpierw na prawą stronę Flory, łapiąc ścierkę, która za nią leżała, a potem minął ją z lewej strony klnąc po japońsku pod nosem. Rzucił się na podłogę energicznie ścierając kleista subtancję. – Ah, wybacz. Ten sos jak wystygnie zasycha w sekundę. – Odgarnął włosy z czoła. – Wracając do twoich pytań. Po pierwsze, to nie babeczki, a rodzaj duńskiego ciasta z owocami. Co do mojego imienia – wstał podpierając się pod boki, aby na chwilę pomyśleć. – Hmmmm, tłumacząc z japońskiego znaki, którymi je zapisuję, oznaczają “szczerą osobę”. – Posłał jej ponownie uśmiech. – A twoje imię coś oznacza? Flora brzmi bardzo ładnie. Nie znam nikogo innego o tym imieniu. – Spytał wycierając resztę blatu.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Niektórzy mogliby pomyśleć, że jest kompletnym leserem i obibokiem, ale było to dość krzywdzące stwierdzenie. Matthew naprawdę potrafił się do czegoś przyłożyć, nieraz nawet nazbyt przesadnie i chorobliwie ambitnie w porównaniu do innych uczniów, ale musiał to wówczas lubić albo mieć w tym chociaż jakąś korzyść. Jeżeli za jakimś przedmiotem nie przepadał, znacznie trudniej było mu się skoncentrować, zapamiętać materiał czy wykonać prawidłowo pracę domową. To ostatnie zwykle robił „na odwal się”, a niekiedy w ogóle olewał temat. Potem znów się chwilę starał, kiedy dostał opieprz od którejś z bardziej przykładnych koleżanek z domu, i tak było w kółko. No ale nie oszukujmy się, czy komukolwiek było do życia potrzebne coś takiego jak chociażby wróżbiarstwo? Nie można było więcej godzin poświęcić na przykład na zajęcia z opieki nad magicznymi stworzeniami? Co prawda było kółko, na które się zapisał, ale niewątpliwie mógłby więcej czasu spędzać na błoniach zamiast nudnego odczytywania przyszłości z fusów albo szklanej kuli. Tym razem jednak nie było mowy ani o opiece nad magicznymi stworzeniami ani o wróżbiarstwie. Dostał bowiem poprzedniego dnia od swojej młodszej koleżanki, którą traktował właściwie jak siostrę, list. Emily prosiła w nim, żeby pomógł jej w przyrządzaniu dyniowych pasztecików na zajęcia dodatkowe dla fanów kucharzenia. Tak to przynajmniej zrozumiał. Może nie był mistrzem w gotowaniu, ale właściwie nawet to lubił, więc szybko zgodził się na jej propozycję i stwierdził, że może wraz z oddaniem słodkich przekąsek, zapisze się do tego zacnego grona. Nie dało się jednak ukryć, że głównym czynnikiem zachęcającym go do podjęcia się kolejnych zajęć pozalekcyjnych była właśnie obecność panny Rowle. Chłopak lubił spędzać z nią czas, a jeśli mieli do tego upichcić coś smacznego… dlaczegóżby nie? Przyszedł do szkolnej kuchni nieco wcześniej niż Ślizgonka, toteż wziął się za przygotowania ich stanowiska pracy. Zebrał potrzebne im noże, drewniane deski do krojenia, i tym podobne, oczyszczając to, co ktoś przed nim pozostawił zabrudzone. Niespecjalnie jadał słodycze, więc receptura dyniowych pasztecików nie była mu do końca znana, ale pewnych rzeczy mógł się domyślić. Wziął więc ze spiżarni dwie, sporawe, dorodne dynie, mąkę, jajka i cukier, zaś jeśli chodzi o resztę składników, wolał już poczekać na przybycie Emily. Z drugiej strony… trochę się niecierpliwił, więc zaraz poniosła go kreatywność i inwencja twórcza, i doniósł na stolik jeszcze sól, masło i cynamon. Po tym jego głowa jednak kompletnie już opustoszała. Na szczęście usłyszał czyjeś kroki dochodzące z korytarza, a po chwili ujrzał znajomą sylwetkę. Kąciki jego ust uniosły się w szerokim uśmiechu. - Hej, Ems! – Wykrzyknął radośnie. – Pozwoliłem sobie trochę tutaj porządzić. – Dodał zaraz, pokazując jej, że przynajmniej cześć roboty (najpewniej najgorsza) została już wykonana. Mieli jej jeszcze sporo, a później na pewno trzeba będzie pozmywać, ale jakoś się tym nie martwił. Fajnie było się z nią spotkać poza szkolną ławką, w której nie za bardzo dało się zamienić więcej niż kilka słów, jeżeli nie chciało się stracić cennych dla Slytherinu punktów.
Flora przez wrodzoną nieśmiałość zawsze miała problemy z kontaktem z ludźmi, zwłaszcza z płcią przeciwną. Czuła się skrępowana, gdy ktokolwiek zawieszał na niej spojrzenie — od razu przychodziła jej do głowy myśl, że zrobiła coś złego i się wygłupiła, a salwa śmiechu miała dopiero nadejść. Nic więc dziwnego, że gdy czarnowłosy chłopak o promiennym uśmiechu odwzajemnił jej wzrok tak naturalnie, nie przywołując przy tym na buzię grymasu kpiny, zwyczajnie poczuła pieczenie na policzkach. Odwróciła wzrok, szukając jakiegoś punktu zaczepienia i ruchem głowy zgarniając na plecy kaskady ciemnych włosów, westchnęła bezgłośnie, wciąż zaciskając palce na szkicowniku. Zapach wanilii, który skutecznie dominował nad cierpką esencją przypalenia, sprawiał, że nie mogła przestać myśleć o jedzeniu. Była pod wrażeniem, jak wiele emocji pokazywała jego twarz. Zdawało się, że widniała na niej każda, najmniejsza nawet myśl błądząca aktualnie po głowie chłopaka, znajdując odbicie w jego oczach. Zazdrościła mu spontaniczność i beztroski, które dominowały w jego aurze. Nie zauważyła, nawet gdy sama uśmiechnęła się promiennie, intuicyjnie na jego zachowanie i gesty odpowiadając. Wzbudzał zaufanie, nie wydawał się kimś, kto mógłby znaleźć sobie w niej ofiarę. Przekręciła głowę na bok nieco zdziwiona, a brwi jej drgnęły w akcie zaskoczenia. - Naprawdę, nikt wcześniej o to nie pytał? To takie niespotykane imię, sporo osób pochodzących z Azji, a decydujących się na zamieszkanie w Europie sięga dla swoich pociech po określenia bardziej hmm.. Angielskie? Nie chcę źle zabrzmieć, mam nadzieję, że wiesz, co mam na myśli. - wyjaśniła szybko, unosząc instynktownie dłoń w ostentacyjnym geście obronnym, jakby dodatkowo chciała podkreślić brak jakiegokolwiek negatywnego wydźwięku we własnych słowach. A potem Makoto ruszył do przodu, niczym przymierzając się do ataku — z początku myślała, że jednak na nią, bo coś zrobiła źle, jednak zaraz ją minął i skupił się na rozlanym sosie. Podeszła obok, biorąc jedną ze ścierek leżących na blacie i zostawiając tam notatnik, kucnęła obok, pomagając mu wytrzeć i pokręciła przy tym głową, zawieszając wzrok w podłodze. - Rozumiem. Pachnie jak babeczka! Myślisz, że mogłabym któreś spróbować? Zapytała cicho, podnosząc na chwilę wzrok. Wstała równo z nim, składając ściereczkę i odkładając ją na blat, oparła się o niego plecami, krzyżując ręce pod biustem. Słuchała go z uwagą, nie mogąc powstrzymać myśli, że imię idealnie go odzwierciedla, a jednocześnie czując się źle, że tak szybko go oceniła, skoro dopiero co się poznali. W końcu błękitne ślepia zatrzymały się na jego twarzy. - Brzmi, jak coś, co do Ciebie pasuję. Mama mi je wybrała, lubiła rośliny i kwiaty, a przede wszystkim rzymską boginię o tym imieniu. Nad dokładnym znaczeniem się nie zastanawiałam...- odparła łagodnym tonem, widząc przed oczyma matkę. Ile to już lat minęło? Poczuła, jak palce delikatnie zaciskają się jej na ramionach, jednak po samej buzi ciężko było stwierdzić, czy faktycznie dopadła ją jakaś nostalgia. - Lubisz swoje imię? Sporo osób nie czuję się z własnym dobrze, to taka przykra dolegliwość dzisiejszych czasów. Zakończyła z delikatnym wzruszeniem ramion, powracając myślami do chwili obecnej i zostawiając przeszłość za sobą. Przesunęła spojrzeniem po jego twarzy, widocznie zaciekawiona odpowiedzią. Bardzo lubiła proste i niestereotypowe rozmowy, po nich dużo lepiej można było poznać człowieka.
