Na drugim piętrze znajduje się od wielu lat nieużywana, zakurzona klasa. Jest ona dość przestronna i znajdują się w niej jedynie porozstawianie stare stoły, oraz różne rupiecie składowanie w kącie. Obecnie jest to ulubione miejsce Irytka do bałaganienia. Czasem przychodzą tu jednak także i uczniowie chcący poćwiczyć w spokoju zaklęcia przed kolejną lekcją.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 17:46, w całości zmieniany 1 raz
Szukała dla siebie miejsca, pomiędzy zwojami książek, które zatrzymywały ją dłużej niż wypadało w bibliotece. Lawirowała pomiędzy korytarzami, przemykając w ten typowy dla siebie sposób, wtapiając się w ściany, byleby nie wejść nikomu w drogę, jakby pragnąc ucieczki w oniryczny świat wyobrażeń, okraszony nutą enigmy. Odnajdywała niepewnym krokiem grunt, po którym chciała błądzić w poszukiwania katharsis, by zapomnieć, odciąć się od wyobrażeń dalekich, aniżeli oczywistości. Nic już wiem nie było takie samo. Relacje ulegały procesowi destrukcji, natomiast dusza rudowłosej Francuzki płonęła z ubezwłasnowolnienia, pomiędzy prętami sztywno zakorzenionych reguł. Wiedziała, że nie ma tu dla niej miejsca. Godzina spotkania wybiła, zaś Holmes nie chciała już przedłużaj oczekiwania na swoją osobę. Im dłużej zajmowała myśli czymś – tym dłużej pozostawała w bezpiecznym miejscu, z dala od myśli zalewających zbrukany umysł. Rejestrowała bodźce ze świata zewnętrznego, poszukiwała odpowiedzi na niewypowiadane pytania i raz po raz targała listy, które pragnęła wysłać do ojca. Nierealne. Zbyt nieprawdziwe działanie, dające jedynie iluzoryczną, chwilową ulgę, daleką od upragnionego celu. Wiedziała, że powinna się skupić, odciąć od znojów dnia codziennego, byle ofiarować dziewczętom informacje, którymi dysponowała, byle przypomnieć o istotności zaklęć, byle wpoić w nich pasję do zgłębiania wiedzy w pojedynkę, co w przypadku Marceline opłacało się bardziej, aniżeli uczęszczanie na lekcje. Te wydawały się być jedynie ułudą pośród planu dnia. - Cześć – szepnęła ledwie słyszalnie, po czym wślizgnęła się ukradkiem do sali, w której to miały odbyć krótką lekcję. - Ariadne jeszcze nie przyszła? – zdziwiła się, wszak sądziła, że sama jest spóźniona, choć może to zegarek wskazywał sprzeczne momenty? Brak pewności sprawił, że bezszelestnie ułożyła torbę na szkolnej ławce, by następnie wyciągnąć księgę zaklęć. Pragnęła podświadomie znaleźć inkantacje, narzucić pewien tryb, odciążając je od testowania magii zbyt trudnej, nieadekwatnej do umiejętności którejkolwiek z nich. Francuzka mimo pasji do ryzyka – nigdy nie nadstawiała życia innych na szali swoich chorych ambicji.
Nie lubię spóźnień; nie jestem jednak przewrażliwiona w rozpatrywaniu czasu - upadających jak krople deszczu, kolejnych sekund zbijanych w większe konglomeraty doświadczeń. Dzisiaj - ściga mnie nieuchronnie nieszczęście, uformowane w umyśle plany - rozpadają się, deformują w wynaturzonej tafli zwierciadła okrutnie złośliwych przypadków. Podążam, wspinam się po kolejnych schodach - manifestacji kaprysu, wzlatującego w ogromnej przestrzeni przepaści, zawieszonych pośród przepychu portretów stopni - dzięki pomocy których mogłam pojawić się w wyznaczonym miejscu. Drogę mam dość odległą - dormitorium, ulokowane w podziemiach wyznacza o wiele większą rozpiętość kroków niźli strzelista wieża, wznosząca się - niczym (żywię nadzieję) bystre strumienie wielu rozważań Krukonów. Szczerze mówiąc - w czas Ceremonii Przydziału, obecna na mojej głowie Tiara - wzięła Ravenclaw poważnie dość pod uwagę swojego wyświechtanego umysłu. Koniec końców - najwyraźniej - zdecydowały ambicje. - Już jestem - mówię, kiedy przemykam przez drzwi - oraz rzecz jasna, uprzednio rzucam im powitanie - Książę próbował uciec. - Przedstawiam wytłumaczenie. Boginem mojego pupila jest, zdaje się - zdrowe i racjonalne żywienie. Całe szczęście - posiadam sporą cierpliwość oraz nie zmieniam zdania. - Od czego dziś zaczynamy? - pytam. One są znacznie bardziej doświadczonymi, dlatego pozwalam im wybrać. Nauka w grupie - wymaga - istniejącej zgodności.
Żyj, łam zasady, funkcjonuj. Zdawać by się mogło, że fundamenty względnego zachowania porządku regulaminowego w społeczeństwie najbardziej spełnia Krukonka - żadnego szlabanu w ciągu całych pięknych dziewięciu lat. Mimo otaczania się mgiełką enigmy, nadal skutecznie znajdowała luki w powszechnym prawie - oddychała wręcz drobnymi szczelinami, które dostarczały do jej płuc powietrza. Wędrowanie między tymi samymi salami w ciągu dnia nie zdawało się w żaden szczególny sposób wpadać w rutynę, Rieux może czuła się tak, jakby wykonywała kolejne sekcje według kompilowanego w jej głowie kodu, co nie zmienia faktu, że dzisiaj coś miało wyglądać inaczej. Coś miało przebrnąć przez jej rozkład godzin, minut oraz sekund, miała spotkać się z ludźmi, wyjść do nich. Wszystko to kreowało w jej głowie w pewnym rodzaju szaleństwo - czy bała się przebywać z ludźmi? Teoretycznie nie, praktycznie bywało to różnie. Bardziej nie przepadała za nimi, niechęć rosła skutecznie z myślą o rodzinie, która to pozostawiła na niej jakże fascynujące blizny fizyczne oraz psychiczne, w tym jedną teraz się ujawniającą. Gdzieś między tym wszystkim, między smutkiem a szczęściem, musiała obliczyć to, co powoduje w niej taki stan - odciąć się na chwilę od samej siebie, od schematu przykładnej uczennicy, by odnaleźć rozwiązanie. Nadal nie mogła się pogodzić z myślą o tym, że jeszcze ledwo rok został, a już będzie musiała opuścić bezpieczne mury Hogwartu w celu udania się w świat. Jeszcze nie była gotowa, Rieux musiała stać się o wiele lepsza w tym, co ma zamiar robić - nie bez powodu zatem, czekając na znajomą, studiowała to coraz kolejne lektury, znajdując ciekawe zaklęcia, które chciałaby wypróbować wedle własnego uznania. Niestety lub stety, w zależności od przyjętego schematu, została skazana na temat narzucony przez znajomą Krukonkę, którą jako jedyną względnie akceptowała i nie miała żadnych obaw przed zagadaniem z własnej inicjatywy w jej stronę. Zazwyczaj siedziała z tyłu, nie zwracała na siebie żadnej szczególnej uwagi, unikała niebezpieczeństwa wynikającego z relacji międzyludzkich; a raczej z tego, na co by skazała Bogu ducha winnego człowieka. Nikt nie miał prawa przeżywać takiego piekła jak ona. - Najwidoczniej. - wypowiedziała krótko, lakonicznie; zawsze starała się dobierać słowa z wyjątkową precyzją, nie bała się władać zarówno słowem mówionym oraz pisanym. Wiedziała o tym, że sama nie jest zbyt idealna do rozmów, co nie zmienia faktu, iż przynajmniej jej zdania są prostu trafne, pozbawione jakiejkolwiek zbędnej części - wynikało to z dystansu prowadzenia rozmów. Uśmiechnąwszy się nikle oraz praktycznie niewidocznie, zagrzewając standardy typowej relacji koleżeńskiej, zamknęła książkę oraz wzięła głębszy wdech, zastanawiając się porządnie nad własnym życiem. Musiała je ułożyć, a to nie wychodziło dziewczynie wyjątkowo wspaniale. Długo to nie trwało, albowiem do sali zawitała Ariadne, na której słowa się znacznie zdziwiła. - Książę? - zapytawszy się ostrożnie, musnęła opuszkami palców okładkę książki. No tak, nie przyszyły tutaj po to, żeby rozmawiać, również mało wiedziała o życiu należącym do Ariadne, pomijając fakt słynnej rodziny Fairwynów. Ona zaś - musiała męczyć się z cholernym brzemieniem nakładanym przez ojca. Żałośnie. - Jaki masz pomysł - rozpoczęła bez konkretnej emocji oraz pchnięcia w tę stronę, naturalnie - na przeprowadzenie zajęć? - zapytawszy, spojrzała w jej stronę swoimi zielonymi pierścieniami tęczówek zdobiących oczy i chroniących źrenice przed nadmiernym dopływem światła do wnętrza - co w przypadku sali było praktycznie niemożliwe, w stronę znajomej. Zbyt trudno było jej wyskrobać jakiekolwiek relacje, co nie zmienia faktu, iż studentka bardziej podchodziła do niej z pewną dozą nikłej, iluzyjnej otwartości. - Osobiście - zaproponowała luźno, bez narzucania tematu, albowiem nie lubiła tego robić - poćwiczyłabym i zapoznałabym się z zaklęciami defensywnymi. - dodawszy, nie miała zamiaru tłumaczyć się ze swojego powodu. Po prostu - zdawały się być w obecnej chwili najprzydatniejsze.
