Oczywiście nie obyłoby się bez jeziora. W końcu nie wystarczy nam nasze Hogwarckie jezioro. Musi być jeszcze tutaj. Jest bardzo duże i ma bardzo ładną barwę. Ciemnoniebieskie, zmieniające się wraz z odległością w lazurowe. Plaża na jezioro jest dość piaszczysta, a także jej dno nie jest zbyt kamieniste. Ale nie jest tutaj taki eden jak może się wydawać. Bowiem w różnych porach dnia pływają tutaj różne stworzenia. Jeśli nie boisz się ryb, krabów, sporej wielkości pijawek, nie przejmuj się i wbijaj do wody. A jeżeli jednak sprawiają ci takie zwierzaczki odrobinę dyskomfortu, wchodź raczej tam gdzie albo jest zupełnie ciemna woda, albo do takiej gdzie wszystko elegancko widać u stóp. Taka „pomiędzy” jest najgorsza jeśli chodzi o różnego rodzaju glizdy. Przyjdź też koniecznie wieczorem. Kto nie chciałby być skuszony przez syreny lub posłuchać wycia trytonów.
Zaraz po przybyciu do Nowej Zelandii Daniel postawił uciec od wszystkich i odprężyć się na łonie natury. Nie miał nawet czasu by rozpakować swoje rzeczy - tylko rzucił kufer na środek pokoju i oddalił się czym prędzej. Dzięki Bogu wziął ze sobą swojego ipoda - mimo iż była to mugolska rzecz nie miał siły się z nią rozstać. Ułożył się wygodnie na trawie i włożył sobie słuchawki do uszu rozkoszując się kojącym zapachem wody. Wokół niego nie było nikogo, leżał sam i był zadowolony, że nikomu jeszcze nie przyszło do głowy tutaj zawitać. Był zmęczony po tym całym roku szkolnym, choć wiedząc jak się przykładał do nauki można by na ten temat polemizować.
Nie miała pojęcia co robiła w Nowej Zelandii, a raczej nie tyle nie miała pojęcia, co wydawało jej się to stratą czasu. Wolałaby spędzić wakacje w ciekawszym miejscu, aczkolwiek na chwilę obecną nie miała co do tego żadnych pomysłów. Poza tym wszystko było lepsze, niż siedzenie w domu przepełnionym tą chorą atmosferą po brzegi. Aż żyć się odechciewało. W pewnym sensie Michelle ubolewała nad zakończeniem roku szkolnego, nie mogła też zrozumieć dlaczego tak kiepsko poszły jej egzaminy, skoro przecież pilnie się uczyła i naprawdę dawała z siebie wszystko. Fakt, ostatnio zdarzyło jej się opuścić kilka lekcji, może kilkanaście, ale była święcie przekonana, że da radę to nadrobić. Przyszła nad jezioro z nadzieją, że nie znajdzie tu żadnej żywej duszy, bo potrzebowała pobyć sama, zresztą... Ona nigdy nie lubiła mieć towarzystwa. Męczyły ją rówieśniczki, którym nigdy nie zamykały się dzioby i które najchętniej 24 godziny na dobę gadałyby o nowym magicznym lakierze do włosów, co Michelle nie interesowało w najmniejszym nawet stopniu. Zauważyła leżącego w trawie chłopaka. Znała go z widzenia, jednak nigdy nie zadała sobie trudu, żeby zapamiętać jego imię. Westchnęła tylko zrezygnowana, nie po to przeszła taki kawał drogi, żeby zawracać z powodu jednej, nieszkodliwej persony. Zdjęła buty, zostawiła je w trawie a sama podeszła do wody. Najchętniej zrzuciłaby ciuchy, żeby popływać, jednak obecność Daniela jej w tym przeszkadzała.
