W środkowej części parku znajduje się pokaźnych rozmiarów fontanna. Wokół stoją ławki, na których przechodnie mogą usiąść i patrzeć na fontannę albo ochłodzić się bryzgającą z niej wodą. Wieczorami jest ona podświetlana najróżniejszymi kolorami, przez co wygląda naprawdę magicznie. Po zmierzchu można przy niej zobaczyć wielu zakochanych.
Cóż za uroczy dzień na spacer, chce się żyć normalnie, jak patrzysz na te wszystkie uśmiechnięte buźki, bo radości tyle, że szok.. Szczególnie dlatego, że zbliżają się walentynki i miłość kwitła wszędzie. Również na chodnikach, na których gdzie nie gdzie topniał śnieg, a pies przecież zdążył zostawić tu pamiątkę. Jednak nasza poczciwa Jude nie poddawała się. Dzień ciężki, a spacer do pracy daleki. Jednak skoro już wracała, skoro już miała w sobie tyle siły, by jednak pójść to zamierzała przejść się przez park. Potrzebowała chwili wytchnienia, jako trzydziestoletnia kobieta, matka dwójki dzieci, potrzebowała czasem chwili samotności, a znikąd jej nie dostawała, ale przecież nie będziemy teraz wchodzić w historię życiową kobiety szczególnie wtedy gdy... Jej spojrzenie napotyka leżącego na ziemi chłopaka, a ona rzuca się mu na pomóc i wie, że ma niewiele czasu. Na całe szczęście jest czarodziejką, więc łapie go i teleportują się razem do szpitala, a tam? Tam już prosta historia. Od razu OIOM, od razu antidotum i dopiero wtedy ktoś wychodzi do Jude, żeby zapytać gdzie znalazła chłopaka, bo zeznania, bo może go zna. Nie, nie znała, ale po prostu chciała pomóc... Udało się jej ocalić życie. Jude bohaterką dnia.
Minus dziewięć stopni, dawało się we znaki, gdy wiatr chłostał twarz. Skórzany płaszcz trzaskał na mrozie w rytm jego spokojnego kroku, ludzie krzyczeli wesoło, biegając w resztkach niezgarniętego śniegu. Słońce nie towarzyszyło w beztroskich igraszkach młodych ludzi, zupełnie jakby obraziło się na trudne warunki pogodowe i wolało otoczyć się kocem własnych promieni. Młody student przemierzał kolejne to alejki parku, większego niż mogłoby się zdawać, by dotrzeć do jednej, osamotnionej i zaśnieżonej ławki. Ciężki pokrowiec z twardej, zniszczonej skóry, opadł miękko na zimny puch, unosząc w powietrze ledwie widoczne drobinki śniegu. Było chłodniej niż zwykle, musiał to chłopak przyznać. Może to jednak kwestia zacinającego wiatru? Trzask zamków uchylił wieko jego skarbu, pozwalając by śnieg osiadł na szorstkiej powierzchni drewna gitary. Nie mógł spędzić tutaj całego dnia, niestety. Warunki były na to zbyt... niesprzyjające, ale mimo tego obiecał sobie, że każdego dnia będzie wychodził z domu. Nie, nie w kierunku kolejnego to w tym tygodniu baru. Chciał wreszcie coś poczuć. Coś realnego, mniej bajkowego niż miłość od pierwszego wejrzenia, to pewne. Potrzebował świadomości, że ludzie go zauważają, co byłoby naprawdę przyjemną odmianą od jawnego przerażenia na ich twarzach. Pogodził się z tym, owszem. Czy jednak musi to znaczyć, że czuję się z tym dobrze? Usiadł na oparciu ławki, stawiając ciężki, rozsznurowany but na siedzeniu, znacząc je śladem swojej podeszwy. Wieko nie skrywało jedynie gitary i choć może się to wydawać groteskowe, młody psychopata trzymał tam również kwiat. Kwiat róży był czymś innym, unikalnym, niepowtarzalnym. Była ona cała czarna, a lód który miał już nigdy nie stopnieć, okrywał ją niczym kokon w którym przyszło jej żyć. Delikatna niczym szkło faktura, topniała pod dotykiem, by na nowo zamarznąć. Jak już wspomniałem, była jedyna w swoim rodzaju, choć młodzieniec nie przywiązywał do niej aż takiej wagi, jaką powinien był. Gitara, która w swoim istnieniu przetrwała już nie jedno, ozdobiła jego sylwetkę, spoczywając na kolanie otoczonym jeansowymi spodniami. Dłonie okryte rękawiczkami, jak możemy się domyśleć skórzanymi i bez palców, powiodły po wytartych krawędziach drewna. Ciche drżenie strun rozbrzmiało w mroźnym powietrzu, a czas się zatrzymał. Isaac był w swoim prywatnym świecie.
Sto dziewięćdziesiąt sześć, sto dziewięćdziesiąt siedem, sto dziewięćdziesiąt osiem Drobna blondynka przechadzała się alejkami parku, obserwując otoczenie niezbyt obecnym wzrokiem. Zupełnie oddała się liczeniu kroków. Z jednej strony zajęcie dobre i spełniające swoje zadanie, zgadzające się z założeniami, jakie przyjęła. Kroki nie znaczyły wiele, same w sobie nie zawierały wspomnień, nie miała okazji stawiać ich akurat tutaj. Nie przywoływały chwil, nie były dobre ani złe. Stawiało się je łatwiej niż budynki, a do tego nie dało się ich zburzyć. Zostawiały jednak ślady. Nawet zwyczajne kroki nie były w stanie odciągnąć myśli od ostatnich wydarzeń. Zwykła przechadzka awansowała do rangi refleksyjnej; liczby bez znaczenia przemieniły się w kaskadę nieprzyjemnych skojarzeń. Symbole wykwitły znikąd, zapowiadając cicho wiosnę, rewolucyjną i świeżą, choć dobrze znaną z poprzednich lat. Skoro kroki są postępem, a ja posuwam się naprzód - dlaczego się cofam? W torebce spoczywał pamiętnik, który dzielnie przyjął najbardziej nieprzyjemne i burzliwe myśli ostatnich dni. Wśród jego kartek znajdowały się listy, wyprostowane po uporczywym gnieceniu. Rękawiczki także znalazły swoje miejsce, zaraz obok notatnika. Elsa chciała czuć chłód, ściągający w minimalnym stopniu na ziemię. Pomimo próby ucieczki, oddalenia się od Kanady, nie odczuwała ulgi. Męczyła ją nieświadomość, uporczywie podsuwająca pytania, znane od jakiegoś czasu. Niestety, zupełnie odświeżone niespodziewanym odzewem, którego miało nie być. Była na dobrej drodze do zaakceptowania, pogodzenia się z biegiem wydarzeń. Jednak domek z kart rozleciał się momentalnie, a ostre krawędzie papieru otworzyły zabliźnione rany. Przez nieobecną świadomość przebiła się jednak struga nut, brzęczących w powietrzu. Rousvelt rozejrzała się, grzecznie odganiając wspomnienia. Znajoma, choć nie znana sylwetka zamajaczyła na ławce, prowokując gitarę do wydawania cudownych dźwięków, w tym momencie wydających się idealnym zbawieniem. Bez większego zastanowienia oparła się luźno o drewniane oparcie, tyłem do Eisenberga, śpiewając cicho pojedyncze wersy znanego utworu. Wybierała tylko te, które wydawały jej się znaczące, miękkim głosem uzewnętrzniając cudacznie pomieszane uczucia.