Hogwart; jakąż odrazą bił w ostatnich dniach, czego Marceline nawet nie powstrzymywała. Pragnęła uwolnić się od murów uczelni, uciec, zaszyć się na kilka dni, tylko po to by – ponownie zacząć żyć. Wydawać się mogło, że Meksyk w pełni ją wymęczył, wymusił na niej swoistego rodzaju nostalgię, w którą popadła niemal niekontrolowanie, a to tylko dlatego, że… Przeżywała emocjonalny rozkład, który wypełniał szczelnie jej tunele żylnie, dewastując kreowany przez wiele miesięcy wewnętrzny spokój. Uniosła wymownie brwi, gdy do klasy weszła Ariadne, a zaraz potem nikły uśmiech przyozdobił lico dziewczęcia. - Nazywasz chłopaka księciem? – zdziwiła się, ba!, nawet nie kryła swojej pobłażliwości dla wyimaginowanego towarzysza dnia codziennego panny Fairwyn. Oczywiście, to tylko ironiczne żarty – zarówno te mówione jak i pojawiające się w głowie, bo skąd Holmes mogła wiedzieć o kocie? Niemniej, nie był to prawdopodobnie czas i miejsce na dywagacje, tylko należało jak najszybciej przejść do konkretów. Sama Marceline chciała odpocząć od szkoły, zaszywając się przy okazji w łóżku i zapominając o wszystkim. - Myślałam o zaklęciach ofensywnych, ale w takim razie połączymy te dwie rzeczy, dobrze? Następnie wykonacie ćwiczenie naprzemiennie i zobaczymy jaki otrzymamy efekt, w porządku? – zagaiła dziewczyny, bo powolutku, bardzo powolutku – rysował się w jej głowie pomysł. Musiała jedynie upewnić się, że są przygotowane na nieoczekiwane zwroty akcji, bo przecież najważniejszym było jednak ich bezpieczeństwo, prawda? - Przygotujcie różdżki – powiedziała stanowczo, po czym sama wyciągnęła swoją z tylnej kieszeni spodni. - Glacius Opis spowoduje, że z waszej różdżki wylecą małe, lodowe ptaszki, które po dotknięciu jakiegokolwiek obiektu zamrożą go, ale… Właśnie, mam dla was inne zadanie, tylko najpierw musicie przekonać się, czy w ogóle jesteście w stanie poprawnie użyć ów inkantacji. Wykonujecie delikatny ruch nadgarstka, z waszej różdżki wydobędzie się delikatna łuna błękitnego światła, która podda transfiguracji czar – próbowała wyjaśnić to jak najprościej, jak najkrócej, bo pomimo iż sama nie praktykowała zaklęć to wierzyła, że zarówno krukonka jak i ślizgonka dadzą sobie radę. Uśmiech przyozdobił lico rudowłosej, a następnie pozostawało czekać na działanie koleżanek.
Instrukcja:
Wiadomo, najpierw rzućcie na zakłócenia zgodnie ze wskazówkami, a potem przejdźcie do działania. Proszę uwzględnijcie w postach, za którym razem wam wyszło.
1 – fantastycznie, naprawdę działa! Z twojej różdżki wyleciały ptaszki, które zamroziły dwie ławki, trzy krzesła i… Okno. 2,4 – coś chyba poszło nie tak, prawda? Próbujesz i próbujesz, ale nic się nie dzieje; prawdopodobnie zakłócenia wpływają na twoją magię zbyt silnie. Odczekaj jeden post i spróbuj ponownie. 3 – wszystko idzie zgodnie z planem, ale czar rzucony przez ciebie jest za słaby. Ptaszki uderzyły w ścianę i rozsypały się na drobne kawałeczki, ups! 5,6 – chyba za mocno postarałaś się z zaklęciem, bo ptaszek, który wleciał w Marcelinę, cóż… Zamroził jej delikatnie dłoń, ale nie martw się! Na pewno problem szybko rozwiążecie.
Moje włosy pozostają niezmiennie rozwiane - czesane poruszeniami powietrza, wzmożonymi w czas zerwanego biegu oraz przyspieszonego kroku. Odgarniam je, usiłuję doprowadzić kosmyki choć do względnego porządku - aby się skoncentrować na lekcji. Zmęczenie prędko opuszcza moją sylwetkę - zdradziecki pasożyt zaszył się - w związku z nadwyrężoną podróżą w mięśniach oraz obciążył płuca; całe szczęście nietrwale. - Uważasz, że potencjalny mężczyzna chciałby ode mnie uciec? - pytam, z delikatną nutą rozbawienia krążącą w głosie. Och, gdyby wszyscy przedstawiciele płci męskiej - byli tacy jak Książę - prawdopodobnie zeschłabym w samotności; przynajmniej w starodawnym wydaniu. Czarodziejskie rodziny bywały niezwykle konserwatywne - z kolei nigdy nie przepadałam za narzuconym przez obyczaje ograniczeniem - jednak nie o tym mowa. Skupiam się na sekwencji poleceń, wydanej przez Marceline Holmes. Zaklęcie zdaje się nieprzeciętne, ciekawe - szkoda - że nie zdołało być nauczane podczas formalnych lekcji. Z entuzjazmem zrodzonym wewnątrz próbuję, staram się precyzyjnie odtworzyć ten ruch nadgarstka. Bez skutku. - Różdżka odmawia mi posłuszeństwa - mówię ciszej, spoglądając uważnie na towarzyszkę mojego, chwilowo niezbyt pomyślnego duetu. Nie czuję choć odrobiny magii - zwyczajnie, jakbym nie próbowała nic wyczarować. Przecież próbuję.
