Na drugim piętrze znajduje się od wielu lat nieużywana, zakurzona klasa. Jest ona dość przestronna i znajdują się w niej jedynie porozstawianie stare stoły, oraz różne rupiecie składowanie w kącie. Obecnie jest to ulubione miejsce Irytka do bałaganienia. Czasem przychodzą tu jednak także i uczniowie chcący poćwiczyć w spokoju zaklęcia przed kolejną lekcją.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 17:46, w całości zmieniany 1 raz
Koniec rundy III! Przegrywa ją @Tate Langdon - na jego głowę wylewają się całe litry wody, przez co jest cały przemoczony, a co gorsza - jego karty eksplodują, tym samym eliminując go z gry!
Zostają Padme, Enchantress i Wilkołak. (0:0:0). Rozpoczynamy rundę IV!
Holly sama chciałaby znać swój największy sekret, ale prawdopodobnie jej świadomość nie potrafiła do niego dotrzeć, dlatego w zainteresowaniu, zatrzymała się, przyglądając się swojej karcie. Rozproszyło ją pochylenie się Mikkela, który mimochodem musiał zgarnąć kartę z nad jej ramienia. Obejrzała się za jego ruchem, schylając się po kartę, która mu upadła. Wstając, wyciągnęła rękę w jego kierunku, żeby mu ją oddać i… łup! Woda spadła na nią i na Mikkela, jako, że stali dość blisko siebie. Carlsson oberwał bardziej, Holly oberwała tylko tym, co odbiło się od niego i co najbardziej zmoczyło wyciągnietą rękę z kartą. Tą, która wybuchła jej w dłoni. Ainsworth najpierw w odruchu zasłoniła uszy, podskakując w miejscu, a później spojrzała na Mikkela przejęta. — Ojejku, ja nie chciałam. Wybuchłam Ci kartę! Zaniepokojona tym faktem, chociaż nie było w tym żadnej jej winy, zgarnęła kartę ze stertki, oddając Carlssonowi tą, którą sama wylosowała. Dostał więc Cesarza, chociaż wcale już nie brał udziału w rozgrywce. To zdawało się uciec uwadze Hollywood, która zwyczajnie nie zauważyła, że ta runda zakończyła się dla Mikkela. — Przepraszam — dorzuciła całkowicie szczerze i z prawdziwą pokorą oraz przykrością. Zaraz potem uznając, że oblanie wodą jej się należało, bo nie marudziła na swój stan dużo. Jedynie przetarła twarz rękawem grubej bluzy z kapturem, który teraz narzuciła na głowę. Sama stanęła za plecami Devena z poczuciem wstydu, że popsuła karty Carlssona, obejmując go za szyję i chowając się w jego ramieniu, jednocześnie wtulając się policzkiem w zagłębienie jego obojczyka. W ten sposób widać było jedynie czubek jej głowy zasłonięty przez materiał bluzy. Sama Hollywood wsunęła ręce pod koszulę Devena, zwilżając jego skórę lodowatą wodą, jaka oblała ją i (bardziej) biednego Mikkela. — Zimno — wymruczala.
Aż się skrzywił, gdy Mikkel został oblany lodowatą wodą, której część spadła również na Holly. Cóż, kto nie ma szczęścia w kartach, ma szczęście w miłości, przynajmniej tak mówią. Oczywiście Holly wzięła winę na siebie, przekonana, że to przez nią karta wybuchła. Posłał Carlssonowi krzywy uśmiech, wyrażający współczucie i lekką sympatię, po czym spojrzał na powrót na Clarissę. - To macie jeszcze trochę czasu, żeby... hm... wybrać imię - odpowiedział, zdając sobie nagle sprawę, że to przecież była narzeczona Belphegora, który rozpłynął się w powietrzu, nie racząc nawet zapłacić swojej części czynszu. Wyglądało na to, że niektórych zostawił z czymś innym, niż niezapłacone rachunki... - W sumie nic ciekawego... hmm... muszę zorganizować trening dla gryfonów - mruknął Deven, który nigdy nie był zbyt dobry w mówieniu o sobie, po czym gwałtownie wciągnął powietrze, gdy Holly wsunęła lodowate dłonie pod jego koszulę. - Biedactwo... - powiedział ciepło, pozwalając jej wisieć na sobie w tej pozycji, mimo że chłód jej rąk przyprawiał go o dreszcze. - Może osuszyć cię zaklęciem...? - zaproponował, jednocześnie odsłaniając swoją kartę.
4 i Rydwan
Clarissa R. Grigori
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 170
C. szczególne : Rosyjski akcent, rude długie włosy, przeważnie chodzi ubrudzona farbą
Aż jej samej zrobiło się zimno i lodowaty dreszcz przeszedł po jej kręgosłupie. Jednak uśmiech nadal pozostał na ustach. Ta gra podobała się jej za każdym razem co raz bardziej. Nie rozumiała osób które nigdy w nią nie grały. A może nie chciały aby ich tajemnice zostały zdradzone? Z tą grą wiązało się też to ryzyko. - Niby tak. - wzruszyła ramionami po czym okryła się jeszcze bardziej swetrem. Opróżniwszy szklankę z lemoniadą odstawiła ją na bok aby przypadkiem się nie potłukła. - Chciałam zacząć grać w drużynie od tego roku, jednak nie mogę. - pokazała na swój brzuszek. Wyobrażacie sobie ciężarną na miotle latającą z pałką? Nie? Ja też. - Plany się zmieniły. Może zacznę więcej malować... Kto wie.- pomyślała o Lotce. Ciekawe czy miała by czas aby zaszyć się w jednej z pustych klas i pomalować w spokoju. Może Rose wypuści ją na chwilę ze swych objęć. W dalszym ciągu myśląc o swojej przyjaciółce odkryła kartę.
Poczucie wstydu zniknęło, kiedy Clarissa spytała co u nich. Holly uniosła głowę z nad ramienia Devena, wpatrując się swoimi brązowymi, pełnymi niecierpliwości i podniecenia oczami w dziewczynę. Mimo swojego entuzjazmu, czekała aż Deven udzieli najpierw swojej odpowiedzi. Mimo, że palce mimochodem zacisnęła na jego skórze, czekając z wewnętrznym ożywieniem, żeby opowiedzieć co u niej, bo miała co opowiadać i cieszyła się, że mogła się tą radością z kimś podzielić. — A do mnie wrócił Xavier! Xavier przyjechał ze Stanów. Mogę go teraz odwiedzać i Xavier... Jej ożywienie zgasło momentalnie, kiedy jej karta zaczęła działać. Ona i wszyscy mogli dostrzec na ziemi ciało. Była to kobieta w średnim wieku. Trawił ją ogień. — Xavier... — powtórzyła bezwiednie, w jego imieniu szukając pomocy. Zaraz potem głos ugrzązł jej w gardle. Zamarła, wpatrując się w nieobojętną jej twarz, a w przepełnione bólem, wychodzące z oczodołów oczy jej własnej matki. Deven mógł poczuć, jak ręce Holly nagle zaczęły drżeć, a łzy prawie od razu falą spłynęły jej po policzkach, skapując na jego obojczyki. Hollywood nie widziała już nic w pokoju oprócz bogina, który był jedynie echem jej wlasnych wspomnień. Przestrzeń zamknęła się dla niej na ten jeden widok. Ponownie czuła się jak wtedy, bezradna. Niemalże mogła wyczuć swąd palonego ciała, a ciepło skóry indianina nagle zaczęło ją parzyć. Cofnęła się gwałtownie, na sztywnych nogach szybko tracąc równowagę. Upadek był bolesny, a jej ciało na tyle bezwładne, niepodlegające już jej kontroli, że siedziała na ziemi, ogarnięta paraliżem i jednocześnie czując, jak mięśnie drżą jej z przejęcia, a oczy, do których lały jej się lzy, mimo to, bardzo wyraźnie widziały obraz jej konającej matki. Nie potrafiła odwrócić wzroku. Nie była w stanie w tym momencie zrobić nic, niż oddać się całkowitej bezsilności i lękowi. Gra dla Hollywood skończyła się właśnie w tej rundzie.