Nie usłyszał jej kroków zza kurtyny muzyki, którą się otoczył. Jednak poczuł jej obecność, gdy jej ciało dotknęło ławki, na której siedział. Nie przestał śpiewać, nie czuł potrzeby by przerywać i ustąpić miejsca niezręcznej ciszy. Grał, a słowa płynęły wraz z dźwiękami gitary, niosąc się między parkowymi drzewami. -And you will never know... Just how beautiful you are to me. Uśmiechnął się do siebie pod nosem, gdy zdał sobie sprawę jak bezpośrednio skierowane zostały wersy tej piosenki. Zatrzymał struny, których wibracje rozbrzmiewały w powietrzu. Obrócił się w jej stronę, a na jego ustach wciąż majaczył delikatny, zawstydzony uśmiech. -Spotkałem wile w ten pochmurny dzień, a ona sprawiła, że się uśmiechnąłem. Cuda się jednak zdarzają. Odłożył gitarę z powrotem do futerału, tam gdzie było jej miejsce, okryte różą i cieniem. Podniósł się z ławki, nieco zmarznięty, choć nie siedział tutaj, aż tak długo. -Może spoczniesz obok nadwornego błazna, moja pani? Ukłonił się przed nią w pas, wolną dłonią zgarniając zalegający śnieżny puch z ławki. Rozpierała go dziwna energia. Niektórzy mogliby powiedzieć, że jest po prostu szczęśliwy, ale czy tak skrajny stan duszy, może być znany psychopatycznemu mordercy? Psychoanalitycy przewracają się w grobach, widząc takie przypadki. Posłał jej łagodny uśmiech, szczery i z głębi serca, zupełnie jakby jej obecność wyzwalała w nim to co najlepsze. Albo najgorsze, to już zależy od punktu widzenia. A może podłoże jego zachowania, było kompletnie zwyczajne i bardziej pierwotne niż można było zakładać? Może po prostu to kwestia jej uroku, bo była pół-wilą? No i oczywiście kwestia tego, że na nią leciał. Ale przecież to wynikało jedno z drugiego. Uniósł delikatnie brew, pozwalając sobie na kolejny filuterny uśmiech.
Spomiędzy lawiny, spod tony przygniatających myśli, wybił się właśnie ten głos i dźwięk gitary, podnoszący nieco na duchu. Zapewne zdziwiłaby się, gdyby znała Ślizgona bardziej i pod innym kątem, niż pokazywał jej się w parku. Teraz jednak nie miała podstaw nawet do zwykłych przypuszczeń, że chłopak ma nietypowe zapędy. Był po prostu kolejnym facetem w całym morzu reszty, błądzącej zawsze w pobliżu, zwabionych wzrokiem lub krótkim komentarzem. Na chwilę, na moment, dla zabawy. Jedyny wyjątek zaprzepaścił szansę. Złapała szybko myśl, wyzbywając się jej momentalnie. Nie mogła jej teraz psuć humoru, który stał chwiejnie na pajęczych nóżkach, podtrzymywany przez przyjemny głos Isaaca. Uśmiechnęła się, uraczona wyraźnym komplementem, spoglądając na Ślizgona. Dźwięk strun, przerwany nieco brutalnie, jeszcze chwilę brzmiał w jej głowie, rozchodząc się przyjemnym echem po świadomości. Jego drżenia były tak uzdrawiające! Uśmiech urósł o kolejne milimetry, gdy Elsa słuchała słów chłopaka. Skinęła majestatycznie głową, nie chcąc burzyć swego wizerunku, przedstawiającego iście nadobną niewiastę. - Chętnie - odrzekła, odrywając się lekko od oparcia ławki i zajmując odśnieżone miejsce. Chłód, bijący od drewna, nie był odczuwalny przez ciepły płaszcz. Zgrabnie odgarnęła resztę śniegu i poklepała lekko ławkę, czując jak biały puch topi się w dłoniach. Czuła go, więc była w stanie egzystować, więc zwykły gest dodał jej trochę otuchy. - Niech Błazen raczy spocząć ze mną - poprosiła, czekając aż zajmie miejsce. - Cóż sprowadza mojego Błazna do parku w taki pochmurny dzień? - zapytała, neutralnie rozpoczynając pogawędkę. Brakowało im tylko herbatki w gustownych filiżankach i całej świty.
Ostatnio zmieniony przez Elsa de Rousvelt dnia Czw Lut 20 2014, 19:19, w całości zmieniany 1 raz
Roześmiał się wesoło, gdy skinęła dystyngowanie głową, zupełnie jakby dawał mu aprobatę, sama królowa Anglii. Pozwolił sobie więc na zajęcie miejsca u jej boku, ciągnąc dalej farsę. Przyodział tym samym swoją zwyczajową maskę błazna, która tak doskonale maskowała jego absolutny brak duszy. - Dziękuje uniżenie, łaskawa pani. Nie godzien ja spoczywać u pani boku, oj nie godzien... Westchnął przeciągle, teatralnie kiwając w jej stronę dłonią. - Pani błazen, moja pani, para się byciem bardem. Uniósł komicznie brew do góry, gdy jakimś cudem udało mu się wypowiedzieć to zdanie poprawnie. Po prawdzie nawet w jego myślach brzmiało jak kwintesencja składni językowej i zgłosek wybuchowych, ale kimże był by nie układać takich zdań? - Właściwie... Mruknął cicho, spuszczając wzrok z jej twarzy, co okazało się zadaniem o ogromie którego nie zdawał sobie sprawy. Jej uroda była niepowtarzalna. Perfekcyjna. Cóż... jak u pół wili, prawda? Ale i on posiadał coś równie niespotykanego, zaraz po błazeńskiej buławie i czapce z dzwonkami. Sięgnął więc dłonią do wyświechtanego futerału, mającego swoje lepsze dni za sobą i wyciągając z niego różę. Pomyśleć można: "Huehs, róża. Cliche as fuck." Nic bardziej mylnego, jakby to powiedział Radek Kotarski. Kwiat był czarny, zatopiony w cienkiej warstwie lodu, który nigdy miał się już nie stopić. Zaklęcie, które miało przetrwać śmierć czarodzieja, który je rzucił, zapewniało róży wieczne istnienie w pełni swojego majestatu. Lód pod dotykiem topniał, ulatniając się w powietrze pod postacią dymu, a warstwa lodu odnawiała się natychmiast. Podarunek samej Śmierci, nieśmiertelna, czarna róża. Uklęknął przed nią w śniegu, a jego oczy odszukały jej. Rumieńce zdobiły jej policzki, które zaróżowiły się od zimna. Uśmiechnął się do niej zawstydzony, jednak udało mu się nie przerwać spojrzenia. - Jestem tutaj, by Ci to dać. Są w końcu Walentynki, prawda? Święto tych, którzy nie mają na co dzień wystarczającej odwagi, by pokazać co czują do drugiej osoby. Prawdopodobnie jedyne święto tych, którzy nie powinni być obok siebie z wielu powodów. Różnic. Hierarchii społecznej. Upodobań. Aż w końcu święto błaznów, klęczących przed królowymi tego śnieżnego królestwa. Szczery uśmiech, wypełzł na jego twarz pomimo usilnych starań, by zachować powagę w tej sytuacji. - Ta róża całkiem nieźle oddaje mnie, jak i Ciebie, nie uważasz, moja pani? Uniósł łagodnie brew do góry. - Róża to czyste piękno. To Ty. Czerń, to rozpacz i ból. To ja. Lód, to bariera, której nigdy nie uda się przekroczyć. Nigdy nie stopnieje. Zawsze pozostanie. Ale... jednocześnie pozwala zachować to naturalne piękno. To się chyba wszystko, nieźle łączy, nie uważasz, moja pani? Jego dłoń sięgnęła po jej, by zamknąć kwiat w jej smukłych palcach.