Spoglądanie charakterystycznymi tęczówkami w stronę dziewczyn wydawało się być dla Rieux miłą odmianą - na treningach była jedną z nielicznych osób, które postanowiły reprezentować płeć żeńską; tutaj towarzystwo składało się głównie właśnie z istot wyzwolonych od ciężkiej pracy. Niemniej jednak, jej zainteresowania zgrzytały podczas spotykania się z tymi należącymi do Marceline Holmes oraz Ariadne T. Fairwyn. Potrafiła żartować o chłopakach, jednak nie wykazywała zainteresowania w dosłownie każdej z istot znajdującej się na Ziemi. Nie potrafiła zaufać; uczucie wyobcowania dawało pole do popisu, nie miała żadnych faworytów w poszczególnych domach; płomień świecy w jej przypadku dawno już zgasł. Złożona do grobu, z różańcem zawiązanym na dłoniach, wraz z ostatnim dźwiękiem drewna obijającego się o twarde podłoże wyrwy; tam spoczywała gnijącą na przestrzeni lat nadzieja; a brak kanalizacji skutecznie niwelował chcący się wydostać smród rozkładanych zwłok. - Dość intrygujące zwierzę... śmiem zgadywać, że to kot. - coś wiedziała, coś była świadoma o ich naturze; o dziwo, mimo humorków, Comet była wyjątkowo miłym stworzeniem. Też na ulicy spotykała zbyt wielu przedstawicieli, zbyt wiele mruczków, by wiedzieć doskonale o ich odmiennym charakterze. - Jasne. - oczywiście w tym słowie nie było żadnego negatywnego brzmienia, a struny głosowe nie wołały o pomstę do niebios; Winter unikała większości rozmów, starała się używać jak najbardziej oczywistych sformułowań. Nie miała zamiaru wysilać własnego gardła, nigdy się nie rozgadywała na tyle, by wyjść z własną inicjatywą, chociaż na treningach ludzie mówili co innego. Znali ją odrobinę, jednak doskonale wiedzieli, że nie warto z nią zadzierać, zaś w szkole sprawiała wrażenie cichej, wycofanej uczennicy, która nie ma zamiaru wpakować się z butami w czyjeś życie. Potrafiła być brutalnie szczera, potrafiła naostrzonymi zdaniami, pełnymi trujących kolców, trafić w najsłabszy punkt przeciwnika. Jednocześnie - posiadała naturę kąśliwości, nad którą to zapanowała; nie zmienia to faktu, że pod tym względem idealnie pasowałaby do Slytherinu. Rzadko kiedy jednak pozwalała na to, by fakt ten spotkał się z promieniami słonecznymi; nie miała zamiaru pokazywać się od złej strony. Była niczym aktor, przybierający maski w zależności od sytuacji, co nie zmienia faktu, że wiele jeszcze przed nią i nie wiadomo, kiedy one wszystkie się popsują oraz Krukonka zostanie zmuszona do wycofania się ze sceny. - To przez zakłócenia. - dodała na pocieszenie, kiedy to obserwowała poczynania Ariadne. Doskonale zdawała sobie jednocześnie sprawę z uporczywości, nagminnego wtrącania swoich dwóch groszy przez anomalie uderzające każdego z czarodziei; podobno jakieś artefakty wpływały na ostateczne działanie zaklęcia. Niemniej jednak, nie zamierzała stać bezczynnie; wiedząc, że to teraz jest jej kolej na wykonanie ostatecznego ruchu. Zaklęcia wydawały się być najmniejszą przeszkodą w osiągnięciu celu realizowanego przez samą Winter Rieux. Doskonale znała Glacius Opis, nie bez powodu studiowała, a do tego zahaczała ostrożnie o czarną magię. Największy problem stanowił fakt tego, iż znajdowała się coraz to bardziej pod presją czasu, który przelotnie upływał, zataczał okrąg, nieraz nawet w ogóle nie miał zamiaru się słuchać; praca wymagała poświęcenia odpowiedniej jednostki, ćwiczenia także, nauka - owszem. W związku z tym bardzo mało, wręcz szczątkowe ilości przeznaczała do regeneracji własnego umysłu. Wakacje być może przyniosły jej coś w rodzaju ulgi powiązanej z nauką; nie musiała chodzić na te wszystkie wykłady, nie musiała uczestniczyć w życiu szkolnym, zamiast tego mogła się skupić na wykonywanej robocie w celu zarobienia chociażby jednego marnego knuta. Niefortunnie - podróżowała, nie miała gdzie mieszkać, nie chciała przebywać w rodzinnym domu. Powrót do Hogwartu stanowił powrót spokoju i bezpieczeństwa, jednak nie na długi okres dni i miesięcy - ostatni rok szykował się hucznie, wkroczenie stanowczym uderzeniem podeszwy o powierzchnię dorosłości zdawało się być jednym z wielu licznych marzeń utwierdzonych w przekonaniu przebalowania studentów. Niestety - dla niej to był wyrok. - Glacius Opis.- powiedziawszy, kiedy to wyjęła różdżkę z bezpiecznego ukrycia, gałązka ostrokrzewu spowijająca włos testrala postanowiła wydać z siebie smugę niebieskiego światła, które to następnie wyczarowało stworzenia niezwykle podatne na zaszkodzenie znajdującym się tutaj osobom. Być może wola Winter nie była zbyt odpowiednia, być może za bardzo się postarała; lub po prostu oddała w złe myśli, niefortunnie jeden z nich postanowił zaatakować Marceline ze swoją dość sporą skutecznością. Wiązanka przekleństw wówczas chciała opuścić gardło, otworzyć usta, wydostać się na zewnątrz w celu oznajmienia tego, jak bardzo spierdzieliła sprawę. - Cholera. - wypowiedziała, kiedy to spojrzała na delikatnie poddaną chłodowi dłoń należącą do znajomej; niemniej jednak magia lecznicza nie była jej konikiem. Prędzej by zaszkodziła.
- Uważam, że mężczyźni nie są książętami – odpowiedziała bez zastanowienia, kiedy to usłyszała pytanie Ariadne. Ona sama nie miała nadzwyczajnego szczęścia w relacjach damsko-męskich, damsko-damskich również, toteż wolała definitywnie wycofać się ze sceny towarzyskiej, byle nie zmuszać się do akceptacji kolejnych porażek. Życie bywa nieprzejednane, nie może łatwo się poddawać, jednak Marceline Holmes była tak po prostu, po ludzki – zmęczona. W s z y s t k i m. - Skupcie się na tych zaklęciach, proszę – zdążyła jeszcze wydukać, po czym wywróciła w ten charakterystyczny sposób oczami. Owszem, błędy się zdarzały, do tego dochodziły te nużące, absurdalne wręcz zakłócenia magii, przez co sama Francuzka miała ochotę zniknąć i nigdy więcej nie wracać do Anglii, jakby przy okazji zapominając o uzdolnieniach czarodziejskich, decydując się na życie pośród mugoli. - Ari, spróbuj jeszcze raz, dobrze? – zagaiła ślizgonkę, a następnie poczuła jak chłód począł obejmować jej drobną dłoń. Błękitne tęczówki Marceline osiadły na ręce i nim się zorientowała, zimno przeszyło delikatną membraną skóry na wskroś. Spojrzała na Winter z niezrozumieniem, po czym była zmuszona do przetestowania na sobie Finite, które poskutkowało dopiero za drugim razem. - Dobrze, zrobimy inaczej… Ariadne, rzucisz pierwsza Levicorpusa na Winter i potem spróbujesz ściągnąć ją na ziemię, następnie zrobicie zmianę – zaproponowała, bo cóż innego im pozostało, skoro nie zamierzała ponownie zostać poszkodowaną?
Spoiler:
Musicie rzucić dwiema kostkami, jeśli wynik jest powyżej 8 – udaje się, jeśli nie – ups… Nie wyszło. Pamiętajcie o rzucie na zakłócenia.
Nie lubię wszystkiego zrzucać na barki Losu - który pomimo swej bezwzględności jest wytrzymały na mieszaniny oskarżeń. Znosi - w swym ironicznym milczeniu - treść słów padającą pod jego niematerialnym adresem; z krzywym uśmiechem zastyga, dostojny, na podobieństwo bóstwa - którego jednak moc sprawcza przyjdzie po określonym czasie. Najchętniej oddałabym prosto na łoże powietrza westchnienie - ostatnio Fortuna nie zdaje się zbytnio sprzyjać. Moja różdżka, niedawno została zablokowana - żaden blask światła zaklęcia nie wydostał się z jej końcówki. Wyglądało to - w pewnym sensie ośmieszająco - nie ukrywam, szargało struny moich napiętych ambicji. Kolejnym razem - muszę dać z siebie wszystko. Spoglądam przez krótki moment na Marceline; niedługo później - moje spojrzenie osiada trwale na Winter. Czekam na jej gotowość - niemniej, starsza dwa lata Krukonka wydaje się zawsze przygotowana na każdą ewentualność. Kiełkująca gdzieś wewnątrz - żywiona, cicha nadzieja żegna już anomalie. Nakazuje, choć jest bezsilna - przestań, rozpłyń się - dość żałośnie próbuje wpłynąć. Odchylenia nie będą słuchać; wyciągną swe niezależne wnioski. - Levicorpus - rzucam zaklęcie, poprawnie; chociaż niedługo później energia mojej formuły nagle wytraca właściwość - z nieznanych przyczyn pożarta i przepełniona słabością. To nie jest mój dzień. Tydzień? Rok? Całe szczęście, za drugim razem wszystko już wyszło wybornie.