Potrzebowała rozrywki. Wiedziała o tym od dawna i próbowała na sobie wymusić jakieś normalne, przyjemne spotkanie, które wprawi ją tylko i wyłącznie w dobry nastrój. Bez kłótni, bez dziwnych sytuacji, wyjawiania sekretów. Marzyła o towarzystwie kogoś przy kim będzie czuła się naprawdę swobodnie. Wiedziała, że właśnie Matt jest kimś takim i poniekąd zadanie z gotowania było tylko wymówką. Stwierdziła, że jeżeli do czegoś się zobowiąże nie będzie już odwrotu, nie pozostawi sobie opcji na wylegiwanie się w łóżku czy przeglądanie starych ksiąg. Kontakt z żywym i normalnym człowiekiem był ważny i potrzebny jej na tę chwilę niemal jak powietrze. Zasługiwała na relaks a trzeba było przyznać, że wspólne pichcenie mogło być dobrą zabawą. Co prawda na ostatniej lekcji gotowania tylko się zirytowała, kiedy poniosła kompletną porażkę w przygotowaniu swojego ulubionego napoju. Potrafiła zrozumieć, że ostatnio los nie był jej największym fanem, ale żeby nawet na tym etapie ją zawiódł? To już przechodziło wszelkie pojęcie i w pewien sposób zniechęciło dziewczynę do tych zajęć. Miała jednak nadzieje, że z tymi pasztecikami pójdzie trochę lepiej i uda im się uformować coś smacznego. Kiedy weszła do kuchni, okazało się, że Matt już skompletował im wszystkie składniki, a przynajmniej większość i przygotował całe stanowisko do pracy. Uśmiechnęła się na ten widok i zarzuciła włosy do tyłu. Wyciągnęła z kieszeni gumkę i ściśle je zawiązała, żeby nic przypadkiem nie wpadało jej w oczy. - Hej, super - uśmiechnęła się do niego i przyjrzała temu co przygotował. Chyba faktycznie większość rzeczy była na stole, chociaż Emily wyciągnęła jeszcze z szuflady imbir, bo wydawał jej się całkiem pasować do tego zestawienia. - To co, zgodnie z umową, ty ugniatasz ciasto, a ja się biorę za farsz? - zaproponowała, sięgając po jeden z ostrzejszych noży, bo w końcu obieranie i krojenie dyni to nie były przelewki. Cóż, wystarczyło tylko wyobrazić sobie, że to czyjaś twarz... Potrząsnęła głową, wracając myślami tak, żeby być obecną tu i teraz i zabrała się za obieranie ogromnego warzywa. Gotowanie kojarzyło jej się z domem, za którym ostatnimi czasy zaczynała naprawdę tęsknić. Liczyła chociaż na wizytę w mieszkaniu brata, ale przez ograniczenia, które narzucał jej ten głupi zamek, nie było na to opcji. - Jak nauka do egzaminów? - spojrzała na niego, zaczynając jednocześnie kroić obraną już dynie. Starała się przygotować małe kawałki, żeby smażenie tego nie zajęło nie wiadomo jak dużo czasu. Nie wiedziała co ją podkusiło, żeby zadać takie pytanie. Sama ze swoimi egzaminami była w beznadziejnej sytuacji, a w jej przypadku to było o wiele ważniejsze, w końcu była w siódmej klasie. Nie miała do tego głowy a jedyne rzeczy, które ostatnio studiowała, mocno wykraczały poza program Hogwartu i raczej nie miały jej się przydać na żadnym teście.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Matthew nawet nie zastanawiał się nad tym z jakiego powodu Emily zaprosiła go na wspólne gotowanie. Nie miało to dla niego większego znaczenia. Ot, cieszył się, że może spotkać się ze swoją „młodszą siostryczką”, a przy okazji przysłużyć się tej szkole czymś więcej niż tylko utratą punktów swojego domu. Ostatnia praca domowa z eliksirów nie była dla niego zbyt szczęśliwa, a Sanford po jego wpadce chyba go nienawidziła. Musiał więc jakoś udobruchać kogoś innego z grona pedagogicznego, wykazać aktywność w innej dziedzinie niż warzenie skomplikowanych mikstur. Mistrzem gotowania może i nie był, ale wierzył, że panna Rowle pomoże mu zrobić wszystko tak jak należy. W końcu ona też go potrzebowała do ugniatania ciasta, czyż nie? Wymagało to niemałej krzepy, a wiadomo, że jako wysportowany facet, był lepszym kandydatem do tego zadania. Jej uśmiech dodawał mu motywacji i właściwie nawet był rad z tego, że spędzi popołudnie nieco inaczej niż zwykle. Zresztą był ciekawy co im rzeczywiście z tej współpracy wyjdzie i już w tym momencie miał ochotę spróbować ich dyniowych pasztecików, chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że będzie musiał jeszcze na to trochę poczekać. Musieli przecież usmażyć kawałki dyni, przygotować ciasto i farsz, a potem wszystko połączyć i upiec. Cholera, wcześniej nie pomyślał o tym ile to będzie kosztowało czasu i roboty. - Jasne, mi odpowiada. – Odpowiedział dziewczynie, kiedy zaproponowała podział obowiązków. Właściwie wspomniała o nim już w liście, więc wiedział, czego może się spodziewać i był na to przygotowany. Przeszedł parę kroków w miejsce, w którym wcześniej położył mąkę i jajka, ale zaraz się zawahał. Próbował sobie przypomnieć przepis na dobre ciasto, a co gorsza, Emily jeszcze wytrąciła go z równowagi, pytając o jego egzaminy. Wow, naprawdę nie było lepszych tematów do rozmowy? - Staram się o tym nie myśleć. – Mruknął jednak rozbawiony, co prawdę mówiąc nie odbiegało nijak od rzeczywistości. Młody Gallagher wolał odsunąć wszelkie stresy na dalszy plan, twierdząc że nie ma sensu wcześniej się takimi rzeczami denerwować. Będzie co ma być, no nie? Trochę do tych książek przysiądzie, ale jeszcze nie była na to odpowiednia pora. Chociaż czy kiedykolwiek można było mówić o odpowiedniej porze na naukę? Z niektórych przedmiotów był naprawdę dobry i się nie martwił, ale jeśli chodziło o te nudne, opasłe tomy, to nie oszukujmy się, nie spodziewał się na egzaminach żadnych rewelacji. Musiałby mieć chyba naprawdę wielkie szczęście do pytań, żeby wyciągnąć jakieś dobre oceny. Z drugiej strony nieraz faktycznie się tak zdarzało. Kiedyś napisał nawet sprawdzian z astronomii na wybitny, bo pytali akurat o to, co jakimś cudem zapadło mu w pamięć. Był to jednak wyjątek od raczej smutnej i niesatysfakcjonującej reguły. - Możesz przypomnieć mi jakie proporcje do tego ciasta? Wiesz, ile mąki, ile jajek, cukru, i tak dalej? Nie chciałbym zepsuć całej naszej pracy, a dawno niczego nie piekłem. – Przyznał się szczerze do swojej niewiedzy, bo szkoda by było, gdyby musieli przez niego jeszcze raz wyrabiać całe ciasto na paszteciki. Sam wolał raczej przyrządzać mięso i na ciastach chyba jednak nie znał się tak dobrze, jak wydawało mu się na początku. Pewnie dlatego, że nie przepadał za słodyczami, rzadko je jadał, a co za tym idzie, rzadko też je przygotowywał. Lubił za to dynię, więc akurat te paszteciki brzmiały dość zachęcająco. - Ja już to ciasto ugniotę i w ogóle, ale z tym musisz mi trochę pomóc, ok? – Dodał zaraz, zarzekając się również, że nie chce uciec od swoich obowiązków. Po prostu potrzebował kogoś, kto będzie kierował jego pracą i zerkał czy czasem nie popełnia jakichś głupich błędów. W końcu jedna, pozornie mała pomyłka, mogła zepsuć cały smak ich dyniowych pasztecików.