Chciał się dopytać Holly, kim właściwie jest Xavier, ale nie zdążył, bo jej karta zaczęła działać. Zesztywniał z przerażenia, gdy na podłodze zmaterializowała się kobieta w średnim wieku, płonąca żywcem. Wydał z siebie dziwny dźwięk, coś między jękiem, a westchnieniem, czując jak palce Holly zaczynają drżeć, a na jego koszulkę skapują gorące łzy. Dopiero to go otrzeźwiło. Chciał ją mocno objąć, przytulić, ale już oderwała się od jego pleców, dygocząc i zalewając łzami. Ledwo zdążył się pozbierać z ziemi, kiedy Holly już siedziała na ziemi, przerażona i roztrzęsiona, a on nie wiedział, czy próbować ją uspokoić, czy pozbyć się bogina. Zdecydował się na to drugie. - Expecto Patronum! - krzyknął, a z jego różdżki wystrzelił jeleń wapiti, przeganiając bogina i sprawiając, że wizja płonącej kobiety zniknęła. Oddychał ciężko, mimo że ta sytuacja rozegrała się dosłownie w kilka chwil. Rzucił okiem na Clarissę, mając nadzieję, że taki wstrząs nie zaszkodzi ani jej, ani dziecku, po czym podbiegł do Holly, ukucnął przy niej i przytulił do siebie. - Ćśśśśś... to tylko iluzja, Holly... to nie było naprawdę... już po wszystkim... - szepnął, dopiero w tej chwili w pełni zdając sobie sprawę, że nie, to nie była iluzja, ale projekcja czegoś, co już się wydarzyło. Co wydarzyło się w Salem i sprawiło, że Holly jest właśnie... taka. Zrobiło mu się zimno, ale nadal do niej przemawiał, głaszcząc ją po włosach i mając poczucie, że niewinna rozrywka właśnie zmieniła się w koszmar.
Mała dziewczynka biegnie po schodach w domu, wołając mamę. Pewna siebie i niezadowolona. Przyzwyczajona, że wszystko zawsze idzie po jej myśli. Trochę zbyt egoistyczna, nastawiona na swoje szczęście, mocno odbiera do siebie porażkę. Woła mamę. Mama nie odpowiada. Dom jest jakiś inny, cichy i pusty. Nagle otacza ją mrok. Mrok jest bardzo gęsty i odbiera jej dech. W jej domu. W jej wizji. Tutaj, na drewnianej podłodze w klasie, to zalewają ją łzy. Holly traci powietrze, krztusząc się słonym smakiem na ustach. To już nie jest płacz, tylko szloch, dziki, pozbawiony kontroli. Znajomy… Dom, w którym stoi mała dziewczynka chłonie ogień. Jego języki wżerają się w balustrady schodów, trawią stopnie, zbliżają się w jej kierunku. Ciało matki pojawia się nagle. Mała dziewczynka, krzyczy: „mamo, mamo”, ale nikt nie odpowiada. Mała dziewczynka nie umie pomóc. Mała dziewczynka ma już prawie 17 lat, ale czuje się jeszcze mniejsze i jeszcze bardziej bezbronna niż była w wieku pięciu. Mała dziewczynka nagle nie wie, jak czarować. Wszystkie zaklęcia wypadają jej z głowy. To wizja. Sen. Bardzo wyraźny i coraz bardziej prawdziwy przy każdym kolejnym uśnięciu, opatrzony coraz większą ilością szczegółów. Skóra mamy najpierw czerwieni się, odchodzi od ciała, a później zwęgla się i ginie w czerni mrocznego pokoju. Wszędzie jest pusto. Jest tu sama… mała dziewczynka i jej koszmary, które przy każdym oglądnięciu są coraz groźniejsze. I kiedy dziewczynka próbuje wstać, ruszyć się, jest już za późno. Porusza się, chce uratować mamę, ale w twarz bije ją żar, a ciało obejmuje ogień. Płonie. Deven obejmuje ją w ramionach. Holly czuje ogromny ból, jakby ktoś rozrywał wszystkie jej nerwy czuciowe. Pali ją ciało. Palą ją blizny. Nieświadomie próbuje oderwać od siebie bluzę, pod którą znajduje się pamiątka pożaru w Salem. Nie uratowała mamy. Znów. Mama ginie w jasnym świetle. Holly chociaż wstała, żeby ją uratować, uderza w twardą pierść Devena. Uwieszona na jego ramieniu opada na nie bezwładnie. To nieprawda. To wszystko nieprawda, co Deven mówi. Holly wie, ze to było prawdziwe. Holly pamięta aż za dobrze i przypomina jej o tym bruzdowata blizna ciągnąca się od ramienia do uda. Przykłada dłoń pod żebra, do bluzy i… dlaczego to musi tak bardzo boleć? Rwie ją ból nawet od lekkiego, nieprzylegającego do skóry materiału. — To… nieprawda! — mówi głośno przez łzy, tłukąc Devena piąstką w pierś — Puść, ja nie chcę! Chciałaby się mu wyrwać, ale nie ma siły się ruszać. Drży. Płonie dalej. Widzi gasnące spojrzenie mamy. To naprawdę już koniec? — Nie chcę — powtórzyła ciszej, słabiej. On nie rozumie.