Kostka: 5 + 6 = 11 Zakłócenia: 1, następnie 4
Ostatnio zmieniony przez Ariadne T. Fairwyn dnia Pią Paź 19 2018, 19:03, w całości zmieniany 1 raz
Spojrzała. Raz jeszcze, patrząc na to, jak los się z nich śmieje niezwykle głośno, jakoby zakłócenia zawsze dawały o sobie znać. Przekręcenie oczu nie działało niczym przekręcenie karku - Winter tudzież była skazana na wykonywanie kolejnych poleceń ze strony bardziej doświadczonej uczennicy, tudzież znajomej. Dłoń, dłoń zmęczona, dłoń naznaczona rytmem pracy, dłoń, która była gdzieniegdzie przekształcona, zasiadła na materiale różdżki, różdżki z włosem z ogona testrala. Podniosła po chwili spojrzenie; pierścienie z łatwością wylądowały na znajomej, która próbowała zastosować zaklęcie Levicorpus - czyżby bezskutecznie? Nie wiedziała, czy to przypadkiem nie jest wina anomalii panujących w Wielkiej Brytanii; uśmiechnąwszy się posępnie, jakoby nic się nie stało, przeszła do działań. Nie mogła stać w miejscu, nie teraz, kiedy to życie musiało nabrać innego rytmu, innych kroków, innych barw; a bywało ono nieraz wyjątkowo kapryśnie. Głęboki wdech, cyrkulacja powietrza, rozkurcz żeber, skupienie zachodzące w umyśle. Tak, była niemalże zawsze na wszystko przygotowana; zaś naprawdę trudno było ją wyzbyć z jakiejkolwiek równowagi. - Levicorpus. - wypowiedziawszy, coś zaczęło się dziać; niemniej jednak tylko odrobinę. Jakieś pociągnięcie Ariadne, jakieś działanie, jakiekolwiek odpowiednie, podręcznikowe tłumaczenie na nic się zdało; inkantacja była jak najbardziej w porządku, być może to wina zakłóceń? Anomalie uderzały z niezmierną siłą; Winter doskonale zdawała sobie sprawę z tego faktu.
Patrzyła na dziewczęta nieznacznie zszokowana, kiedy to rzucały zaklęcia i podejmowały się kilku podejść, by inkantacja wyszła prawidłowo. Oczywiście, Holmes zdawała sobie sprawę z poziomu tych przeklętych kompilacji wynikających przez zakłócenia, jednakże uważała iż zespolenie Winter i Ariadne nie było rewelacyjnym pomysłem, wszak były zbyt różne, podobnie jak ich temperamenty, choć czy to przeszkadzało w indywidualnych ćwiczeniach? Zapewne nie, bo nawet nie była z nimi szczególnie blisko, by analizować ich osoby aż tak szczegółowo; a może tylko to sobie wmawiała? - Dobrze, dobrze… – powiedziała po chwili ćwiczeń i odeszła w głąb sali. Pod ogromnymi zasłonami znajdowały się stare zbroje, które przy kolejnym zadaniu miały okazać się celem obu dziewcząt. - Czy któraś z was pamięta zaklęcie, które nakierowywało obiekty lub hologramy wyczarowane przez czarodzieja na wybrany przez czarodzieja cel? – zapytała z subtelnym uśmiechem na ustach i spojrzała na Fairwyn, jakby oczekując od niej odpowiedzi, a dopiero po kilku sekundach na Rieux. Przygryzła nawet nerwowo dolną wargę, nie chcąc marnować ich czasu. - Dziś będziecie je ćwiczyć, tak na koniec, osobiście – polecam ów inkantacje, fantastycznie sprawuje się w obronie – wyjaśniła i odeszła na bok, wskazując jednej i drugiej ich cele, którymi miały być rozmieszczone zbroje umocowane na stalowym kiju. - Gotowe? – zapytała jeszcze, a następnie odsunęła się w kąt, jakby nie zamierzając się stać ich tarczą. - Pamiętajcie, wszystkie chwyty dozwolone, ale bez zbędnej przesady.
Spoiler:
Hologramem mogą być ptaszki, jak to było w książce/filmie. Możecie też korzystając z zaklęcia Oppugno użyć ławek, krzeseł, książek i wszystkiego na co wpadniecie. Nie ma kostek – liczą się tylko kostki na zakłócenia.
Anomalie wśród zaklęć stworzyły w moim przypadku nieszczęśliwy festiwal; ironiczny, gromki dźwięk śmiechu, rozchodzący się w metaforze każdej wadliwej próby. Czułam się upatrzona wręcz w kategorii celu, najsłabszej z istot wyodrębnionej przez drapieżnika. Niewiele dzisiaj zdołało mi wyjść bez przeszkód - całe szczęście, kolejne z ćwiczeń zadanych przez pannę Holmes, wypełniłam całkowicie pomyślnie. Nieznaczny promień uśmiechu rozjaśnił moje oblicze; był jednak blady, przebijał się dość nieśmiało - wiedziałam - wkrótce ponownie może zablokować się różdżka, ponownie używana formuła może się stać zbyt licha, dokonać prędko żywota przed wypełnieniem funkcji. Winter musiała odejść; niedługo później zostałyśmy tylko same. - Brałaś udział w pojedynkach? - spytałam Marceline Holmes - Czysta ciekawość. - Dodałam. Było to spontaniczne, niewyszukane pytanie - nasuwające się razem z prądem burzliwych myśli. Po prostu - rozważałam wciąż o zaklęciach. Podobnie chciałam coś wnieść, nie zostawać już dłużej bierną w tym zajściu. - Spróbujmy coś banalnego - wpadam nagle na pomysł. - Zobaczmy, czy podniesiemy którąś z tych ławek - mówię niejednoznacznie, choć przekonana jestem o naszym porozumieniu. Ponownie dobywam różdżki - zaklęcie zmniejszające wagę może być równie przydatne, zależnie od sytuacji.
1,2 - co za pech! Twoja różdżka wydaje się być zablokowana.
3,4 - gratuluję, udało ci się bez problemu ujarzmić zakłócenia magii!
5,6 - niestety, różdżka buntuje się z bliżej niepoznanego powodu; zaklęcie odbija się rykoszetem i trafia ciebie samą! Zamiast jednak być najzwyczajniej lżejsza, odkrywasz, że powoli unosisz się w stronę sufitu niczym balonik. Ariadne będzie musiała tobie pomóc! (Możesz rozpisać kostki <3 ).
Marceline obserwowała postać Winter, która nieoczekiwanie opuściła salę. Owszem, kobiety miały różne humoru, jednak nie miała pojęcia – dlaczego krukonka z tak nieoczekiwanym obrotem sytuacji, postanowiła odejść. Nic przecież złego się nie stało, prawda? - Dokończmy bez niej – powiedziała, a zaraz potem Ariadne zdążyła zapytać o jakże zacną dziedzinę sportu – pojedynki. Holmes nigdy nie brała w tym udziału, jakby w obawie, że cokolwiek złego może się stać, dlatego też obdarzyła ślizgonkę ciepłym uśmiechem, po czym ujęła pewniej różdżkę. - Nie, ale jeśli rzucasz mi wyzwanie to je przyjmuję – odparła bez zastanowienia, po czym obdarzyła koleżankę uśmiechem. Przeszła od razu do prób, które niestety zakończyły się fiaskiem. Zakłócenia sprawiły, że Holmes oberwała rykoszetem i niezwykle powoli zaczęła unosić się ku górze. Co za cholerstwo. Machnęła dwa razy stopami, używała przeciwzaklęć, ale niestety – nic nie pomagało. Czyżby jej różdżka została zablokowana? - Ari… Pomóż – jęknęła żałośnie i oczekiwała na cud.
Rzut: 6
Kostki:
Nie rzucaj na zakłócenia. 1,4 może i talent do zaklęć masz, jednak komplikacje sprawiły, że Marceline runęła na ziemię z impetem. Ma stłuczoną rękę i kilka siniaków – nic poważnego, by lecieć z tym do skrzydła. 2,5 bez problemu i bez większych zakłóceń udało ci się sprowadzić krukonkę na ziemię. 3,6 coś poszło nie tak, a zakłócenia zblokowały twoją różdżkę; rykoszet uderzył również ciebie i zamiast ściągnąć Marce – sama unosisz się jak balonik. Może razem uda wam się cokolwiek zdziałać?