W tej chwili marzyła o powrocie myślami do egzaminów, do których ostatnimi czasy nie miała głowy. Prawdę mówiąc, chciałaby je przeżywać, stresować się nimi, ślęczeć w napięciu nad książkami. Zamiast tego, zrobiła się na nie niemal obojętna - a przecież nie powinna. Musiała napisać je dobrze, a nie potrafiła traktować ich poważnie. Ten rok był ważny, praktycznie decydujący, od niego zależało jej świadectwo ukończenia szkoły. Nie chciała odkładać dziennikarskich planów na potem, a wiedziała, żeby ktokolwiek ją gdziekolwiek chciał, musiała coś sobą reprezentować. Próbowała na wszelkie sposoby sprowadzić się na ziemię i zmusić do żmudnej codzienności, ale sprawiało jej to więcej trudu niż przypuszczała. Dla niej poniekąd temat egzaminów był wręcz relaksujący i trochę się w tym zapomniała. - Wybacz, faktycznie mało przyjemne pytanie - pokręciła głową, krojąc dynie na coraz to drobniejsze kawałki, tak, żeby podczas smażenia powstało z niej coś na podobieństwo musu. Rozgrzała trochę oleju na ogromnej patelni i wrzuciła starannie przygotowane kawałki. Po krótkim czasie podsmażania, podlała całość wodą a para aż uderzyła w jej twarz. Sięgnęła po przyprawy znajdujące się obok siebie i podsypała wszystko solidną dawką cynamonu. W między czasie odpowiedziała chłopakowi na pytanie kiwnięciem głowy i sama odmierzyła mu sporą ilość mąki w misce. - Daj do tego z trzy jajka i pół szklanki cukru, tak czy inaczej farsz będzie słodki więc nie ma co przesadzać - stwierdziła i faktycznie podsypała duszącą się dynie solidną dawką brązowego cukru. Najbardziej nie lubiła właśnie ugniatania ciasta, to wydawało jej się nudnym zajęciem, w dodatku całe ręce miała zaraz brudne od mąki, czego szczerze nienawidziła. Na szczęście teraz miała chłopaka, który miał ją wyręczyć w tej nieprzyjemnej czynności. W domu zawsze goniła do tego Dominika, albo po prostu unikała tego typu wypieków. W ostateczności szła na łatwiznę, kupując gotowe ciasto i nie przejmując się tego typu komplikacjami. Znowu zatęskniła za domową atmosferą i spokojem, którego wybitnie teraz potrzebowała. Miała ochotę zatonąć w swojej własnej pościeli i odciąć się od świata. Niestety musiała wytrwać w zamku jeszcze trochę, ale miała go dosyć z każdą spędzoną chwilą. Ucieczki do Hogsmeade też nie były przyjemne, więc co miała robić? Zostało zaszyć się w kuchni z Mattem.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Nie potrafił zrozumieć jak dla kogoś egzaminy mogą być relaksującym przeżyciem. Szczerze ich nienawidził, może poza pojedynczymi przedmiotami, z których naprawdę czuł się dobry i nie musiał nadrabiać zaległości. Cała reszta stanowiła dla niego istny koszmar i kojarzyła mu się z nieprzespanymi nocami, spędzonymi nad opasłymi tomiszczami. Mógł się uczyć na bieżąco, jasne, ale nie oszukujmy się, wolny czas raczej przeznaczał na treningi quidditcha, poza tym miał wiele innych pasji, które często kłóciły się z lekturą nudnego podręcznika do astronomii czy innych nieprzydatnych w życiu głupot. - Daj spokój, siostra. Każdemu się zdarza. – Odpowiedział wyraźnie rozbawiony, dając jej jednak do zrozumienia, żeby nie przejmowała się tym pytaniem. Nie lubił egzaminów, ale też nie uważał, że nagle mają się one stać tematem tabu. Siłą rzeczy były nieodłącznym elementem ich życia, więc każdy z uczniów czy studentów nieraz o nich wspomniał. Chwilowo Matthew odciągnął jednak swoje myśli od mało przyjemnego tematu, szczególnie zważywszy na to, że Emily poinstruowała go jak dobrać odpowiednie proporcje do ciasta. Jak dobrze było mieć kogoś mądrzejszego obok siebie. - Się robi, szefowo! – Krzyknął do niej radośnie, wbijając do swojej masy dokładnie trzy jajka i odmierzając pół szklanki cukru. Zaraz po tym połączył ze sobą składniki i wspomógł się zaklęciem, żeby zmiksować wszystko na jednolitą masę, niezbyt płynną, ale też niezbyt gęstą. Wyglądało to całkiem nieźle, aż sam umoczył w surowym cieście palucha i wziął go do ust, próbując smaku. Podobno surowego ciasta nie powinno się jeść, ale jakoś nie zważał na takie uwagi. Kiedy upewnił się, że jego twór idzie w dobrym kierunku, obsypał mąką blat i zaczął wygniatać ciasto przez kolejne parę minut. - Chociaż a propos tych egzaminów, mogłabyś mnie chyba trochę poduczyć z tych eliksirów. Ostatnio nie za dobrze mi poszło z pracą domową. – Westchnął ciężko w międzyczasie, upraszając się o jakieś korepetycje. Z tego co się orientował nie był to także ulubiony przedmiot panny Rowle, ale czego by nie powiedzieć, i tak dziewczyna radziła sobie znacznie lepiej od niego. Jemu początkowo warzenie mikstur nawet się podobało, ale nie był pewien dlaczego, ostatnimi czasy nie wychodziły mu jakoś i najprostsze eliksiry. Chyba brakowało mu po prostu systematyczności i to z tego powodu strasznie się z tej dziedziny opuścił. - Szkoda, że nie mamy tu muzogramu. Posłuchałbym sobie Led Snitcha. – Dodał zaraz kompletnie nie do tematu, ale co miał robić, skoro dopiero co kończył ugniatać ciasto, które po wygniataniu i tak musiało jeszcze odpocząć?