Ach, a było mu tak miło i wygodnie, aż tu nagle się ktoś zjawia i to jeszcze od Zielonych. Nie zwracając na siebie zbyt dużej uwagi dziewczyny spojrzał dokładniej w jej stronę. Przyglądając się jej bliżej rozpoznał w niej Michelle Adams - ową dziwną Ślizgonkę, która pozornie obiegała swoim zachowaniem od współmieszkańców swego domu. Ale pozory mogą zmylić każdego, Daniel coś o tym wiedział, a nie chciał kogoś osądzać tylko z powodu jego pochodzenia. Nie dał po sobie poznać, że zainteresował się przybyciem dziewczyny, zajmował się dalej swoimi sprawami. Leżał w taki sposób, że panna Adams nie mogła być świadoma, że ją obserwuje a co dopiero z jakimi spostrzeżeniami.
Faktycznie, może Michelle była dziwna... Dziwna to złe słowo, specyficzna na pewno. Tak czy inaczej wszyscy Ślizgoni byli mało sympatyczni i otwarci, jednak M. uosabiała wszystkie cechy osoby, z którą nie chciałoby się znaleźć w pokoju sam na sam. Nie lubiła się odzywać bez potrzeby, ba, w ogóle uczestniczyć w konwersacjach, które z jej punktu widzenia były z góry bezsensowne i marnujące czas, który przecież przelatywał każdemu przez palce. W Hogwarcie najbardziej denerwowali ją właśnie Puchoni, których radość działała jej na nerwy. Jej wrogowie to głównie uczniowie z tego domu. Nie wydawało jej się, żeby kiedykolwiek zaczęła żywić do nich jakąś sympatię, o ile dla kogokolwiek była w stanie stać się zwykłą koleżanką, odbiegając tym samym od swojej natury. Wolała nie próbować, bo wygodnie było tak, jak jest. Spojrzała przelotnie w stronę Daniela, w nadziei, że załapał i sobie poszedł, ale nie, nadal tam leżał, co w pewnym stopniu rozdrażniło Michelle. Przewróciła oczami, demonstrując tym samym swoje niezadowolenie. Trzeba będzie jakoś zaakcentować swoją obecność...
Wszystko potoczyło się nawet lepiej niż mógłby sobie to zamyślić. Każdy człowiek który by się tam znalazł bez trudu rozpoznał by w jakim nastroju jest teraz panna Adams. Raz po spostrzeżeniu tego wiałby gdzie pieprz rośnie, a Daniel nie. Po pierwsze dlatego że podobnie jak ona był czarodziejem, a po drugie nie byłą to byle jaka dziewczyna. Przeszkodą by było dla niego jedynie to gdyby Michelle doleżała do Gryffindoru. Mieszkańcy tego domu jak mało kto działali mu na nerwy i podnosili ciśnienie do granic. Nie cierpiał tej ich wyniosłości, dumy i pewności siebie. To że kiedyś mieli w swoich szeregach Wybrańca nie czyni ich lepszymi od innych.
Przez całe życie ludzie schodzili jej z drogi. Pewnie z tego względu, że wyglądała na nieprzystępną i taką w gruncie rzeczy właśnie była. Jakoś jej to nigdy nie przeszkadzało, nawet cieszyła się, że nie próbują zagadywać i zawiązywać głębszych znajomości. Wyciągnęła ze skórzanej torby, którą miała na ramieniu, różdżkę. Miała nadzieję, że jej się nie przyda, jednak zawsze znajdzie się dobry powód, aby jej użyć. A ten był idealny. Zaczęła ją obracać w cienkich palcach, zastanawiając się przy tym jaką mu zrobić niespodziankę. Nie miało to być nic nieprzyjemnego, chociaż może... W każdym razie chodziło jej o to, żeby Daniel uświadomił sobie, że nie jest sam, a ona bynajmniej nie jest tą osobą, która ma zamiar wynieść się pierwsza. - Incarcorpus - powiedziała pod nosem, celując różdżką w kierunku chłopaka. Zaklęcie uniosło go trochę nad ziemię, raczej by się nie poobijał, gdyby go teraz opuściła. Czekała, aż się zorientuje, że zawisł w powietrzu.
