Na drugim piętrze znajduje się od wielu lat nieużywana, zakurzona klasa. Jest ona dość przestronna i znajdują się w niej jedynie porozstawianie stare stoły, oraz różne rupiecie składowanie w kącie. Obecnie jest to ulubione miejsce Irytka do bałaganienia. Czasem przychodzą tu jednak także i uczniowie chcący poćwiczyć w spokoju zaklęcia przed kolejną lekcją.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 17:46, w całości zmieniany 1 raz
Tym się zapewne różniły. Marceline nie szukała osób, z którymi mogłaby przebywać, poddawać się ich emocjom i relacjom wywiązanym przez pryzmat przypadkowych spojrzeń. Uwielbiała introwertyczną naturę, gdzie to jej duch unosił się ponad zielenią terenów, w których przyszło jej mieszkać, a to tylko dlatego, że... Bała się. Piekielna obawa przed ewentualnym rozczarowaniem mąciła spokój dziewiętnastolatki, która łapczywie poszukiwała rozwiązań dla własnych demonów, tak często nawiedzanych w koszmarach dnia codziennego. Ileż zatem musiała poświęcić, by wreszcie przedrzeć się do krainy normalności, dając w ten sposób przyzwolenie na egzystencję typową dla nastolatków? Dusiła się w obrębie iluzorycznej kreacji świata, gdzie to ulegała lękom przybierającym kształt najgorszych boginów. Czy w a r t o? - Czyli mieszkasz w Hogwarcie? - zagaiła zaciekawiona, wszak sama Holmes unikała takiej perspektywy. Wolała domek babci na obrzeżach Doliny Godryka, gdzie czuła się doprawdy lepiej, aniżeli w wysokich murach szkoły, która częstokroć sprawiała wrażenie zamykającego się pudełka. Korytarze dociskały się do siebie, a ściany miażdżyły drobną sylwetkę, która nie była chroniona choćby jednym zaklęciem. - Ja nie odnalazłabym się chyba w dormitorium, wiesz? Już nie... - dodała nostalgicznie i wzruszyła lekko ramionami, by wreszcie podejść do koleżanki, która coraz bardziej zaczynała jej odpowiadać przez pryzmat chociażby towarzystwa, które niewątpliwie było intrygujące. Lubiła tę pokrętność, którą charakteryzowała się Lanceley, zaś jej pogodne usposobienie pozwalała Francuzce na odrobinę relaksu i zrzucenie szaty ograniczeń. Wolała tonąć w morzu rozmyślań na temat zaklęć, aniżeli ewentualnych pytań - niezwykle niewygodnych, w których to Hudson była w tym momencie pretendentem do objęcia najwyższego tytułu. Całe szczęście, że Nessie nie przychodziło do głowy rzucanie niewygodnych fraz i sentencji, bo dzięki temu Marce nie uciekła jeszcze z krzykiem i nie omijała jej szerokim łukiem na zajęciach. - Wydaje mi się, że nie ma, aczkolwiek niektórzy nie podzielają naszego entuzjazmu względem transmutacji, sama chyba widziałaś ostatnio... - rzuciła od niechcenia, bo wspomnienie zajęć, które prowadził Daniel i Tilda były cyrkiem, który zafundowali uczniowie (w tym prefekci, co jest jeszcze zabawniejsze). Rozumiała zatem nagły wybuch mężczyzny, podobnie jak żal, który mogła dostrzec w tęczówkach jego asystentki. Miała tylko nadzieję, że z gumochłona lub innych zostaną wyciągnięte konsekwencje, natomiast jeśli chodziło o Holdena - coż, musiała z nim porozmawiać. - Świetnie! - zaklasnęła w dłonie, kiedy Nessie udało się poprawnie zamienić wazon w lodową figurę i pokrzepiająco uśmiechnęła się do ślizgonki. Marce widziała w niej potencjał, wystarczyło tylko próbować i starać się rozwijąć swoje umiejętności. - Wiesz, ja i profesor Bergmann znamy się z poprzedniej szkoły, gdzie również nauczał transmutacji, dlatego mimo wszystko wolę jego, aniżeli Craine'a - powiedziała zgodnie z prawdą, po czym sięgnęła po różdżkę. - Dobrze, musimy przećwiczyć twoje zaklęcie; jestem przygotowana, bo wiem jakie to uczucie, gdy je na mnie rzucisz, ale pamiętaj, że musisz mnie potem odczarować, w porządku? - zapytała jeszcze z nutą obawy w głosie, ale przecież musiała zaufać Lanceley. Nie miała wyboru.
Nessa nigdy nie szukała na siłę — wszystkie te wyjątkowe persony trafiały się przypadkiem, wplątując się na drogę ślizgonki w najmniej oczekiwanym momencie. Większość czasu spędzonego w Hogwarcie jednak izolowała się od jakiegokolwiek towarzystwa, skupiając tylko na nauce i muzyce. Oczywiście, miała Caesara odkąd była chyba na trzecim roku, Beatrice też jeszcze uczęszczała do akademii, więc nie była aż tak odizolowana i na pierwszy rzut oka samotna. Gdyby wiedziała o demonach, które zarówno za dnia, jak i ciemną nocą wyciągały ręce w kierunku krukonki, z pewnością ruszyłaby jej na pomoc. Niczym rycerz w srebrnej zbroi zrobiłaby wszystko, aby koszmarny te odgonić i sprawić, by dziewczyna zaczęła cieszyć się życiem. Nie miała jednak pojęcia, że strach ogranicza ją tak bardzo. Ruda drgnęła w miejscu, przenosząc spojrzenie na drobną Francuzkę. — Tak, chociaż odkąd zdałam egzamin na teleportację, często zaglądam do Doliny Godryka, do rodziców. Łatwiej mi jednak zorganizować się z pracą i nauką tutaj.—odparła z delikatnym wzruszeniem ramion, nadal zaciskając swój magiczny, ciemno orzechowy patyk w dłoni. Na kolejną porcję słów wypływających spomiędzy Marcelinowych warg, wydała z siebie ciche mruknięcie zamyślenia. Wolną dłonią odgarnęła kosmyk rudych włosów za ucho. Na początku też planowała nie korzystać z możliwości pozostania w dormitorium, jednak perspektywa marudzących nad uchem rodziców czy posiadania ciągłych gości, skutecznie sprawiła, że zmieniła zdanie. Tu miała więcej swobody, niezależności. Mogła wykręcać się od częstych spotkań rodzinnych nauką i obowiązkami, a i do pracy też miała stąd wygodniej się dostać niż z posiadłości Lanceley.— Dlaczego? Zawsze myślałam, że ludzie, korzystając z możliwości zostania w Zamku na czas studiów poprzez chęć przedłużenia sobie młodości. Lat beztroski. Z rodzicami na plecach nie jest tak kolorowo. Musiała przyznać, że Łabędź było nieco podobny usposobieniem do Wilka, tylko znacznie delikatniejszy i łatwiejszy do wypłoszenia. Ślizgon zdołał się już chyba przyzwyczaić do zachowań Nessy względem jego osoby, jej ataków na jego przestrzeń osobistą i pozbawionych sekretów rozmów. Z Francuzką było inaczej — sama aparycja nadawała jej niezwykle kruchego, delikatnego obrazu, które na pozór nieśmiałe, z pewnością ciche usposobienie tylko podkreślało. Miała coś, co sprawiało, że ruda nie mogłaby jej zrobić krzywdy i zachować się niestosownie. Tak jak w przypadku Caesara — ona też potrzebowała czasu, przyzwyczajenia, żeby zacząć swobodnie i o wszystkim z Lanceleyówną rozmawiać. Gdy zaczęła mówić, skrzyżowała ręce pod biustem i skupiła spojrzenie na drobnej buzi dziewczyny, widocznie zainteresowana jej opinią na temat najlepszego pod słońcem przedmiotu. Kiwnęła głową jednak na wcześniejsze jej słowa, które dotyczyły ostatnich zajęć — do tej pory dziewczyna nie wiedziała, dlaczego osoby z odznaką prefekta zachowywały się w ten sposób. Westchnęła, kiwając głową w odpowiedzi dziewczynie. —No dali popis piękny. Ja nie wiem, jak tym prefektom nie było wstyd, bo skoro szkoła powierzyła im tą funkcję, to powinni się przyzwoicie i godnie do niej zachowywać. —zaczęła, rozluźniając dłonie, opuszczając je wzdłuż ciała. Orzechowe ślepia rudzielca nie uciekały na boki, skupiając się na twarzy towarzyszki. — I tak uważam, że potraktował ich łagodnie. Zaklęcie wyszło, wpatrywała się w swój lodowy wazon z podekscytowanym wyrazem twarzy. Zawsze miała ogromną radość z zabawy magią transmutacyjną. Uwielbiała jej nieprzewidywalność, a jednocześnie dążenie do konsekwencji zmiany. Cieszyła się, że Marcelinę doceniła jej wkład w naukę, który dostrzegła na twarzy Calineczki. Obróciła głowę w jej stronę, gdy ta zaczęła mówić. Grymas zaskoczenia przemknął przez jej twarzy, gdy krukonka wspomniała o tym, że już wcześniej miała ten zaszczyt i przyjemność szkolić się pod Bergmannowym okiem! Wybrała idealną korepetytorkę, nie ma co. Początkowo miała napisać list do samego Daniela, jednak zdawała sobie sprawę ile pracy miał nauczyciel przed końcem roku, dlatego też zrobiła małe rozeznanie i padło na zdolną Pannę Holmes. Uniosła ręce do góry w geście poddania, machając jednocześnie różdżką na prawo i lewo i kręcąc głową. — Ja też. Mam wrażenie, że potrafi spojrzeć na indywidualny potencjał. To dobry nauczyciel. Tak, kameleona.. Marce, jesteś absolutnie pewna, że mam to na Ciebie rzucić..? Może bezpieczniej będzie, jeśli potraktuje tym siebie i ewentualnie będziesz mnie reanimować? Nie chcę zrobić Ci krzywdy..— odparła nieco przydługo, zagryzając na kilkanaście sekund dolną wargę. Lepiej, żeby ewentualnie unieszkodliwiła siebie i zrobiła sobie krzywdę, jak krukonce, która mogła mieć pojęcie jak wybrnąć z ewentualnych konsekwencji. Podeszła do biurka, a odgłos uderzających o drewnianą podłogę obcasów rozniósł się echem po opustoszałej sali. Przewertowała leżącą na blacie księgę, otwierając na właściwym rozdziale, czytając jeszcze raz informacje o zaklęciu. Przypominała sobie wszystko na jego temat. — Może najpierw pokażesz mi, jak poprawnie je wykonać? Teoretycznie ćwiczyłam, ale czasem myli mi się ruch różdżki w jednym miejscu i może wyjść katastrofa. — dodała jeszcze, cofając się pół kroku i na "sucho" mącąc orzechowym patykiem w powietrzu, ćwicząc wykonanie odpowiedniego ruchu bez użycia inkantacji. Nie miała problemu z przyznaniem się do trudności w nauce zaklęcia czy mówienia wprost o swoich słabszych punktach. Na bladej, dziewczęcej buz pojawiło się skupienie. Nie chciała niczego zepsuć! Miała nadzieję wyciągnąć jak najwięcej z ćwiczeń z koleżanką.