Przy opcji 3 i 6 musimy rzucić jedną kostką i zsumować wynik, jeśli wyrzucimy powyżej 8 – udaje nam się zejść na ziemię.
- …żebyś zmieniła mnie we fretkę? - pytam, o dziwo półżartobliwie. Każdy rzecz jasna wiedział - panna Holmes była niedościgniona w dziedzinie transmutacyjnych przemian. Intensywnie uczyli się również inni, choć naturalnego talentu oraz lekkości porównywalnej z tą osiąganą przez profesorów, dostępowała niewielka liczba jednostek. Cóż - ja - z pewnością, nie zaliczałam się do tej grupy. Podnoszę wzrok; czuję, jak moje serce przyspiesza. Jedno, dwa serca, wreszcie trzy pulsowania - rytmiczne, w skroniach oraz klatce piersiowej, rozszerzająca działalność melodia prędkich uderzeń. Przede mną spore wyzwanie, znaczone piętnem przez anomalie - czuję nieomal ich ironiczny rechot. Unoszę różdżkę. Celuję. O dziwo udaje mi się sprowadzić Krukonkę na ziemię - w dosłownym tego sformułowania znaczeniu. - Zakłócenia dziś wyjątkowo się zaostrzyły - zauważam. Nie mam zamiaru się w żaden sposób wywyższać; moja pasja do zaklęć wymaga ciągłych usprawnień - między innymi, z tego powodu znalazłam się właśnie tutaj. Dzisiejszy trening był naznaczony ogromną liczbą porażek - temu nie mogę zaprzeczyć. Zupełnie, jakby krążyła nad nami jakaś złowieszcza aura. ‐ Na Merlina, to może ostatnia próba? - pytam. Nie chcę się jeszcze poddawać. Nie teraz.
ZADANIE:
Musimy mieć razem 6 z rzutu kostką, aby tym razem, zaklęcie zmniejszające wagę przedmiotu zdołało być zakończone sukcesem. Ja wyrzuciłam 3 dowód. Wszystko znajduje się w twoich rękach!
W przypadku braku sukcesu, przedmiot staje się znacznie cięższy, niemożliwy do podniesienia choćby przez muskularnego mężczyznę.
- A byłabyś grzeczna i mogłabym cię głaskać? – odparła z przekornym uśmiechem. Nigdy nie próbowała takich przemian, pomimo że piecza, którą pełnił nad nią profesor Bergmann była nader nieoceniona. Dzięki niemu osiągnęła ten pułap, w którym to doceniona przez nieliczne jednostki – mogła rozwijać się nadal. Serce zakołowało w piersi Marceline, a śmiech, który rozpościerał się w najdalszych tunelach umysłu, uderzał w nią z intensywnością. Zakłócenia zdawały się być czymś nierealnym, jak gdyby przekorność i złośliwość losu zmuszały obie dziewczęta do padnięcia na kolana i zaniechania dalszych prób. Holmes zachodziła w głowę – jak to możliwe. Całe szczęście, Fairwyn poradziła sobie z tym dostatecznie, by rudowłosa nie wisiała za długo w powietrzu, dlatego też kiedy znalazła się na ziemi, cicho zaśmiała się i wbiła błękit tęczówek w postać ślizgonki. - Pewnie zamiast fretki, stałabyś się dżdżownicą – a pewnie nie chciałabyś być oślizgła… – nie dopowiedziała jednak tego na głos. Podjęła się ostatniej próby, która również zakończyła się fiaskiem. - Chyba lepiej było udać się na kremowe piwo, wiesz? – skwitowała to beznamiętnie, bo miała tego dnia dość, pomimo że towarzystwo panienki Fairwyn było dla niej doskonałe. Lubiła tę dziewczynę, podobnie jak rozmowy z nią, lecz to popołudnie nie należało do najlepszych. - Wracamy?
– Nie mogę zagwarantować – odpowiadam, dla odmienności - tym razem niebezpiecznie poważnie. Wątpię, abym pomyślnie spełniała się w roli fretki, na dodatek przyjaznej; ubóstwiającej kontakt. Z pewnością, gdybym przybrała prawdziwą, zwierzęcą formę - stroniłabym znacznie od ludzi może zawitałabym jednak - pod domostwo panny Lancaster? Całe szczęście, podobne rozmyślania nie dotyczyły wcale mojej osoby. Nigdy nie roztrząsałam przesadnie opisywanej kwestii - sztuka animagii pozostawała w moim przypadku nieosiągalna; prędzej - znajdowała się ona w zasięgu Marceline Holmes. – …przynajmniej miałabym doskonałą regenerację – odpowiedziałam jej bez większego zastanowienia. Zabrzmiałam dziwnie. – Wiesz, zawsze jakaś zaleta. – Usiłowałam się wytłumaczyć, choć z każdym słowem wpadałam w coraz to większe bagno. Jestem świadoma - z pewnością mój niebywały optymizm w przybraniu formy dżdżownicy, nie wyglądał zbyt zdrowo w odczuciu postronnych osób. – Nieważne – skończyłam. Zwieńczyłam wzruszeniem ramion. Pomimo - podejmowanych starań, nie osiągamy sukcesu. Sugestię, ulatującą z ust Holmes interpretuję jako niezmiernie kuszącą - oraz też zasłużoną. Aura zakłóceń magii zastygła ponad naszymi głowami na dobre; liczę, że prędzej czy później odstąpią, pozwolą nam przeprowadzić właściwy trening. Prędzej czy później - nie dzisiaj. – Strasznie ciężkie. Zadziałało na odwrót – stwierdzam, wyłącznie potwierdzając swe przepuszczenia. – Tak, wracamy. Wystarczy na dzisiaj ćwiczeń. - Skinęłam głową. Niedługo potem, zniknęłam za zamkniętymi drzwiami - wciąż w towarzystwie Krukonki.
|zt x2
Luna A. Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 1.72 m
C. szczególne : włosy farbowane na blond, ugryzienie po zębach wilkołaka na lewym barku, dość spore blizny, wychudzona, blada, milcząca,
Pusta klasa. Uwielbiała takie miejsca, sama ich nazwa wskazywała na samotne, opuszczone i przede wszystkim ciche; jak ona sama. W dormitorium nie zawsze można było się skupić, a sama pokoju nie dzieliła tylko z innymi dziewczynami. No cóż... takie warunki. Czasami wystawiała nos poza ciepłe łóżko i udawała się w kierunku takich miejsc, które dobrze znała. Pusta klasa nie zawsze była pustą klasą, jedno z ulubionych miejsc Irytka, ducha od psikusów (czasem wręcz brutalnych żartów, które nikogo nie bawiły tylko jego); należało uważać. Weszła do pomieszczenia i rozejrzała się uważnie. Cisza. Odczekała jeszcze ze dwie minuty, aby upewnić się, czy jest sama i po cichu wkradła się jak zwierzę, które chciało dopaść zwierzynę. Oczywiście Luna A. Shercliffe nie miała zamiaru nikogo napadać. Usiadła sobie gdzieś w tym ciemniejszych kątów klasy, aby nie można było jej od razu ujrzeć i otworzyła książkę z zaklęciami. Wyjęła ostrożnie różdżkę, jakby z obawy, że zaraz eksploduje. Wykonała kilka gestów dłonią, jak należało uczynić według podręcznika. Nie wypowiedziała jednak zaklęcia, nie starała się skoncentrować. Po prostu machała sobie magicznym patyczkiem — oczywiście bardzo, bardzo ostrożnie. Starła się chociaż trochę oswoić się z tym przedmiotem. Być lepsza, w końcu w jej żyłach płynęła magia. Nie mogła w ogóle nie czarować. Westchnęła, czując lekki ucisk w żołądku. Bała się jak zwykle. To był całkowicie normalny strach. Strach zawsze taki był, tylko my myśleliśmy, że jest dla nas zagrożeniem, a on tak naprawdę znajdował się w nas od zawsze, był jak nasz tajemniczy nieznajomy, którego się lękamy, ale im bliżej go poznajemy, tym bardziej okazuje się, że myliliśmy się co do niego. Oj, bardzo, bardzo się myliliśmy.