Sięgnęła po kolejne przyprawy i podsypała nimi swój farsz. Chciała, żeby był wyrazisty i zostawiał po sobie przyjemny posmak. Uważnie obserwowała, czy dynia nie zaczyna się jej przypalać, potrzebowała jednak jeszcze trochę czasu, więc nie zamierzała ściągać jej z gazu tak szybko. Obserwowała jak drobne kawałki miękną i rozpadają się na mniejsze fragmenty, z czasem tworząc papkę pełną grudek. Ona była fanką całkowicie rozmiękłego farszu, więc przeciągała cały proces tak długo jak mogła. Poza tym, powolne mieszanie w garnku odprężało ją wyjątkowo mocno. Sama - delikatnie mówiąc - nie była mistrzem eliksirów. Szczerze mówiąc, ten przedmiot w żadnym stopniu jej nie fascynował, czasami lubiła coś sobie pomieszać, ale traktowało to bardzo swobodnie i nie podchodziła do tego poważnie. Na szczęście nie wiązał się z żadnymi jej planami zawodowymi, więc mogła spać spokojnie ze swoimi dostatecznymi (jak dla niej) ocenami i bez żadnej presji, że musi być coraz lepsza. Ogólnie była dobrą uczennicą, więc dbała o to, żeby nie zdawać na styk, tylko mieć jakieś względnie pozytywne oceny, eliksiry nie były od tego wyjątkiem, ale tylko tyle. Na pewno nie czuła się kompetentna, żeby kogokolwiek z nich przyuczać, prędzej by pewnie zaszkodziła niż wniosła jakiś pożytek. - No wiesz, nie wiem, czy to taki dobry adres... raczej unikam tego przedmiotu i za wiele nie umiem, a z czym dokładniej masz problem? - podpytała, bo może chodziło akurat o tę część zająć, która szła jej trochę lepiej? Kto wie, nie zaszkodziło spróbować i ewentualnie porównać do siebie notatki. Może wspólnymi siłami by coś wskórali. Podlała farsz odrobiną mleka, żeby nie zaczął przywierać do garnka i spojrzała, jak chłopakowi idzie z jego częścią. Kiwnęła głową. - Prawda, muzyka by nie zaszkodziła - uznała, chociaż prawdę mówiąc, była zwolenniczką ciszy. Nie przesiadywała w samotności wsłuchując się w ulubione utwory, na imprezach miała dość uderzającego hałasu, a muzykę uważała jedynie za drobny dodatek, który mógł nadać sytuacji klimatu i czasami popchnąć do działania, ale spokojnie obeszłaby się bez jej obecności w życiu. Z drugiej strony, skoro ostatnimi czasy cisza nie dawała jej spokoju, to może to byłaby dobra ucieczka?
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Ugniatanie ciasta nie było raczej wyjątkowo skomplikowanym zajęciem, choć niewątpliwie wymagało krzepy. Żeby było idealnie miękkie i elastyczne, trzeba było się nieźle napracować, więc nawet silniejszy od Emily Matt pozwolił sobie na dosłownie parę sekund przerwy. Zresztą musiał sprawdzić jak idzie jego towarzyszce i już po chwili jego głowa pojawiła się nad palnikiem, na którym panna Rowle przyrządzała dyniowy farsz. Widział jak pieczołowicie się do tego przykłada, za co był jej wdzięczny, choć prawdę mówiąc dla niego było obojętne czy w nadzieniu będą jakieś grudki czy nie. W jego mniemaniu smak był o wiele ważniejszy niż sama konsystencja, więc nad tym drugim zwykle się nie rozwodził. - Ładnie pachnie. Zrobimy najlepsze dyniowe paszteciki w całym Hogwarcie. – Pochwalił jej pracę i sam wrócił do swojego zadania, żeby nie zostawiać ciasta nazbyt długo. Niby wcześniej położył je już, aby odpoczęło, ale widząc jak Emily się stara, stwierdził że nie może być gorszy i że chyba jednak mógłby je jeszcze trochę ugnieść. Pomęczył się więc jakiś czas i dopiero odłożył je do osobnej miski, czekając już teraz wyłącznie na to, aż Ślizgonka dokończy swoją część. Co prawda ciasto musiało jeszcze odpocząć, a farsz ostygnąć zanim zaczną lepić same paszteciki, ale cóż… jemu się nigdzie nie śpieszyło, a ten wolny czas mogli przeznaczyć na nadrobienie towarzyskich zaległości. - Czekaj, co my ostatnio robiliśmy na tę pracę domową? – Próbował wytężyć swoją mózgownicę. – Ah, eliksir chroniący przed ogniem. No wyszła mi totalna katastrofa, a niby nie jest to jakaś trudna mikstura. Zastanawiam się czy na którejś lekcji nie zrobiłem po prostu jakiegoś błędu podczas spisywania receptury. Pożyczyłabyś mi swoje notatki? – Rzucił po dłuższej chwili namysłu, kiedy wreszcie przypomniał sobie czym tak bardzo wściekł profesor Sanford. W rozmowie z kimś innym powiedziałby pewnie, że rozpalił ją do czerwoności, ale z Emily akurat mógł być szczery – przyrządził tragiczny roztwór, a nauczycielka z tego tytułu odebrała Slytherinowi aż dziesięć cennych punktów. - Może poszlibyśmy w weekend na karaoke? – Zaproponował a propos muzyki, bo na ten moment nie miał lepszego pomysłu. Muzogramu w kuchni nie mieli, a nie znał chyba żadnego zaklęcia, które wypełniłoby pomieszczenie melodyjnymi dźwiękami. Mógłby co prawda pośpiewać i tutaj, ale obawiał się, że zamiast umilić pannie Rowle pracę, osiągnie odwrotny efekt. Propozycja spotkania i wspólnej zabawy w wolne dni wydawała się więc najrozsądniejszą z opcji.