Brak duszy zupełnie nie rzucał się w oczy. Elsa nie odczuła go w najmniejszym stopniu, choć z każdą sekundą, powoli, spokojnie, narastało dziwne uczucie. Szeptało cicho do ucha, jeszcze gdzieś z oddali, zamazane słowa oscylujące na granicy tajemnicy i zainteresowania. Chłopiec z gitarą zaciekawił ją właśnie dlatego, że w jego spojrzeniu, na pozór zwyczajnym, widziała coś innego, powodującego chęć dociekania i rozwiązania zagadki, jaka niewątpliwie nad nim wisiała. Wila, z delikatnym uśmiechem, słuchała słów Eisenberga, konsekwentnie oszczędzając swój głos. Nieco zalotnie, spod swej kurtyny rzęs, obserwowała mimikę jego twarzy, jak się okazało, dosyć plastyczną. Głowę musiała zadzierać lekko do góry, a więc dopiero gdy znalazł się przed nią, zupełnie wybijając z rytmu serce, mogła ją opuścić. Zapewne pozwoliła sobie, zupełnie mimowolnie, na przebłysk zdziwienia. Nie miała jednak problemu przy utrzymaniu kontaktu wzrokowego. Nawet nie samo doświadczenie i przyzwyczajenie do przebywania w towarzystwie mężczyzn, ale jej geny, były wystarczająco silne, aby nie ulegać niepewności i niepotrzebnej nieśmiałości. Nie była próżna, byłaby raczej idiotką, nie zdając sobie sprawy, ile może zdziałać zwykłe spojrzenie. List od matki utwierdzał ją w przekonaniu, że prawdziwa dusza (lub jej brak!) kryje się gdzieś na granicy rogówki i masy powietrza. Wysłuchała go, w całej grotesce sytuacji dostrzegając analogie, które jej podsunął. Mimo tego, uległa też kilku swoim przemyśleniom. Królowa Śniegu zdawała się porównaniem idealnym. Elsa nie przypominała sobie o przypadku, w którym zdradziłaby się ze swoimi nietypowymi myślami, dotyczącymi oczywiście rodziców. Rodziców widzianych pod kątem dokonanej zbrodni. Podróż w ich wspomnienia, tlące się w zimnej, kamiennej myślodsiewni zaszczepiła w niej nieznany wcześniej pierwiastek, rozpaczliwie pragnący zrozumienia. Chciała im wybaczyć, dlatego naiwnie usprawiedliwiała ideały ojca, przymykała oczy na autentyczną śmierć w torturach i wreszcie - sama miewała myśli wyższe. Przerażały ją, lecz były odmienne. Tak więc nie mogła być niewinną Roszpunką, zamkniętą w wieży. Wiele razy udało jej się także dotknąć odłamkiem lodu jakiegoś serca, gdy chęć zabawy przewyższyła nudy. Kaprys, bagatela! Kwiat zachwycił ją głównie swoją oryginalnością. O ile róże były dosyć popularne, szczególnie w dniu Walentego, o tyle ta jedna zachowywała swój własny charakter. Nie tonęła w morzu czerwieni i słodkiej woni. Lód podkreślał załamania czarnych płatków, nadając im w dziennym świetle nietypowo błękitne zabarwienie. Nie zdążyła jeszcze dotknąć jej płatków, ale instynktownie czuła, że nie zakończy się na zwykłym muśnięciu palcem. Kwiat musiał reagować, emanując specyficzną magią. Przez krótki moment Elsa zastanawiała się, skąd mógł mieć taki okaz. - Byłbyś świetnym bardem, mój Błaźnie - odpowiedziała, czując w swych dłoniach kwiat oraz dotyk palców. - Poezja sama pcha ci się na usta, jesteś spostrzegawczy i utalentowany - kontynuowała, ignorując całą groteskę, która im towarzyszyła. Przedstawienie zdecydowanie nietuzinkowe. - Dostrzegasz połączenia, które wcale nie są takie oczywiste. A do tego, z bólem stwierdzam, posiadasz tajemnicę, którą jestem gotowa poznać - zakończyła, formułując myśli w zbitek słów wypowiadanych spokojnie. Tym razem to ona zaszczyciła go uśmiechem i lekko uniosła brew, dając do zrozumienia, że mówi zupełnie serio. Coś w nim było. A Rousvelt nie puszczała czegoś wolno. Skoro ona była piękna i miała tajemnice, Eisenberg również musiał je posiadać, gdyż miał niesamowitą różę. Prosta logika.
Spojrzał jej głęboko w oczy, przysuwając się do jej ust, tak blisko jak pozwalała mu na to strefa komfortu osobistego. Jej komfortu. Szukał w nich tego, czego potrzebował. Tego czego pragnął. Lekarstwa na jego wypaloną, spaczoną duszę. Łatki, która połata roztrzaskane jej części w jedność, nieistotne w jakiej kolejności. Potrzebował pomocy. Zupełnie tak jak potrzebuje jej topielec, który czuje jak woda wypycha powietrze z jego płuc. Czuje palący ból, gdy wlewa się przez tchawice. Isaac tracił cenną świadomość, z każdym dniem bliżej omdlenia. Był tym topielcem. Świat stawał się dla niego szary, a był bardzo kurwa pewien, że nie chciał stracić przytomności. Co pozostanie w jego ciele, kiedy ta namiastka człowieczeństwa po prostu odpłynie? Szukał postoju, spokojnego miejsca, gdzie woda nie zmyje go do przepaści. Gdzie schroni się i odpocznie. Nie był pewien, czy ona mu to zapewni. A co jeżeli zniknie? Cóż... jeżeli postanowi zniknąć z krzykiem, to on jedynie upewni się, że zniknęła na dobre. Jak zwykle, prawda? Jego palce sięgnęły do jej. Jak bardzo nieprzyzwoite to było, dla pary praktycznie obcych ludzi? -Nie chcesz poznać tej tajemnicy. Wydusił z siebie, cichym, niskim głosem, który wiązł w gardle, na myśl o tym co by ją spotkało. Jego źrenice rozszerzyły się niezauważalnie, gdy koniec różdżki wyciągniętej z kieszeni płaszcza, dotknął jego skroni. Jej dłonie były zimne. Czuł chłód emanujący od jej ciała, zdawał się odpychać go tym mocniej im bardziej pragnął dotyku. Nie można byłoby pokwapić się o stwierdzenie bardziej banalne niż to, że chłopak się bał. Czuł bardziej nieprzyjemne ukłucie w okolicy serca, które odpalało jego połączenia nerwowe odpowiedzialne za sumienie. Niestety. Nieudolnie. Wszystko jedno... Może umrę dla tej chwili.. Wszystko jedno... Było ciemno, gdzieś w odmętach jego zapomnienia. Stał przemarznięty, zagubiony i przestraszony. Mały chłopiec który zniknął, tracąc z oczu ukochaną mu matkę, pochłoniętą przez przenikliwą ciemność. Czerń syczała, pulsowała w jego głowie, wciskając gałki oczne głębiej w czaszkę. Ciśnienie sprawiało wrażenie, że lada moment zgniecie młodzieńca, nie pozostawiając nic więcej niż bucik dla przestraszonej matki. Łzy lały się po jego rumianych policzkach, gdy tak rozglądał się na każdą możliwą stronę w poszukiwaniu zbawienia. Niestety. Nieudolnie. Węże rozkoszy, Pełzną po skórze mej głowy, Pod włosami. Wszystko jedno. Może umrę dla tej chwili... Wszystko jedno... Majaczy gdzieś poza zasięgiem wzroku postać mężczyzny. Jest sporo wyższy od naszego zapłakanego bohatera, jego postawa sprawia wrażenie pewnej, rozluźnionej. Zupełnie, jakby był przyzwyczajony do panującego tutaj, przytłaczającego mroku. Chłopiec stara się poruszyć, wierzga bezradnie nóżkami we wszystkich kierunkach, a przynajmniej tak mu się zdaje. Przestaje odróżniać złudzenie od fizycznego odczucia. Gubi się, wariuje. Pragnie tylko wrócić w objęcia swojej matki, chce ją przytulić i płakać w rękaw jej za dużej bluzy. Nie chce więcej zostawać sam. W tej ciemności. W tym ogarniającym go przerażeniu. A może był niegrzeczny? Może to mamusia go ukarała za to, że znowu podjadał cukierki przed obiadem? Obiecał jej, że więcej tego nie zrobi, ale przecież ona nie mogła wiedzieć, że pod poduszką miał jeszcze kilka ulubionych słodkich ciągutek. Schował je zbyt dobrze, by mogła je ot tak znaleźć. Bał się. Tak bardzo się bał. Czy dzieci trafiają do nieba? Czy gdyby teraz umarł, to wszystko by się skończyło? Mamusia pewnie byłaby zła. Ale on tak bardzo chciał umrzeć. Minęła pierwsza sekunda. Nikt mi już teraz nie przeszkodzi. Nikt mnie nie powstrzyma... Mężczyzna zbliżył się do chłopca, który sprawiał wrażenie, jakby miał zapaść w stan głębokiej katatonii, lada moment, pod byle powiewem czerni na jego policzki. Uśmiechnął się do niego. Niestety. Nieudolnie. Lubię to, Chociaż chce mi się płakać. Syk jego wężowego język, niósł się wśród ciemności. Odbijał się od niej i powracał, zdwojony, zniekształcony. Chwilami brzmiał jak śmiech. Po chwili zmieniał się w nieludzki ryk bólu. Jad kapał z jego ostrych, obnażonych kłów, pozostawiając po sobie jedynie okręgi na powierzchni... niczego. Ten śmiech. To spojrzenie oczu, równie czarnych co otaczająca ich obu nicość. Isaac spoglądał na siebie samego, w niemym przerażeniu, które uniemożliwiło wydukanie zwykłego "dzień dobry". Mama zawsze go uczyła, że trzeba być kulturalnym wobec starszych, ale ten Pan, był dziwny. Wyglądał znajomo, a jednocześnie chłopiec nie mógł go przypisać do żadnej znanej twarzy. Z jednej strony był przytomny, a z drugiej zapadł w głęboką nieobecność. Słyszał i jednocześnie nie docierały do niego żadne słowa. Tylko twarz, która wypalał swoje znamię w podświadomości chłopca, w pełni była przez niego zrozumiana. Wąż, demon, mężczyzna. Kilka wizerunków, które przenikały przez siebie tak płynnie, że pozostawiały wątpliwości swoje wzajemne istnienie. -Zabijesz ją. Jak wszystkie inne. Będziesz odkrajał kawałki jej ciała. Będzie przytomna, przez cały czas. Potem poderżniesz jej gardło. Jak wszystkim innym. Chłopiec stał się zupełnie spokojny, bo zrozumiał. Przypomniał sobie wszystko o czym mówił mężczyzna, w końcu byli jednym i tym samym. Wężem, demonem, mężczyzną, chłopcem. Kochankiem i mordercą. Psychopatą. Własnym sumieniem. Ostrze noża przecięło ciemność. Niestety. Nieudolnie. Węże rozkoszy Pełzną po skórze mej głowy Pod włosami Wszystko jedno Może umrę dla tej chwili Wszystko jedno Nikt mi już teraz nie przeszkodzi Nikt mnie nie powstrzyma Lubię to Chociaż chce mi się płakać Ale to zaraz minie Krew I wróci Ekstaza Krew Piosenka rozbrzmiewała w nieskończoność w jego czaszce, siejąc spustoszenie. Minęła druga sekunda. Różdżka cofnęła się od jego skroni, wyciągając długą, jasną nić. Powiewała we własnym, spokojnym tańcu, nie przejmując się wiatrem pośród drzew. Uniósł jej dłoń do swojej, by oplotła różdżkę. -Tylko nie umrzyj z ciekawości, moja pani.