Zapewne - zazdrościłaby jej, gdyby tylko znała prawdę o przyjaciołach, którymi się otaczała. Marce od dziecka chowana pod kloszem, z dala od ewentualnych problemów z rówieśnikami, doświadczała ich nagminnie w domu. Oniryczny, niezbyt wyraźny sen, w którym żyła, zakrawał o paraliżujące sytuacje, gdzie pod membraną skóry obawa przejmowała pełną kontrolę nad filigranowym ciałem dziewczęcia. Na początku, kiedy to matka nie chciała zaakceptować obecności jej maleńkiej osóbki w pobliżu, a później gdy trafiła pod opiekę ojca, który zajmował się córką tylko do momentu pójścia do Beauxbatons. Trausnitz i Hogwart graniczyły z pełną samodzielnością i brakiem możliwości przebywania w otoczeniu taty, który oprócz badań i pisania nowych książek związanych z eliksirami, zajmowałam się pieprzeniem swojej blond kochanki. Rudowłosa zatem była ograniczona, aż do pamiętnych wakacji w Perth, gdzie poznała Daniela Bergmanna, o którym nie miała pojęcia, że jest profesorem i należy do świata czarodziejów, podobnie jak on nie posiadał takiej wiedzy na jej temat. Lawirowali na pograniczu szeptu, zmysłowej gry spojrzeń, a potem feerii emocji, które uderzyły w nich, gdy ulotne zetknięcie warg osiadło na jej łabędziej szyi. Zapragnęła uniesienia, tak odmiennego od tych doświadczanych podczas wygrywanych melodii na fortepianie, co dla wielu mogłoby się wydawać haniebne, niezwykle grzeszne... Miała bowiem niespełna szesnaście lat. - Mieszkam w Dolinie, ale znam tylko okolice rezerwatu i drogę do swojej księgarni, w której pracuję - powiedziała zgodnie z prawdą, bo akurat sfery związane z terenami Londynu, Hogsmeade i miejsca, gdzie babcia miała dom, niestety - nadal pozostawały dla niej kompletnie obce. Niedostatecznie. Nerwowo przygryzła dolną wargę, po czym uśmiechnęła się do Nessy, by wreszcie pojąć sens wypowiedzianych słów. Błękit tęczówek nagle stał się chłodniejszy niż zwykle, przez co Holmes wydawać się mogła dziwnie nieobecna, pozbawiona przez raptem chwilę swobody, zrobiła krok w przód, a następnie wzruszyła lekko ramionami. - Wiesz - zaczęła powoli, po czym nikłe wygięcie warg spełzło z jej bladego lica. - Mój ojciec... Nie wiem jak to powiedzieć... On jest twórcą zaklęć, badaczem i pisze wiele książek, które znajdują się w naszej bibliotece i nie tylko, ma nową rodzinę i dziecko w drodze, a mnie nie napisał ani jednego listu, odkąd jestem w Hogwarcie... - nie kłamała; za każdym razem uciekała z domku, by nie obserwować sielanki, którą kreowała w hermetycznie zamkniętym świecie Julia. - A matki nie znam... - to też nie było kłamstwo, wszak nigdy nie poznała rodzicielki, a jedyne co pamiętała z opowieści Clementa to fakt, że była niezwykle złą kobietą, która nie szczędziła jej przykrości i bólu. Nie zamierzała jednak aż tak się otwierać, bo takich faktów z życia nie znał nawet Bergmann, ale nie było to na tyle istotne, by się na tym skupiać czy się tym przejmować. Enigmatyczność osoby Marceline polegała na tym, że roztaczała wokół siebie aurę iluzorycznej tajemnicy, po którą chciano sięgać lub się jej nienawidziło, co w przypadku młodego Shercliffe'a - jak widać - częstokroć zakrawało o frustrację, która rozsadzała jego żyły. - Dan... Profesor Bergmann, wybacz - ja, Lysander i Bridgett byliśmy z nim na wyprawie i pozbawiliśmy się wtedy szaty pewnego dystansu, ale zapominam o tym, kiedy w swobodniej rozmowie pojawia się motyw jego osoby - wydukała na jednym wydechu, po czym wypuściła powietrze ze świstem. Nie mogła dać się po raz kolejny pogrążyć, tak jak zrobiła to w przypadku Hudson ostatnim razem w jej domu. - On po prostu się zawiódł, wiesz? To były też pierwsze zajęcia Tildy i tak naprawdę, w tym wszystkim, właśnie jej jest mi szkoda najbardziej, bo przecież... Powinniśmy być wyrozumiali, prawda? Kto wie, czy ktoś z nas nie będzie nauczał w jakiejś szkole; ja osobiście nie zniosłabym takiego cyrku i doprawiłabym każdemu ogon lemura czy nundu raz jeszcze - ups, czyżby właśnie się wygadała? Nikt nie wiedział, że to ona jest tym psotnikiem, który raz po raz rzuca zaklęciami niewerbalnymi związanymi z transmutacją, ale skoro już to padło, nie zamierzała się z tego wykręcać. Oczywiście, gdyby Nessa przejawiała ogromny talent i chęć rozwijania ukochanej dziedziny magii Francuzki, bez trudu poleciłaby ją pod opiekę Bergmanna, choć ich burzliwa relacja zakrawała w tej chwili o niechęć rozmowy. Bała się, to logiczne. Strach paraliżował ją przed porażką, a przecież to wszystko zabrnęło zbyt daleko, by miała się wycofać; z drugiej zaś strony - jedyne o czym myślała to... Wyjazd. - Spokojnie, jeśli nie rzucisz na mnie zaklęć niewybaczalnych to damy sobie radę, ale należy pamiętać o tych przeklętych zakłóceniach, dobrze? - zagaiła wesoło, wszak nie obawiała się rzucania jakiejkolwiek inkantacji, przez co była pewniejsza, gdy zdobiona różdżka u szczytu rękojeści, tak miękko siadła między smukłymi palcami. - Zrobię zatem to pierwsza, tylko pamiętaj o jednym... Uczucie nie jest przyjemne i będziesz miała wrażenie, że ktoś na głowie rozbija ci jajko... - wolała uprzedzić, wszak gdy po raz pierwszy zastosowała ów zaklęcie, miała wrażenie, że ból rozsadzi jej czaszkę. Wycelowała hebanową końcówkę różdżki wykonanej przez Fairwynów, by zaraz potem z subtelnością skrzydeł motyla wykonać prawidłowy ruch nadgarstka. Zebrała dostatecznie dużo myśli i odpędziła od siebie niestosowne wizje, by zaraz potem poddać ich obie pewnemu eksperymentowi. Liczyła, że komplikacje w świecie czarodziejów nie wyrządzą więcej szkody, dlatego gdy dostrzegła, że za pierwszym razem nie wydarzyło się zupełnie nic, skrzywiła się a niezadowolenie przybrało komicznego obrazu zastanowienia. - Nie znoszę tych przeklętych anomalii - burknęła i nieoczekiwanie wypowiedziała inkantację ponownie. Nessa mogła się tego niespodziewać, ale nim tak naprawdę zdążyła koleżance wszystko wyjaśnić, ta była już niewidzialna, przynajmniej częściowo. Czar rozchodził się powoli wzdłuż wątłej sylwetki Lanceley, dlatego Holmes obserwowała ją uważnie, by czasem nie stracić ślizgonki z oka. Co miałaby zrobić z zakameleowaną dziewczyną w Hogwarcie? - No, już po krzyku... Jak się czujesz?
Lanceleyówna była bardzo ostrożna z używaniem słowa "przyjaciel". Znała wielu ludzi, ostatnimi czasy miała naprawdę silną aurę przyciągania wszelkiej maści jestestw, które z niewiadomego powodu czuły się w jej towarzystwie całkiem dobrze. Nie chodziło już tylko o jej ulubioną ferajnę, a dosiadających się niej na lekcjach przedstawicieli różnych domów czy wątpliwe spotkania poza murami zamku. Czasem tęskniła za czasami, gdy mogła w spokoju i w ciszy zająć się nauką, bez bycia zaczepianą. Zawsze bawiło ją, że Beatrice sądziła, że ruda jest w tym wszystkim samotna — nic bardziej mylnego! To, że spędzała czas sama, wcale nie oznaczało, że jest samotna. Francuzka mimo całej swej niepozorności z pewnością była osobą bardziej doświadczoną w życiu niż Nessa. Zwłaszcza z mężczyznami. Świat życia towarzyskiego dopiero się przed nią otwiera, a uczuciowego — nawiązującego do flirciarskich spojrzeń, chęci wbicia się w wargi drugiej osoby i zrzucenia z niej ubrania, nie znała jeszcze wcale. Chociaż różne opinie na jej temat po szkole chodziły. Jej styl, makijaż, bezpośrednie zachowanie.. Każdy myślał, że ślizgonka jest femme fatale i jej zaangażowanie w relację z płcią przeciwną było oczywiste. Seks i nic więcej. Prawda była taka, że faktycznie kolegów miała więcej niż koleżanek, albowiem zawsze łatwiej było się jej z nimi dogadywać. Nie była jednak dla nich niczym więcej jak kumplem, pozbawionym płci stworzeniem, z którym pozwolić sobie mogą na picie, realizację szalonych pomysłów czy bójkę. Złudna szata rudej, gdy wnętrze tak twarde i chaotyczne. Zawsze jednak nosiła obcasy, starała się być elegancka. Jej myśli powróciły do Calineczki, gdy ta się tylko odezwała. Brązowe oczy bezczelnie wpatrywały się w jej twarz, poszukując spojrzenia. Lubiła patrzeć w oczy rozmówcy, zdradzały one bowiem tak wiele z wnętrza drugiego człowieka! Były prawdziwym odzwierciedleniem duszy! — W księgarni? Pasuje Ci to! Mój rodzinny dom tez jest w Dolinie! Jak to możliwe, że wcześniej się nie spotkałyśmy? Odwiedzę Cię kiedyś w pracy skarbie! Ja pracuję w barze, tutaj we wiosce. Zwykle to praca na nocki, pełna dziwnych i podejrzanych ludzi — jednak zdążyłam się już przyzwyczaić.