Nic z tego nie rozumiał. Nie wiedział, kim była ta kobieta, której postać przybrał bogin, ale przeczuwał i to przeczucie zmroziło mu krew w żyłach. Reagował mechanicznie. Szamotanina Holly nie robiła na nim wrażenia w sensie fizycznym - jej drobne piąstki nie mogły sprawić mu bólu, a kruche ciało prawie nic nie ważyło, ale Indianin nie mógł się otrząsnąć, rozumiejąc, że w umyśle Holly toczy się jakaś przerażająca walka z demonami przeszłości, a on nie może zrobić nic, żeby jej pomóc. Mógł tylko delikatnie ją przytrzymywać, żeby nie upadła, nie zrobiła sobie krzywdy, szarpiąc się sama ze sobą, ze swoim ubraniem, ze swoimi wspomnieniami. Łzy w jej dużych oczach sprawiały mu ból, ale nie potrafił ich osuszyć ani uspokoić jej w żaden sposób. Pozwalał jej na kolejne uderzenia, przyjmując je bez słowa protestu. A potem nawet nie próbowała się wyrwać, mimo swoich okrzyków, mimo próśb, by ją puścił. Nie miał takiego zamiaru, bojąc się, że zrobi sobie krzywdę. - Holly... proszę cię... uspokój się... - szeptał bezradnie, głaszcząc ją po włosach i posyłając lekko przerażone spojrzenie Clarissie. - Ćśśś... pójdziemy teraz do Skrzydła Szpitalnego, dobrze? Pielęgniarka da ci coś na uspokojenie... - przemawiał do niej łagodnie, mimo wrażenia, że wszystko w nim stężało ze strachu i bezradności. Podtrzymując ją ramieniem ruszył w stronę drzwi. - Clarisso... - odezwał się niepewnie do krukonki, odwracając się w jej stronę. - Może dokończymy grę innym razem...? - spytał głupio, zbyt przejęty całą sytuacją, żeby myśleć racjonalnie, po czym posłał jej niewyraźny uśmiech i nie bawiąc się dłużej w subtelność, wziął Holly na ręce, by zanieść ją do Skrzydła Szpitalnego.
[@Padmé Amidala, Holly na dobre odpada z gry, ale Deven jeszcze wróci, więc spokojnie!]
Ano na pewno chłopak jak tylko chce to potrafi to zdobyć, ale na pewno nie jest to wszystko. Puchonka na pewno była inaczej wychowana, przede wszystkim była wychowana w rodzinie mugoli, w rodzinie wielodzietnej. Niby miała jedną siostrę, ale u nich w domu zawsze było wiele ludzi. Zawsze był hałas, przez co Li często spędzała czas poza domem. Poza tym nie dostawała to czego chciała. Musiała do wszystkiego sama dochodzić, nikt jej nie potrafił pomóc tym bardziej, że nikt nie znał się na magii a Li jako mała dziewczynka wiele razy wykorzystywała magię i kompletnie nie mogła sobie z tym poradzić, jej rodzice też wtedy byli w niesamowitym szoku. Tak naprawdę nie wiedzieli co się dzieje, bo nikt nie wiedział, że magia w ogóle istnieje. Gdy tylko poczuła objęcie ślizgona uśmiechnęła się skromnie pod nosem. Była naprawdę bardzo zadowolona z zachowania chłopaka. Czuła się jakby wyciągnięta z tłumu, bo nigdy tak dojrzały mężczyzna nie chciał z nią porozmawiać, a to jest na pewno dla niego wielki plus. Była bardzo ciekawa jak dalej będzie się ciągnęła ta rozmowa. Gdy tylko pojawili się w Hogwarcie kompletnie nie wiedziała gdzie ma się udać, ale na szczęście rozmowa się rozkręciła i nogi same zaniosły ich do pustej klasy. Prawdę mówią Li tutaj nigdy nie była. - Tutaj chyba nikt nie przychodzi, nie? - zapytała rozglądając się po pustym pomieszczeniu. Poza tym klasa była cała zakurzona, pajęczyny wisiały na pobliskich ścianach.
Kiedy kątem oka dostrzegł skromny uśmiech dziewczyny, od razu i na jego twarzy się pojawił. Spacerowali korytarzami, nie patrząc nawet gdzie idą. Gdy znaleźli się na piętrze, popchnął pierwsze lepsze drzwi. Nie pamiętał co tam było, prawdopodobnie nawet nigdy tu nie był. Prócz biblioteki i klas, w których mieli zajęcia, nie często spędzał czas na spacerach po zamku. Zdecydowanie wolał oddawać się innym przyjemnością. Nawet się nie zdziwił, gdy zobaczył pustą klasę. W Hogwarcie było ich pełno. Zawsze się zastanawiał po co je wybudowano. Może kiedyś nauczano czegoś innego niż teraz? Może przedmiotów było więcej? - Nie. Zdecydowanie będziemy tu sami. – uśmiechnął się łobuzersko i oparł się o jedną z ławek, uprzednio czyszcząc ją zaklęcie. – Powiedz mi Li, co najbardziej lubisz? – spytał obserwując jej ruchy. Chciał zobaczyć, czy będzie tym skrępowana.
Gdy zauważyła uśmiech chłopaka ona sama mimowolnie się uśmiechnęła i można powiedzieć, że widziała go jakby na nowo. Uśmiech miał naprawdę bardzo ładny, a dziewczyna zaczęła się mu jeszcze dokładniej się przyglądać. Był naprawdę bardzo przystojnym studentem, ale Li nie miała w zwyczaju obcować z takimi osobnikami. Być może chłopak bardziej się zaangażuje w ich znajomość? Szczerze powiedziawszy miała taką nadzieje. Tak w Hogwarcie nie było trudno znaleźć opuszczone klasy. Mało to jest takich klas w szkolnych murach? Li znała ich na pęczki, ale tutaj chyba jeszcze nie była, chyba że była? Te klasy wszystkie wyglądały praktycznie tak samo, a nie miała w zwyczaju pamiętać wszystkich, bo do niczego jej to nie było potrzebne. - Co najbardziej lubię? Interesuje się magicznymi stworzeniami, nie raz mam ochotę wybrać się do Zakazanego Lasu wiem, że to jest zakazane, ale szczerze powiedziawszy tym się bym najmniej przejmowała. Lubie oglądać zwierzęta o których zaledwie się czyta w książkach czy też uczy na lekcji. - powiedziała do niego. Miała więcej zainteresowań, ale tych mugolskich, a nie chciała mu tego mówić, kto wie jakby się wtedy zachował? Przecież nie musi mu się przyznawać jakiej jest czystości krwi, poza tym pewnie nawet nie będzie pytał, bo co by go to miało interesować?
Nie miał nikogo innego na horyzoncie, dlatego towarzystwo dziewczyny jak najbardziej mu odpowiadało. Była bardzo ładna i do tego podobał mu się jej uśmiech. Dodatkowo nie była zbyt gadatliwa i podobała mu się jej nieśmiałość. W końcu czuł na sobie jej wzrok, kiedy szli w nieznane. - Widzę, że mamy coś wspólnego. Też mnie interesują. Zawsze uwielbiałem szukać ich w dzieciństwie. – uśmiechnął się na samo wspomnienie wędrówek po lesie w poszukiwaniu magicznych stworzeń. Zdecydowanie kojarzyły mu się z dzieciństwem. A to były dobre wspomnienia. - Podoba mi się twoje podejście. Musimy się wybrać do Zakazanego Lasu. – uśmiechnął się zawadiacko. Dawno już tam nie był i z chęcią wybierze się tam ponownie. Może nie tyle pooglądać zwierzaki, co spędzić trochę czasu z dziewczyną. Na co liczył? Właściwie na to, jak ta cała znajomość się rozwinie i jak szybko to nastąpi.