Nie wątpiła, że ich wypiek wyjdzie pyszny. Co prawda na lekcjach nie zawsze miała szczęście (choćby ostatnie magiczne gotowanie), ale w gruncie rzeczy, kiedy przykładała się do czegoś w kuchni, to to raczej nie miało prawa się nie udać. Przynajmniej na to liczyła, skupiając się teraz na swoim farszu i przelewając na niego wszystkie swoje zmartwienia i frustracje. Oby tylko w przenośni, bo to zapewniłoby z całą pewnością gorzkawy posmak. Uśmiechnęła się, kiedy po pierwszym rzucie oka pochwalił jej nadzienie i dalej pilnowała, żeby nic się przypadkiem nie przypaliło. Podlała jeszcze odrobiną wody, mając nadzieje, że całość nabierze zaraz bardziej kremowej konsystencji. Brakowało jeszcze odrobiny oleju, którą zamierzała dać na koniec. Akurat notatki to była mocna strona dziewczyny. Lubiła nad tym ślęczeć, bawić się, dbać o to, żeby były przejrzyste i kolorowe. Na zajęciach wychwytywała najważniejsze rzeczy i wydawało jej się, że ma do tego oko, nie przeoczając żadnej ważnej informacji. Zdecydowanie wolała tę część od samej w sobie nauki, ale na wszystko trzeba było poświęcić czas. W każdym razie, można było na nią liczyć, kiedy przychodziło do porównania zapisek. - Jasne, tak to mogę ci pomóc. Zerkniesz sobie czego ci tam brakuje - stwierdziła, bo nie sądziła, żeby miała cokolwiek niekompletnego, wiec pewnie ewentualne braki łatwo będzie uzupełnić na tej podstawie. Spojrzała na niego sceptycznie, kiedy zaproponował karaoke. Nie lubiła ani tańczyć, ani śpiewać, wolała trzymać wobec tego spory dystans i nie pogrążać się swoim brakiem umiejętności. Przynajmniej w jej mniemaniu, bo prawdę mówiąc, głos miała całkiem przyjemny dla ucha, ale poza słuchawką jej prysznica - niesłyszalny dla nikogo. Tak miało pozostać. Z drugiej strony, zawsze mogła iść potowarzyszyć, prawda? To może nie była jej ulubiona forma spędzania czasu, ale może właśnie to było rozwiązanie. Otworzyć się na inne opcje i rozrywki. Oderwać od rzeczywistości i rozluźnić. Nie dało się ukryć, że chociaż same w sobie bary były ryzykowne, to raczej miejsce w którym można było pośpiewać karaoke było wolne od zagrożeń w postaci mężczyzny, którego nie chciała spotkać. To mogła być ta ostoja w Hogsmeade, w której nie musiała się niczego obawiać. - Właściwie czemu nie. Ja nie śpiewam, ale jak chcesz się popisać swoimi umiejętnościami, to pewnie - powiedziała z uśmiechem i w końcu doprowadziła swój farsz do końca. Zdjęła go z ognia i spojrzała na chłopaka. - Gotowy formować wszystko razem?
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Tak jak zdawał sobie sprawę z tego, że eliksiry nie są ulubionym przedmiotem Emily, tak wiedział również, że dziewczyna nie pozwoliłaby sobie na skompletowanie niepełnych lub co gorsza błędnych notatek. Miała dobre oceny praktycznie ze wszystkiego, toteż musiała pieczołowicie dbać o odpowiednie materiały. Wypożyczenie więc od niej na chwilę jakiegoś dziennika czy magicznego zeszytu, którego dziewczyna używała na lekcjach profesor Sanford, wydawało się mądrym pomysłem. - Gorzej, jeżeli oboje mamy spisane te same receptury, tylko to ja jestem beznadziejnym eliksirowarem. – Pozwolił sobie zażartować, bo nie sądził, by była to prawda. Nie był mistrzem w tej dziedzinie, to na pewno, ale zwykle te prostsze mikstury wychodziły mu nawet przyzwoicie. Nie był więc pewien czy ostatnia wpadka była kwestią złych notatek, wycieńczenia czy może zwykłego roztargnienia. Tak czy inaczej zamierzał się poprawić, bo do nauczycielki eliksirów nic przecież nie miał, a i nie chciał również tracić punktów swojego domu. Nessa i Heaven z pewnością by go wtedy zamordowały. Wracając jednak do tego milszego tematu, Matthew nie do końca rozumiał dlaczego panna Rowle nie przepada za tego typu rozrywkami. Była piękną, uzdolnioną dziewczyną i chociaż nie słyszał nigdy jak śpiewa pod prysznicem czy w jakichś innych okolicznościach, tak był z niewyjaśnionego powodu przekonany, że słoń na pewno nie nadepnął jej na ucho. Mimo że nie potrafił sobie przypomnieć swojej „siostry” w sytuacjach, które wymagałby od niej rytmicznego podrygiwania albo pokazania swych wokalnych umiejętności, wierzył że dziewczyna zawojowałaby scenę. Nie chciał więc na nią w tym momencie aż tak napadać, żeby jej nie przestraszyć, ale planował ją w jakiś sposób podejść i jednak namówić do spróbowania czegoś nowego. A co, przecież nie stałaby jej się żadna krzywda, gdyby chociaż raz otworzyła się na ludzi i zrozumiała, że nawet jeśli coś nie pójdzie jej najlepiej, to nie zrobi z siebie głupka. - O nie, nie. Zabieram Cię następnym razem na pewno, nie tylko dla towarzystwa. Jeśli nie chcesz śpiewać solo, to chociaż zrobisz mi albo któremuś ze znajomych za chórki. – Odpowiedział póki co ostrożnie, dość zachowawczo, chociaż na jego twarzy pojawił się jednocześnie szeroki uśmiech. Oj, nie ma opcji, żeby tak łatwo jej odpuścił. Co najwyżej przekona ją najpierw do wychylenia kilku piw czy kieliszków dla nabrania odwagi. - Jasne, możemy sklejać. – Dodał po chwili, kiedy jego towarzyszka zapytała go czy jest gotowy do lepienia dyniowych pasztecików. Złapał za jeden z najostrzejszych noży i zaczął dzielić rozwałkowane ciasto na równe fragmenty. Nie za duże, ale też nie za małe, żeby farsz na pewno się zmieścił, a ich twory nie rozkleiły się przypadkiem podczas pieczenia.