— zaczęła z delikatnym wzruszeniem ramion, posyłając jej krótki uśmiech i ruchem dłoni zgarniając włosy na plecy. Przez myśl jej przemknęło, że może za dużo gada i wydziela zbyt wyczerpujących odpowiedzi, jednak kiedy kogoś szczerze polubiła to niestety, miała tendencję do wpadania w słowotoki. Widząc jej niezbyt tęgą minę, przygryzioną wargę — wydała z siebie ciche mruknięcie zastanowienia, posyłając dziewczynie pytające spojrzenie. Powiedziała albo zrobiła coś nie tak? Oparła dłoń na biodrze, zaciskając palce na szlufkach od spodenek. Już miała się odezwać, gdy drobna Francuzka ją wyprzedziła i ostrożnie zaczęła. Nie wiedziała, czy bardziej zaskoczona jest treścią jej wypowiedzi, czy może faktem, że w ogóle jej to mówi! Czy to znaczyło, że Łabędź się przed nią otwierał? Zaczynał jej ufać? Oczy Nessy mimowolnie zalśniły, dumnie i zadowolone. Zmarszczyła nos i brwi, westchnęła bezgłośnie i podeszła do niej, bez słowa ją obejmując i przytulając do siebie. — W takim razie nie wiedzą, co trącą! Jesteś piękną, mądrą dziewczyną. Łabędziem. Nie martw się. Teraz jak będziesz miała dosyć albo będziesz chciała pogadać, to przyjdź do mnie. Pomogę Ci! Nie jesteś sama, okej? Odsunęła się od dziewczyny, nadal trzymając dłonie na jej ramionach. Uśmiechnęła się w charakterystyczny dla siebie, zadziorny sposób i cofnęła się o krok, przypominając sobie, że to nie Caesar i nie może naruszać jej przestrzeni osobistej aż tak intensywnie. Machnęła ręką na jej personalne zwracanie się do nauczyciela, zaraz, gdy wytłumaczyła, dlaczego tak robi. Oczywiste, że w takich okolicznościach nie będą mówić do siebie formalnie. Wyprawa pełna była zaskakujących zwrotów akcji, przejście na "Ty" było dla Lanceleyówny czymś oczywistym i normalnym. Śledziła wzrokiem jej twarz, wyjmują wcześniej wsuniętą w szorty różdżkę i znów obracając ją w dłoniach. Miała jakieś paskudne nawyki po graniu na instrumentach smyczkowych, nie mogła utrzymać rąk w spokoju i przy sobie. Nigdy nie podejrzewałaby Marcelinę o żadną relację intymną z Bergmannem. O to mogła być spokojna. Nessa w przypadku relacji damsko-męskich nie zauważała niczego - no, chyba że ktoś się całował publicznie, trzymał za ręce albo powiedział jej wprost. Była absolutnie zielona. —Masz rację mała. Nie jesteśmy w zoo. Szkoła wymaga od nas pewnego zachowania, przestrzegania regulaminów czy kodeksów. Nie dość, że go zawiedli, to jeszcze dziewczyna będzie miała traumę przez bandę skretyniałych małp. Ahh! To dzięki Tobie Lemur został Lemurem! Świetnie rzucony czar! Lubię Holdena, ale lekcje nie są od takiego zachowania. Przyklasnęła jej jeszcze w dłonie, puszczając oczko i jak zwykle szczerze, może aż nazbyt wyrażając swoją opinię. Starała się nie myśleć o zachowaniu swoich rówieśników — sama nie była świętą osobą, wiadomo. Piła, przeklinała, zdarzało się jej palić czy wielokrotnie brała udział w bójkach — nigdy jednak nie przeszkadzała w zajęciach. Szacunek dla nauczyciela był ważny, wkładali oni ciężką pracę w przygotowanie i przerobienie z uczniami materiału. Skupiły się na transmutacji. Dziewczyna nieco zniecierpliwiona, nucąc coś pod nosem, kołysząc się w rytm melodii — słuchała swojej korepetytorki z towarzyszącym na czerwonych ustach uśmiechem. Kiwnęła głową, zaciskając mocniej palce na różdżce. Nadal czułaby się jednak pewniej i lepiej, gdyby to ona padła ofiarą zaklęcia. Nie miała sumienia rzucać czegokolwiek na Marceline. Nie pozwoliłaby jej też tak wyjechać. Niestety biedna ślizgonka nie potrafiła jeszcze czytać w myślach. — Niee, nie będziemy się imperiusować chyba?Znamy się za krótko, to takie intymne.—odparła z niewinną miną, oczywiście żartem. Zrobiła jednak przepraszającą minę, unosząc dłonie w geście poddania i kiwając jeszcze raz głową, żeby krukonka nie miała wątpliwości.— Jajko? No to będzie nowe, ciekawe doświadczenie.. Rzuciła jeszcze, wypuszczając ze świstem powietrze z ust, pokazując jej następnie ruchem dłoni, że jest gotowa i może zaczynać. Nie wyglądała na przejętą czy przestraszoną, wątpiącą w jakikolwiek sposób w talent skryty w drobnych dłoniach Bergmannowej kochanicy. Nie poprosiłaby kogoś obcego, bez wyraźnego talentu i uznania w oczach dobrego nauczyciela. Czego miała się bać? W najgorszym przypadku będzie mogła się udać do skrzydła szpitalnego, a w najlepszym włamywać do męskich sypialni. Czego chcieć więcej? Zaśmiała się cicho do swoich niecnych myśli, mając przed oczyma obrazy wszystkich psikusów, które robiłaby Caesarowi albo Enzo! Nie zauważyła tym samym, że dziewczynie pierwsze zaklęcie niezbyt wyszło. — Nie przejmuj się. Ja też ich nie znoszę. Wszystko psują, nie? Chcesz być efektowna, a tu klapa!— westchnęła teatralnie, unosząc wcześniej zaciśnięte powieki. Poczuła dziwny, nieprzyjemnie uczucie. Jakby ktoś ją oblał farbą o konsystencji surowego jaja. O to jej chodziło? Skąd wiedziała? Na słowa krukonki podskoczyła w miejscu, zaciskając palce na magicznym patyczku i podeszła bliżej jej, machając jej ręką przed oczyma. Widziała ją czy już nie? — Jak się czuję.. Hmmm, oblana paskudną cieczą! Poza tym to chyba wszystko w porządku, żyję. Mogłabym teraz.. Nie wiem, rozebrać się i biegać po szkole, krzycząc niczym duch i nikt by nie zauważył?— rzuciła ze śmiechem, okręcając się wołku własnej osi. Zmrużyła oczy, wpadając na szalony pomysł i wykonała odpowiedni ruch dłonią, recytując najpiękniej, jak potrafiła inkantacje zaklęcia kameleona, celując w swoją uroczą towarzyszkę. Zasłoniła usta ręką, kręcąc głową z niedowierzaniem, gdy ta zaczęła podobnie jak ona, znikać i zlewać się z otoczeniem. Ciekawe jak ona poczuła to jajko? — Albo jesteś tak zajebistą nauczycielką, że Bergmann może rzucać pracę, albo ja jestem tak zajebista. Bardziej wierzę w pierwszą opcję! I co teraz? Bawimy się w chowanego i rzucanie zaklęć z ukrycia? Ahh, jesteśmy genialne Marce!
- Pewnie dlatego, że ja nie spędzam wolnego czasu poza domem - odpowiedziała dość zagadkowo na pytanie - dlaczego się jeszcze nie spotkały, ale nie zamierzała tego rozważać. Czuła się dziwnie, gdy ktoś uznawał, że mogłaby poświęcać kilka chwil na wyjście z chatki, w której żyła, wszak... Życie w pokoju, który odziedziczyła z przypadku - odpowiadało jej. Nie musiała zmagać się z poczuciem winy, niepewności, a najważniejsze - nie przywiązywała się do ludzi, którym musiałaby tłumaczyć swój czerwcowy wyjazd do Paryża i to nie na chwile czy dwie; planowała zostać na stałe we Francji i skończyć Beauxbatons. Lanceley pewnie dowie się tego dopiero we wrześniu, podobnie jak inny, a Holmes mimo egoistycznego zachowania, wcale nie czuła się czemukolwiek winna. Nie powinna. Przyglądała się ślizgonce błękitnymi tęczówkami, które raz po raz przesuwały się po jej pyzatych policzkach, zaś spojrzenie skupiało się bardziej na okolicy i warg i karminowej szmince, która tak pięknie kontrastowała z jasną carą dziewczęcia. Nie słuchała nawet wzmianki o swoich rodzicach, którzy w tym momencie wcale nie obchodzili rudowłosej Francuzki, bo - dlaczego mieliby? Ona sama odcięła się od relacji rodzinnych, których pragnął każdy. Wolała pozostać w swojej samotni, okraszona woluminami i magią, dzięki której rozwijała własne zdolności, aniżeli skupiać się na ojcu, bez którego radziła sobie całkiem znośnie. - Wiesz... - powiedziała w końcu, gdy pojęła sens słów, które uleciały w eter spomiędzy ust Nessy. - Nie zrozum mnie źle, ale kwestia rodzinny nie jest problemem, tak jak studia i to, że odnoszę porażki. Nie zwierzam się nikomu, bo nie chcę, bo tak jest wygodniej... - zdradziła swój odwieczny sekret, bo sądziła, że Lanceley zrozumie to. Z drugiej strony - nigdy - nie potrafiłaby komukolwiek powiedzieć o swoich kłopotach związanych z realnym zagrożeniem dla jej wątłej psychiki, która była wystawiona częstokroć na liczne sytuacje, gdzie to podlegała całkowitej lub częściowej destrukcji. Nie wyobrażała sobie również dnia, w którym wydukałaby komukolwiek to, co tłamsiło ją od tak wielu miesięcy, wypalało dziurę w duszy, gdy myślała o nietypowym zdarzeniu zespolenia dwóch skrajnych umysłów; profesora i uczennicy. Nie była gotowa. Jeszcze nie. - To prawda, ale nie mogłam się powstrzymać, gdy Li Na przerwała mi moje ćwiczenie, a Holden zachwycał się ów zaklęciem, chyba to było silniejsze ode mnie - wyjaśniła pospiesznie, licząc się z tym, że Nessa tego nie zrozumie. Transmutacja była dla krukonki czymś pięknym, dostatecznie wyjątkowym, by ktokolwiek przerywał pewne działania. Puchonka zachowała się nieodpowiedzialnie, więc - cóż - dostała nauczkę, a Thatcher wypowiedział swe pragnienia o nieodpowiedniej porze. - Lubisz czarną magię? - zapytała ni stąd ni z owąd, wszak nie przypuszczała, że ruda koleżanka mogłaby przejawiać takie zapędy. Było to irracjonalnie, chyba nawet aż za bardzo. W oczach Marceline uchodziła za niezwykle delikatną, cichą i przede wszystkim trzymającą się z dala od tak niebezpiecznej dziedziny magii. - Nie wiedziałam, że mogłabyś pomyśleć, że chciałabym cię... No wiesz... - inkantacja nie przeszła przez gardło Holmes, toteż odpuściła ów temat, jakby w pełni skupiając się na celu ich spotkania, które należało do dostatecznie nietypowych, zupełnie poza sferą zainteresowań rudzielca. Otworzyła szerzej oczy, gdy głos Nessy odbił się od ścian, bo nie sądziła, że koleżanka mogłaby mieć tak szalony pomysł. Liczyła tylko, że on nie dojdzie do realizacji, a Lanceley grzecznie zostanie w klasie. Ku zaskoczeniu Francuzki - stało się coś bardziej nieadekwatnego do ów sytuacji. Sama uległa wszak zaklęciu kamelona i im dłużej pozostawała pod urokiem, tym dłużej przekonywała się do specyficznego usposobienia reprezentantki domu węża. - Zdumiewające, panno Lanceley - rzuciła z rozbawieniem, po czym parsknęła śmiechem i usadowiła się na ławce. Oczekiwała, że Nesska będzie w tej chwili korzystać z niewidzialności, stąd nie chciała jej przeszkadzać. Liczyła tylko, że nie ucieknie na korytarze szkoły, bo to zwiastowałoby katastrofę.