Nie raz dzisiejszego wieczoru dziwne myśli zwątpienia nachodziły jej w głowę. Dlaczego ona w ogóle z nim rozmawia? Gdyby to James widział na pewno nie byłby zadowolony. Niby to tylko jej przyjaciel, ale doskonale wie jakie miała wcześniejsze relacje ze ślizgonami. Marcelowi nie chciała tego mówić, bo co go to zresztą interesowało? To było dość dawno, ale rysa w głowie zostaje a jeżeli chodzi o nią to została aż do tej pory. Jednak z Marcelem czuła się jakby bezpieczniej. Dlaczego? Sama nie wiedziała, może kiedyś dostanie odpowiedź na to pytanie. Gdy chłopak również przyznał się do lubienia magicznych stworzeń kolejny szczery uśmiech pojawił się na jej twarzy. Niby starszy, niby ślizgon, ale mieli chociaż wspólne zainteresowania, a to już coś. Przecież ślizgoni nie wszyscy są tacy jak tych których osobiście znała puchonka. Niektórzy się wyróżniali i szczerze powiedziawszy miała nadzieję, że do tego grona należy Marcel. - Taaa. Ja też. - mruknęła chociaż wtedy nie miała o tym zielonego pojęcia. Co prawda wujek coś jej tam mówił, ale nigdy nie widziała na oczy magicznego stworzenia, póki nie pojawiła się w szkole. - Pewnie. Ja lubię takie przygody, kiedyś chodziłam tam po kryjomu z koleżanką ale nikomu nie mów... - powiedziała kładąc własnego palca na jego ustach robiąc przy tym naprawdę nieziemską minę. Już go zaczynała lubić, a tak naprawdę nie wiedziała o nim kompletnie nic. - Mogę wiedzieć na którym roku studiów jesteś? - zapytała. Skoro zaszczycił obecnością Hogwart to domyśliła się, że jest na studiach, a jeżeli jeszcze jest zwykłym uczniem to naprawdę okropnie się zdziwi.
Już po chwili obydwoje czuli się swobodnie w swoim towarzystwie. Było dobrze. W końcu to świadczyło, że sprawy mają się dobrze. Czyli tak jak powinny. Właściwie to zaintrygowała go tym wyznaniem, a jeszcze bardziej tym, że przyłożyła mu palec do ust. Ten gest był taki… niewinny, co spowodowało, że się zaśmiał. - Masz moje słowo. Nikomu nie powiem. – zaśmiał się, kładąc rękę na sercu. – Słowo ślizgona. Może to nie był najlepszy argument, i wydawał się wręcz groteskowy. Jednak nie mógł się powstrzymać. - Drugi. – odpowiedział od razu. – Zakładam, że też jesteś na studiach. Pierwszy rok? – strzelił z wiekiem, ale się zdziwi, jeśli nie trafił. To był idealny wiek dla niej. Nie wyglądała ani na starszą, ani na młodszą. Chociaż jak to mówią, Nie oceniaj książki po okładce. Właściwie pomyłki nie przewidywał w swoich założeniach.
Puchonka od czasu studiów naprawdę bardzo się zmieniła. Nie jest już taka... Ehh. Dziwna. Bo z pewnością wiele osób miało o niej takie zdanie. Niekiedy zachowywała się bardzo dziwnie, ale to nie znaczy, że taka jest. Po prostu zdarzają się sytuacje kiedy nie wie co robić, nie wie jak się odzywać. Nawet taki gest jaki wykonała przed chwilą. W życiu by się nie odważyła na taki ruch, tym bardziej, że to ślizgon i wcale go nie zna. Ale postanowiła się już więcej nie bać, poznawać coraz więcej ludzi. Korzystać z życia póki jest jeszcze młodą czarownicą. - Ślizgona powiadasz. Ok. - powiedziała do niego i kolejny raz się zaśmiała. No faktycznie to nie był dobry argument zwłaszcza w jej nastawieniu do tych uczniów, ale jednak postanowiła mu zaufać. - Tak pierwszy rok. - mruknęła i wyszczerzyła się. Cholera jak ona się zachowuje przy tym ślizgonie. Czy to jest jego wina, czy też zasługa, a może po prostu taki miała dzisiaj dzień. Szczerze powiedziawszy miała nadzieję, że to Marcel będzie ciągnął tę rozmowę bo ona w te klocki nie jest najlepsza. Rozejrzała się za czymś na czym mogłaby usiąść i znalazła biurko, zakurzone, ale tym się nie miała zamiaru przejmować. Podskoczyła siadając na nim i nie spuszczając wzroku z Marcela.
- Oczywiście. Pewnie nie wiesz, ale ono jest bardzo... – powiedział z największą powagą na jaką było go stać i zastanowił się szukając odpowiedniego słowa. - No dobra nie wiem nawet, jak to określić. – podniósł ręce w obronnym geście i zaśmiał się. – Nikt nie ma o nas najlepszego zdania i… prawdopodobnie mają rację, co do większości. Doskonale sobie zdawał sprawę co ludzie myślą i mówią o ślizgonać, ale prawda była taka, że żaden ślizgon się tym nie przejmował. Mogli mówić co chcieli, a oni i tak wiedzieli swoje. Co prawda większość opinii była całkowicie zgodna z prawdą, ale nikt nie musiał o tym wiedzieć. - Trafiłem. – uśmiechnął się szeroko, zadowolony z siebie. Uwielbiał mieć rację. To było zdecydowanie najlepsze uczucie jakiego doświadczał. Obserwował jak siada na biurku i zastanowił się chwilę. - Może to nie jest jakieś porywające pytanie, ale: Jak wyglądałby twój idealny w każdym calu dzień? – zdecydowanie musiał mieć więcej informacji o dziewczynie, a to pytanie pozwalało mu wybadać, co tak naprawdę lubi robić. W sumie to było podstawowe pytanie, jakie zawsze zadawał. Było niezwykle pomocne w ocenie innych.