Dziwne, ale dzisiaj Arek poczuł wielką ochotę, by pobyć nieco w samotności. To do niego zupełnie niepodobne, wiadomo. A jednak! Chodził w jedną, drugą stronę, aż nogi zaniosły go na drugie piętro. Trochę po nim pochodził, aż w końcu jego oczom ukazały się drzwi. Pewne zwyczajne drzwi i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt iż te jakoś dziwnie przyciągały Arkadiusza, a czemu tak się stało? Tego nie wiedział nawet sam chłopak. No cóż. Tak czy owak, chłopak ruszył w tym kierunku – początkowo powoli, nie spiesząc się, acz z każdą narastającą sekundą robił to coraz to szybciej i szybciej, aż w końcu ostatnie kroki były po prostu szybkim sprintem. Ostrożnie otworzył stare drzwi i z zaskoczeniem stwierdził, iż te są otwarte. Dziwne, według chłopaczka imieniem Arkadiusz klasy powinny być zamykane. Nawet, jeśli tak symbolicznie, gdyż otwierać zamki można było pewnym mało skomplikowanym zaklęciem, ale… nie każdy może je znać, przykładowo taki Arek, który jest pierwszoroczniakiem. O, albo ktoś może je znać, aczkolwiek niezbyt sobie z nim radzi. W sumie, nieważne. Teraz od samej kwestii otwartych drzwi ważniejsze było, co było za tymi drzwiami. Tak więc, uchylił je nieco i jej oczom ukazał półmrok. Zaczął się przechadzać po pomieszczeniu. - Halo, jest tu może kto? – zawołał. A cóż to? Już nie potrzebował samotni? Jakiż on jest zmienny! A zmienność nie jest przecież jego domeną. No ale nic. Chodził sobie, aż w końcu musiał o coś zawadzić nogą, gdyż… w jednej chwili upadł całym ciężarem swojego młodego ciała na podłogę, z czego wynikł dość głośny huk. Jasny gwint, pomyślał i zaczął powoli wstawać, ale był to proces raczej długotrwały i bardzo wyczerpujący, przynajmniej dla chłopaka.
Luna A. Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 1.72 m
C. szczególne : włosy farbowane na blond, ugryzienie po zębach wilkołaka na lewym barku, dość spore blizny, wychudzona, blada, milcząca,
Zdenerwowana. Siedziała w ciszy, sama i przerażona, kiedy machała tą pieprzoną różdżką. Zamarła w bez ruchu, słysząc jakiś dziecięcy głos. Nie odzywała się, miała nadzieje, że ten ktoś zostawi ją w spokoju i sobie pójdzie. Marzyła o tym, ale ten ktoś przewrócił się i wyglądał na pierwszoroczniaka. Luna obserwowała go jak zwierzę, które nie ma pojęcia kogo ma przed sobą i szykuje się na każdą ewentualność. Nie na atak. Na pomoc. Cholerną pomoc, której tak nienawidziła. Nie chciała innym pomagać, bo ci, co tak czynili, byli gorszymi palantami od egoistów — tak myślała. Schowała ostrożnie różdżkę za pasek spodni. Ubrana w bluzę z kapturem i wytarte dżinsowe spodnie, wstała z podłogi i otrzepała je z kurzu. Wyszła po cichu z kąta sali, gdzie na pierwszy rzut oka nie było jej widać. Wyłoniła się niczym dementor, znajdujący się nie w tym miejscu co powinien; niespodziewanie. Chwila dezorientacji pojawiła się i zniknęła, a ona podeszła do chłopaka, nadal jednak trzymając się w mroku pomieszczenia, nie za blisko. Nie chciała być blisko. Nigdy tego nie chciała. - Ja jestem. - Odpowiedziała na wcześniejsze wołanie dzieciaka, jakby musiały paść te dwa słowa. - Co ty wyprawiasz? - Zrobiła trzy kroki naprzód i spojrzała na chłopca. Wydawał się jej znajomy. Może minęła go korytarzem nie raz. Nie miała pamięci do ludzi, ale zawsze jakieś ślady obcych twarzy w jej głowie pozostawały. Wyciągnęła dłoń w jego stronę, aby pomóc mu wstać. Tak zrobiła to.
W końcu zrozumiał, że jednak nie jest tu sam, co zakładał od samego początku: od chwili, gdy ujrzał tajemnicze drzwi i zapragnął nagle samemu sprawdzić, co się za nimi kryje. Nie jest tu sam, a może… może to oznaczać, że ten ktoś będzie chciał z nim nieco pogadać? Ah, to by było piękne! Arek aż rozmarzył się w tej wizji. Potrzebował rozmów, jak to on. Tak, jak to on. Czyli pewien pierwszoroczniak, któremu zazwyczaj gęba się nie zamyka. Uśmiechnął się szeroko. - Ah, jak dobrze, że ktoś tu jest! Kimkolwiek jesteś, mam małą prośbę, pomożesz mi wstać? – w tonacji jego głosu dało się słyszeć lekkie błaganie. – Co wyprawiam? Po prostu się potknąłem… ah, ta złośliwość rzeczy martwych! Czy jak tam to nazywacie po angielsku, języku, w którym się nieustannie szkolę i muszę przyznać, że idzie mi dość dobrze, chociaż jeszcze tak wiele mi brakuje! No ale to nie jest ważne. Chodzi mi o to, że przez tę ciemnicę po prostu się potknąłem i się przewróciłem. Oto, co wyprawiam. Przecież to coś naturalnego. Taki upadek na ziemię. Nie sądzisz? – i zaraz potem nieznajoma dziewczyna wyciągnęła ku niemu rękę, a sam chłopiec skorzystał z tego, dzięki czemu Arkadiusz już po chwili stał równo na nogach. Jeszcze tylko otrzepał z grubsza swoje odzienie, czyli jeansy i koszulkę z jego ulubionym, polskim zespołem. Potem podniósł głowę i obdarzył dziewczynę najpiękniejszym uśmiechem, na jaki tylko było go stać. A było go stać na wiele. - Ah, jak bardzo ci dziękuję!- chłopak posunął się do tego, co robił często i wcale nie uważał tego za błąd Stop. Teraz tak uważa, kiedyś mogło być inaczej. Konkrety? Po prostu objął ją w pasie, na tyle mocno ile tylko siły potrafił z siebie wykrzesać.
Luna A. Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 1.72 m
C. szczególne : włosy farbowane na blond, ugryzienie po zębach wilkołaka na lewym barku, dość spore blizny, wychudzona, blada, milcząca,
Luna nie pamiętała, że była rozgadanym pierwszoroczniakiem za czasów, gdy przekroczyła po raz pierwszy mury Hogwartu. Nie wspominała dobrze tych czasów. Nie miała zbyt wielu przyjaciół, a każda znajomość kończyła się dosyć dziwnie lub nie zaczynała wcale. Zawsze uważała, że gaduły miały w życiu lepiej. Jednak ona nie przepadała za takimi osobami. Zresztą ten chłopak naprawdę był jakiś dziwny. Rozwinął to jedno zdanie bardzo szczegółowo. Shercliffe zastanawiała się, czy to w ogóle jest możliwe. Widocznie tak. - Nie jest tu tak... ciemno. - A dziewczyna miała w sobie coś ze zwierzęcia. Ciekawe czy lata praktyki sprawiłyby, że widziałaby w ciemnościach, a może już to właśnie robiła! Nie. Zdecydowanie dzieciak przesadzał. Tego, co nastąpiło po udzieleniu pomocy puchonowi; nie spodziewała się za nic w świecie. Nikt ją ot, tak nie ściskał. To było naprawdę dziwne. Przez chwile stała osłupiała. Nie miała pojęcia, jak ma się zachować. - Ej... - Starała się delikatnie go od siebie odciągnąć. - Chyba nie znamy się na tyle dobrze, żeby się przytulać? Wystarczyło powiedzieć, dziękuje z tego, co zauważyłam, nie masz problemów z mówieniem. - Luna z przytulaniem najwidoczniej miała, a chłopak zdecydowanie przesadzał. Zdecydowanie.