Bliskość, choć niespodziewana i niespotykana przy pierwszych spotkaniach, była dla Elsy miłą odmianą, przyjętą z lekkim zdziwieniem. Zapewne lśniło lekko, odbijając się w jej oczach, lecz mógł być to jedynie komplement. Kto bowiem nie lubił być zaskakiwanym? Wśród zbitej, szarej masy, każda jednostka mogła wyróżnić się swoim zachowaniem. Nie przerwała więc specyficznego kontaktu, starając się wyczytać cokolwiek z oczu chłopaka. Szło jej, doprawdy, bardzo opornie. Etap, na którym aktualnie się znajdowała, nie był jeszcze najwyższym; niestety z przyzwyczajenia przywołała słowa matki, napisane jej własną krwią. Szukaj duszy w spojrzeniach. Starała się, naprawdę próbowała jak tylko mogła. Może właśnie tu leżał problem - zbyt wiele wysiłku i presji, przeszkadzających w naturalnym odbiorze. Nie miała pojęcia, że wszystko musi być podyktowane przez sytuację. Zrozumienie podążało wolno gdzieś przed nią, czekając cierpliwie na właściwy moment. Ten kawałek ścieżki nie był jeszcze widoczny. Jak w transie, zahipnotyzowana spojrzeniem i tajemnicą, pozwalała mu bezkarnie dotykać swoich palców, które przed kilkoma minutami pozwalały jej czuć chłód życia. Ton głosu, zupełnie inny niż poprzednio, wywołał delikatne ciarki na plecach wili, siedzącej dzielnie, bez żadnego ruchu. Drgnęła tylko lekko, gdy niespodziewanie wyciągnął różdżkę, przykładając ją do swojej skroni. Nie oderwała jednak spojrzenia i wycofała chwilową niepewność. Dokładna obserwacja zmian, jakie zaszły w źrenicach, nie mogła powstrzymać przyspieszonego bicia serca. Dwie sekundy, po których wydobył srebrzyste wspomnienie, nie mogły być liczone miarą zwykłego czasu. Elsa nigdy nie widziała, jak wydobywa się magiczne nici, mimo częstego przeglądania strzępów umysłu w myślodsiewni. Nic więc dziwnego, że uległa przeraźliwie dziwnym myślom. Choć nie dał jej jeszcze wielu powodów, poczuła nikłe ukłucie strachu. Lęku przed nierozsądnym działaniem. Czekała jednak, czując się jak w hibernacji, owe dwie sekundy. Jak w przedziwnym śnie, palce zetknęły się z różdżką, emanującą magią zaplecionej na niej srebrnej nici. I choć miała ochotę na przytknięcie jej do skroni, choć ciekawość miała nie dać jej spokoju przez najbliższe minuty, postanowiła odłożyć wspomnienie na później. Ułożyła różę, którą wciąż trzymała, na udach, i sięgnęła wolną ręką do torebki, aby wyciągnąć niedużą, szklaną fiolkę. Zupełnie przypadkiem, choć w takich chwilach zwykło się mawiać, że za sprawą szczęścia lub losu (jak kto wolał), kupiła dziś zestaw na Pokątnej. Delikatnym ruchem umieściła Tajemnicę w fiolce, zakorkowała i odłożyła ostrożnie do torebki, wracając wzrokiem do Isaaca. Jego różdżkę położyła obok róży, zaś dłonią musnęła policzek, aby nachylić się i złożyć delikatny pocałunek na czole chłopaka, na którym zaraz oparła lekko głowę. - Mój bardzie. Tajemnice zawsze winny być traktowane z szacunkiem. To nie jest nasze ostatnie spotkanie. Nie czas na śmierć - powiedziała cicho, uśmiechając się do siebie. Był to jeden z tych momentów, w których wszystko jest na odwrót. Choć byli na jawie, miała wrażenie, że spotkali się we wspólnym śnie. W szeptach podświadomości, mimo czujności - uśpionej, tłoczyły się niejasne zdania o czymś, na co długo czekała. Nie mogła odeprzeć wrażenia, że szaleństwo, drzemiące gdzieś pod powłokami pozorów, łączyło Isaaca ze wspomnieniami rodziców. Zaskakujące, jak daleko mógł posunąć się senny instynkt.
Obserwował ją, gdy składała jego wspomnienie... nie. Nie mógł nazwać tego wspomnieniem. Inaczej. Obserwował ją, gdy składała część jego umysłu do szklanej fiolki, pieczętując ją korkiem. Tak. To byłoby odpowiednie sformułowanie. Oprawiała jego dewiacje w ramę szkła, by móc zawiesić ją w odmętach własnych myśli. Nie zrobiła tego jednak od razu. Może przez wzgląd na czyste konwenanse, a może i przez chęć poznania jego zakamarków w spokojnym zaciszu własnego mieszkania. Nie interesowało go to w tej chwili. Czas drastycznie topniał, zupełnie jak wirujące płatki śniegu padające na ich policzki, pozostawiając po sobie jedynie krople wody. Jej usta dotknęły jego czoła, a serce podniosło się do galopu, co było dość ciekawym uczuciem. Nie grały tutaj roli emocje, napięcie było fizyczne, jego podświadomość pchała się na zewnątrz, pragnąć przelewu tej ciepłej, rozkosznej krwi. Jej chłód przeplatał się z jego ciepłem, wibrując w rytm drgań ich serc. Gdyby tylko nie był psychopatą, a rzeczywistym bardem, może napisałyby o tym piosenkę. Chwytliwy hit przełomu wiosennego, który byłby jego firmowym znakiem, jinglem jego osoby. Niestety. Nie był bardem, a zwykłym mężczyzną o wypaczonej wizji świata. Często tego żałował. Rozmyślał nad tym, jak wyglądałoby jego życie, gdyby dla odmiany nie było usłane ciałami kobiet, które zaufały mu w stopniu wystarczającym, by zbliżył się na odległość ramienia i noża. Jej głowa zetknęła się z jego. Przymknął rozkosznie powieki, a uśmiech wykwitł na jego twarzy. To mógł być początek naprawdę fantastycznej przyjaźni. Gdyby jeszcze wiedział jak definiować relacje ludzkie... byłby w domu. Roześmiał się ciepło słysząc i czując słowa płynące z jej ust. Sączyły się wolno wokół niego, przenikały przez świadomość, usypiały wewnętrzne demony. -Moja najsłodsza Królewno Lodowego Parku... Wystarczyło, że uniósł głowę do góry, a uchwycił spojrzenie jej ślicznych oczu. Uśmiechnął się do niej smutno, składając na jej ustach delikatny pocałunek, równie niespodziewany dla niego, jak i zapewne dla niej. Ledwie muśnięcie jej miękkich warg sprawiło, że poczuł się po prostu lepiej. Normalnie. A to nie było normalne. -Módl się by było ostatnie. Krew i wróci ekstaza... Lubię to, choć chce mi się płakać. Czuł nieznaczny ciężar w kieszeni swojego płaszcza, jak namacalny dowód winy. Sprężynowy nóż, który zapewne wciąż nosił ślady krwi swojej niedoszłej ofiary - Coco R. Watson. I to właśnie wspomniana Watson, powinna zginąć. Nie ta księżniczka, która była uosobieniem, tego czego potrzebował. Ktoś zginie. On także, modlił się przez dziecięce łzy, by to nie była ona. Ale czy tak naprawdę miał wybór?