Nagle poczuł, że zrobił się taki jakiś lekki i wolny. Rozglądnął się wokół siebie i przerażeniem spostrzegł, że unosi się w powietrzu. Spojrzał na dziewczynę, która celował w jego kierunku różdżka. A więc tak pogrywasz? Jako iż dziewczyna widocznie nie wyobrażała sobie, że chłopak w takiej chwili zachowa jeszcze resztki zimnej krwi, Daniel wykorzystał swoją przewagę. Zręcznym ruchem ręki wyciągnął swoją różdzkę zza pazuchy i wycelował szybko w dziewczynę, powtarzając w myślach Levicorpus. Niczego nie spodziewająca się dziewczyna uniosła się za kostki powietrze upuszczają przy tym różdżkę na ziemie. Ruszył w jej kierunku.
No nie, jeszcze pożałuje tego co zrobił. Póki co żal odczuwała tylko ona, że nie przypiekła mu nosa, albo nie oblała lodowatą wodą... Głupek, jeszcze się z nim policzy, tylko... niech ona jakoś znajdzie się na ziemi. Na próżno próbowała dosięgnąć różdżki, jak na ironię, brakowało jej tylko kilku centymetrów. - Opuść mnie na dół, oszalałeś? - warknęła, siląc się na ton pokrzywdzonej, jakby to on był winien. Nie należało się teraz rzucać, bo mogła sobie jeszcze powisieć baaardzo długo, a bynajmniej nie miała na to czasu ani ochoty tym bardziej. Musiała się powstrzymać przed rzuceniem mu jakiegoś zawistnego spojrzenia, co w tym momencie było jej jedyną linią obrony. Boże, za jakie grzechy.
Powoli podszedł do niej, podniósł jej różdżkę i wsadził sobie do tylnej kieszeni spodni. Nie mogąc się powstrzymać w końcu na jego twarzy zagościł ironiczny uśmiech. Aż taki naiwny nie był żeby ją puścić wolno. Nawet jeśli nie miała czym go zaatakować to mogła go udusić gołymi rękami. Z takimi to lepiej uważać. - To ty pierwsza mnie zaatakowałaś - zaczął krążyć wokół niej, obracając różdżkę w palcach - co mam teraz z Tobą zrobić? Stanął naprzeciwko niej, o ile tak to można było nazwać. Wycelował różdżką w jej szyję i uśmiechnął się szyderczo.
- Kretyn - powiedziała pod nosem, jakby miała do czynienia z największym palantem w galaktyce. Zaczęła leniwie machać rękoma, jakby wiszenie głową w dół wcale jej nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie. Wysłuchała wszystkiego co tam wymamrotał Daniel, niechętnie, ale co miała zrobić? - Sprostowanie: wcale cię nie zaatakowałam. Przykro mi, jeżeli tak to odbierasz, zawsze mogło być gorzej - przywołała ton słodkiej dziewczynki, która zwyczajnie nie wie o co chodzi. Westchnęła głęboko. Zastanawiała się jak długo jeszcze może trwać ta farsa? - Podpowiem Ci. Najlepiej gdybyś mnie opuścił z powrotem na ziemię. Przecież się na Ciebie nie rzucę, chyba zostawiłeś ten mugolski Axe w Hogwarcie - dopiero po fakcie ugryzła się w język, że Daniel może nie załapać jej specyficznego poczucia humoru.
Ze spokojem przyjął wszystko co miała mu do przekazania i tylko uśmiechnął się do niej. Przymknął na chwilę oczy jakby się nad czymś gorączkowo zastanawiał po czym powiedział w głuchą przestrzeń: - Serpensortia - i na trawie zmaterializował się oślizgły, brązowy waż. Popatrzył na dziewczynę - w dwoin domku chyba nie boicie się takich zwierzątek, co? Zaśmiał się właściwie sam do siebie, po czym usiadł na znajdującym się nieopodal kamieniu. Założył ręce na klatce piersiowej i obserwował jak gad zbliża się powoli do dziewczyny.