Był niezwykle wdzięczny dziewczynie za okazaną pomoc, co skwitował ponownie (już jej nie przytulał), szerokim uśmiechem. Niestety, jego wspaniały nastrój został zastąpiony wyrzutami sumienia – zrozumiał bowiem, dotarło do niego, że zachował się aż nazbyt śmiele. Zbyt śmielej, niż powinien. A słowa dziewczyny tylko utwierdziły chłopaka w tym przekonaniu. Ale nie zrobił smutnej miny, a taka wstrzemięźliwość była dla niego trudna, ale postarał się, i no proszę – udało mu się! Zrobił głęboki wdech i wydech i spojrzał rzeczowo w oczy dziewczyny, które w tej chwili wydały się Arkowi bardzo piękne. Dziwne, że wcześniej tak nie myślał. Pewnie dopiero teraz to do niego dotarło, w sumie chłopak tak miał często. Nie ma się więc czego dziwić, prawda? - Przepraszam, nie powinienem. - A jego mimika twarzy nie zmieniła się – Czy użyłem dobrego słowa na końcu? Bo często mam problem z jego odmianą. Więc proszę mnie uświadomić, czy dobrze powiedziałem? Czy to, co powiedziałem, ma jakiś logiczny sens? To dla mnie bardzo ważne, naprawdę! – i zaiste, chłopak nie kłamał. Miał kamienną twarz, do czasu… aż nie wytrzymał i uśmiechnął się blado. Dobrze, że nie radośnie, bo wtedy dziewczyna mogłaby to wszystko, co mówił odebrać jako wyjątkowo głupi żart. Dobrze więc, że przybrał taką, a nie inną maskę. - Tak czy owak, wiedz że z każdym dniem poznaję wiele słówek i szkolę się w waszych czasach gramatycznych. Ah! I czy to można tak nazwać? Czasy gramatyczne? Czy to istnieje? Bo nie wiem, jak nazwać to, o czym myślę… cóż, wiedz że w moim ojczystym języku z czasami jest łatwiej. I w ogóle te dwa języki to dwie różne bajki, niezależne od siebie. Ale, tak czy owak, naprawdę dziękuję ci za pomoc i przepraszam za to pulenie. Właśnie, pulenie… coś czuję, że użyłem złego słowa, ale nie wiem, co tak naprawdę powinienem powiedzieć… zdradzisz mi to? Podpowiesz? Uświadomisz mi to? Będę wdzięczny! Do tego dochodzi wdzięczność za pomoc. Ah, najwidoczniej jestem pani dłużnikiem! – a blady uśmiech nie znikał z jego cienkich warg.
Luna A. Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 1.72 m
C. szczególne : włosy farbowane na blond, ugryzienie po zębach wilkołaka na lewym barku, dość spore blizny, wychudzona, blada, milcząca,
Zawsze miała problem z bliskością. Było to dla niej dziwne, niekomfortowe, bała się tego, co nieznane. Dotyk ludzki był dla niej krzywdzący jak dla płochliwego stworzenia. Starała się przywyknąć, do przeróżnych sytuacji, które skrywało dla niej życie. Nadal jednak uciekała w lasy rezerwatu. Było to jej siłą, a także słabością. Musiała uważać, żeby nie stracić kontroli. Dzikość jeden z licznych pierwiastków duszy, który tkwił w niej najbardziej, powoli przejmował kontrole nad jej życiem, a nawet ciałem. Właściwie nie należała do świata czarodziei, odkąd miała w sobie wilka. Likantropia zapieczętowała jej los już od dawna. Nie było odwrotu. Nie chciała nikomu sprawiać przykrości. Nie była taka, ale... nie potrafiła też otworzyć się przed innymi na tyle, aby ich nie ranić. Starała się zmienić, ale nie mogła zmienić tego, kim była. Akceptowała to. Wpatrywała się w jasnowłosego chłopca. Na pewno dla większości był uroczy albo irytujący. Nie potrafiła go w taki sposób ocenić. Po prostu sobie był. - Nic się nie stało. - Odpowiedziała spokojnie, nie mając zamiaru uczyć puchona, że nie każdy może życzyć sobie takich wylewnych podziękowań. Nie jej to była rola. Zresztą nigdy nie lubiła nikogo pouczać. - Myślę, że dobrze... - Czy to, co mówił można uważać za logiczne? Zdecydowanie za dużo gadał, ale z sensem, chociaż niepotrzebnie. Luna za to mówiła za mało, ale nikt raczej się do tego nie przyczepiał. Ludzie nie lubili słuchać, więc większości to odpowiadało. Shercliffe po prostu to akceptowała. - Przytulenie. - Poprawiła go. - Wydaje mi się, że za przytulanie nie powinno się przepraszać. - Usiadła sobie po turecku, przyglądała mu się z ciekawością przez dłuższą chwilę, ale nie taką długą, aby pozwolić puchonowi na gadanie. - A to skąd jesteś? Mówisz całkiem dobrze. - Jak na rozgadanego dzieciaka, pomyślała. Nie wyglądał jak jakiś obcokrajowiec, ale czy trzeba tak wyglądać, żeby nim być. Zdecydowanie nie.
Uśmiechnął się od ucha do ucha. W ten sposób wyglądał tak ślicznie! Tak uroczo! Dziewczyna mogła to zauważyć… albo nie, to zależy tylko od niej, czy zauważy to, co „zrobiło” się na obliczu Arkadiusza. - Jestem Polakiem. Z krwi i kości i jestem z tego naprawdę dumny! Polska to wspaniały kraj. Pełen zabytków, zwłaszcza w Krakowie, miejscu gdzie zawsze mieszkałem do chwili, gdy musiałem tu przyjechać z tatusiem i mamusią, aby rozpocząć naukę w Hogwarcie, chociaż to nie był główny cel wyprowadzki. A wiesz, że Kraków to była kiedyś stolica Polski? Teraz to Warszawa tam rządzi. Rzadko tam bywam, a jak już, to zawsze załapię się na jakiś spektakl w teatrze muzycznym Roma, który jest bardzo znany i świetny, puszczają tam niesamowite musicale! A na samym „Upiorze w Operze” byłem aż dwa razy! Ah, coś cudownego. A ty? Słyszałaś kiedyś o tym musicalu? Bo ja sądzę, że coś tam musiałaś usłyszeć... – teraz zrobił głęboki wdech i wydech, by po chwili już był gotów, by kontynuować swój rozległy monolog. - No i byłem tam harcerzem. W Polsce, znaczy się. Po waszemu to chyba się nazywa skaut. Ale mogę się mylić. Tak czy owak, to coś wspaniałego. Wielka przygoda! – chwila wahania, po czym chłopak ponownie zabrał głos – Ale słyszała psze pani o tym kraju, prawda? Prawda? I jeszcze jedna sprawa. Mam mówić na „pani”, czy na „ty”? Bo już sam nie wiem... – w tym samym momencie, gdy wypowiadał ostatnie na ten moment słowa, podrapał się po przedziałku. - Ah, przepraszam za te rozgadanie! I przepraszam, że przepraszam, jeśli nie chce pani przeprosin. Dobrze, zapomnijmy o tamtym przytuleniu…. Dobrze? I dziękuję za poprawienie mnie! – i uśmiechnął się znowu tak samo, jak to było wcześniej. Taki mały, uśmiechnięty chłopczyk – czyż to nie piękny obrazeczek? Aż można się rozczulić, aż można się zachwycić.