— Nie lubisz spędzać czasu na zewnątrz?— odparła niezbyt grzecznie, pytaniem na pytanie. Przyglądała się przez chwilę badawczo dziewczynie, zaintrygowana tym faktem. Ona sama była ogromną zwolenniczką spacerów po przepięknej Dolnie Godryka, która przecież kryła tak wiele wspaniałych miejsc, nieodkrytych szlaków i tajemnic. Korzystała z okazji pobytu w domu i po rodzinnych obiadach udawała się na długie wyprawy po miasteczku, a nawet czasem do rezerwatu. Nessa też lubiła swój pokój, była to dla niej bezpieczna strefa i całkowita wolność, nawet matka nie wchodziła tam bez pukania i gdy rudej nie było, szanując prywatność córki. Gdyby Lanceleyówna wiedziała o pojawiających się w głowie Francuzki planach, pewnie próbowałaby ją powstrzymać. Może nie znały się długo, jednak miała wrażenie, że zawiąże się między nimi wyjątkowa i unikalna więź. Spojrzenie Marceliny było intensywne, a błękitny kolor tęczówek pięknie komponował się z drobną, dziewczęcą buzią. Nie wspominała już o barwach domu, które dominowały w mundurku. Musiała przyznać, że Holmes idealnie trafiła, oddając sobą niemalże wszystkie cechy domu Roweny. Znów mruknęła zaintrygowana jej słowami, przekręcając głowę w bok, pozwalając, aby kosmyk rudych włosów musnął końcówką bladą szyję i twarz . — Wygodniej? Czy to, że wszystko trzymasz w sobie, nie sprawia, że Cię pali od środka? To nie tak, że z każdym kolejnym problemem, którego nie wypowiedziałaś na głos, umierała cząstka Ciebie?—odparła cicho, nie uciekając od niej wzrokiem. Nie chciała zabrzmieć natrętnie czy jak wścibska, po prostu robiła tak samo. Miała sporo znajomych, jednak o problemach, wątpliwościach czy wewnętrznych konfliktach nie mówiła nikomu. Nie lubiła się narzucać. Wiedziała jednak, że zawsze ma kogoś.. Gdyby było bardzo źle, przytłaczająco i zwyczajnie nie potrafiłaby sobie poradzić, psychika osłabłaby na tyle, aby mieć wpływ na jej codziennie życie.. Skorzystałaby z pomocy kogoś. Gdy wyjaśniła swoje zachowanie, kiwnęła głowa — troszkę rozumiała. Dla niej też transmutacja była czymś wyjątkowym i bardzo przeszkadzało jej najmniejsze nawet zakłócenie tych zajęć. Była to niewątpliwie dziedzina trudna, wymagająca skupienia i systematyczności. — Wiem, o czym mówisz. Osobiście uważam, że nic złego nie zrobiłaś. Czarną magię? Nie zastanawiałam się nigdy nad tym.. Zawsze wybierałam pięści ponad różdżkę, ku niezadowoleniu moich rodziców.—rzuciła z delikatnym wzruszeniem ramion, unosząc piąstki na potwierdzenie swoich słów. Nie były może ogromne, ale potrafiła wyprowadzić jeden silny cios, najlepiej z zaskoczenia. Nessa nie jest może najsilniejszą kobietą pod słońcem, ale ma ogromny temperament. Zaśmiała się jednak na jej zdziwienie, kręcąc głową z zaprzeczeniem. Nie podejrzewałaby o to Calineczki. Była zbyt krucha, ulotna, delikatna. Wróciły więc do transmutacji. Ślizgonka stała niewidzialna, szukając wzrokiem krukonki, na którą również działało zaklęcie kameleona. Była z siebie dumna! Nie dość, że tak szybko korepetycje z dziewczyną przynosiły efekt, to jeszcze od razu udało się wykonać czar pomimo zakłóceń i nie zrobić jej krzywdy. Dziewczyna podeszła do stolika, opierając się o niego dłonią, a drugą łapiąc za podręcznik i przysuwając go do siebie, wracając do pierwszych stron w rozdziale o transmutacji zaawansowanej. Szukała wzrokiem przeciwzaklęcia, ostatecznie jednak nie znajdując nic i skupiając podniesiony wzrok na Francuzce, gdy ta parsknęła śmiechem. Ich głos roznosił się echem po zapominanej klasie, a one same były bezpieczne od niechcianego oka. Musiała przyznać, że to niesamowicie praktyczne! Miała tak wiele szalonych pomysłów w głowie, chciała jak najlepiej to wykorzystać. Wiedziała jednak, jak zareagowałaby jej korepetytorka na bieganie nago po szkole lub włamywanie się do gabinetów. Musiała być grzeczna, nie chciała jej rozczarować. Miło było jednak widzieć, że się śmiała. Złapała za odłożoną wcześniej różdżkę, zaciskając ją w dłoni i tym samym wskazując swoją obecność. Śladem niewidzialnej Holmes, a więc czystym przypadkiem — również przysiadła na ławce, krzyżując ręce pod biustem. Księga nadal tkwiła otwarta, w każdej chwili mogła w nią spojrzeć. — Zastanawiałaś się kiedyś, czy jak zdejmiesz coś z siebie i rzucisz obok, to nadal pozostanie to niewidzialne? Czy to zaklęcie transmutacyjne wpływa tylko na nas i to, co dotyka naszego ciała czy ogólnie na rzeczy, które miały z nami styczność podczas inkantacji? —zaczęła cicho z nutką ciekawości w głosie, wlepiając spojrzenie brązowych oczu gdzieś w przestrzeń przed sobą. Westchnęła bezgłośnie, przymykając na chwilę oczy. Doprawdy, w zaskakującej dziedzinie magii się lubowała.— Właściwie, to, jakie jest zaklęcie cofające działanie kameleona? Zwykłe Finite wystarczy? Czy samo musi minąć? Wiedziała, że niektóre ze znanych im czarów nie podlegały zasadzie działania zaklęcia anulującego je. Zaczęła stukać różdżką o udo, obracając głowę przez ramię i jeszcze raz spoglądając na otwarte strony księgi. Potrafiła szybko czytać, stąd też brązowe ślepia sunęły niczym pchnięte zaklęciem przyśpieszającym po niewielkich literkach.
- Wiesz, odeszłam z Trausnitz nie bez powodu... - powiedziała spokojnie, acz dostatecznie enigmatycznie, by pozostawić Nessę w świecie iluzorycznej ułudy. Nie chciała grać w otwarte karty, wyjawiać sekretów, przypominać sobie o wydarzeniach z dormitorium, które doprowadziły ją na skraj przepaści; byłoby to iście niestosowne, zaś sama Lanceley mogłaby nie zrozumieć spontanicznej szczerości, która opuściłaby spierzchnięte wargi Holmes. Irracjonalne. - Teraz staram się poukładać tutaj swoje sprawy, które echem odbijają się od zaprzeszłych wydarzeń - wydukała, a następnie spuściła wzrok. Nie było sensu ani tym bardziej potrzeby w otwieraniu się. Nie teraz, nie tutaj. Innym razem. Gdyby tylko miała pewność, że ślizgonka pozostawi dla siebie wszystkie sekrety... Nie. To było nierealne, wszak sama Marce lawirowała w tej chwili na pograniczu rzeczywistości, w której tonęła niczym w bagnie pochłaniającym drobne, zbyt wątłe ciało, pozbawione sił i energii do walki z demonami tłamszącymi skąpaną w obawach duszę. Musiała znaleźć inny sposób na swoje lęki, ale z dala od chęci wyduszenia z siebie choćby frazy zakrawającej o nietypow, utkaną nićmi grzechu, prawdę. (...) umierała cząstka ciebie. Tak, dokładnie tak się czuła, gdy raz po raz zatrzymywała w sobie sentencje pragnące ulecieć w eter, dając tym samym oniryczne katharsis. Absurd gonił absurd, natomiast niepewność rodziła kolejne pytania, które pozostawały głęboko zakorzenione w sercu. - Ness... Nie zrozum mnie źle, ale nie potrafię mówić o tym, co mnie wyniszcza, bo... Zniszczyłabym nie tylko siebie, ale kogoś... - kogo kocham - na kim mi zależy. Rudowłosa Francuzka wierzyła, że przedstawicielka wywodząca się z utalentowanego rodu ukształtowanego na muzykę (tak ukochaną przez samą Marce) - zrozumie. Naiwnie łudziła się perspektywą, w której to dziewczyna odpuści ów temat, bo gdyby tylko zawędrowałyby dalej, poznałaby tajemnice destrukcyjne nie tylko dla niej, ale także dla niego. Chwila ciszy, dokładnie tego czego potrzebowała krukonka. Spłycony oddech, a także zapadająca się klatka piersiowa doprowadzały do stanu, w którym Holmes nie odnajdywała się zbyt szybko. Po omacku wędrowało po rozstaju dróg, gdzie przeszłość niczym odnóża pająków sięgały jej swymi szponami, by zaciągnąć ją na zamkniętą przestrzeń, z której już nie ucieknie. Zostanie na zawsze. - Biłaś się? Naprawdę? Och... - jęknęła żałośnie, wszak ona sama nie była zdolna do przemocy. Zapewne nie umiałaby skrzywdzić nawet wroga, bowiem niewinność, którą dookoła siebie roztaczała - była niczym aura wiary, że ludzie nie są źli. Niechęć jaką kierowała pod adresem niemieckiego studenta należała do sfery wspomnień, tak bardzo wyniszczających, uwłaczających, pozbawiających ją trzeźwości, w której chciała tonąć. Jak długo? Ile jeszcze? Całe szczęście, że szata niewidzialności przyozdobiła ich kruche sylwetki, dzięki czemu przedstawicielka domu Roweny mogła ukryć swą niepewność, dyskomfort nad wyraz przenikający aż do kości, które łamane pod wpływem nacisku, odbierały możliwość stania o własnych siłach. Wsparła się dłonią o blat jednej z ławek, po czym spuściła wzrok. Mętlik w głowie przypominał o ulotności zdarzeń, o których winna zapomnieć, poddać się obliviate, bo czy tak nie byłoby lepiej? Głos Nessy przerwał rozmyślania starszej dziewczyny, a błękit tęczówek okraszony zaklęciem kameleona utkwiony został w postaci ślizgonki. - Gdybyś się rozebrała - złośliwie ściągnęłabym czar i twoje policzki zapewne pokryłyby się bladym szkarłatem - rzuciła żartobliwie, gdyż sama nie rozważała takich ewentualności, bo była zbyt nieśmiała, by odważyć się dopuścić czegoś takiego. Uniosła wymownie brwi, czego nadal Lanceley nie mogła ujrzeć, ale było to trafne... Ciekawość wypalała w drobnym ciele Marceline dziurę, dlatego też zsunęła z ramion sweterek, po czym odrzuciła go na bok. - Cóż, chyba jednak to zaklęcia działa nieustannie - powiedziała spokojnie, bo to wynikało z obserwacji materiału, który nie odzyskał swej naturalnej barwy. - Chcesz żebym ściągnęła z ciebie czar? - to było ważne; nie zamierzała robić nic wbrew swojej podopiecznej, bo pozostawała jeszcze kwestia uświadomienia jej - czym było odkameleowanie.
Ostatnio zmieniony przez Marceline Holmes dnia Wto Maj 29 2018, 14:29, w całości zmieniany 2 razy
Przekręciła głowę w bok, przyglądając się dziewczynie, obdarzając intensywnym spojrzeniem jej drobną buźkę. Francuska poza filigranową budową ciała i twarz miała drobniutką, o delikatnych rysach i pięknych piegach, tworzących konstelacje. Nessie zawsze kojarzyła się z księżniczką. Ostatecznie jednak Lanceleyówna kiwnęła głową, wydając z siebie ciche mruknięcie, przenosząc spojrzenie gdzieś na bok. — Na wszystko jest powód, Marce. Nic nie dzieje się bez przyczyny i od nas tylko zależy, jak interpretujemy zesłane nam zdarzenie. Kurwa, znowu filozofuje.—westchnęła, uderzając się dłonią w czoło, chcąc się doprowadzić do porządku. Niezbyt jej pasowała zabawa w wielkiego mędrca, próba pouczania i udzielania dobrych rad. Posłała jej przepraszające spojrzenie, dając tym samym znać, że nie będzie kontynuowała tematu. Sądząc po sobie i tonie wypowiedzi, to wcale nie było dla niej ani miłe, ani też na rękę, a jak będzie miała ochotę ją wtajemniczyć, to zrobi. W odpowiednim momencie bardziej sprzyjającej chwili. Ich znajomość wciąż była świeża, ruda nie chciała niczego na siłę przyśpieszać. Była personą, u której ludzkie tajemnice tkwiły bezpieczne, zaklęte w jej umyśle na wieki, niewypowiedziane jednak na głos. Jednakże, aby nabrać takiego zaufania, potrzeba było czasu. Skrzyżowała ręce pod biustem, zaciskając palce na smukłych ramionach, wbijając w delikatną skórę maźnięte czerwonym lakierem paznokcie. Krukonka była ostrożna i nieufna w stosunku do ludzi, widocznie trudno było nawiązać jej bliższe relacje. Pomimo tego, ślizgonka i tak zauważała sukces w każdym słowie, które kierowała w jej kierunku dobrowolnie. — Nie możesz brać odpowiedzialności za drugą osobę, jeśli ta świadomie.. Nie wiem jak to ująć, ale myślę, że wiesz, o czym mówię. Każdy jest odpowiedzialny za swoje decyzje, jest kowalem swojego losu.—rzuciła po chwili namysłu, wzruszając delikatnie ramionami. Miała nadzieję, że dziewczyna rozumiała. Zabawne, czasem brakowało w życiu tych najprostszych słów, mogących stworzyć najbardziej czytelne przesłanie myśli. Wiedziała, że przyjdzie kiedyś czas, że ich rozmowy będą bardziej swobodne i beztroskie, mniej formalne.. Może nawet trochę takie, jakie miała z Beatrice czy Caesarem? Łabędź już dawno ją kupił, wszystko pozostawało tylko kwestia czasu, które zważywszy na młody wiek — miały naprawdę dużo. Czytała podręcznik, co jakiś czas przerzucając kartki. Utrwalanie teorii dotyczącej transmutacji przychodziło jej naprawdę łatwo. Brązowe ślepia sunęły po drobnej czcionce, a delikatny uśmieszek, którego jej korepetytorka zobaczyć nie mogła, ozdobił bladą buzię. Przez myśl jej przeszło, że obydwie miały niewątpliwy dar do tego przedmiotu, nie naruszając żadnego tabu i rzucając poprawnie tak zaawansowane zaklęcie. Na słowa dziewczyny drgnęła, po czym roześmiała się pogodnie i machnęła ręką, na chwilę zostawiając opasłe tomisko w spokoju. — Tylko gdy miałam powód. Jestem rycerzem, pamiętasz? Niby kobiecie nie wypada, ale na Merlina, mamy przecież równouprawnienie. Mam nadzieję, że się mnie teraz nie boisz czy coś? —zaczęła, tłumaczącym tym samym swoje zdanie odnośnie do przemocy fizycznej. Miała silny, wybuchowy charakter, nad którym niestety nie zawsze udawało się jej zapanować. Miała nadzieję, że Krukonka nie będzie zgorszona i nie zmieni o niej zdania! Ruda miała nawet odwagę pomyśleć, że to kolejny z ich sposobów uzupełniania się! Złapała księgę w dłonie, przewracając kartki i szukając zaklęcia, które ściągało urok kameleona. Chwilowo zostawiła różdżkę w spokoju. Wtedy też dotarły do niej kolejne słowa Marceliny, które wprawiły ją w niemałe zaskoczenie — proszę, proszę.. Nawet anioł ma gdzieś skryte rogi? Nie mogła nic zrobić, poza parsknięciem niepohamowanym śmiechem na samą próbę wyobrażenia sobie tego. — Proszę, jaka złośliwa ptaszyna! Jestem pod wrażeniem Holmes, już myślałam, że jesteś taka idealna i bez wad, a tu masz trochę czarnych piórek w skrzydełkach. I jeszcze sama się rozbierasz, żeby sprawdzić. Rzuciła przez śmiech, nadal mając pogody wyraz twarzy i naprawdę dobry humor. Odłożyła książkę, łapiąc za różdżkę i odchodząc od ławki — dzięki magicznemu kijowi, który pozostawał wciąż widzialny — Marcelina mogła określić jej położenie. Raz jeszcze omiotła sale wzrokiem, jakby tęsknie żegnając swoje niecne plany w głowie.. Chociaż teraz, jak zaklęcie już jej wychodziło, to mogła je przecież realizować w każdej chwili. Odetchnęła głośniej, a zadziorny grymas nie schodził z pełnych ust. Oparła dłoń na biodrze, stając grzecznie i czekając niczym na wyrok, aby ściągnęła zaklęcie. — Tak, śmiało. Jakie to zaklęcie? Znów będę czuła jajko na głowie? Oh Marce, tyle mogłybyśmy zrobić pod działaniem niewidzialności! Dziękuje, że zgodziłaś się ze mną poćwiczyć. Świetna z Ciebie nauczycielka! Dodała jeszcze, tak aby dodatkowo podkreślić, jak wiele dla niej zrobiła, godząc się na poświęcenie czasu. Może jeszcze się razem kiedyś pouczą? Smukłe palce zacisnęły się na orzechowej różdżce, a powieki uniosły się ku górze. Wlepiła spojrzenie w przestrzeń przy ławce, sądząc, ze właśnie tam znajduje się niewidzialna Francuzka.