Zazwyczaj ślizgoni to zapatrzone w sobie, przerośnięte osiłki. Marcel na takiego jej nie wyglądał, ale kto powiedział, że Li się nie pomyli? Że nie zrobi najgorszego błędu w swoim życiu. Na razie rozmawiali, więc Li nie musiała się tym przejmować, ale wydawał jej się godnym uwagi ślizgonem. - Mam rację co do większości, a jeżeli chodzi o Ciebie to? - zapytała była bardzo zaciekawiona co chłopak jej odpowie. Oczywiście nie chciała się narzucać, ale chciała znać jego zdanie na ten temat. Dobrze wiedziała, że mógłby skłamać i podejrzewała, że prawdopodobnie tak właśnie uczyni. A kto nie lubił mieć racji? Li uwielbiała gdy ktoś zgadzał się z jej zdaniem, czuła się wtedy jakoś tak wyjątkowo. Spojrzała na niego, gdy ten zadał jej pytanie jak wyglądałby jej dzień, idealny dzień. Co mu miała powiedzieć? Kompletnie nie znała odpowiedzi dlatego postanowiła improwizować. - Wiesz zamienić się w małą wiewiórkę i biegać po lesie oglądając to co człowiek nie jest dane ludzkim okiem zobaczyć. Ale wiesz to tylko takie małe marzenia. A idealnego dnia nie mam. Żyje dniem, z dnia na dzień. Raczej nie jestem w stanie odpowiedzieć Ci na takie pytanie. - powiedziała do niego. - Może Ty masz więcej mi do powiedzenia. - mruknęła do niego. Szczerze powiedziawszy ona mu powiedziała co robi i jak wygląda jej dzień, a czy uzna to za żart czy prawdę to już jego sprawa. Zresztą ona nie miała zamiaru się przyznawać, a na pewno nie jemu o tym kim jest przez prawie cały dzień.
- Jeżeli chodzi o mnie, to sprawa jest bardziej skomplikowania i nie licz, że ci odpowiem. Zostawię sobie pretekst do kolejnych spotkań. – uśmiechnął się zadziornie. Oczywiście, że mógłby powiedzieć od razu, że jest okropnym draniem i pasuje do śliz gonów idealnie, ale je było sensu tego robić. Kłamstwo mogłoby wyjść przypadkiem na jaw, a tak, jednocześnie dał odpowiedź i unikał jej. Rozwiązanie idealne. - Marzenia są po ty, żeby je spełniać. Poza tym pasowałabyś na wiewiórkę, zresztą wszystko przed tobą. Trochę pracy i animagia stoi przed tobą otworem. – odpowiedź była zdecydowanie ciekawa, intrygująca i inna niż wszystkie. Całkowicie zbiła go tym z tropu, bo jeszcze w życiu nie spotkał się z taką odpowiedzią. Nie ważne jak nie przywiązywałby wagi do ludzi, to tą odpowiedzą zaskarbiła sobie jego zainteresowanie, a to nie zdarzało się często. - Wyobrażam sobie swój idealny dzień inaczej, zależnie od nastroju. Czasami byłaby to wycieczka, gdzieś, gdzie nikt by mnie nie znalazł. Zresztą nawet mam takie miejsce. Może nawet kiedyś ci je pokażę. – puścił do niej oczko. – Innym razem byłby to cały dzień spędzony w łóżku, z jakąś interesującą dziewczyną. Zdarzają się też dni, kiedy nie myślę o niczym innym, jak zaszyciu się gdzieś z dobrą książką. Właściwie to podobnie jak ty nie potrafię konkretnie odpowiedzieć na to pytanie. – rzeczywiście jakby się tak zastanowić to nie było jednego konkretnego idealnego dnia. W końcu i tak byłby nie do spełnienia i właśnie to czyni go takim idealnym. – Czego najbardziej nie lubisz w ludziach?
- Pretekst do kolejnych spotkań? Brzmi interesująco i jakby tym stwierdzeniem zabierasz sobie wolność. - powiedziała do niego. Oczywiście miała na myśli to, że nie będzie mógł robić nic innego w tym czasie tylko spotkać się z nią. Ona chciałaby się z nim spotykać, ale czy słowa ślizgona są na sto procent wypowiedziane? Mało to ludzi mówi a nie spełnia tego? Ona takich ludzi nie cierpiła. Nie lubiła gdy ktoś ją wystawiał, owszem jeżeli był jakiś ważny powód to zrozumiałaby to, ale wytłumaczenie że ktoś zapomniał to na pewno w jej przypadku by temu komuś nie pomogło. On pewnie i pasuje do nich, ale czy Li musi i chce o tym wiedzieć? Z pewnością wolałaby nie znać prawdy. Niekiedy dobre kłamstwo jest lepsze od prawdy, a w tym przypadku to stu procentowo. - Taki mądry jesteś to czemu nie zamienisz się teraz w wilka czy w orła? - zapytała mając na myśli animagię oczywiście. Każdy jest mądry jedynie w słowach. Gdy przychodzi do czynów wiele osób szybko się poddaje. Gdyby znał prawdę o niej z pewnością by chciał się z nią jeszcze częściej spotykać, czuła to. Ale czy to jest odpowiednia osoba na powiedzenie największego sekretu puchonki? Z pewnością nie, na pewno nie na tym etapie znajomości. Gdy mu w pełni zaufa możliwe, że mu powie, bądź też pokażę. - Zadajesz pytanie, a potem twierdzisz, że nie ma odpowiedniej odpowiedzi... - mruknęła do niego poruszając brwiami. Każdy marzy, ażeby każdy dzień był idealny, ale zależy od dyspozycji dnia. W jeden dzień człowiek marzy o tym, a później o tamtym. Kolejne pytanie. Do czego on dążył? Zadawał jej pytania tak jakby chciał wszystko się dowiedzieć w zaledwie jeden dzień. Ale Li musiała odpowiedzieć, była wychowana na tyle, że zawsze znajdzie jakąkolwiek odpowiedź. - Gdy ktoś jest przemądrzały, bądź też agresywny w stosunku do mojej osoby. Raczej staram się załatwiać sprawy spokojnie i bez żadnych emocji, poza tym do tej pory nie miałam nawet takiej okazji. - powiedziała do niego. Nigdy nie krzyczała na nikogo innego. Sęk w tym ażeby widzieć własne wady, a nie dostrzegać ich u kogoś innego.
Przez ostatnie tygodnie w moim życiu działo się dość sporo, a najbardziej zasadniczą zmianą był fakt, że po moich urodzinach nie mogłem już udawać przed znajomymi, że między mną, a Padme nic nie ma. Nie żebym narzekał – mimo tego, że nasza relacja wciąż pozostawała w wiecznym niedookreśleniu, cieszyłem się, że mogę odrobinę zbyt ostentacyjnie chwycić jej dłoń w miejscu publicznym nie przejmując się jakimkolwiek opiniami czy faktem, że na nasz temat plotkuje pół szkoły, na czele z Obserwatorem – mimo że na co dzień miałem plotki w dupie na Padme zależało mi bardziej niż na innych, poznanych w ostatnich latach dziewczynach, więc mimo wszystko nie chciałem narażać naszej relacji na totalne, plotkarskie skurwienie. Mimo nietypowości naszej relacji i randek w Indiach zazwyczaj spędzaliśmy czas dość zwyczajnie – migdaląc się po kątach albo gadając o pierdołach. Byłem niemalże pewien, że moja propozycja wspólnej nauki był dla niej co najmniej objawem mojego nadchodzącego szaleństwa, lecz mimo wszystko przystała na nią, co dziwiło mnie, szczególnie biorąc pod uwagę, że zasugerowałem, że podczas nauki chcę przetestować na niej moje własne zaklęcie. Podejrzewałem, że wzięła to za jakiś nieśmieszny żart, mimo wszystko miałem nadzieję, że nie ucieknie z krzykiem, bo znalezienie ochotnika, który chociaż minimalnie by mi ufał graniczyło z cudem. Pojawiłem się wyjątkowo wcześnie w umówionym miejscu oczekując przybycia dziewczyny.