Uśmiechnęła się tylko na jego słowa i pokręciła głową. W sumie nie wiedziała jak chłopak sobie radzi z tego przedmiotu, ona na pewno orłem nie była, więc jeżeli nie warzył eliksirów pewną ręką, mogli sobie przybić piątkę. Były inne, bardziej interesujące przedmioty, więc Rowle nie zamierzała się tym specjalnie przejmować. Dużo więcej serca miała teraz do zaklęć czy działalności artystycznej. O ile to pierwsze wydawało jej się po prostu praktyczną i przydatną wiedzą, o tyle działalność artystyczna bezpośrednio wiązała się z jej przyszłym zawodem, a właściwie obojgiem zawodów, jakie sobie planowała. A czas ich realizacji zbliżał się dużymi krokami. Najwyższa pora na poszukanie redakcji, która przygarnie pod swoje skrzydła zagubioną studentkę. Kiedy doprowadziła farsz do końca, dolała odrobinę mleka i czekała jeszcze, aż całość ostygnie. - Nie istnieje ilość alkoholu, którą byś mnie do tego zmusił - rzuciła, jakby czytając mu w myślach. Tylko, czy aby na pewno? Nigdy nie doprowadziła się do stanu, w którym straciłaby nad sobą kontrolę (no, przynajmniej nie przez alkohol), ale kto wie, jakby się wtedy zachowywała? Może dużo mniej rozsądnie niż jej się teraz wydawało. Zaczęli przygotowywać paszteciki i układać je spokojnie na blaszce. Ostatni etap był dość prosty i wymagał jedynie pilnowania czasu. Kiedy wsadzili paszteciki do pieca, zaparzyła kawę i posiedzieli spokojnie w kuchni, oczekując na efekt końcowy. Rowle była raczej milcząca. Ostatecznie wyciągnęli deser z pieca i na szczęście wyszedł im całkiem dobry. - Widzisz, jesteśmy świetnym zespołem - podsumowała i przełożyła je na odpowiednią tackę. Ostatecznie jeszcze posprzątali bałagan wokół siebie i opuścili kuchnie.
Matthew C. Gallagher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : zawadiacki uśmiech, podczas którego jego prawa brew zawsze unosi się nieco wyżej niż lewa; dołeczki w policzkach
Zdecydowanie byli zgranym zespołem, bo nigdy specjalnie nie przykładał się do eliksirów. Nie były mu po prostu w życiu przydatne. To już bardziej zainteresował się magią leczniczą, z której akurat miał zamiar się trochę podszkolić, ale jeśli chodziło o warzenie mikstur wystarczało mu nadrobienie zaległości. Ot, byleby nie zarobić jakiejś słabej oceny, trochę się przypodobać pani profesor Sanford po ostatnim zdarzeniu i pokazać gronu pedagogicznemu, że się stara. Ale żeby coś więcej? Nie, na to jakoś nie miał ochoty i weny. Wolał potrenować latanie na miotle albo właśnie piec ze swoją siostrą dyniowe paszteciki niż ślęczeć nad jakimiś nudnymi recepturami. Ich pracę w kuchni przynajmniej wieńczyło jakieś smaczne dzieło, którego mogli spróbować, a większość eliksirów… Nie oszukujmy się, poza leczniczymi i może kilkoma o ciekawych właściwościach, lwia ich część była raczej nudna i jego zdaniem kompletnie nieużyteczna. - Nigdy nie mów nigdy, Ems. – Odpowiedział jej rozbawiony, chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że namówienie przyjaciółki na karaoke byłoby naprawdę sporym wyzwaniem. Alkohol jednak dodawał odwagi, a i często sprawiał, że ludzie robili rzeczy, których w życiu nie podjęliby się na trzeźwo, więc nie zamierzał się wcale poddawać i być może nawet za punkt honoru przyjął sobie teraz przekonanie panienki Rowle do tego, że jednak nie docenia jego zdolności. Na razie jej jednak dopuścił. Pomógł jej wstawić wszystkie dyniowe paszteciki do pieca i nastawił odpowiednią temperaturę. Podziękował również za zaparzoną przez Emily w tym czasie kawę, którą siorbał nieco zbyt głośno z uwagi na to, że była cholernie gorąca. Ale smaczna, i to się liczy! - Dobra, spróbujmy chociaż po jednym, żebyśmy nie poczęstowali kogoś, jeśli to niezjadliwe. – Zagaił do niej, kiedy wreszcie wyciągnęli swoje dzieło z pieca. Odczekał chwilę, żeby móc złapać jednego z pasztecików, po czym przegryzł go, modląc się o to, by wszystko było w jak najlepszym porządku. - No Ty, świetny zespół. Musimy chyba częściej umawiać się na wspólne gotowanie. Co Ty na to? – Rzucił jeszcze na odchodne taką małą propozycję, ale coś mu podpowiadało, że Emily nie jest dzisiaj w nastroju do rozmów. Nie przeszkadzało mu to, ani nie czuł się w żaden sposób urażony. Znali się na tyle, że nie musieli się o coś takiego boczyć. Każdy mógł mieć gorszy dzień i choć Matt najchętniej napiłby się z nią drinka i trochę ją rozbawił, tak nie zamierzał być przy tym jakimś upierdliwcem. Postanowił dać jej czas i poczekać aż wstanie prawą nogą, tą lepszą. Pożegnał się więc z nią z uśmiechem, licząc na to, że następnym razem spędzą ze sobą więcej czasu i pożartują na temat wszystkiego wokoło, tak jak to zwykle bywało.
Czarodzieje zdecydowanie zbyt mało uwagi poświęcali domowym skrzatom; ona sama, choć darzyła te pracowite stworzenia ogromną sympatią, a nawet szacunkiem, raczej nie przejmowała się ich losem i do głowy by jej nie przyszło, by odbierać im jakieś obowiązki. Tym bardziej, że same skrzaty mogłyby jej mieć to za złe. Billie miała z nimi do czynienia już wcześniej, ponieważ jej rodzina nie stroniła od magicznych pomocników, jednocześnie ucząc swoje pociechy życzliwości dla każdej żywej istoty. Osoby, które nie wychowywały się w czarodziejskich środowiskach, mogły tego nie pojmować, ale Billie była w pełni przekonana, że nie można wbrew woli próbować zmienić natury tych istot. Pracowały, bo lubiły pracować. Nawet jeśli dla wielu była to forma usprawiedliwionego niewolnictwa. Sprawy miały się trochę inaczej w obliczu okropnej infekcji, która dosłownie w jednym momencie zdziesiątkowała stworzenia i która przez jedzenie mogłaby potem dopaść i czarodziejów - a w całym Hogwarcie nie było tyle łóżek szpitalnych i toalet, by można było do tego dopuścić. Jean nie łudziła się, że uda jej się dorównać wprawionym w boju skrzatom, skoro jednak mogła się do czegoś przydać, była więcej niż chętna. Dodatkowo była to niesamowita okazja do podpatrzenia całej magii, która działa się na zapleczu, kiedy oni sami zajadali się specjałami w Wielkiej Sali. Kiedy weszła do dodatkowej kuchni, czuła się odrobinę nieswojo - spojrzenia skrzatów zdawały się ją przewiercać. Wiedziała, że gdyby mogły, wcisnęłyby jej łakocie i jak najszybciej wygoniły na korytarz. Dziewczyna zakasała jednak rękawy, uśmiechając się szeroko do podejrzliwych stworzeń i podchodząc do blatu. Przyniesieniem wszystkich niezbędnych składników zajęła się inna grupa ochotników, więc nie było szans, że czegoś zapomni dodać. Wcześniej nie była pewna, czy lepiej zajmować się potrawą z plumpek czy może dyniowymi pasztecikami, ale ostatecznie zdecydowała się na deser. Wcale nierzadko praca z nożem - na przykład przy filetowaniu - w jej wykonaniu kończyła się pociętymi rękami, a skoro nie przyprowadziła do kuchni żadnego pomocnika lepiej było iść w łatwiejszą wersję. I przyjemniejszą! Gotowanie