- Na wiele rzeczy mamy wpływ, Ness, tylko wybieramy nieodpowiednie drogi, którymi zaczynamy podążać... - nie zamierzała nikomu tłumaczyć swojego postępowania. Preferowała neutralny grunt, w którym króluje cisza i spokój. Skoro nie mogła tego dostać w Hogwarcie, wolała tego poszukać poza obszarem szkoły, w której ostatnimi czasy pojawiało się wszystko, ale bynajmniej - ludzie przestali kierować się czymś więcej, aniżeli zwykłym pchaniem jęzora w cudzy odbyt. Logiczne? Nie, mało tego - Holmes mogłaby to podsumować analogicznym słówkiem, którego użyła Lanceley. Kurwa, jak pięknie brzmi. Uniosła wymownie brwi, gdy ślizgonka dopuściła się kolejnego, filozoficznego powiedzonka. Czy doprawdy Daniel odpowiadał sam za siebie? Nie. W tej jednej materii tkwili razem w szambie, w którym to brodzili przynajmniej po kolana. O tyle dobrze, że do tej pory nikt nie zaczął podejrzewać ich o jakiekolwiek intymniejszy kontakty, których sobie nie szczędzili, mimo że starali się zachować w tym rozsądek, którego mężczyźnie niejednokrotnie brakowało. - Nie dywagujmy o tym, co nie jest istotne... Lepiej skupmy się na nauce, dobrze? - zaproponowała ledwie słyszalnym szeptem, próbując odgonić złe myśli od siebie. Demony raz po raz próbowały wedrzeć się do umysłu rudowłosej Francuzki i wykreować w nim dziurę rozterek i rozpaczy, do której wpadłaby przy silniejszym podmuchu wiatru, a przecież najważniejszym był fakt, który odgradzał ją od ewentualnych potyczek. Chciała zachować rezon, trzymać się w całości, byleby pod membraną skóry nie rozpoczął się taniec rozszalałych, wypalających świadomość emocji. - Nie bałam się ciebie; ja po prostu nie lubię ludzi... - zaczęła mówić powoli, po czym nikły cień uśmiechu pojawił się na jej piegowatym licu. - I to nie tak, że żywiłam wobec ciebie niechęć... Wolałam trzymać się z boku, bo tak jest bezpieczniej... - wydukała na jednym wydechu, po czym przymierzyła się do rzucanego czaru, by wreszcie przerwać działanie uroku. Wolała zrobić to pospiesznie, lecz niestety - wyszło jej dopiero za czwartym razem. Pierdolone finite. - Gdybyś chciała jeszcze kiedyś pomocy to zgłoś się - zaproponowała, a zaraz potem sięgnęła po sweterek. - W rozbieraniu też jestem niezła! - zażartowała i parsknęła śmiechem. Spędziły jeszcze trochę czasu w pustej sali, a gdy nadeszła odpowiednia pora - rozeszły się w swoje strony.
Nie stała w miejscu. Brnęła do przodu niczym pegaz, starając się nie mieć żadnych zaległości, do tego bez problemu zahaczała wzrokiem o wszelkie dekoracje znajdujące się na korytarzu. Przygotowana jak zwykle, otwarta do nauki, nie mogła przepuścić tak kuszącej okazji do poćwiczenia zaklęć oraz znalezienia nowych sposobów do obrony przed ojcem oraz macochą, których szczerze nienawidzi. Nie zamierzała ich zabijać, nie była taka jak oni, co nie zmienia faktu, iż z każdym rokiem wdech stawał się cięższy, trudniejszy do pochwycenia, jeżeli kiedykolwiek udało jej się wcześniej zasięgnąć tchu życia. Stawia kroki - żyje - funkcjonuje - co nie zmienia faktu, iż nadal jest w pewnym stopniu marionetką wypraną z pozytywnych uczuć. Najbardziej bolało ją to, że funkcjonujące słowa powtarzalnego błędnego koła w rodzinie zdawało się odbijać piętno na bratu, aczkolwiek zdawała sobie doskonale sprawę z tego, co zgodnie ze wzorcami, które zaczęła wynosić, również może stać się dla innych wyjątkowo okrutna. Na szczęście nie wykazywała żadnych większych oznak nieprzystosowania do życia w społeczeństwie, tudzież nie zwracała na siebie większej uwagi nikogo z personelu Hogwartu. To w sumie dobrze - nigdy nie lubiła być w centrum uwagi, wolała osuwać się w cień oraz pozostawać niezauważona. Aż do dziś. Możliwość treningu i zdobycia dodatkowej wiedzy zdawała się być jedną z najkorzystniejszych form użytkowania biegnącego nieubłaganie czasu przy pomocy wskazówek zegara. Dla niej nie było go zbyt wiele, musiała się poświęcić wyjątkowo boleśnie, by móc pogodzić zajęcia, pracę oraz chęć złapania w tym wszystkim profesora w celu nauki animagii. Nic nie wskazywało na to, by zaznała jakąkolwiek chwilę do spania, wtulenia się w odmęty ramion Morfeusza, zamiast tego była zmuszana do beznamiętnego pogodzenia wszystkich godzin w ciągu całego tygodnia. A jako ze przyszła pierwsza na umówione miejsce spotkania z @Marceline Holmes i ledwie co znaną, aczkolwiek kojarzoną powierzchownie @Ariadne T. Fairwyn, usiadła gdzieś wygodnie na drewnianym krześle, wczytując się w odpowiednie książki dotyczące zaklęć.
Szukała dla siebie miejsca, pomiędzy zwojami książek, które zatrzymywały ją dłużej niż wypadało w bibliotece. Lawirowała pomiędzy korytarzami, przemykając w ten typowy dla siebie sposób, wtapiając się w ściany, byleby nie wejść nikomu w drogę, jakby pragnąc ucieczki w oniryczny świat wyobrażeń, okraszony nutą enigmy. Odnajdywała niepewnym krokiem grunt, po którym chciała błądzić w poszukiwania katharsis, by zapomnieć, odciąć się od wyobrażeń dalekich, aniżeli oczywistości. Nic już wiem nie było takie samo. Relacje ulegały procesowi destrukcji, natomiast dusza rudowłosej Francuzki płonęła z ubezwłasnowolnienia, pomiędzy prętami sztywno zakorzenionych reguł. Wiedziała, że nie ma tu dla niej miejsca. Godzina spotkania wybiła, zaś Holmes nie chciała już przedłużaj oczekiwania na swoją osobę. Im dłużej zajmowała myśli czymś – tym dłużej pozostawała w bezpiecznym miejscu, z dala od myśli zalewających zbrukany umysł. Rejestrowała bodźce ze świata zewnętrznego, poszukiwała odpowiedzi na niewypowiadane pytania i raz po raz targała listy, które pragnęła wysłać do ojca. Nierealne. Zbyt nieprawdziwe działanie, dające jedynie iluzoryczną, chwilową ulgę, daleką od upragnionego celu. Wiedziała, że powinna się skupić, odciąć od znojów dnia codziennego, byle ofiarować dziewczętom informacje, którymi dysponowała, byle przypomnieć o istotności zaklęć, byle wpoić w nich pasję do zgłębiania wiedzy w pojedynkę, co w przypadku Marceline opłacało się bardziej, aniżeli uczęszczanie na lekcje. Te wydawały się być jedynie ułudą pośród planu dnia. - Cześć – szepnęła ledwie słyszalnie, po czym wślizgnęła się ukradkiem do sali, w której to miały odbyć krótką lekcję. - Ariadne jeszcze nie przyszła? – zdziwiła się, wszak sądziła, że sama jest spóźniona, choć może to zegarek wskazywał sprzeczne momenty? Brak pewności sprawił, że bezszelestnie ułożyła torbę na szkolnej ławce, by następnie wyciągnąć księgę zaklęć. Pragnęła podświadomie znaleźć inkantacje, narzucić pewien tryb, odciążając je od testowania magii zbyt trudnej, nieadekwatnej do umiejętności którejkolwiek z nich. Francuzka mimo pasji do ryzyka – nigdy nie nadstawiała życia innych na szali swoich chorych ambicji.
Nie lubię spóźnień; nie jestem jednak przewrażliwiona w rozpatrywaniu czasu - upadających jak krople deszczu, kolejnych sekund zbijanych w większe konglomeraty doświadczeń. Dzisiaj - ściga mnie nieuchronnie nieszczęście, uformowane w umyśle plany - rozpadają się, deformują w wynaturzonej tafli zwierciadła okrutnie złośliwych przypadków. Podążam, wspinam się po kolejnych schodach - manifestacji kaprysu, wzlatującego w ogromnej przestrzeni przepaści, zawieszonych pośród przepychu portretów stopni - dzięki pomocy których mogłam pojawić się w wyznaczonym miejscu. Drogę mam dość odległą - dormitorium, ulokowane w podziemiach wyznacza o wiele większą rozpiętość kroków niźli strzelista wieża, wznosząca się - niczym (żywię nadzieję) bystre strumienie wielu rozważań Krukonów. Szczerze mówiąc - w czas Ceremonii Przydziału, obecna na mojej głowie Tiara - wzięła Ravenclaw poważnie dość pod uwagę swojego wyświechtanego umysłu. Koniec końców - najwyraźniej - zdecydowały ambicje. - Już jestem - mówię, kiedy przemykam przez drzwi - oraz rzecz jasna, uprzednio rzucam im powitanie - Książę próbował uciec. - Przedstawiam wytłumaczenie. Boginem mojego pupila jest, zdaje się - zdrowe i racjonalne żywienie. Całe szczęście - posiadam sporą cierpliwość oraz nie zmieniam zdania. - Od czego dziś zaczynamy? - pytam. One są znacznie bardziej doświadczonymi, dlatego pozwalam im wybrać. Nauka w grupie - wymaga - istniejącej zgodności.