Również i dla Naberrie sytuacja pomiędzy nią a Lysandrem wydawała się być zarazem absurdalnie idealna. Po miłosnych perypetiach ponad rok temu, kiedy wykorzystała Shawna, żeby później zostać wykorzystaną przez Lope i dniach spędzonych na leczeniu w walijskim szpitalu myślała, że nigdy nie będzie w stanie nikomu ani zaufać, ani że nie wykaże szczególnej chęci do budowania żadnej relacji. Później myślała, że bliżej jej do niezobowiązującego sypiania z Henleyem, który w ostatnim czasie rozpłynął się i nie dawał znaku życia, aż wreszcie zdarzyło się tak, że ktoś o nią zawalczył. Fakt, że tą osobą okazał się być największy żigolak w szkole z początku ją odstraszał: podejrzewała bowiem, że również i on chce ją wykorzystać, czego nie powiedziała mu dobitnie do dnia dzisiejszego, coby nie psuć mu humoru, ale z drugiej strony nie przejmowała się tym jakoś szczególnie. Sama nie miała dobrej opinii, jednak to nie było niczym dziwnym w burdelu, w którym uczyła się od kilku lat, gdzie najpewniej wiele uczennic zaliczało szybkie numerki z nauczycielami a potem tuszowało to, paląc się ze wstydu na kolejnej lekcji pod jego okiem. Chociaż ich relacja nie była do końca określona i nigdy nie powiedzieli sobie, że oficjalnie są parą, zachowywali się jak dwoje zakochanych ludzi, a zarazem przyjaciół; nie przeszkadzały jej spontaniczne wyskoki i zaciąganie w ciemny kąt szkoły, uciekanie z lekcji, czy marudzenie, że po kilku godzinach pracy nogi wchodzą jej w chude dupsko. Był jej, a to z kolei nie wymagało nazewnictwa, z którego wyrosła już dawno - samo zresztą ich zachowanie nadawało tej relacji kierunku. Chciała być z nim, przy nim i dla niego, bynajmniej nie traktowała go jak kogoś, kogo zaraz porzuci i uczyła się ufać na nowo. Na miejscu zjawiła się prawie punktualnie, faktycznie jego autorskie zaklęcie traktując jako żart. Nie wiedziała, że rzeczywiście ma stać się jego celem. - Powinnam się już martwić? - Spytała na powitanie, stając przed chłopakiem.
W gruncie rzeczy dotychczas oprócz bardzo dawnych dziejów, które pragnąłem zachować w niepamięci, głębsza relacja wydawała mi się swoistymi kajdanami założonymi nie tylko na moją wolność osobistą, ale również na przyrodzenie. Wydawało mi się, że jak wejdę w związek z kobietą skończy się wychodzenie na piwo, jakiekolwiek przyjemności i cały ten szalony, gryfoński żywot. Spodziewałem się słodkich popierdółek, tym czasem Padme oprócz bycia niezwykle gorącą dziewczyną, była również doskonałym kumplem - nie musiałem przed nią tuszować mojej burzliwej przeszłości, bo w związku z włąsnymi doświadczeniami doskonale ją rozumiała, nie musiałem starać się być wiecznie tym doskonałym facetem, za którym uganiały się tłumy dziewczyn. Wbrew pozorom ten układ był bardzo wygodny, ale przede wszystkim cholernie satysfakcjonujący, szczególnie biorąc pod uwagę jakże dziwne, przyśpieszone bicie serca towarzyszące mi dopiero odkąd Hiszpanka pojawiła się w moim hulaszczy życiu. - Jeśli mi ufasz to nie - powiedziałem z uśmiechem, po czym zszedłem z ławki na której siedziałem i powitałem ją pocałunkiem - To proste i raczej niezbyt niebezpieczne zaklęcie, ale wolałbym, żebyś najpierw ty je wypróbowała na mnie. Mnie nie jest jakoś szczególnie szkoda, za to twoje ewentualne uduszenie się ze śmiechu byłoby wielką stratą dla naszego wszechświata. W gruncie rzeczy skonstruowane przeze mnie zaklęcie było do bólu proste i naprawdę nie sądziłem, że mogłoby coś pójść nie tak, jednak mimo wyznawanej od lat zasady "bez ryzyka nie ma zabawy" wolałem jednak oszczędzić dziewczynie ewentualnym konsekwencji moich pseudo wizjonerskich działań.
Po ustaleniu z Calineczką miejsca i godziny spotkania, ślizgonka energicznie podniosła się z łóżka. Przeciągnęła się, zrzucając z siebie górę od piżamy, kierując się następnie do szafy i wybierając bardziej wyjściowy strój. Związała włosy z luźnego kucyka, pozwalając, by kilka rudych kosmyków opadało luzem, delikatnie łaskocząc końcówkami szyję. Do czarnych, krótkich spodek wybrała białą koszulkę z kieszonką na piersi, na której widniała naszywka z wisienkami. Rękaw sięgający połowy ramienia przy końcu obszyty był na końcu na czerwono — w tym samym kolorze co wisienka. Zgarnęła plecak, wrzucając do środka jakieś przekąski, pergamin, pióra i kilka książek, po czym przerzuciwszy ją przez ramię, opuściła sypialnię i pokój wspólny. Przemierzała korytarze w towarzystwie charakterystycznego stukotu obcasów, dzierżąc różdżkę w ręku i przy piersi trzymając jeszcze jedno, opasłe tomisko. Pociągnęła za klamkę od starych, drewnianych drzwi prowadzących do zapomnianej przez nauczycieli klasy. Omiotła wzrokiem wnętrze, uśmiechając się pod nosem — nikogo nie było, miały dużo miejsca i spokoju! Podeszła do jednego z okien, otwierając je szeroko i wpuszczając świeże powietrze do cuchnącego nieco stęchlizną wnętrza. Oparła się dłońmi o parapet, wyglądając na zewnątrz. Na bladej, zmęczonej nieco buzi wykwitł delikatny uśmieszek. Bardzo cieszyła się, że drobna krukonka zgodziła się jej pomóc z transmutacją i do tego mogły spędzić razem trochę czasu! Nie znały się zbyt długo, nie znały się dobrze, a jednak Marceline całym swoim urokiem osobistym i nieprzeciętną aparycją kupiła sobie Nessę całkowicie. Uwielbiała nietuzinkowe persony! Z westchnięciem odeszła okna, robiąc im na środku sali trochę miejsca — przesuwając na bok zbędne stoły, krzesła i inne rupiecie. Zostawiła jedynie ławkę i po jednym siedzisku z każdej jej strony, tak by mogły usiąść. Położyła torbę na blacie, wyjmując ekwipunek przeznaczony do nauki, po czym usiadła z tyłkiem i założyła elegancko nogę na nogę, zastygając w bezruchu. W dłoni trzymała swoją różdżkę, oglądając ją dokładnie i przyglądając się z uśmiechem patykowi z czarnego orzecha. Zerknęła mimowolnie na zegarek, cmokając z rozbawieniem pod nosem — jak zwykle, była przed czasem! Jak ona to robiła, że pomimo ciągłych zajęć to nigdy się nigdzie nie spóźniała? Oparła się wygodnie, nucąc coś pod nosem w zamyśleniu. Miała nadzieję, że nauka im wyjdzie. Bardzo zależało dziewczynie na rozwinięciu transmutacji i opanowaniu nowego zaklęcia.