No pięknie, trafiła na 100% świra, gorszego od niej samej, a nawet od tego buraka Williama! Prawie jej serce stanęło, kiedy sobaczyła węża na ziemi. Nie żeby się ich bała, ale każdy może się przestraszyć, kiedy nagle pojawi się coś takiego w pobliżu jego głowy. - Nie. Widzę, że na ziemi istnieją jeszcze bardziej parszywe twory natury - rzuciła z obrzydzeniem uwagą, wyraźnie skierowaną do Daniela. Niech ona tylko wyląduje na ziemi. Po numerze z wężem udusi go gołymi rękoma, poważnie! - Nie wygłupiaj się. Uderzyłeś się w głowę, czy jak? Przecież nic ci nie zrobiłam! - włączył jej się odruch obronny, żeby przypadkiem to coś nie zdążyło jej się owinąć wokół szyi. Umarłaby z samego widoku, dlatego usilnie starała się nie patrzeć w stronę węża. Jej lęk przed tym stworzeniem był bardziej złożony, ale nie mam siły tłumaczyć.
Jakoś nie miał ochoty kisić się w pokoju, dlatego wyruszył na spacer. Jak zwykle w samotności poddawał się różnym rozważaniom, które zostawiał jedynie dla siebie...Taki typ, nie lubił peplać na prawo i lewo jak większość osób w Hogwarcie, których szczerze nie cierpiał. Stopy same prowadziły go przed siebie, nie miał żadnego celu w swoim marszu... Wtem ujrzał taki oto obrazek. Jego znajoma, acz nie do końca lubiana Michelle wisiała sobie w powietrzu podczas gdy jakiś facet najwyraźniej groził jej dopiero co wyczarowanym wężem. Cóż za amatorstwo... pomyślał, sięgając po różdżkę ukrytą w kieszeni. Nie miał interesu w tym co zaraz zrobi, ale ostatki moralności kazały mu ukarać tą miernotę za jakiego miał teraz chłopaka. - Drętwota- mruknął pod nosem, rzucając zaklęcie na Daniela. - Nikt ci nie mówił chłopczyku, że nie pokazuje się swojego węża każdej dziewczynie?- zakpił z niego, podchodząc parę kroków bliżej i upewniając się, że nic mu nie zrobi. - expelliarmus - dodał jeszcze
Sam nie był świadom tego co się wydarzyło. Poczuł ogromną siłę, która zaczęła na niego napierać, a następnie znalazł się na ziemi. Nie mógł się ruszyć, a co gorsza nie miał w ręku różdżki. Kolejnym obrazkiem, który zobaczył był stojącym nad nim Ślizgon, który paplał coś do niego. Najwyraźniej był dumny z siebie, że udało mu się unieruchomić Daniela, ale widocznie zapomniał o jeszcze jednym przeciwniku. Wąż, który pełzał za owym chłopakiem w chwili gdy jego pan został obezwładniony rzucił się na jego przeciwnika oplatając mu się wokół brzucha.
Mogłaby obstawiać, że w najgorszych dla niej momentach musi pojawiać się ten burak. Pewnie do tej pory zgarnęłaby niezłą kasę, ale nie przyszło jej to do głowy! Może dlatego, że wisiała do góry nogami...? Uśmiechnęła się pod nosem słysząc żarcik Williama, co jak co, ale to mu się udało. Powstrzymała się od uwagi o tej beznadziejnej ironii losu, że to on zjawił się tu w tym momencie, zamiast tego spytała: - Ekhem, skoro już masz dzień zbawiania świata to możesz mnie odstawić na ziemię. Chyba, że ty też masz zamiar się nade mną znęcać? - to drugie było całkowicie niewskazane, acz Michelle wiedziała, że wcale by tym nie pogardził. - I zabierz to coś zanim... - miała powiedzieć "zanim się do mnie zbliży na mniej niż metr", ale w tym momencie ten oślizgły makaron rzucił się na Willa, którego M. zrobiło się nawet szkoda...