Żyj, łam zasady, funkcjonuj. Zdawać by się mogło, że fundamenty względnego zachowania porządku regulaminowego w społeczeństwie najbardziej spełnia Krukonka - żadnego szlabanu w ciągu całych pięknych dziewięciu lat. Mimo otaczania się mgiełką enigmy, nadal skutecznie znajdowała luki w powszechnym prawie - oddychała wręcz drobnymi szczelinami, które dostarczały do jej płuc powietrza. Wędrowanie między tymi samymi salami w ciągu dnia nie zdawało się w żaden szczególny sposób wpadać w rutynę, Rieux może czuła się tak, jakby wykonywała kolejne sekcje według kompilowanego w jej głowie kodu, co nie zmienia faktu, że dzisiaj coś miało wyglądać inaczej. Coś miało przebrnąć przez jej rozkład godzin, minut oraz sekund, miała spotkać się z ludźmi, wyjść do nich. Wszystko to kreowało w jej głowie w pewnym rodzaju szaleństwo - czy bała się przebywać z ludźmi? Teoretycznie nie, praktycznie bywało to różnie. Bardziej nie przepadała za nimi, niechęć rosła skutecznie z myślą o rodzinie, która to pozostawiła na niej jakże fascynujące blizny fizyczne oraz psychiczne, w tym jedną teraz się ujawniającą. Gdzieś między tym wszystkim, między smutkiem a szczęściem, musiała obliczyć to, co powoduje w niej taki stan - odciąć się na chwilę od samej siebie, od schematu przykładnej uczennicy, by odnaleźć rozwiązanie. Nadal nie mogła się pogodzić z myślą o tym, że jeszcze ledwo rok został, a już będzie musiała opuścić bezpieczne mury Hogwartu w celu udania się w świat. Jeszcze nie była gotowa, Rieux musiała stać się o wiele lepsza w tym, co ma zamiar robić - nie bez powodu zatem, czekając na znajomą, studiowała to coraz kolejne lektury, znajdując ciekawe zaklęcia, które chciałaby wypróbować wedle własnego uznania. Niestety lub stety, w zależności od przyjętego schematu, została skazana na temat narzucony przez znajomą Krukonkę, którą jako jedyną względnie akceptowała i nie miała żadnych obaw przed zagadaniem z własnej inicjatywy w jej stronę. Zazwyczaj siedziała z tyłu, nie zwracała na siebie żadnej szczególnej uwagi, unikała niebezpieczeństwa wynikającego z relacji międzyludzkich; a raczej z tego, na co by skazała Bogu ducha winnego człowieka. Nikt nie miał prawa przeżywać takiego piekła jak ona. - Najwidoczniej. - wypowiedziała krótko, lakonicznie; zawsze starała się dobierać słowa z wyjątkową precyzją, nie bała się władać zarówno słowem mówionym oraz pisanym. Wiedziała o tym, że sama nie jest zbyt idealna do rozmów, co nie zmienia faktu, iż przynajmniej jej zdania są prostu trafne, pozbawione jakiejkolwiek zbędnej części - wynikało to z dystansu prowadzenia rozmów. Uśmiechnąwszy się nikle oraz praktycznie niewidocznie, zagrzewając standardy typowej relacji koleżeńskiej, zamknęła książkę oraz wzięła głębszy wdech, zastanawiając się porządnie nad własnym życiem. Musiała je ułożyć, a to nie wychodziło dziewczynie wyjątkowo wspaniale. Długo to nie trwało, albowiem do sali zawitała Ariadne, na której słowa się znacznie zdziwiła. - Książę? - zapytawszy się ostrożnie, musnęła opuszkami palców okładkę książki. No tak, nie przyszyły tutaj po to, żeby rozmawiać, również mało wiedziała o życiu należącym do Ariadne, pomijając fakt słynnej rodziny Fairwynów. Ona zaś - musiała męczyć się z cholernym brzemieniem nakładanym przez ojca. Żałośnie. - Jaki masz pomysł - rozpoczęła bez konkretnej emocji oraz pchnięcia w tę stronę, naturalnie - na przeprowadzenie zajęć? - zapytawszy, spojrzała w jej stronę swoimi zielonymi pierścieniami tęczówek zdobiących oczy i chroniących źrenice przed nadmiernym dopływem światła do wnętrza - co w przypadku sali było praktycznie niemożliwe, w stronę znajomej. Zbyt trudno było jej wyskrobać jakiekolwiek relacje, co nie zmienia faktu, iż studentka bardziej podchodziła do niej z pewną dozą nikłej, iluzyjnej otwartości. - Osobiście - zaproponowała luźno, bez narzucania tematu, albowiem nie lubiła tego robić - poćwiczyłabym i zapoznałabym się z zaklęciami defensywnymi. - dodawszy, nie miała zamiaru tłumaczyć się ze swojego powodu. Po prostu - zdawały się być w obecnej chwili najprzydatniejsze.
Hogwart; jakąż odrazą bił w ostatnich dniach, czego Marceline nawet nie powstrzymywała. Pragnęła uwolnić się od murów uczelni, uciec, zaszyć się na kilka dni, tylko po to by – ponownie zacząć żyć. Wydawać się mogło, że Meksyk w pełni ją wymęczył, wymusił na niej swoistego rodzaju nostalgię, w którą popadła niemal niekontrolowanie, a to tylko dlatego, że… Przeżywała emocjonalny rozkład, który wypełniał szczelnie jej tunele żylnie, dewastując kreowany przez wiele miesięcy wewnętrzny spokój. Uniosła wymownie brwi, gdy do klasy weszła Ariadne, a zaraz potem nikły uśmiech przyozdobił lico dziewczęcia. - Nazywasz chłopaka księciem? – zdziwiła się, ba!, nawet nie kryła swojej pobłażliwości dla wyimaginowanego towarzysza dnia codziennego panny Fairwyn. Oczywiście, to tylko ironiczne żarty – zarówno te mówione jak i pojawiające się w głowie, bo skąd Holmes mogła wiedzieć o kocie? Niemniej, nie był to prawdopodobnie czas i miejsce na dywagacje, tylko należało jak najszybciej przejść do konkretów. Sama Marceline chciała odpocząć od szkoły, zaszywając się przy okazji w łóżku i zapominając o wszystkim. - Myślałam o zaklęciach ofensywnych, ale w takim razie połączymy te dwie rzeczy, dobrze? Następnie wykonacie ćwiczenie naprzemiennie i zobaczymy jaki otrzymamy efekt, w porządku? – zagaiła dziewczyny, bo powolutku, bardzo powolutku – rysował się w jej głowie pomysł. Musiała jedynie upewnić się, że są przygotowane na nieoczekiwane zwroty akcji, bo przecież najważniejszym było jednak ich bezpieczeństwo, prawda? - Przygotujcie różdżki – powiedziała stanowczo, po czym sama wyciągnęła swoją z tylnej kieszeni spodni. - Glacius Opis spowoduje, że z waszej różdżki wylecą małe, lodowe ptaszki, które po dotknięciu jakiegokolwiek obiektu zamrożą go, ale… Właśnie, mam dla was inne zadanie, tylko najpierw musicie przekonać się, czy w ogóle jesteście w stanie poprawnie użyć ów inkantacji. Wykonujecie delikatny ruch nadgarstka, z waszej różdżki wydobędzie się delikatna łuna błękitnego światła, która podda transfiguracji czar – próbowała wyjaśnić to jak najprościej, jak najkrócej, bo pomimo iż sama nie praktykowała zaklęć to wierzyła, że zarówno krukonka jak i ślizgonka dadzą sobie radę. Uśmiech przyozdobił lico rudowłosej, a następnie pozostawało czekać na działanie koleżanek.
Instrukcja:
Wiadomo, najpierw rzućcie na zakłócenia zgodnie ze wskazówkami, a potem przejdźcie do działania. Proszę uwzględnijcie w postach, za którym razem wam wyszło.
1 – fantastycznie, naprawdę działa! Z twojej różdżki wyleciały ptaszki, które zamroziły dwie ławki, trzy krzesła i… Okno. 2,4 – coś chyba poszło nie tak, prawda? Próbujesz i próbujesz, ale nic się nie dzieje; prawdopodobnie zakłócenia wpływają na twoją magię zbyt silnie. Odczekaj jeden post i spróbuj ponownie. 3 – wszystko idzie zgodnie z planem, ale czar rzucony przez ciebie jest za słaby. Ptaszki uderzyły w ścianę i rozsypały się na drobne kawałeczki, ups! 5,6 – chyba za mocno postarałaś się z zaklęciem, bo ptaszek, który wleciał w Marcelinę, cóż… Zamroził jej delikatnie dłoń, ale nie martw się! Na pewno problem szybko rozwiążecie.
Moje włosy pozostają niezmiennie rozwiane - czesane poruszeniami powietrza, wzmożonymi w czas zerwanego biegu oraz przyspieszonego kroku. Odgarniam je, usiłuję doprowadzić kosmyki choć do względnego porządku - aby się skoncentrować na lekcji. Zmęczenie prędko opuszcza moją sylwetkę - zdradziecki pasożyt zaszył się - w związku z nadwyrężoną podróżą w mięśniach oraz obciążył płuca; całe szczęście nietrwale. - Uważasz, że potencjalny mężczyzna chciałby ode mnie uciec? - pytam, z delikatną nutą rozbawienia krążącą w głosie. Och, gdyby wszyscy przedstawiciele płci męskiej - byli tacy jak Książę - prawdopodobnie zeschłabym w samotności; przynajmniej w starodawnym wydaniu. Czarodziejskie rodziny bywały niezwykle konserwatywne - z kolei nigdy nie przepadałam za narzuconym przez obyczaje ograniczeniem - jednak nie o tym mowa. Skupiam się na sekwencji poleceń, wydanej przez Marceline Holmes. Zaklęcie zdaje się nieprzeciętne, ciekawe - szkoda - że nie zdołało być nauczane podczas formalnych lekcji. Z entuzjazmem zrodzonym wewnątrz próbuję, staram się precyzyjnie odtworzyć ten ruch nadgarstka. Bez skutku. - Różdżka odmawia mi posłuszeństwa - mówię ciszej, spoglądając uważnie na towarzyszkę mojego, chwilowo niezbyt pomyślnego duetu. Nie czuję choć odrobiny magii - zwyczajnie, jakbym nie próbowała nic wyczarować. Przecież próbuję.