Nie spodziewała się listu od Lanceley, jakby w ostatnim czasie lawirowała na pograniczu prawdziwości pewnych zdarzeń. Tonęła w ułudzie, którą kreował jej umysł, gdy tylko zmierzała w stronę szkoły, by przeżyć kolejny dzień, nie dając się sprowokować obawom (te bez trudu mogłyby ją złamać). Nessa skutecznie odciągnęła myśli rudowłosej Francuzki, przez co Holmes musiała dać ślizgonce szansę, a raczej - im dwóm, skoro miały ćwiczyć jedno z zaklęć. Dlaczego, jednak dziewczę zabiegało o możliwość spotkań z krukonką, skoro ta nie wyróżniała się z tłumu, nie była niczym najpopularniejsza gwiazda, a mało tego - przypominała w swym jestestwie milczący posąg, aniżeli godnego rozmówcę? Oniryczność tej niecodziennej relacji pozwalała przeciwstawnym biegunom na zawarcie nici porozumienia, przez co Marce szła bardziej odprężona niż zazwyczaj na spotkanie ze swoją chwilową podopieczną, wszak - musiała wziąć za nią odpowiedzialność na czas szczenięcej lekcji, prawda? Całe szczęście, że skończyła akurat ostatnie zajęcia i wystarczyło tylko stawić się w pustej klasie, gdzie echo ścian ukoiłoby nawet najbardziej rozkołatane serce, choć Holmes ze wszystkich sił musiała ukryć swój nietypowy nastrój, tak odległy od dotychczasowych wyobrażeń każdej osoby, którą znała. Wypuściła powietrze ze świstem, a zaraz potem nacisnęła na klamkę i kiedy tylko dostrzegła równie drobną istotę, co ona sama, zastygła w bezruchu. No tak, zapomniała o ubraniach, które z pewnością winny przypominać bardziej wyjściową szatę, aniżeli szkolny mundurek. - Wybacz, nie wracałam do domu - szepnęła ledwie słyszalnie, po czym wycelowała w siebie różdżką, by zaraz potem wypowiedzieć zaklęcie transmutujące długi płaszcz i to co znajdowało się pod nim. Teraz jej ramiona otulał materiał jedwabnej sukienki, dzięki czemu czuła się swobodniej i pewniej. Enigmatyczność takiego wstępu miała utwierdzić Nessę, że Holmes nie zrobi jej krzywdy żądną próbą (pomimo zakłóceń), bo to jak silna magia z ukochanej dziedziny płynęła pod membraną skóry Francuzki, była oczywista. Wiedziała, że zaufanie to podstawa, a w ich przypadku dopiero do siebie docierały, tkały tę znajomość cienkimi nićmi, by za jakiś czas stała się uszyta grubymi, nieprzerwanymi linami, dającymi swoistego rodzaju stabilizację we własnym towarzystwie. - Dlaczego właściwie chcesz się szkolić z przedmiotu Craine'a i Bergmanna? - zagaiła, po czym ułożyła różdżkę na jednej z ławek i wsparła się pośladkami o jej kant. Odpowiedź była o tyle istotna, że mogłaby podpowiedzieć koleżance parę rzeczy, a już w szczególności, jeśli chodziło o lekcję u tych dwóch profesorów, gdzie Niemca znała aż za dobrze. - Możemy najpierw zacząć od czegoś łatwiejszego, żebyś się rozgrzała, a potem przejdziemy do kameleona, co ty na to? - zaproponowała i liczyła, że Lanceley się zgodzi. Sama Marceline musiała zobaczyć, ile ślizgonka już potrafi, a ile rzeczywiście pracy ich czeka. - Spróbujmy z glacium i tym wazonem - cóż, może tak wyglądała jej przyszłość - pod postacią przyszłej pani profesor? Pewnie prędzej wyskoczyłaby z wieży astronomicznej, niż pozwoliła studentów na jakikolwiek cyrk na zajęciach lub wydalonoby ją z Hogwartu za praktykowanie zaklęć animagicznych w celu dania nauczki.
Lanceleyówna miała to do siebie, że swoje ulubione persony bardzo skrupulatnie wybierała. Na palcach jednej ręki policzyć mogła osoby dla siebie wyjątkowe, szczególne — dla których bez gadania zrobiłaby wszystko. Pomimo bycia wężem, dzieckiem czystego rodu wychowanym raczej w nastawieniu bardziej przyjaznym czystokrwistym niż mugolom, była stworzeniem niezwykle lojalnym, skorym dla poświęceń. Marcelina miała w sobie coś, co niemal natychmiast przyciągnęło uwagę rudej. Nie potrafiła jednoznacznie tego określić, jednak kolor krukonki był na tyle wyraźny, by niczym magnez przyciągnąć jej zainteresowanie. Miała wrażenie, że Calineczka była tak krucha, że najmniejszy dotyk wystarczyłby do stłuczenia jej niczym najdroższej i najdelikatniejszej z porcelan, a jednocześnie — intuicja podpowiadała jej, że jest silniejsza, niż sama siebie o to podejrzewa. Niczym Łabędź uczący się latać, który jeszcze w pełni skrzydeł nie umiał rozłożyć, aby wzbić się ponad taflę wody. Z zamyślenia wyrwało ją skrzypnięcie drzwi, sprawiając, że przekręciła głowę w ich stronę. Drobną i koszmarnie bladą, zmęczoną twarz rozjaśnił delikatny uśmiech. Odruchowo zlustrowała ją wzrokiem, wstając z miejsca i podchodząc bliżej, aby krótko ją objąć i przytulić, gdy ta tylko skończyła mówić. Cofnęła się o pół kroku, opuszczając następnie dłonie luźno, wzdłuż ciała i zaprzeczając ruchem głowy głową. — Nie ma sprawy skarbie, nie przejmuj się! Ja miałam zajęcia tylko od rana, więc ostatnią godzinę spędziłam w dormitorium — tylko dlatego nie mam mundurka.