Spojrzał na Michelle z uśmieszkiem gdy ta mówiła, jednak po chwili to oślizgłe stworzenie rzuciło się w jego stronę. Nie był to dusiciel, więc jego owinięcie się wokół brzucha Willa nie wydawało się groźne - gh...-stęknął cicho gdy gad powoli się owijał wokół niego, po czym pewnym głosem warknął ponownie "drętwota!". Nie było trudno trafić, skoro wąż owijał się wokół jego ciała, jednak zaklęcie musiało mieć jakieś skutki uboczne, w tym przypadku było to zdrętwienie...lewej stopy. Wąż po chwili pod wpływem grawitacji upadł na trawę, a oswobodzony Will podszedł rozzłoszczony do faceta w ostatniej chwili powstrzymując się przed kopnięciem go w brzuch. - Siły mi się na ciebie nie chce tracić...- upewnił się jeszcze, że zaklęcie nadal działa po czym sprowadził Michelle na ziemię kolejnym machnięciem różdżki. Powoli opadła na ziemię, a Will jakoś nie rzucał się by jej pomóc. Gdy wreszcie już mogła wstać o własnych siłach mruknął coś jeszcze po czym zwrócił się w stronę Daniela - Jakoś nie chce mi się nawet ciebie uwalniać...posiedzisz, poczekasz sobie i przemyślisz parę rzeczy - na jego ustach pojawił się znowu ten jego firmowy, szyderczy uśmieszek po czym wreszcie odezwał się do Michelle. - Idziemy - złapał ją za ramię i pociągnął w jakimś kierunku.
Super, ekstra, zajebiście. Zostawili go samego, zdrętwiałego na pastwę losu. Może to i nawet lepiej jakby mieli mu cokolwiek jeszcze zrobić. Nie czuł żalu za to co zrobił, wręcz przeciwnie, choć może był na siebie trochę zły że taki był tego skutek. Zazwyczaj nie wybuchał tak na kogoś, ale widać trochę jednak genów ojca mu się udzieliło. Miał nadzieje, że ktoś tu w końcu zawitać i go łaskawie uwolni. gdyby był wierzący to by się modlił, ale w jego przypadku nadzieje te były płonne.
A zatem był! Co z tego, że żaden kapitan nie wpada do wody przy odwiązywaniu marynarskiego supła z łódki! Ale za to, jak prawdziwy pirat, w rękach dzierżył dwie butelki alkoholu, które zakupił cholera wie gdzie, po drodze z miasteczka do jeziora. Ale szli pięknie, wsparci na sobie nawzajem, a Morpheus śpiewał szanty. Trochę zmodyfikowane morskie opowieści. Wyrzucą go z tej roboty, jak nic! Ale gdy Amelie zasiadła już ślicznie w łódce, Morph po pas w wodzie wypchnął ją nieco dalej, by potem rozpaczliwie dopłynąć i wdrapać się do środka. Gdy usiadł naprzeciw niej, pociągnął najpierw łyk z butelki, którą wręczył Amelii i złapał wiosła.
Kiedy rum zaszumi w głowie, Cały świat nabiera treści, Wtedy chętniej słucha człowiek Morskich opowieści.
Kto chce, ten niechaj słucha, Kto nie chce, niech nie słucha, Jak balsam są dla ucha Morskie opowieści.
W związku z krzepą w ramionach pijanego kapitana, już po kilkunastu minutach wypłynęli na środek jeziora, a sylwetki ludzi z brzegu, gdyby takowi się na nim znajdowali, zmniejszyłyby się do maleńkich rozmiarów. Tylko zniekształcony głos kapitana Phersu mógł nieść się niekształtnymi słowami zwielokrotnionego echa. Puścił w końcu wiosła, zamilkł. Roztarł obolałe, zdrętwiałe dłonie i przesunął nimi po mokrych włosach, odgarniając je do tyłu. - Okej, to jaką masz wymówkę na moje utonięcie? - zapytał z zainteresowaniem, przejmując od niej butelkę.