Nieświadoma swojego położenia, całkowicie poddała się sennym złudzeniom. Zupełnie zapomniała o spacerze i liczeniu kroków, o odpychaniu myśli, właściwie o prawie wszystkim, co wykraczało poza ramy snu. Prawie. Czując delikatne zetknięcie ust, oprócz dziwnego niepokoju, przypomniała sobie momentalnie o listach, Kanadzie i pragnieniu, które utknęło w najgorszym możliwym momencie. Ukłucie żalu i przedziwnego smutku objęło ją delikatnie, rozsypując świadomość na kawałki. Dlaczego, znajdując się w sytuacji niemalże baśniowej (mającej się raczej ku baśniom braci Grimm), przedziwnie nierealnej i absurdalnej pod wieloma względami, znów myślała o Jacku? Przymknęła oczy, chcąc zburzyć realną przeszłość nieznacznym ruchem powiek. Udało jej się to tylko dlatego, że była w śnie. Lecz nawet sen nie dał jej wglądu w zawartość szklanej fiolki. Nieświadomość wisiała nad nią błogo, podsuwając na język słowa, które mogły być odbierane zupełnie inaczej. Zapewne były. Nie używała dziś słów ostrożnie. Wywoływanie śmierci szło jej za to świetnie! Instynkt wariował, starając się nadążyć za ponurymi myślami i przeczuciem, równocześnie napotykając na ciepły śmiech. Był dobry w zaskakiwaniu. Gdyby zaś Elsa wiedziała o wewnętrznych demonach, na pewno starałaby się uciszyć je do reszty, do stanu zupełnej ciszy, pomimo świadomości, że byłoby to niemożliwe. Teraz jednak mogła cieszyć się uczuciami, których nie mogła dostrzec. Paradoksalnie, tak jak miała w zwyczaju, cieszyć się z czegoś, co istniało gdzieś dalej, poza zasięgiem rozumu. - Mogłabym to zrobić, gdybym wierzyła. Mogłabym, gdybym nie podążała ślepo za tajemnicami. Odpowiedź padła, przesądzając zapewne jakąś część jej losów. Okrutne, jak bardzo ciekawość potrafiła zawładnąć ludzką istotą. Nie na darmo mówiło się, że jest pierwszym stopniem do piekła. Igrała z nią, podsuwając kolejne słowa na język. - Jesteś zmęczony - wyszeptała, nie chcąc przerywać dziwnego kontaktu. Chłodnymi palcami przesunęła po dolnej linii żuchwy Isaaca, zatrzymując dłoń pod brodą. Uśmiechnęła się ponuro, dziwiąc się, że w tym wszystkim dało się dostrzec nutę niewinnego flirtu. - Gdybym potrafiła, zagrałabym dla ciebie, mój bardzie - dodała. Potrafiła grać, oczywiście. Na emocjach.
Kliknij mnie. Naciśnij mnie tak mocno jak potrafisz, maleńka. -Każdy ma swoje tajemnice, a Ty swoich nie pilnujesz zbyt dobrze, moja pani. Nie jesteś ze mną myślami, jedynie ciałem. Do kogo uciekasz w ten chłodny dzień? Widział to w jej spojrzeniu, w mowie jej ciała. Znikała, odchodziła daleko, by powrócić do jego osoby. Jednak tylko dlatego, że intrygował ją w sposób najgorszy z możliwych - pociągała ją jego skrytość i to, że nie rozczytała go jak otwartej księgi już na wstępie ich rozmowy. Z punktu widzenia jego wewnętrznego ja, wszystko zmierzało ku najlepszemu. Niezapomnianej rozrywce, która wryję się w pamięć ich obojga na długi czas. Aż do śmierci, można by rzec. A przynajmniej któregoś z nich. Oczywiście, że był zmęczony. Pragnął zatopić swoje palce w jej włosach, a zęby w jej łabędziej szyi. Chciał wypróbować setki wymyślnych sposobów na doprowadzenie jej do łez, zaczynając od psychicznych, a kończąc na najbardziej przyziemnych. Chciał widzieć jak cierpi i błaga by przestał. Można powiedzieć, że był sadystą. Ale czy ktoś kto jest sprany z uczuć, może być sadystą? Jeżeli tak, to oboje mieli przejebane. -Widzisz, bardzo się hamuję, by nie zrobić Ci permanentnej krzywdy, moja królowo. A to wyczerpujące i prawdopodobnie bezsensowne, bo mam wrażenie, że prędzej czy później któreś z nas dokona swego żywota. Z naciskiem na prędzej. Uśmiechnął się do niej, jednak ten uśmiech w przeciwieństwie do poprzednich nie sięgnął jego oczu. Zatrzymał się na wysokości policzków, jak groteskowa maska błazna, który setnym uśmiechem zarabia na własną rodzinę. Isaac jednak był tym błaznem, którego nie zaprasza się na dwór, by Cię zabawiał humorem. Raczej jest jednym z tych, którzy zapewniają rozrywkę purpurą i srebrem. Odsunął się od niej, przerywając pieszczotę jaką go uraczyła. Zerwał także kontakt wzrokowy, a nuż przyszłoby mu do głowy zrobić coś naprawdę fatalnego na oczach niewinnych przechodniów. Za takie rzeczy idzie się siedzieć, na boga. Chociaż prawdopodobnie czekałby go mugolski dołek, który byłby przednim doświadczeniem. W przeciwieństwie do pocałunku dementora, który nie był w jego typie. Sięgnął po gitarę, siadając obok niej. Nic nie mógł poradzić na to, że przyciągała go, niezależnie czy tego chciał czy nie. Musiał znaleźć się obok niej, jej ciało nakazywało mu zbliżyć się, bardziej i bardziej. To był kiepski znak. -Zabawmy się, panienko. Ułóż słowa, a będzie Twoja. Roześmiał się, wyraźnie rozbawiony sytuacją w jakiej się znalazł. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy, w żadnym wypadku. Poderżnąć gardło, zabrać do domu. Niekoniecznie w tej kolejności. A tu proszę, siedział obok niej, niczym pluszowa maskotka, grając melodie, które najszczęśliwszemu człowieku przywiodłyby na myśl pętle. Huehs, kobiety, nie?