—odparła z delikatnym wzruszeniem ramion, charakterystycznym dla siebie tonem głosu — energetycznym, melodyjnym. W milczeniu przyglądała się, jak dziewczyna rzuca zaklęcie. Klasnęła w dłonie, kiwając głową z uznaniem i przekręcając głowę nieco w bok. Miała szczęście! Nie dość, że wybrała świetną korepetytorkę, to była jeszcze w stanie upiec dwie pieczenie na jednym różnie, mając okazję to bliższego poznania Francuzki. Rozejrzała się po sali, po czym wróciła do ławki, ciągnąć Marcelinę za sobą i wskazując jej miejsce obok swojego. Usiadła grzecznie, sięgając znów po odłożoną wcześniej różdżkę. Na jej pytanie zaśmiała się cicho, drapiąc się wolną dłonią po głowie i następnie zgrabnym jej ruchem odgarniając luźne kosmyki włosów za ucho. — Bo to mój ulubiony przedmiot. Jeśli nie wyszłoby mi z muzyką, to rozważam używanie tej dziedziny magii jako pracy w przyszłości. Poza tym, Łabędziu, czy jest bardziej ekscytujący przedmiot w szkole? —zaczęła z nutką ekscytacji w głosie, milknąc grzecznie i słuchając jej poleceń. Wstała, biorąc ze sobą swój orzechowy, magiczny kij i podeszła do wazonu. Miała rację, lepiej się rozgrzać czymś prostym. Akurat to zaklęcie miała już opanowane, nie była tylko pewna, jak sprawa potoczy się przez zakłócenia magiczne. — Nie miałam z tym problemu, jednak magia teraz bywa wyjątkowo kapryśna. Spróbujmy. Dodała, posyłając jej delikatny uśmiech. Zacisnęła drobną dłoń mocniej na rękojeści patyczka, wykonując poprawny ruch i mówiąc inkantację. Za pierwszym razem nie wydarzyło się nic, zupełnie jakby coś blokowało zaklęcie. Westchnęła z rezygnacją, decydując się wykonać ruch ponownie i spokojnie szepcząc urok. Tym razem magia była posłuszna, a wazon zgrabnie, bajecznie wręcz, zmienił się w lodową rzeźbę. Ulżyło jej. Nie była głąbem z transmutacji, a nie chciała na takowego wyjść w oczach krukonki. Obróciła się w jej stronę. — To też Twój ulubiony przedmiot, nie? Którego z profesorów wolisz? Bergmann prowadzi ciekawe wykłady, ale Craine mimo surowości jest dość efektowny we wpajaniu wiedzy. Pomimo to, ten pierwszy wydaje mi się bardziej ludzki i mający więcej wyrozumiałości dla uczniów. Jaki teraz mamy plan, Pani Profesor? Zakończyła z ciekawością w głosie, opierając wolną dłoń na biodrze, a w drugiej wciąż trzymając mocno różdżkę. Nie było chyba sytuacji, żeby Nessa źle bawiła się przy transmutacji, a dodatkowo miała tyle pytań i była tak ciekawa swojej towarzyszki. Marcelina nie zdawała sobie sprawy, jak intrygującą osobą była! Przeciwieństwie do rudej, z której czytać można było jak z otwartej księgi — tu nigdy nie miałeś pewności.
Tym się zapewne różniły. Marceline nie szukała osób, z którymi mogłaby przebywać, poddawać się ich emocjom i relacjom wywiązanym przez pryzmat przypadkowych spojrzeń. Uwielbiała introwertyczną naturę, gdzie to jej duch unosił się ponad zielenią terenów, w których przyszło jej mieszkać, a to tylko dlatego, że... Bała się. Piekielna obawa przed ewentualnym rozczarowaniem mąciła spokój dziewiętnastolatki, która łapczywie poszukiwała rozwiązań dla własnych demonów, tak często nawiedzanych w koszmarach dnia codziennego. Ileż zatem musiała poświęcić, by wreszcie przedrzeć się do krainy normalności, dając w ten sposób przyzwolenie na egzystencję typową dla nastolatków? Dusiła się w obrębie iluzorycznej kreacji świata, gdzie to ulegała lękom przybierającym kształt najgorszych boginów. Czy w a r t o? - Czyli mieszkasz w Hogwarcie? - zagaiła zaciekawiona, wszak sama Holmes unikała takiej perspektywy. Wolała domek babci na obrzeżach Doliny Godryka, gdzie czuła się doprawdy lepiej, aniżeli w wysokich murach szkoły, która częstokroć sprawiała wrażenie zamykającego się pudełka. Korytarze dociskały się do siebie, a ściany miażdżyły drobną sylwetkę, która nie była chroniona choćby jednym zaklęciem. - Ja nie odnalazłabym się chyba w dormitorium, wiesz? Już nie... - dodała nostalgicznie i wzruszyła lekko ramionami, by wreszcie podejść do koleżanki, która coraz bardziej zaczynała jej odpowiadać przez pryzmat chociażby towarzystwa, które niewątpliwie było intrygujące. Lubiła tę pokrętność, którą charakteryzowała się Lanceley, zaś jej pogodne usposobienie pozwalała Francuzce na odrobinę relaksu i zrzucenie szaty ograniczeń. Wolała tonąć w morzu rozmyślań na temat zaklęć, aniżeli ewentualnych pytań - niezwykle niewygodnych, w których to Hudson była w tym momencie pretendentem do objęcia najwyższego tytułu. Całe szczęście, że Nessie nie przychodziło do głowy rzucanie niewygodnych fraz i sentencji, bo dzięki temu Marce nie uciekła jeszcze z krzykiem i nie omijała jej szerokim łukiem na zajęciach. - Wydaje mi się, że nie ma, aczkolwiek niektórzy nie podzielają naszego entuzjazmu względem transmutacji, sama chyba widziałaś ostatnio... - rzuciła od niechcenia, bo wspomnienie zajęć, które prowadził Daniel i Tilda były cyrkiem, który zafundowali uczniowie (w tym prefekci, co jest jeszcze zabawniejsze). Rozumiała zatem nagły wybuch mężczyzny, podobnie jak żal, który mogła dostrzec w tęczówkach jego asystentki. Miała tylko nadzieję, że z gumochłona lub innych zostaną wyciągnięte konsekwencje, natomiast jeśli chodziło o Holdena - coż, musiała z nim porozmawiać. - Świetnie! - zaklasnęła w dłonie, kiedy Nessie udało się poprawnie zamienić wazon w lodową figurę i pokrzepiająco uśmiechnęła się do ślizgonki. Marce widziała w niej potencjał, wystarczyło tylko próbować i starać się rozwijąć swoje umiejętności. - Wiesz, ja i profesor Bergmann znamy się z poprzedniej szkoły, gdzie również nauczał transmutacji, dlatego mimo wszystko wolę jego, aniżeli Craine'a - powiedziała zgodnie z prawdą, po czym sięgnęła po różdżkę. - Dobrze, musimy przećwiczyć twoje zaklęcie; jestem przygotowana, bo wiem jakie to uczucie, gdy je na mnie rzucisz, ale pamiętaj, że musisz mnie potem odczarować, w porządku? - zapytała jeszcze z nutą obawy w głosie, ale przecież musiała zaufać Lanceley. Nie miała wyboru.