To z tego, że żaden inny kapitan nie jest tak seksownym masterem mokrego podkoszulka jak on. Proste? Proste. Am była miszczem logiki, zwłaszcza w stanie nietrzeźwości. Wypychał łódkę na pełne wody, a ona nie mogła opanować śmiechu. To niebezpieczne, ten fakt był tak och-zabawny, że przez całą drogę nie umiała się uspokoić. To takie romantyczne, sprawdzać czy nawalony Morpheus w wypadku tonięcia byłby w stanie jej uratować życie! Podróżowanie z nią po otwartych wodach miało jednakże jakieś korzyści. Gdy kapitan był zajęty, Amelia czule zaopiekowała się jego alkoholem. Przewróciła się na bok i spojrzała gdzieś przed siebie. Pomarańczowa łuna zachodzącego słońca dodawała jej twarzy jakiegoś żywszego charakteru. Niby zbliżali się do środka jeziora, ale nie chciała temu wierzyć. Patrzyła przed siebie, w dal, i odnosiła wrażenie, że to jezioro nigdy się nie kończy, przepływając przez nie widziała je znacznie większym niż mogło być w rzeczywistości. Swoją drogą dużo tu jezior. Wsłuchała się w nieznane jej słowa szanty. Ciekawe, czy znał ich jeszcze trochę. Musiał je znać. Chciała, aby jej dziś pośpiewał. Poopowiadał. A potem zamknął w pustej butelce i nosił wszędzie ze sobą, heheh. Wzbudził jej zainteresowanie, gdy brutalnie wyrwał jej z dłoni butelkę. Am przewróciła się po raz kolejny, tym razem na plecy, widząc kątem oka i jego, i niebo. Uśmiechnęła się niczym mędrzec i uraczyła go równie mądrą odpowiedzią. -Nie umiałeś chodzić po wodzie. – zauważyła bystro. Nagle przez jej plecy przebiegły ciarki. Co by zrobiła, gdyby FAKTYCZNIE musiała poznać odpowiedź na to pytanie?
Łajba to jest morski statek, Sztorm to wiatr co dmucha z gestem, Cierpi kraj na niedostatek Morskich opowieści.
Pływał raz marynarz, który Żywił się wyłącznie pieprzem, Sypał pieprz do konfitury I do zupy mlecznej.
Był na "Lwowie" młodszy majtek, Czort, Rasputin, bestia taka, Że sam kręcił kabestanem I to bez handszpaka.
Dobra, koniec, ochrypł. Chociaż nawet najstarsi marynarze nie sądzili, że to możliwe! Spojrzał z rozbawieniem na Amelię, miotającą się (ok, to nie najlepsze określenie, ale te jej wieczne zmiany położenia nie nasuwały mu innego czasownika na myśl) po deskach. Wydawało się, że od wilgoci ciągnącej od jeziora, jej włosy formują się z wolna w fale. Sam też skorzystał z dobrodziejstw długiej, niewygodnej deski i położył się. Głowę oparł o krawędź łódki, nogi przewiesił przez przeciwległą krawędź. Upił kolejny łyk z butelki, a kieszeni spodni wyjął kompletnie przemoczoną paczkę własnoręcznie skręcanych papierosów. - Jestem chujowym czarodziejem i nie mam ze sobą różdżki, zaincendiujesz mi je? - zapytał, patrząc na nią i mrugając uroczo. Łódka zawisła nieruchomo na tafli wody, a jej powierzchnia (wody, nie łódki) uspokoiła się, niewzmagana już przez gładkie grzbiety fal. Idealnie gładka, jak lustro, odbijająca drugie pół świata. Niemożliwe do zaistnienia, trzecie pół, odbijało się w szklistych nieco oczach porcelanowej Amelii. - NASZ OSTATNI REJS - rzekł Morpheus dramatycznie, a podbródek teatralnie zadrżał.