było świetną rozrywką, jednak to w pieczenie młoda Swansea wkładała całe swoje entuzjastyczne serce. W pierwszej kolejności postanowiła zająć się ciastem - postanowiła iść w jeden z bardziej klasycznych przepisów, aby smak ciasta nie przyćmił przypadkiem głównej gwiazdy w postaci farszu. Połączyła mąkę pszenną z żytnią, a obok jajek i cukru w misce pojawiła się jeszcze szczypta soli podkreślająca smak oraz masło. Najtrudniejsze w tym wszystkim było przygotowanie jednolitej masy - Billie była dziewczynką drobną i szczupłą, nie wsławiła się w Hogwarcie jakąś specjalną siłą fizyczną. Naturalne więc było, że przy wyrabianiu ciasta dosyć mocno się zmachała - ale zrobiła to skrupulatnie i bez narzekania, ostatecznie mogąc się cieszyć surową masą pozbawioną grudek. Trudniejszy miał się okazać farsz - już od pierwszego kroku Billie poczuła się zniechęcona. Obieranie dyni było bowiem wyzwaniem, kiedy niewystarczajaco ostry nóż zsuwał się z powierzchni skórki lub wchodził w nią zbyt głęboko. Efektem Billie ostatecznie posiadała bardzo ładną, całkowicie porypaną dynię. Na szczęście nie było tego złego, ponieważ dziewczyna i tak musiała wszystko pokroić na mniejsze części i wrzucić do garnka. Na dno od razu nalała wody, wiedząc że w przeciwnym razie skończy się to przypaleniem połowy dyni. Billie dodała pokaźną ilość cukru - skoro miał to być deser to tego składnika nie można było żałować. Czasami zdarzało jej się przygotowywać paszteciki w wersji wytrawnej, choć wtedy polegała raczej na własnym smaku, a nie konkretnym przepisie. Cały czas mieszając, dosypała pół łyżeczki cynamonu. Bała się, że farsz będzie zbyt rzadki, ze wyplynie nim ciasto zdąży się upiec. Dlatego tez nie chciała go przesadnie rozgotować - pozostawiła więc kawałki dyni, mogące być zaskoczeniem dla jedzących. Miała nadzieje, że pozytywnym! Kiedy więc mieszanina trochę ostygła, zaczela ją nakładać na wycięte uprzednio z ciasta kwadraciki. Wprawnymi rękami - jak na młodą artystkę przystało - zaczęła sklejać pierożki, które zaraz potem wylądowały w piecu. Billie nie chciała ich zostawić samym sobie - zapominalska natura była tu silnym argumentem, a nie po to wkładała w nie tyle wysiłku! W międzyczasie posprzatała cały bałagan, który narobiła. Niestety nawet nie miała w tym wszystkim podkładu muzycznego, nie mogąc sobie przypomnieć odpowiedniej inkantacji. Jakimś cudem ostatecznie doczekała upieczenia pasztecików zanim padła z nudy. I jej zdaniem? Było warto! A już na pewno skrzaty domowe mogły odpoczywać bez zmartwień, że cala szkoła padnie wkrótce z głodu. Trzeba było przyznać, że pomocników kuchnia miała na medal.
zt
Skyler Schuester
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 179 i PÓŁ!
C. szczególne : Ciepłe spojrzenie, zapach cynamonu i Błękitnych Gryfów/mugolskich fajek; łatwy do wywołania uśmiech; czasem da się wypatrzeć malinkę czy dwie (jedna to tatuaż przy obojczyku); ciepły, niski głos i raczej spokojne tempo mówienia, tatuaże (dziennik); pierścionek zaręczynowy
Odkąd wprowadził się do Jerrego zdążył już nieco odzwyczaić się od gotowania w szkolnej kuchni, od obecności hogwarckich skrzatów i dostępności aż tak wielu składników czy narzędzi kuchennych. Teoretycznie dodatkowa pomoc i sprzęt powinny ułatwić mu pracę, a jednak nie mógł wbić się ponownie w ten rytm, chcąc wrócić do małej samotni w mieszkaniu. - Część, Fircyk, jak smakowały bezy? - zagadał do skrzata, który podreptał za nim do kuchni dodatkowej. - No wiem, że to nie był już sezon na maliny, ale… - urwał, słuchając dalszej części jego porad do udoskonalenia przepisu, chociaż liczył na zwykłe “smakowało, dziękuję”. Piekł wtedy szybko, odruchowo, głową będąc przy wydarzeniach skupionych wokół Dnia Duchów. Myjąc dłonie odsunął od siebie te myśli, nie chcąc by i jego dzisiejsze wykonanie zadania obniżyło swoją jakość. Przekazał skrzatowi listę składników, prosząc go o pomoc w skompletowaniu wszystkiego w jednym miejscu. Ilości przecież były prawie hurtowe. Zanim zdążył się zorientować, miał już na głowie przymałą siateczkę, naciąganą z uporem przez znajomą skrzatkę. - Dzięki, Wywłoczko - mruknął, przyjmując od niej również rękawiczki, bo dobrze znał już jej niechęć do jego umiłowania do mugolskiego gotowania. Nie rozumiała jak można dotykać jedzenia, które później zjada ktoś inny. Nie zamierzał oponować, bo faktycznie planował wykonać część przepisu ręcznie, a nie miał ochoty tłumaczyć jak naprawdę jest z tymi zarazkami i że przecież od kilku ładnych lat pracuje zgodnie z wymogami sanepidu. Poprosił skrzaty również o pomoc w przygotowaniu farszu, stawiając na stole beczułkę kapusty kiszonej, po którą pofatygował się do Londynu. Uznawał tylko tą swojej babci, przygotowywaną z polskiego przepisu, uważając, że żadna inna nie ma w sobie tego “czegoś”. Zlecił jej odciśnięcie i ugotowanie, a sam rzucił staranne zaklęcia podsmażające i krojące na grzyby. Zależało mu na konkretnej wielkości kawałków, więc wolał zająć się tym osobiście. Niechętnie, ale jednak zgodził się, że skrzaty zajmą się już dokończeniem farszu, a on sam odmierzył zaklęciem składniki, podgrzewając też wodę w dzbanku, aby mieć ją pod ręką. Wsunął różdżkę za pasek, jeszcze raz myjąc ręce, jednak na jego przedramieniu zdążyła zawiesić się Wywłoczka z rękawiczkami. Westchnął zrezygnowany i wciągnął je na wysuszone dłonie, po czym zabrał się za ręczne wyrabianie ciasta. Pierogi wymagały uczucia, uwagi, cierpliwości i czasu. Zwłaszcza te świąteczne. Nie da sobie wmówić, że mógłby to zastąpić jednym zaklęciem. Ilości były ogromne - w końcu miało starczyć dla wszystkich pozostających na święta studentów, uczniów, przyjezdnych, nauczycieli jak i pozostałych pracowników Hogwartu. Miło by było pamiętać również o skrzatach. Pracował jednak cierpliwie, porcja po porcji, aż nie poczuł, że ostatnia kula ciasta mięknie pod jego dłońmi, nabierając drobnych pęcherzyków powietrza. W tym czasie skrzaty zabrały się już za dzielenie, wałkowanie i wykrajanie ciasta, więc gdy skończył mógł zaklęciem odmierzyć odpowiednie ilości farszu, wspólnie ze skrzatami rzucając zaklęcia formujące placki w ozdobnie splecione pierogi. Zdecydowanie wolałby lepić je ręcznie, jednak powoli zaczynał odczuwać już zmęczenie w bicepsach po zbyt intensywnym wyrabianiu opornego ciasta. Niemniej nie odpuścił i sprawdził osobiście splot na każdym z pierogów, po czym zdjął rękawiczki i zabrał się za mrożenie swoich małych arcydzieł, instruując skrzaty w jaki sposób powinno się je ugotować, żeby w dniu uczty smakowały jak świeżo wyrobione. Uważał, aby żaden z nich nie skleił się z innym, aby efekt jego starań nie został zniszczony tak banalnie. Podziękował skrzatom za pomoc, rzucił kilka zaklęć czyszczących i chwycił pustą już teraz beczułkę pod pachę, aby wraz z nią opuścić kuchnię.