Spoglądanie charakterystycznymi tęczówkami w stronę dziewczyn wydawało się być dla Rieux miłą odmianą - na treningach była jedną z nielicznych osób, które postanowiły reprezentować płeć żeńską; tutaj towarzystwo składało się głównie właśnie z istot wyzwolonych od ciężkiej pracy. Niemniej jednak, jej zainteresowania zgrzytały podczas spotykania się z tymi należącymi do Marceline Holmes oraz Ariadne T. Fairwyn. Potrafiła żartować o chłopakach, jednak nie wykazywała zainteresowania w dosłownie każdej z istot znajdującej się na Ziemi. Nie potrafiła zaufać; uczucie wyobcowania dawało pole do popisu, nie miała żadnych faworytów w poszczególnych domach; płomień świecy w jej przypadku dawno już zgasł. Złożona do grobu, z różańcem zawiązanym na dłoniach, wraz z ostatnim dźwiękiem drewna obijającego się o twarde podłoże wyrwy; tam spoczywała gnijącą na przestrzeni lat nadzieja; a brak kanalizacji skutecznie niwelował chcący się wydostać smród rozkładanych zwłok. - Dość intrygujące zwierzę... śmiem zgadywać, że to kot. - coś wiedziała, coś była świadoma o ich naturze; o dziwo, mimo humorków, Comet była wyjątkowo miłym stworzeniem. Też na ulicy spotykała zbyt wielu przedstawicieli, zbyt wiele mruczków, by wiedzieć doskonale o ich odmiennym charakterze. - Jasne. - oczywiście w tym słowie nie było żadnego negatywnego brzmienia, a struny głosowe nie wołały o pomstę do niebios; Winter unikała większości rozmów, starała się używać jak najbardziej oczywistych sformułowań. Nie miała zamiaru wysilać własnego gardła, nigdy się nie rozgadywała na tyle, by wyjść z własną inicjatywą, chociaż na treningach ludzie mówili co innego. Znali ją odrobinę, jednak doskonale wiedzieli, że nie warto z nią zadzierać, zaś w szkole sprawiała wrażenie cichej, wycofanej uczennicy, która nie ma zamiaru wpakować się z butami w czyjeś życie. Potrafiła być brutalnie szczera, potrafiła naostrzonymi zdaniami, pełnymi trujących kolców, trafić w najsłabszy punkt przeciwnika. Jednocześnie - posiadała naturę kąśliwości, nad którą to zapanowała; nie zmienia to faktu, że pod tym względem idealnie pasowałaby do Slytherinu. Rzadko kiedy jednak pozwalała na to, by fakt ten spotkał się z promieniami słonecznymi; nie miała zamiaru pokazywać się od złej strony. Była niczym aktor, przybierający maski w zależności od sytuacji, co nie zmienia faktu, że wiele jeszcze przed nią i nie wiadomo, kiedy one wszystkie się popsują oraz Krukonka zostanie zmuszona do wycofania się ze sceny. - To przez zakłócenia. - dodała na pocieszenie, kiedy to obserwowała poczynania Ariadne. Doskonale zdawała sobie jednocześnie sprawę z uporczywości, nagminnego wtrącania swoich dwóch groszy przez anomalie uderzające każdego z czarodziei; podobno jakieś artefakty wpływały na ostateczne działanie zaklęcia. Niemniej jednak, nie zamierzała stać bezczynnie; wiedząc, że to teraz jest jej kolej na wykonanie ostatecznego ruchu. Zaklęcia wydawały się być najmniejszą przeszkodą w osiągnięciu celu realizowanego przez samą Winter Rieux. Doskonale znała Glacius Opis, nie bez powodu studiowała, a do tego zahaczała ostrożnie o czarną magię. Największy problem stanowił fakt tego, iż znajdowała się coraz to bardziej pod presją czasu, który przelotnie upływał, zataczał okrąg, nieraz nawet w ogóle nie miał zamiaru się słuchać; praca wymagała poświęcenia odpowiedniej jednostki, ćwiczenia także, nauka - owszem. W związku z tym bardzo mało, wręcz szczątkowe ilości przeznaczała do regeneracji własnego umysłu. Wakacje być może przyniosły jej coś w rodzaju ulgi powiązanej z nauką; nie musiała chodzić na te wszystkie wykłady, nie musiała uczestniczyć w życiu szkolnym, zamiast tego mogła się skupić na wykonywanej robocie w celu zarobienia chociażby jednego marnego knuta. Niefortunnie - podróżowała, nie miała gdzie mieszkać, nie chciała przebywać w rodzinnym domu. Powrót do Hogwartu stanowił powrót spokoju i bezpieczeństwa, jednak nie na długi okres dni i miesięcy - ostatni rok szykował się hucznie, wkroczenie stanowczym uderzeniem podeszwy o powierzchnię dorosłości zdawało się być jednym z wielu licznych marzeń utwierdzonych w przekonaniu przebalowania studentów. Niestety - dla niej to był wyrok. - Glacius Opis.- powiedziawszy, kiedy to wyjęła różdżkę z bezpiecznego ukrycia, gałązka ostrokrzewu spowijająca włos testrala postanowiła wydać z siebie smugę niebieskiego światła, które to następnie wyczarowało stworzenia niezwykle podatne na zaszkodzenie znajdującym się tutaj osobom. Być może wola Winter nie była zbyt odpowiednia, być może za bardzo się postarała; lub po prostu oddała w złe myśli, niefortunnie jeden z nich postanowił zaatakować Marceline ze swoją dość sporą skutecznością. Wiązanka przekleństw wówczas chciała opuścić gardło, otworzyć usta, wydostać się na zewnątrz w celu oznajmienia tego, jak bardzo spierdzieliła sprawę. - Cholera. - wypowiedziała, kiedy to spojrzała na delikatnie poddaną chłodowi dłoń należącą do znajomej; niemniej jednak magia lecznicza nie była jej konikiem. Prędzej by zaszkodziła.
- Uważam, że mężczyźni nie są książętami – odpowiedziała bez zastanowienia, kiedy to usłyszała pytanie Ariadne. Ona sama nie miała nadzwyczajnego szczęścia w relacjach damsko-męskich, damsko-damskich również, toteż wolała definitywnie wycofać się ze sceny towarzyskiej, byle nie zmuszać się do akceptacji kolejnych porażek. Życie bywa nieprzejednane, nie może łatwo się poddawać, jednak Marceline Holmes była tak po prostu, po ludzki – zmęczona. W s z y s t k i m. - Skupcie się na tych zaklęciach, proszę – zdążyła jeszcze wydukać, po czym wywróciła w ten charakterystyczny sposób oczami. Owszem, błędy się zdarzały, do tego dochodziły te nużące, absurdalne wręcz zakłócenia magii, przez co sama Francuzka miała ochotę zniknąć i nigdy więcej nie wracać do Anglii, jakby przy okazji zapominając o uzdolnieniach czarodziejskich, decydując się na życie pośród mugoli. - Ari, spróbuj jeszcze raz, dobrze? – zagaiła ślizgonkę, a następnie poczuła jak chłód począł obejmować jej drobną dłoń. Błękitne tęczówki Marceline osiadły na ręce i nim się zorientowała, zimno przeszyło delikatną membraną skóry na wskroś. Spojrzała na Winter z niezrozumieniem, po czym była zmuszona do przetestowania na sobie Finite, które poskutkowało dopiero za drugim razem. - Dobrze, zrobimy inaczej… Ariadne, rzucisz pierwsza Levicorpusa na Winter i potem spróbujesz ściągnąć ją na ziemię, następnie zrobicie zmianę – zaproponowała, bo cóż innego im pozostało, skoro nie zamierzała ponownie zostać poszkodowaną?
Spoiler:
Musicie rzucić dwiema kostkami, jeśli wynik jest powyżej 8 – udaje się, jeśli nie – ups… Nie wyszło. Pamiętajcie o rzucie na zakłócenia.
Nie lubię wszystkiego zrzucać na barki Losu - który pomimo swej bezwzględności jest wytrzymały na mieszaniny oskarżeń. Znosi - w swym ironicznym milczeniu - treść słów padającą pod jego niematerialnym adresem; z krzywym uśmiechem zastyga, dostojny, na podobieństwo bóstwa - którego jednak moc sprawcza przyjdzie po określonym czasie. Najchętniej oddałabym prosto na łoże powietrza westchnienie - ostatnio Fortuna nie zdaje się zbytnio sprzyjać. Moja różdżka, niedawno została zablokowana - żaden blask światła zaklęcia nie wydostał się z jej końcówki. Wyglądało to - w pewnym sensie ośmieszająco - nie ukrywam, szargało struny moich napiętych ambicji. Kolejnym razem - muszę dać z siebie wszystko. Spoglądam przez krótki moment na Marceline; niedługo później - moje spojrzenie osiada trwale na Winter. Czekam na jej gotowość - niemniej, starsza dwa lata Krukonka wydaje się zawsze przygotowana na każdą ewentualność. Kiełkująca gdzieś wewnątrz - żywiona, cicha nadzieja żegna już anomalie. Nakazuje, choć jest bezsilna - przestań, rozpłyń się - dość żałośnie próbuje wpłynąć. Odchylenia nie będą słuchać; wyciągną swe niezależne wnioski. - Levicorpus - rzucam zaklęcie, poprawnie; chociaż niedługo później energia mojej formuły nagle wytraca właściwość - z nieznanych przyczyn pożarta i przepełniona słabością. To nie jest mój dzień. Tydzień? Rok? Całe szczęście, za drugim razem wszystko już wyszło wybornie.
Kostka: 5 + 6 = 11 Zakłócenia: 1, następnie 4
Ostatnio zmieniony przez Ariadne T. Fairwyn dnia Pią Paź 19 2018, 19:03, w całości zmieniany 1 raz
Spojrzała. Raz jeszcze, patrząc na to, jak los się z nich śmieje niezwykle głośno, jakoby zakłócenia zawsze dawały o sobie znać. Przekręcenie oczu nie działało niczym przekręcenie karku - Winter tudzież była skazana na wykonywanie kolejnych poleceń ze strony bardziej doświadczonej uczennicy, tudzież znajomej. Dłoń, dłoń zmęczona, dłoń naznaczona rytmem pracy, dłoń, która była gdzieniegdzie przekształcona, zasiadła na materiale różdżki, różdżki z włosem z ogona testrala. Podniosła po chwili spojrzenie; pierścienie z łatwością wylądowały na znajomej, która próbowała zastosować zaklęcie Levicorpus - czyżby bezskutecznie? Nie wiedziała, czy to przypadkiem nie jest wina anomalii panujących w Wielkiej Brytanii; uśmiechnąwszy się posępnie, jakoby nic się nie stało, przeszła do działań. Nie mogła stać w miejscu, nie teraz, kiedy to życie musiało nabrać innego rytmu, innych kroków, innych barw; a bywało ono nieraz wyjątkowo kapryśnie. Głęboki wdech, cyrkulacja powietrza, rozkurcz żeber, skupienie zachodzące w umyśle. Tak, była niemalże zawsze na wszystko przygotowana; zaś naprawdę trudno było ją wyzbyć z jakiejkolwiek równowagi. - Levicorpus. - wypowiedziawszy, coś zaczęło się dziać; niemniej jednak tylko odrobinę. Jakieś pociągnięcie Ariadne, jakieś działanie, jakiekolwiek odpowiednie, podręcznikowe tłumaczenie na nic się zdało; inkantacja była jak najbardziej w porządku, być może to wina zakłóceń? Anomalie uderzały z niezmierną siłą; Winter doskonale zdawała sobie sprawę z tego faktu.
Patrzyła na dziewczęta nieznacznie zszokowana, kiedy to rzucały zaklęcia i podejmowały się kilku podejść, by inkantacja wyszła prawidłowo. Oczywiście, Holmes zdawała sobie sprawę z poziomu tych przeklętych kompilacji wynikających przez zakłócenia, jednakże uważała iż zespolenie Winter i Ariadne nie było rewelacyjnym pomysłem, wszak były zbyt różne, podobnie jak ich temperamenty, choć czy to przeszkadzało w indywidualnych ćwiczeniach? Zapewne nie, bo nawet nie była z nimi szczególnie blisko, by analizować ich osoby aż tak szczegółowo; a może tylko to sobie wmawiała? - Dobrze, dobrze… – powiedziała po chwili ćwiczeń i odeszła w głąb sali. Pod ogromnymi zasłonami znajdowały się stare zbroje, które przy kolejnym zadaniu miały okazać się celem obu dziewcząt. - Czy któraś z was pamięta zaklęcie, które nakierowywało obiekty lub hologramy wyczarowane przez czarodzieja na wybrany przez czarodzieja cel? – zapytała z subtelnym uśmiechem na ustach i spojrzała na Fairwyn, jakby oczekując od niej odpowiedzi, a dopiero po kilku sekundach na Rieux. Przygryzła nawet nerwowo dolną wargę, nie chcąc marnować ich czasu. - Dziś będziecie je ćwiczyć, tak na koniec, osobiście – polecam ów inkantacje, fantastycznie sprawuje się w obronie – wyjaśniła i odeszła na bok, wskazując jednej i drugiej ich cele, którymi miały być rozmieszczone zbroje umocowane na stalowym kiju. - Gotowe? – zapytała jeszcze, a następnie odsunęła się w kąt, jakby nie zamierzając się stać ich tarczą. - Pamiętajcie, wszystkie chwyty dozwolone, ale bez zbędnej przesady.
Spoiler:
Hologramem mogą być ptaszki, jak to było w książce/filmie. Możecie też korzystając z zaklęcia Oppugno użyć ławek, krzeseł, książek i wszystkiego na co wpadniecie. Nie ma kostek – liczą się tylko kostki na zakłócenia.