No, bo RYBKA LUBI PŁYWAĆ. Rybki bez wody się miotają. Ojeju, ależ miała zabawne poczucie humoru. Tak, kulawa zdzirka coś mówiła, w istocie nawet przez moment go słuchała patrząc nań leniwie, ale gdy zrozumiała, że chciał aby WSTAŁA (musiał tego od niej oczekiwać chcąc, aby rozprawiła się z jego papierosami, dla których w gruncie rzeczy nie widziała już żadnych szans… To nic się nie wydarzyło. Zaskakujące. Usiadła swobodnie na łódce czując, jak z każdym ich ruchem kołysze się na wodzie, jak uruchamia się sztuczny dym, dmuchawce, latawce, wiatr i w ogóle. Uśmiechnęła się pobłażliwie i obróciła w niwecz jego próby ułożenia fryzury na „mokrą włoszkę”, roztrzepując je i pozostawiając na czuprynie kulawej zdzirki prawdziwie artystyczny nieład. Och. Wszystko ucichło i zrobiło się dziwnie spokojnie. Spojrzała uroczo na kulawą zdzirkę i wyciągnęła swoją czarodziejską różdżkę, celując prosto w jego papierosa. -Ależ nie. Zrobię to tylko dlatego, że jesteś wspaniałym czarodziejem bez różdżki. – zauważyła, z dbałością wymawiając zaklęcie incendio. Następna uwaga wprowadziła ją w zamyślenie. Chciałaby, aby ten ostatni rejs, w górę albo w dół – chciałaby, aby odbywał się właśnie w jego towarzystwie. -I co teraz zrobimy? – spytała z dziecięcą niemalże ciekawością obserwując zmiany jego mimiki.
Na próbę rozsiania kompletnego spustoszenia w jego włosach, Morph zareagował miną niemal identyczną co w barze. Gwoli przypomnienia, było to zatrważające
Ale znów rozpogodził się, gdy tylko jej czarodziejska różdżka, prawie tak magiczna jak chabrowe oczy, wysuszyła jego papieroski. Uśmiechnął się szeroko, wyciągając łapki w jej stronę, niczym dzieciak, który dostrzegł u rówieśnika torbę cukierków i teraz koniecznie musi dostać jednego. Gdy sięgnął już po papierosa, zaczął obracać go najpierw w palcach, wsłuchując się w szelest bibułki o fakturę skóry. Interesujące. Wtedy też odpalił go, wojując kilka chwil z mokrą zapalniczką, by ostatecznie odnieść sukces. Papierosa włożył do ust, a dłonie złożył pod głową, zerkając na Am spod półprzymrużonych oczu. Leniwie, cicho, ciepło, słońce zachodzi, alkohol radośnie toruje sobie drogę w żyłach i napełnia jego mięśnie przyjemnym uczuciem bezwładu. - Nie umrzemy - zadecydował idiotycznie. Nie myślał zbyt czysto. Pomimo przypadkowej kąpieli w jeziorze i zmęczenia wywołanego wiosłowaniem, wciąż nieco oszołomiony był niedawną bliskością jej ciała, zapachem, nawet kształtem talii, którą niemal namacalnie wciąż wyczuwał fantomowo pod palcami.