Luna A. Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 1.72 m
C. szczególne : włosy farbowane na blond, ugryzienie po zębach wilkołaka na lewym barku, dość spore blizny, wychudzona, blada, milcząca,
Przyglądała się Arkowi dyskretnie, nie zatrzymywała na nim wzroku dłużej, niż było to konieczne. Jego życie wydawało się beztroskie, a umysł wydawał się charakteryzować brakiem generowania jakichkolwiek problemów. Nie znała tego puchona. Mogła widzieć go kiedyś, przejść obok niego, ale nie zwracała uwagi na wszystkich. Nie miała pamięci fotograficznej, mogła tylko coś poczuć i zidentyfikować to jako chociażby de ja vu? Ślizgonka zastanawiała się, czy w jego wieku też taka była? Nie mogła sobie przypomnieć swojej twarzy, może dlatego, że nie spoglądała za często w lustro. Miała pamięć tylko do emocji, uczuć, lęków... ale jak wszystko uchodziły w zapomnienie, a ona miała jeden, poważny problem ze sobą nie potrafiła określić swoich uczuć, samopoczucia. Dlatego pozwalała, aby przyjmowały one odcienie bieli, szarości i czerni. Rozumiała to w swój specyficzny sposób, w który nie zagłębiała się za często, bo po co? Musiała nauczyć się jakoś żyć wśród ludzi i tych skomplikowanych emocji. Patrząc na puchona, pojawiła się szarość. Nie wiedziała, do jakiej konkretnie grupy go przydzielić na pewno był bielą, ale biel dla Luny była zupełnie czymś innym. Musiała go polubić, a nie przepadała za gadającymi głowami. Oczywiście, nie skreśliła go. Od niego tylko zależało, czy go zaakceptuje. Powoli przekonywała się do niego, ale wiedziała, że gdyby była jego siostrą lub przyjaciółką, którą chciał widywać by codziennie — nie zniosłaby tego. Nie potrafiła przebywać z ludźmi za długo. Musiała mieć przestrzeń. Ta przestrzeń czasami zamieniała się w samotność i niszczyła jej dusze. - Po..ska? - Starała się wymówić kraj, z którego pochodził, ale teraz ją trzeba było poprawić. Nie wiedziała, gdzie leży ta Polska, jednak rozumiała tego chłopca, również by tak mówiła o miejscu, z którego pochodziła i, które znała. - Tak, słyszałam. - Kojarzyła ten spektakl, ale nie zagłębiała się zbytnio w teatry, sztukę i to wszystko. Nie znała nawet tych popularnych dzieł i raczej nie chciała się do tego przyznawać. Czasami głupio jest, kiedy powinieneś coś znać, co wszyscy znają, a nie masz o tym najmniejszego pojęcia. - Oj, wybacz... - Teraz poczuła się głupio. Zdała sobie sprawę, że gadają ze sobą, a nie znają swoich imion. - Luna jestem. Jaka ze mnie pani? Też tu się uczę, a panią to ja jestem tylko w pracy. - Uśmiechnęła się, nie lubiła dorastania. Wtedy wszyscy nagle zaczynają tytułować. Oczekiwać odpowiedzialności, mądrych decyzji i tego wszystkiego, czego nie chciała. - A Ty, jak masz na imię? - Spojrzała na uroczego chłopca. Szczerze to nie lubiła dzieci, ale te, co gadają, są mądre i nie ryczą z byle powodu były nawet w porządku. - Nie musisz przepraszać, wybaczam wszystko. - Ponownie uśmiechnęła się, jeszcze nigdy tak ją nikt nie przepraszał. No, może ojciec... Ale to co innego. Ten chłopiec niemal przepraszał ją bez powodu, a właściwie z nieistotnego powodu, powodów? Chociaż Luna sama też tak potrafiła, przepraszać za nieistotne rzeczy, które wydawały się jej istotne? Życie było takie skomplikowane.
- Polska - automatycznie ją poprawił, z szerokim uśmiechem mówiącym ja to rozumiem, ja wszytko rozumiem, nie przejmuj się. I już chciał ją pogłaskać po policzku, acz szybko zorientował się, że po pierwsze, to nie wypada (po takim "akcie" pewnie przepraszałby ją znowu w nieskończoność, a tego wolał uniknąć zważywszy, że to był poniekąd taki jego "odruch"), po drugie był zbyt niski. Zdecydowanie zbyt niski, by dosięgnąć poziomu jej twarzy. W sumie, jeśliby to wszystko zsumować, wyszło na dobre. Poza tym zrozumiał, że dziewczyna może nie znać takiego kraju i to właśnie dlatego dorzucił do tematu kolejne dwa grosze (serio tak się mówi, czy coś pomylił, analizując to?). Powiedział jej, że, jeśli chce, to może kiedyś, w jakieś ferie bądź wakacje, gdy akurat będzie je spędzał w swojej ojczyźnie, odwiedzić go, w Krakowie. Skwitował wszystko tym samym, uroczym uśmieszkiem. I przerwał nagle, by pozwolić dziewczynie dojść do głosu. - Masz ładne imię! A ja Arkadiusz, miło mi. - i wyciągnął ku niej swoją prawą dłoń - Ale lepiej mów mi zdrobniale. Arek. A dokładniej, to Arkadiusz Kołodziejski. - i wyszczerzył się, pokazując wszystkie swoje zęby, które w takiej sytuacji były w stanie pokazać się światu zewnętrznemu. - A zdradzisz mi też swoje nazwisko? Jeśli oczywiście chcesz. Jeśli nie, zrozumiem to. - i zatrzepotał zalotnie rzęskami. - I obiecuję, że nie będę już przepraszał aż nazbyt wylewnie. - był teraz bardzo dumny, że skołował w myślach podobne określenie - I w ogóle będę się starał nie powtarzać. - chwila spokoju i wytchnienia, gdyż... chłopakowi nagle zabrakło języka w gębie. A jednak, takie rzeczy się zdarzają! Niezwykłe, bardzo niezwykłe. W sumie, jesteśmy tylko ludźmi i do stwierdzenia "nic, co ludzkie nie jest mi obce" można dodać inną wersję, czyli "nic, co zmienne, nie jest mi obce". - A opowiesz mi coś o sobie? - no. Wymyślił. Nareszcie. Teraz czekał tylko na odpowiedź dziewczyny, a czas dłużył mu się niemiłosiernie - nawet, jeśli dziewczyna odpowiedziała szybko, wręcz automatycznie.
Luna A. Shercliffe
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 1.72 m
C. szczególne : włosy farbowane na blond, ugryzienie po zębach wilkołaka na lewym barku, dość spore blizny, wychudzona, blada, milcząca,
Przy nim sama zaczynała się rozgadywać. Nie odczuwała niepewności, ale nadal lekki dyskomfort nadal jej towarzyszył. Czuła się tak wśród młodszych, starszych czy autorytetów; prawie przy każdym. Mówił o Polsce, tak jak ona mogłaby mówić o swoim rezerwacie. Rozumiała go. Zastanawiała się, jak może wyglądać ten kraj. Czy jest tam zimno? Czy ciepło? Jacy ludzie tam mieszkają? Jak tacy gadatliwi, jak ten puchon to chyba ona podziękuje. Shercliffe na pewno chciałaby pojechać gdzieś, ale się bała. Nie miałaby nawet z kim, a wycieczki z obcymi ludźmi były dziwne i ciekawe (sama przekonała się o tym dość niedawno). Zmiana w życiu była dobra, ale Luna A. Shercliffe była dziewczyną, która mogła nie wytrzymać zmiany. Stała na krawędzi i bujała się raz w jedną stronę, a raz w drugą. Czasami wystarczyło ją lekko dotknąć, aby spadła lub upadła na tyłek; obie dość nieciekawe propozycje. - Dzięki. - To prawda miała ładne imię, które wiele o niej mówiło. Już nie zaryzykowała wypowiedzenia słowa "Arkadiusz", jakieś dziwne imię. Nie zamierzała mu mówić, że też ma ładne imię, ponieważ wtedy by skłamała i po co? Samo wypowiedzenie tego w myślach bolało. Jak do niego zwracają się przyjaciele? Chociaż jego kontakty rówieśnicze Luna poddawała wielkim wątpliwością — zapewne @Arkadiusz Kolodziejski, gnębił tylko starszych. Arek? Wypowiedzenie tego też na razie postanowiła sobie oszczędzić. - Shercliffe. - Wypowiedziała swoje nazwisko, oczekując jakiejś reakcji typu "Aha! Ta z tych Shercliffe'ów". W Dolinie i poza nią prawie każdy znał Shercliffe'ów. Była naprawdę z tego dumna, aczkolwiek nie lubiła zwracać na siebie uwagę i to szczególnie przez nazwisko. I tak przez czystość krwi zapewne byli spychani na mniej znaczące rody, chociaż może to za ten rezerwat nie każdy pałał do nich sympatią. Dear'owie — eliksiry; Fairwyn'owie — różdżki; Lanceley — muzyka.; a oni? Niektórzy mogliby powiedzieć, że same problemy z tymi Shercliffe'ami. Wszystko jedno — Luna miała to gdzieś. - Zależy, co byś chciał wiedzieć? - Ślizgonka nie była dość wylewną osobą, ale najwidoczniej Kolodziejski Arkadiusz już tak. - Może ty mi powiesz coś o sobie? - Powiedziała ot, tak, chcąc nieco wymigać się od odpowiedzi i nikogo przy tym nie urazić.