Tajemnice były chwiejne i delikatne. Trącane zbyt mocno rozpadały się i wywlekały na wierzch swoje najgorsze dno, mącące całą otoczkę. Jednak zdaniem Elsy istotą tajemnicy nie było wcale owo dno. Było ono jedynie obroną, ewentualnością i "wszelkim wypadkiem". W każdym bądź razie, jej tajemnica, dotknięta spojrzeniem Isaaca, które wdarło się niepostrzeżenie w ten jeden moment, nie była tak ciekawa dla świata, jak dla niej samej. Kto przejąłby się zwykłym zawodem miłosnym? Zdarzały się często, były wręcz powszechnym zjawiskiem. Pomimo tego nie chciała, aby ktokolwiek wiedział o jej niefortunnej przygodzie z Reyesem. Nie wspomniała o tym nawet Lesley, licząc na to, że zbieranie się po porażce nie będzie wcale takie trudne. Uległa złudnym pozorom swojej siły, budowanej latami. - Do wspomnień - odpowiedziała krótko, z miejsca kończąc wątek. Nie była skłonna do dzielenia się przegranymi. Błędy trzeba było chować i tuszować, pławić się jedynie w spektakularnych zwycięstwach. Dowód słabości mógł być dobrym prezentem dla obdarowywanego, ale darczyńca tracił na tym zbyt dużo. - Podziwiam i mam nadzieję, że jesteś wystarczająco silny - odpowiedziała, po krótkiej chwili, kiedy wyciągał gitarę. Uśmiech, można by rzec, dał jej trochę do myślenia. Sny nie były zabawkami, a strach, który się w nich odczuwało był instynktowny, choć jak najbardziej prawdziwy. Wodziła za nim wzrokiem, wciąż zainteresowana. W jej mniemaniu fascynacja tego stopnia mogła być wielkim wyróżnieniem. - Słowa więdną, wypowiadane w niewłaściwy sposób - odpowiedziała, sięgając do torebki. Wyrwała czystą kartkę z pamiętnika i wyjęła pióro, zaś atrament postawiła pomiędzy nimi. Usiadła wygodniej, kładąc łokieć na oparciu, zgiętą nogę zarzuciła na ławkę, a drugą zostawiła wyprostowaną. - Pozwolisz więc, że je zapiszę? Nie spodziewaj się cudów, nie mam w tym wprawy - poprosiła, czekając, aż zacznie grać. Delikatnym ruchem, kierując lekko piórem, zaczęła nakreślać kolejne słowa. Nie wyobrażała sobie tego utworu na jeden głos, przyjęła więc istnienie dwóch. Gdyby posiadała słuch absolutny, zapewne byłaby w stanie zgrać tekst z muzyką, lecz w tym momencie szło jej to nieco opornie. Zdecydowanie bardziej odnajdowała się w piruetach i zawirowaniach. Skleciła parę wersów. Była jednak zbyt niepewna, aby zostać i wysłuchać opinii. Zakręciła buteleczkę z atramentem, uważając, aby jego czerń nie splamiła ślicznych palców, które zgarnęły pióro i pamiętnik z powrotem w odmęty torebki. Posłała mu jeszcze jedno spojrzenie zanim podniosła się z ławki. Zapisaną kartkę odłożyła na swoje miejsce, zostawiając tam również różdżkę chłopaka, której jeszcze nie zabrał. Niesamowita róża znalazła się w jej dłoni. - Odpocznij - poprosiła, racząc się jedynie nikłym uśmiechem, dostrzegalnym na sekundę przed odejściem. Sennym krokiem oddalała się wolno, zaprzątnięta innymi myślami niż poprzednio.
Behind blurred horizons (of your mind) Upstairs (in an attic) Above them all (and under your truth) Warm sing (of morning mist) Are you? (on your way?)
Hanging (in between sluts) Raising (over them) Flying with souls (filthy souls) Empty (promises) How many? (queens?)
Affected them (plagued by mystery) So they can't (suffer) Spirit (in pirouettes) You need (an exception) So how many? (ice queens?)
Let the whispers sing you lies About a new world with peace Sweep away your demons And tell
How many ice queens have you hurt?
/zt. Jak ogarnę wątek z myślodsiewnią to pewnie dostaniesz list. śmiej się, śmiech to zdrowie, a ja tak bardzo poetka lol
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Zaczynanie posta w ten sposób będzie chyba moim ulubionym, bo zgadnijcie co? Tak! Rasheed szedł sobie gdzieś i oczywiście musiał go męczyć koszmarnie chujowy nastrój. Był jednocześnie wściekły, jak i smutny oraz rozgoryczony. Może nie wyglądał na takiego co potrafił się martwić innymi, ale być może was zaskoczę, bo problemy Caspra naprawdę go poruszyły. Głupia wywłoka Watson okręciła sobie wokół palca najpierw tego frajera Kaia, a potem wydało się, że to nie był jego bachor. Obok takiego czegoś nie można przejść obojętnie, zwłaszcza już, że całe szczęście, wszystko skończyło się lepiej niż mogliby podejrzewać. Sędzia miał na tyle inteligencji aby przyznać opiekę właściwej osobie i mimo, że obarczył osiemnastolatka niemożliwie trudnym ciężarem to i tak było dobrze, wszak mała Summer może wyrośnie na kogoś lepszego niż ćpająca, anorektyczna dziwka, jaką była jej matka. Sharker chodził po okolicy z taką zawziętością, jakby mógł wydeptać swoją wściekłość i wbić wszystko w ziemię. Nie pomagało to jednak zbytnio, więc może dlatego zatrzymał się przed fontanną. Potrzebował złapać oddech, ogarnąć rozszalałe emocje, jakie rozsadzały mu czaszkę z każdą sekundą niepotrzebnego zastanawiania się. Wlepiał spojrzenie w spływającą wodę, koncentrując się na niej tak mocno, jak tylko mógł, a mimo tego wciąż czuł jak go świerzbi do tego aby wyciągnąć różdżkę i kogoś zamordować. To byłoby takie proste. Jedna Avada Kedavra i koniec, a on był teraz w takim stanie, że nie miał wątpliwości co do tego że by mu się udało. Może wtedy miałby wreszcie spokój. Zamknięty w Azkabanie, myślący jak warzywo i pogrążony w rozpaczy. Pustka. Nareszcie.
Naprawdę myślisz, że ją znasz? Chcesz mieć pewność czy po prostu zakładasz coś co opowiadają Ci ludzie? Mogę Ci powiedzieć śmiało, że powinieneś się pierdolić i te farmazony wsadzić sobie gdzieś głęboko w dupę, bo gówno wiesz. Takimi słowami mogła raczyć niemal każdego fiuta, który próbował wparować do jej życia z butami, oceniając ją i to co się z nią działo. Ochochoho… Wybieleni. Znowu. Gratuluję. Była wściekła. Zła. Płakała. Nie mogła opanować żalu, który dopadł ją w momencie gdy wyszła od Isoldy. Szła? Dokąd właściwie szła, w tej chwili… Gdzieś, daleko, przed siebie. Gdzieś, gdzie nie będzie nikogo. Tam gdzie nie będzie Caspra. Nie będzie Summer. Nie będzie tych, którzy zniknęli, bo byli głupcami. Co ten Villiers o niej wiedział? Gówno, kurwa, gówno. Tyle wiedział o anorektycznej ćpunce? Cóż, plotka goni plotka, ale właśnie tu przejawiała się cała zajebistość Coco Watson. Hejters gonna hejters. Szkoda tylko, że Rosie nie przejmowała się jakimiś frazesami, które wpierdalali w nią ludzie, nie mając pojęcia o tym co tak naprawdę działo się w głowie tej małej istoty, pogrążonej w głębokiej zadumie. W głowie osoby, która straciła córkę, bo mężczyzna… Szlag. Chłopak, którego kochała po prostu egzystował i lawirował, bawiąc się w przykładnego tatusia. Miał kasę. Luz. Miał mieszkanie. Jeszcze większy luz. Stać go było na utrzymanie córki? Wykurwisty luz. I krzyż na drogę, bo Summer kiedyś się dowie, co jej zajebisty tatuś zrobił z mamusią, a chodziło tylko o to, że był jak pies ogrodnika. Nie potrafił tego przed sobą przyznać, ale więził Rosie w złotej klatce, najlepiej wsadzając ją jeszcze w kajdany i obarczając wszelkimi krzywdami życia. Nie. Coco nie była niczemu winna. W porządku. Pogubiła się. Zabawiła się Kaiem, ale seks z nim był równie zajebisty, co zabawa w kotka i myszkę. Bam. Myszka wpadła w pułapkę złośliwego łapacza szkodników. Casper? Jego się bała. Bała się odezwać, bo za każdym razem gnoił ją jak burą sukę. Nie dlatego załatwiła sprawę przez listy. Załatwiła ją przez listy, bo tam nie chwyciłby jej znów za nadgarstki, nie przyparłby do ściany i nie wysyczał w twarz całą nienawiścią, a wierzcie… Bóg mi świadkiem, że gdyby doszło do spotkania Villiersa i Watson, kilka dni temu, to któreś padło by trupem, i bynajmniej nie byłaby to Rosie. Wiele wulgarnych słów ciśnie się na usta. Wiele żali, wiele emocji, wiele wszystkie, o których nikt nie miał pojęcia, bo nikt nie był nimi. Nikt nie tkwił w skórze Villiersa, ani w skórze Watson. To było jak magnez. Chora obsesja. Ciągle niepoważni. Szła przez park, szukając jakiegokolwiek punktu zaczepiania. Miała w dłoniach zdjęcie Summer i wiedziała, że leki powinny znaleźć się teraz w jej dłoniach, by móc po prostu pozbawić ją tych wyrzutów sumienia. Nie sądziła jednak, że wieczór wypełniony po brzegi smutkiem okażę się tak bardzo… Bolesny.