Och nie, doszło do okrutnego, okropnego, strasznego nieporozumienia. Biedna Amelia z naturalnym sobie urokiem osobistym, na który z pewnością wpływała para czarodziejsko chabrowych ślepi musiała przez przypadek zniszczyć jakiś zagrożony wyginięciem, tajemniczy ekosystem, który z przypuszczanych przez nią przyczyn uznał fryzurę kulawej zdzirki za atrakcyjną niszę. Przeuroczo skarykaturowała swój czarodziejski uśmiech, gdy jelonek-Morpheusek zaczął wykonywać w jej kierunku prawdopodobnie znaczące gesty, których znaczenie było jednakże dla Amelii tajemnicze. Trudno stwierdzić, czy w owym partykularnym przypadku był to dowód na trudności w odcyfrowywaniu zachowań dzieci czy też na trudności w obopólnym rozumieniu się mężczyzn i kobiet. Wszystko komplikowało się jeszcze bardziej w związku z tym, że Morpheus nie był mężczyzną. Morpheus był seksownym mężczyzną, a to stanowiło koszmarne utrudnienie. W ramach odskoczni od tragicznie-tragicznych rozważań pogładziła (tym razem swoje) włosy dłonią, szybko odkrywając, że nijak im to już nie pomoże. Proces afrokreacji został uznany za rozpoczęty. -Dlaczego? – spytała jeszcze idiotycznej. -Przecież jak umierać, to tylko w doborowym towarzystwie. – powiedziała prawdziwa ekspertka od umierania, oheheh. Przymknęła powieki. -Takim jak Ty, na przykład. Jesteś bardzo przykładnym przykładem.
- Amelio - rzekł znacząco, zmieniając pozycję z leżącej na siedzącą i wypuszczając przy tym kilka kółeczek z dymu. Warunki idealne, nawet najlżejsza bryza nie niszczyła ich perfekcyjnego kształtu. To jedna z ukrytych zdolności Morpheusa, śliczne kółeczka z dymu! Wzniosły się teraz do góry, dopiero metr nad nimi zmieniając kształty na nieforemne, powykręcane okręgi, by w końcu rozpłynąć się w delikatną mgiełkę, a ostatecznie - w nicość. W głębi duszy łobuzerski Morph zacierał łapki z uciechy nad niszczeniem czystego, nowozelandzkiego powietrza, chociaż podświadomość karciła go głosem Edith. Bardzo nieładnie Morph. - Amelio - powtórzył, patrząc na nią najzupełniej poważnie i kiwając głową. - Nie pierdol - powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu, celując w nią palcem, jakby wyznaczał jej śliczną główkę na ścięcie. Zarzut: dużo bzdur. Ale całkiem uroczych bzdur. Bzdurek. Miłych. Całkiem. Interesująca sprawa, że w ciągu tego wieczora tylko kilkakrotnie pomyślał o Cass. I niesamowicie przyjemna odmiana, zachód słońca bez dosłownego gryzienia swoich palców, żeby do niej nie napisać, żeby nie nasycić listu całą nienawiścią i goryczą, by w post scriptum dopisać "kocham cię, mała". - Albo pierdol. - Zmienił zatem zdanie, uśmiechając się lekko. Nieistotne, że zabrzmiało dwuznacznie! Hum hum. A może właśnie istotne. HUM HUM
-Morpheusie? – odparła, po raz już setny zmieniając pozycję i po raz kolejny wprawiając tym samym łódkę w minimalne wychylenie z położenia równowagi. Podle zdekoncentrował ją na ułamki sekund tymi chmurkami dymu, ale to nic, to nic. W sumie to fajny talent. Dla niej byłby bezużyteczny, bo facetów na takie sztuczki nie poderwiesz, ale w przypadku kulawej zdzirki – w sam raz. -Morpheusie. – powtórzyła, odtąd oficjalnie przedrzeźniając go. Wszystko było pięknie, gdyby właśnie nie przestrzelił ją laser wypuszczony spod zdzirkowego paznokcia. Och! Amelia nieżywa padła na – o dziwo – suche deski na łódce, nad zaczarowanymi, chabrowymi oczętami zwarły się powieki. Poumierała tak gdzieś przez minutę, ostatecznie powracając do żywych. Tyle czasu wystarczyło, aby się.. zastanowiła. Nad ważnym, istotnym pytaniem. -Więc pierdolenie NA PEWNO bardziej Cię uszczęśliwi? – upewniła się. Musiała być pewna!