Jego pożądanie względem łakoci nie było czymś zaskakującym, nic więc dziwnego, że jak tylko usłyszał o potencjalnych dobrociach, ruszył się ze swojego miejsca. Zaszył się gdzieś po lekcjach i nie wychodził z tej nory jak karaluch. Wygląda to trochę tak, jakby po jego miesięcznych libacjach nie było śladu, jakby nic się nie zmieniło, a on był tym samym Zakrzewskim co wcześniej. Gdyby tak było, nigdy nie napisałby do Puchonki jako pierwszy. Nie zawołałby jej na środku szkolnego korytarza, doświadczając przedziwnego uczucia, jakim była obserwacja ze strony przechodnich uczniów. Patrzyli na niego jak na wariata, który wyrwał się ze swojego przytulnego miejsca w zakładzie zamkniętym. To znaczy, że wiedzieli, kim był, a takie zachowanie mu nie przystoi. Mógłby przysiąc, że wydzielał z siebie zapach trunku, którym się delektował przez wakacje. Jakby miał go już we krwi i za nic dało się go wyplenić. Czy dlatego to zrobił? Z szerokim uśmiechem kroczył korytarzami, nie mogąc doczekać się swojej nagrody. Za co? Nawet już nie pamiętał, jakby ten okres wyparł z pamięci, trochę tak, jakby nigdy się nie wydarzył. Dłonie schował do kieszeni spodni, przy okazji wciągając tam powyciąganą koszulkę. Długi rękaw przydawał się na chłodne wieczory tak jak i w tym przypadku. Czy Martell pomyśli o tym, aby dorzucić coś do ciasta? Wszedł do kuchni, uprzednio zaglądając do tej, której rozkład znał na pamięć. Jednak kiedy nie znalazł tam dziewczyny, udał się do tej dodatkowej, która znajdowała się obok. Pchnął drzwi, a do jego uszu doszedł bardzo charakterystyczny dźwięk zardzewiałych zawiasów, aż wykrzywił usta. Jeżeli obserwowała drzwi, najpierw mogła dojrzeć jego włosy, luźno wiszące na bladym czole. Następnie jego spojrzenie, które poszukiwało jej postaci w tym miejscu zapomnianym przez skrzaty. Po sekundzie wsunął się do środka cały, zamykając za sobą drzwi i luźno opierając się o nie. -To gdzie moja nagroda?-
Wciąż nie mogła otrząsnąć się z zaskoczenia, które wywołał w niej Lennox. Nie sądziła, że się do niej odezwie, bo wydawał się przedstawicielem całkiem innego świata niż ten, do którego należała Flora. Trudno było jednak zaprzeczyć, że nie była ucieszona z ich spotkania — chciała mu podziękować, musiała. Nie mogła zostawić tej sprawy niedokończonej, a poza tym była ciekawa, jak szkolny łobuz się trzyma. Skończyła się więc uczyć wcześniej, odkładając książki na miejsce i zgarniając swój fartuszek, skierowała się do wyjścia z dormitorium, a następnie pokoju wspólnego puchonów. Miała sporo pracy, jeśli miała spełnić jego nadzieniowe zachcianki. Całe szczęście, mając do wykarmienia ojca i brata, radziła sobie doskonale w kuchni i miała podzielność uwagi, przez co mogła przygotowywać wiele ciast czy dodatków jednocześnie. Tak więc gdy tylko drzwi zaskrzypiały i skierowała w ich stronę spojrzenie, ostatnia blaszka z ciastem lądowała w piekarniku. Wyprostowała się, krzyżując ręce pod biustem i przyglądając mu się chwilę, po czym odwróciła spojrzenie speszona, wskazując mu dłonią stołek, żeby usiadł przy stole. Sama podeszła niedaleko, donosząc foremkę z browne. - Ciebie też miło widzieć. A więc tak.. - mruknęła, gdy tylko odłożyła słodycz przy innych łakociach na blacie. Kolejno, wskazując palcem, zaczęła wymieniać. - Tutaj masz babeczki z płynną czekoladą — zrobiłam pół z białą, pół z ciemną. Tam są pączki z custardem i dżemem, brownie z mokrym wnętrzem, a w piekarniku mam drożdżowe wypełnione powidłem. No i... Nadal nie wiem, jakie nadzienie zrobić do tego, co mam na blacie. Nie wiem, czy takie lubisz.. Ale no, dziękuje, że mnie wtedy uratowałeś. Posłała mu krótkie spojrzenie i odsunęła się, podchodząc do blatu. Powierzchownie go sprzątnęła, pozostało odłożyć składniki na miejsce. Złapała za jednak najpierw za swój kubek z herbatą, do której dolała soku z malin, robiąc kilka łyków. Była ciekawa, czy chociaż trochę trafiła w jego gust, bo naprawdę ciężko było jej wybrać odpowiednie słodycze, które mogłyby być szybkie w przygotowaniu. Gdyby miała robić tort przekładany kremem, spędziłaby nad nim cały dzień. Nic więc dziwnego, że zerkała w jego stronę z bezpiecznej odległości, tuląc w dłoniach kubek. Co było w tym chłopaku takiego, że jego aura wzbudzała w niej tak silną empatię? Westchnęła bezgłośnie, przymykając na dłuższą chwilę oczy, a jedną z dłoni masując kark. Błękitny materiał cienkiego golfu, który miała na sobie, skutecznie to utrudniał, przez co wyglądało to nieporadnie. Dużo łatwiej było jej z nim pisać na tym głupim czasie, niż rozmawiać, bo miała jakiś dziwny gul w gardle, który próbowała zapić tą nieszczęsną herbatą. Najzabawniejsze, że on też miał swój kubek z napojem przy babeczkach, a obok butelkę z sokiem malinowym, bo nie wiedziała, czy tak lubił. Wbiła spojrzenie w miski, w których przygotowane miała składniki. Były też blaszki, foremki i wałek. A także cukier puder, już odmierzony, gdyby zachciało się jej lukru. Westchnęła ciężko. Słony karmel czy lepiej będzie zrobić coś z kruchego ciasta? Miała gotową tylko jego podstawę, cały kształt był do nadania.