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Miał w dupie to co się działo dookoła. Równie dobrze mogłaby mu na głowę spaść mugolska bomba, a on nawet by się tym nie przejął, wszak on był jednym z tych, którzy zamierzali być wieczni. Stanąłby wtedy na rozdrożu, pośród zgliszczy i otrzepałby pelerynę, śmiejąc się jak szaleniec. Nigdy jeszcze nie czuł się tak bardzo psychopatą jak w tym momencie i ludzie, którzy go mijali mieli naprawdę dużo szczęścia, że mimo zaciskania palców, nie wsuwał wciąż dłoni do kieszeni. Teraz go tutaj nie było, wszakże on po prostu trwał. Jego ciało stało przy fontannie, stalowoniebieskie oczy śledziły uważnie strugi zimnej wody przelewającej się w zbiorniku raz za razem, a jego mina była tak zawzięta jak jeszcze nigdy wcześniej. Może nie przejmowałby się wciąż tym co się z nim działo, gdyby nie pewien szczegół. Kiedy on tak stał, znieruchomiały od kilkudziesięciu minut, z boleśnie wręcz zesztywniałymi mięśniami, okolice fontanny zaczynały się wyludniać. Nagle nie było już tutaj dziesiątek pojedynczych przechodniów, krzyczących dzieci ani nawet skrzeczących z powodu zbliżającej się wiosny ptaków. Może, gdyby nie był takim upartym kretynem to zauważyłby to? Wątpliwe… w każdym razie, nie zdawał sobie sprawy z tego co się z nim działo, wystarczająco długo aby znaleźć się w epicentrum wydarzeń. Nie miałby nic przeciwko, wszak uwielbiał być zawsze w samym centrum wydarzeń, jednakże mniemam iż niekoniecznie o taki środek akcji mogłoby mu chodzić. Wokół zrobiło się, bowiem, przeraźliwie zimno, a chłód zaczął przenikać go do szpiku kości, co dopiero go otrzeźwiło. Rozejrzał się, z niepokojem zauważając, że wszystko ucichło. Było straszliwie pusto i spokojnie, a to bardzo go zdenerwowało, bo i skojarzenie jakie od razu go naszło, oddało w zupełności prawdziwy stan rzeczy. Dementorzy? Nie zdążył sobie odpowiedzieć na swoje nieme pytanie, bo poczuł lodowaty oddech na swoich plecach. Był nierozważny. Odwrócił się, stając oko w oko ze swoim największym koszmarem. Jednak nie krzyczał, o nie. To nie byłoby w jego stylu, tak wrzeszczeć i dać nogę. On po prostu wpatrywał się w te puste oczodoły, zdębiały z przerażenia, chociaż jego mina wyrażała tyle co nic. Pustka była tak przerażająca, że jedynie słaby poblask szoku widniejący w jego oczach, zdradzał jak bardzo przeżywał to spotkanie. Wspomnienia odżyły. Ten kuzyn, całowany na ich progu. Nie potrafił o tym zapomnieć, a już zwłaszcza teraz, gdy już stanął oko w oko ze swoim największym koszmarem. Nogi by się pod nim ugięły, gdyby nie to, że za ramiona chwyciły go dwie, żylaste dłonie o iście żelaznym uścisku, a potwór zaczął się do niego zbliżać. Nie miał siły walczyć, a wiedział, że i tak nie dałby rady. Nigdy nie wyczarował patronusa, który potrafiłby go ocalić w obliczu spotkania z dementorami. Oddał mu się całkowicie, przyjmując za pewnik fakt, że zaraz straci duszę. Jednak czy to miało jakieś znaczenie? Wszak już słyszał przeraźliwe wrzaski i okrutne świsty. Tutaj, w swojej głowie.
To smutne. Doprawdy smutne, że los zgotował dla nich taki koniec. Ktoś mógł powiedzieć kilka miesięcy temu, że będą jedną z najbardziej pasujących do siebie osób. Ona mentalnie nie była gotowa na jego problemy. Zwłaszcza po tym co mówił o Mini, w łazience, o gwałcie. To trochę nawet śmieszne, że nie umiała mu dać tego, co powinna, ale nie potrafiła. Była egoistką. Bała się go. Bała się jego psychiki, a mimo to – serce biło już tylko dla tego jednego chłopaka, choć wszystko zostało przekreślone. Nie było szans na to by zobaczyć jego. By spotkać córkę. To był gwóźdź do trumny. Nóż, który wbił jej w krtań i gdyby kiedyś ktoś powiedział, że między nimi będzie „spoko” – to już nie uwierzy… Nie uwierzy w to głęboko. Był moment, w którym chciała mu pokazać jak żyć z sensem, jak egzystować by niczego nie żałować. A on? Zaliczył ją, i przeliczył się, wierząc w to, że coś się poukłada. On czuł się wykorzystany. Ona zeszmacona. To takie żałosne, że aż śmieszne. Nie dawali sobie szansy na nic, a mimo to próbowali czegoś, co będzie proste i łatwe. Nie pragnęła związku z Villiersem, bo był niesamowitym kumplem. Nie chciała seksu z Youngiem, bo kumpli się nie tyka, ale samo wyszło. Ta dwójka była jej tak bliska, a zarazem tak daleka. Mimo, że chciała by było dobrze – wszystko kończyło się fiaskiem. Seks z Kaiem, nie był follow up’em do jego eks, ani tym bardziej do Caspra, bo Caspra nie było przecież wtedy gdy trwało to „coś” pomiędzy Kaiem, a Coco. Villiers pojawił się kilka tygodni później, oddając jej coś, czego ona pragnęła, ale bała się to zabrać. Bała się wtedy tak samo mocno, jak w tym momencie bała się z nim rozmawiać. Bała się odzywać, bo wiedziała, że miał tą siłę, której jej brakowało, gdy znajdowała się zbyt blisko chłopaka. Mógł ją szmacić. Szydzić. Mógł wszystko, a mimo to… Nie potrafiła oddać mu, w żaden sposób. Raz się odważyła go uderzyć, a żal i gniew jaki zobaczyła wtedy w jego oczach, był najboleśniejszym wspomnieniem. Pamiętała moment, w którym po raz pierwszy wzięła córkę w swoje objęcia, to było zaraz po tym gdy Casper kazał jej wypierdalać i pisał, że… Summer nie ma jego oczu. Do czego to doszło? Odebrał jej prawa rodzicielskie. Miał ją za ćpunkę, a przecież była po odwyku. Pociągnęła to w taki sposób, że się udało. Nie była uzależniona i choć… Czasem… Raz… Na czas… Naprawdę… Raz… Nie ćpała. I nagle zrozumiała, że coś jest nie tak. Opanował ją jeszcze większy smutek. Łzy rzewnie spływały po jej policzkach, a po chwili spojrzała w dal. Ujrzała tych, których lękali się wszyscy, a ona? Ona była obojętna, choć nigdy nie chciałaby spotkać się z tymi istotami oko w oko. Sam na sam. Choć może tak śmierć dla niej byłaby najwygodniejsza? Jednak nie teraz. Nie mogła o tym myśleć, kimkolwiek była osoba, nad którą pastwił się strażnik Azkabanu, musiała mu pomóc. Czytała artykuł w proroku, że te istoty mają za zadanie patrolować Londyn, ale żeby doprawdy doszło do takiego spotkania? Kurwa, to niemożliwe. Wyciągnęła różdżkę i zbliżyła się na kilka kroków w przód i gdy dostrzegła, że to Rasheed, serce zaczęło walić jej jak wściekłe. Z jednej strony chciała go tu zostawić, by cierpiał i umierał. Chciała, żeby zdechł, ale z drugiej sumienie nie mogło na to pozwolić. Wycelowała więc różdżką w napastnika, a zaraz potem wyszeptała zaklęcie, które nie zadziałało. Nie była skupiona. Wspomnienie nie było na tyle radosne, na tyle szczęśliwe, a może ona naprawdę nie chciała mu pomóc? Wbijała cały czas wzrok prze siebie, a po chwili spróbowała raz jeszcze, z pierwszym wspomnieniem z brzegu, które przyszło jej do głowy. Był to koncert w barze, który dawała z Arienne, ale to nadal nie było to. Zaklęcie znów nie wyszło. Teraz życie było na wagę złota. Coco skup się. Pomyśl… -Kocham Cię…- zahuczało jej w głowie, a po chwili zdała sobie sprawę, że to właśnie wtedy gdy złożył to wyznanie niemal ją całując, była najszczęśliwsza. Wspomnienie Summer było równie silne. Najszczęśliwszym wspomnieniem był ten czas. Czas, gdy… Casper i mała Summer byli przy niej. -Expecto patronum!- Wykrzyczała w końcu, a jasny promień zaklęcia pędził przed siebie, wyczarowując w końcu pawia, który był dumny. Równie dumny, co w tym momencie sama Rosie. Inkantacja ugodziła dementora, odrzucając go na pewną odległość, a Coco nawet nie traciła czasu, przecież trzeba było pomóc Sharkerowi, bez względu na to jakim skurwysynem był. Klęknęła przy nim, widząc, że cieżko oddycha, ale nie było chyba aż tak źle, zwłaszcza, że… Atak nie trwał zbyt długo. Wbijała w niego wzrok, przykładając dłoń do jego policzka. Wiedziała, ze gdyby to Casper tu był… Oddałaby za niego życie, ale skoro była taką złą kurwą, to może chociaż w ten sposób, połowicznie odkupi swoje winy. -Rash… Wszystko w porządku?