Anomalie wśród zaklęć stworzyły w moim przypadku nieszczęśliwy festiwal; ironiczny, gromki dźwięk śmiechu, rozchodzący się w metaforze każdej wadliwej próby. Czułam się upatrzona wręcz w kategorii celu, najsłabszej z istot wyodrębnionej przez drapieżnika. Niewiele dzisiaj zdołało mi wyjść bez przeszkód - całe szczęście, kolejne z ćwiczeń zadanych przez pannę Holmes, wypełniłam całkowicie pomyślnie. Nieznaczny promień uśmiechu rozjaśnił moje oblicze; był jednak blady, przebijał się dość nieśmiało - wiedziałam - wkrótce ponownie może zablokować się różdżka, ponownie używana formuła może się stać zbyt licha, dokonać prędko żywota przed wypełnieniem funkcji. Winter musiała odejść; niedługo później zostałyśmy tylko same. - Brałaś udział w pojedynkach? - spytałam Marceline Holmes - Czysta ciekawość. - Dodałam. Było to spontaniczne, niewyszukane pytanie - nasuwające się razem z prądem burzliwych myśli. Po prostu - rozważałam wciąż o zaklęciach. Podobnie chciałam coś wnieść, nie zostawać już dłużej bierną w tym zajściu. - Spróbujmy coś banalnego - wpadam nagle na pomysł. - Zobaczmy, czy podniesiemy którąś z tych ławek - mówię niejednoznacznie, choć przekonana jestem o naszym porozumieniu. Ponownie dobywam różdżki - zaklęcie zmniejszające wagę może być równie przydatne, zależnie od sytuacji.
1,2 - co za pech! Twoja różdżka wydaje się być zablokowana.
3,4 - gratuluję, udało ci się bez problemu ujarzmić zakłócenia magii!
5,6 - niestety, różdżka buntuje się z bliżej niepoznanego powodu; zaklęcie odbija się rykoszetem i trafia ciebie samą! Zamiast jednak być najzwyczajniej lżejsza, odkrywasz, że powoli unosisz się w stronę sufitu niczym balonik. Ariadne będzie musiała tobie pomóc! (Możesz rozpisać kostki <3 ).
Marceline obserwowała postać Winter, która nieoczekiwanie opuściła salę. Owszem, kobiety miały różne humoru, jednak nie miała pojęcia – dlaczego krukonka z tak nieoczekiwanym obrotem sytuacji, postanowiła odejść. Nic przecież złego się nie stało, prawda? - Dokończmy bez niej – powiedziała, a zaraz potem Ariadne zdążyła zapytać o jakże zacną dziedzinę sportu – pojedynki. Holmes nigdy nie brała w tym udziału, jakby w obawie, że cokolwiek złego może się stać, dlatego też obdarzyła ślizgonkę ciepłym uśmiechem, po czym ujęła pewniej różdżkę. - Nie, ale jeśli rzucasz mi wyzwanie to je przyjmuję – odparła bez zastanowienia, po czym obdarzyła koleżankę uśmiechem. Przeszła od razu do prób, które niestety zakończyły się fiaskiem. Zakłócenia sprawiły, że Holmes oberwała rykoszetem i niezwykle powoli zaczęła unosić się ku górze. Co za cholerstwo. Machnęła dwa razy stopami, używała przeciwzaklęć, ale niestety – nic nie pomagało. Czyżby jej różdżka została zablokowana? - Ari… Pomóż – jęknęła żałośnie i oczekiwała na cud.
Rzut: 6
Kostki:
Nie rzucaj na zakłócenia. 1,4 może i talent do zaklęć masz, jednak komplikacje sprawiły, że Marceline runęła na ziemię z impetem. Ma stłuczoną rękę i kilka siniaków – nic poważnego, by lecieć z tym do skrzydła. 2,5 bez problemu i bez większych zakłóceń udało ci się sprowadzić krukonkę na ziemię. 3,6 coś poszło nie tak, a zakłócenia zblokowały twoją różdżkę; rykoszet uderzył również ciebie i zamiast ściągnąć Marce – sama unosisz się jak balonik. Może razem uda wam się cokolwiek zdziałać?
Przy opcji 3 i 6 musimy rzucić jedną kostką i zsumować wynik, jeśli wyrzucimy powyżej 8 – udaje nam się zejść na ziemię.
- …żebyś zmieniła mnie we fretkę? - pytam, o dziwo półżartobliwie. Każdy rzecz jasna wiedział - panna Holmes była niedościgniona w dziedzinie transmutacyjnych przemian. Intensywnie uczyli się również inni, choć naturalnego talentu oraz lekkości porównywalnej z tą osiąganą przez profesorów, dostępowała niewielka liczba jednostek. Cóż - ja - z pewnością, nie zaliczałam się do tej grupy. Podnoszę wzrok; czuję, jak moje serce przyspiesza. Jedno, dwa serca, wreszcie trzy pulsowania - rytmiczne, w skroniach oraz klatce piersiowej, rozszerzająca działalność melodia prędkich uderzeń. Przede mną spore wyzwanie, znaczone piętnem przez anomalie - czuję nieomal ich ironiczny rechot. Unoszę różdżkę. Celuję. O dziwo udaje mi się sprowadzić Krukonkę na ziemię - w dosłownym tego sformułowania znaczeniu. - Zakłócenia dziś wyjątkowo się zaostrzyły - zauważam. Nie mam zamiaru się w żaden sposób wywyższać; moja pasja do zaklęć wymaga ciągłych usprawnień - między innymi, z tego powodu znalazłam się właśnie tutaj. Dzisiejszy trening był naznaczony ogromną liczbą porażek - temu nie mogę zaprzeczyć. Zupełnie, jakby krążyła nad nami jakaś złowieszcza aura. ‐ Na Merlina, to może ostatnia próba? - pytam. Nie chcę się jeszcze poddawać. Nie teraz.
ZADANIE:
Musimy mieć razem 6 z rzutu kostką, aby tym razem, zaklęcie zmniejszające wagę przedmiotu zdołało być zakończone sukcesem. Ja wyrzuciłam 3 dowód. Wszystko znajduje się w twoich rękach!
W przypadku braku sukcesu, przedmiot staje się znacznie cięższy, niemożliwy do podniesienia choćby przez muskularnego mężczyznę.
- A byłabyś grzeczna i mogłabym cię głaskać? – odparła z przekornym uśmiechem. Nigdy nie próbowała takich przemian, pomimo że piecza, którą pełnił nad nią profesor Bergmann była nader nieoceniona. Dzięki niemu osiągnęła ten pułap, w którym to doceniona przez nieliczne jednostki – mogła rozwijać się nadal. Serce zakołowało w piersi Marceline, a śmiech, który rozpościerał się w najdalszych tunelach umysłu, uderzał w nią z intensywnością. Zakłócenia zdawały się być czymś nierealnym, jak gdyby przekorność i złośliwość losu zmuszały obie dziewczęta do padnięcia na kolana i zaniechania dalszych prób. Holmes zachodziła w głowę – jak to możliwe. Całe szczęście, Fairwyn poradziła sobie z tym dostatecznie, by rudowłosa nie wisiała za długo w powietrzu, dlatego też kiedy znalazła się na ziemi, cicho zaśmiała się i wbiła błękit tęczówek w postać ślizgonki. - Pewnie zamiast fretki, stałabyś się dżdżownicą – a pewnie nie chciałabyś być oślizgła… – nie dopowiedziała jednak tego na głos. Podjęła się ostatniej próby, która również zakończyła się fiaskiem. - Chyba lepiej było udać się na kremowe piwo, wiesz? – skwitowała to beznamiętnie, bo miała tego dnia dość, pomimo że towarzystwo panienki Fairwyn było dla niej doskonałe. Lubiła tę dziewczynę, podobnie jak rozmowy z nią, lecz to popołudnie nie należało do najlepszych. - Wracamy?
– Nie mogę zagwarantować – odpowiadam, dla odmienności - tym razem niebezpiecznie poważnie. Wątpię, abym pomyślnie spełniała się w roli fretki, na dodatek przyjaznej; ubóstwiającej kontakt. Z pewnością, gdybym przybrała prawdziwą, zwierzęcą formę - stroniłabym znacznie od ludzi może zawitałabym jednak - pod domostwo panny Lancaster? Całe szczęście, podobne rozmyślania nie dotyczyły wcale mojej osoby. Nigdy nie roztrząsałam przesadnie opisywanej kwestii - sztuka animagii pozostawała w moim przypadku nieosiągalna; prędzej - znajdowała się ona w zasięgu Marceline Holmes. – …przynajmniej miałabym doskonałą regenerację – odpowiedziałam jej bez większego zastanowienia. Zabrzmiałam dziwnie. – Wiesz, zawsze jakaś zaleta. – Usiłowałam się wytłumaczyć, choć z każdym słowem wpadałam w coraz to większe bagno. Jestem świadoma - z pewnością mój niebywały optymizm w przybraniu formy dżdżownicy, nie wyglądał zbyt zdrowo w odczuciu postronnych osób. – Nieważne – skończyłam. Zwieńczyłam wzruszeniem ramion. Pomimo - podejmowanych starań, nie osiągamy sukcesu. Sugestię, ulatującą z ust Holmes interpretuję jako niezmiernie kuszącą - oraz też zasłużoną. Aura zakłóceń magii zastygła ponad naszymi głowami na dobre; liczę, że prędzej czy później odstąpią, pozwolą nam przeprowadzić właściwy trening. Prędzej czy później - nie dzisiaj. – Strasznie ciężkie. Zadziałało na odwrót – stwierdzam, wyłącznie potwierdzając swe przepuszczenia. – Tak, wracamy. Wystarczy na dzisiaj ćwiczeń. - Skinęłam głową. Niedługo potem, zniknęłam za zamkniętymi drzwiami - wciąż w towarzystwie Krukonki.
|zt x2
Luna A. Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 1.72 m
C. szczególne : włosy farbowane na blond, ugryzienie po zębach wilkołaka na lewym barku, dość spore blizny, wychudzona, blada, milcząca,
Pusta klasa. Uwielbiała takie miejsca, sama ich nazwa wskazywała na samotne, opuszczone i przede wszystkim ciche; jak ona sama. W dormitorium nie zawsze można było się skupić, a sama pokoju nie dzieliła tylko z innymi dziewczynami. No cóż... takie warunki. Czasami wystawiała nos poza ciepłe łóżko i udawała się w kierunku takich miejsc, które dobrze znała. Pusta klasa nie zawsze była pustą klasą, jedno z ulubionych miejsc Irytka, ducha od psikusów (czasem wręcz brutalnych żartów, które nikogo nie bawiły tylko jego); należało uważać. Weszła do pomieszczenia i rozejrzała się uważnie. Cisza. Odczekała jeszcze ze dwie minuty, aby upewnić się, czy jest sama i po cichu wkradła się jak zwierzę, które chciało dopaść zwierzynę. Oczywiście Luna A. Shercliffe nie miała zamiaru nikogo napadać. Usiadła sobie gdzieś w tym ciemniejszych kątów klasy, aby nie można było jej od razu ujrzeć i otworzyła książkę z zaklęciami. Wyjęła ostrożnie różdżkę, jakby z obawy, że zaraz eksploduje. Wykonała kilka gestów dłonią, jak należało uczynić według podręcznika. Nie wypowiedziała jednak zaklęcia, nie starała się skoncentrować. Po prostu machała sobie magicznym patyczkiem — oczywiście bardzo, bardzo ostrożnie. Starła się chociaż trochę oswoić się z tym przedmiotem. Być lepsza, w końcu w jej żyłach płynęła magia. Nie mogła w ogóle nie czarować. Westchnęła, czując lekki ucisk w żołądku. Bała się jak zwykle. To był całkowicie normalny strach. Strach zawsze taki był, tylko my myśleliśmy, że jest dla nas zagrożeniem, a on tak naprawdę znajdował się w nas od zawsze, był jak nasz tajemniczy nieznajomy, którego się lękamy, ale im bliżej go poznajemy, tym bardziej okazuje się, że myliliśmy się co do niego. Oj, bardzo, bardzo się myliliśmy.