3,1,2
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Całe jego życie zdążyło przewinąć mu się przed oczami. Kimże był jak, nie zwykłą marionetką w rękach ludzi silnych i bogatych? Był jedynie pierdolonym paniczem, wychowywanym na wzór swoich rodziców, ich małą kopią, a teraz przecież jednego z jego oprawców już nie było. Powinien się cieszyć, wręcz skakać z radości, czuć się szczęśliwym i odprężonym, gdyż pozostała tylko jedna przeszkoda do usunięcia - jego kochana matka, a jednak… jednak nie potrafił. To przez geny ojca otrzymał dar wężoustości, dzięki niemu był kimś wartościowym i wyjątkowym, a czy liczyło się coś tak bardzo jak właśnie to? Czuł się doceniany, gdy ludzie bali się jego syków i charkotów. Każde zaniepokojone spojrzenie karmiło jego ego tak bardzo, że nie potrafił w tym momencie nie cierpieć na wspomnienie, które teraz obecność dementora wyostrzała. Czytał list z ministerstwa czy z innego równie bezsensownego miejsca, które bezdusznym, urzędowym tonem informowało go o tym, że jego ojczulek wącha kwiatki od spodu, a w dodatku na łeb wali mu się teraz cała rodzinna firma. Trudno było powiedzieć co wtedy czuł. Był zły, ale i zarazem smutny, wesoły, zdesperowany, zmobilizowany. Przeplatały się w nim same skrajne emocje, a upływ czasu nie powodował, że blakły. Chociaż, może i tak było, ale to spotkanie z dementorem wszystko zmieniło. Na nowo odżyły w nim wszystkie jego lęki i obawy, które zawsze spychał w głąb świadomości, a które z taką łatwością zostały z niego wydarte, zajmując cały umysł, mącąc jedyne racjonalne myśli. Patronus. Do cholery, potrzebny mu patronus. Jeśli go nie wyczaruje to zdechnie tu jak pies. Czemu nie potrafi sięgnąć po różdżkę. KURWA MAĆ, różdżka jest w kieszeni, do chuja Pana! Rusz się! To tylko kilka centymetrów, a na szali stoi Twoje życie! Ale chwila… Napięte mięśnie zwiotczały wyraźnie, a oczy zaczęły zachodzić nienaturalną pustką. Czy był jakiś sens w ratowaniu się? Stracił wszystko. Jego ojciec nie żył, a to spotkanie w kuźni… ten koszmar… Zacisnął mocno powieki, nie chcąc patrzeć na potwora, który już brał chrapliwy oddech, który odbił się jeszcze głośniejszym, dzikim świstem w jego głowie. Pisk, jaki temu towarzyszył był tak nie do zniesienia, że gdy wreszcie zniknął, Sharker głęboko odetchnął. Chwila… coś się nie zgadzało. Czuł czyiś dotyk na policzku. Delikatna, kobieta dłoń, miękka i miła w dotyku. Uchylił powoli powieki i podniósł spojrzenie by ujrzeć… no tak… Coco Rosie Watson. Zapewniam was, że nigdy nie widzieliście tak szybkiej zmiany nastrojów. Ulga i rozluźnienie, spowodowane obecnością cielesnego patronusa, zniknęły w oka mgnieniu, a zastąpiła je wściekłość i nienawiść tak ogromna, jak jeszcze nigdy w życiu. - Nie dotykaj mnie! - wrzasnął, a potem bez namysłu zamachnął się, uderzając ją w twarz wierzchem dłoni. Nie miała najmniejszego prawa do tego, aby kalać jego skórę jej szlamowatym dotykiem. Czuł się spaczony, splugawiony i w najobrzydliwszy ze sposobów skażony. To było dla niego tak upokarzające, jak jeszcze nic czego by nie przeżył w swoim krótkim życiu. Czemu go uratowała? Przecież nie cierpią się odkąd tylko sięgają pamięcią, a mimo tego ona nie pozwoliła mu zginąć. Może i była szlachetna, albo po prostu spanikowała i odruchowo rzuciła patronusa? Nie chciał o tym myśleć, był zbyt zaaferowany tym, jak wściekły i skrzywdzony był teraz. Po jego uderzeniu, notabene wcale niedelikatnym, jej twarz oblała się szkarłatem. Zranił ją jednym z sygnetów rodowych, które miał wsunięte na palce, a z którymi nie rozstawał się po śmierci ojca. Miał ochotę zrobić to jeszcze raz, widząc jak bardzo mu po tym ulżyło i powiem więcej, zrobił to. Zerwał się na równe nogi i nie zważając na to, że zakręciło mu się w głowie, chwycił ją za włosy. - Ty pierdolona, ruda kurwo… - wysyczał, ciągnąć ją brutalnie do góry, chcąc zmusić ją do powstania. - Za kogo Ty się kurwa masz, że ośmielasz się mnie dotykać?! Zamachnął się ponownie, lecz tym razem nie otwartą dłonią, ani pięścią, a po prostu paznokciami, którymi bez problemu rozorał skórę na jej prawym policzku oraz brodzie i nosie. Nie przyglądał się jakie zniszczenia na niej sieje, był zbyt wściekły i zaślepiony tym gniewem, aby myśleć racjonalnie. Stracił kontrolę, ale wiecie co? Miał to głęboko w dupie, skoro to pomagało, a trudno, żeby było inaczej, skoro właśnie wyrzucał na Watson frustracje ze wszystkich ubiegłych miesięcy. - Jesteś nikim. Brudną, splugawioną szmatą, nie wartą złamanego knuta. Wskakujesz wszystkim do łózek, a potem rodzisz dziecko i po co? Chcesz spierdolić mu życie, zniszczyć każdego kto stanie na Twojej drodze. Po jaką cholerę tu przyszłaś? Już nawet przed śmiercią muszę oglądać Twoją zapchloną od wiecznego obciągania mordę? Wynoś się stąd! Nie chce Cię widzieć! JUŻ! - Podczas każdego z wypowiadanych słów, szarpał nią niesamowicie, zarówno za włosy, jak i za ubrania czy ramiona, którymi potrząsał bez najmniejszego problemu. Była niska i lekka, nie było trudno jej zrobić krzywdę, a on przecież tak bardzo jej nienawidził. Coraz bardziej tracąc nerwy, w końcu uderzył ją pięścią w brzuch i zamachnął się by z całej siły ją od siebie odepchnąć. - Zgnij w piekle, suko - warknął i splunął na nią lekceważąco, oddychając ciężko. Nie myślał o tym jak się przed chwilą zachował. Nie miał na to czasu. Ledwie zdążył posłać Coco na glebę, a już zabierał się stamtąd. Uciekł. Jak zwykły tchórz.
Nickodema do Londynu ciągnął sentyment. I to, że mieszkała tu jego ciotka – jedyna czarownica, pomijając oczywiście jego i Malcolma, w rodzinie. Jako że na dworze zaczęło się robić trochę cieplej, niż było do tej pory, postanowił się do niej przejść, zahaczając również o Pokątną i kilka innych uroczych miejsc. Co to za frajda aportować się prosto pod drzwi domu, skoro to właśnie spacery przynosiły najwięcej inspiracji? Poza tym musiał sobie przemyśleć kilka spraw, a to najlepszy z możliwych sposobów, by być sam na sam ze swoimi myślami. Nie dane mu było jednak długo się nad czymkolwiek zastanawiać, bo w oddali – przy parkowej fontannie – dostrzegł szamotaninę dwójki ludzi. Jedna z postaci nagle upadła na ziemię, a druga zniknęła, teleportując się. Niewiele myśląc podbiegł tam, by sprawdzić, co stało się z kimś, kto został pchnięty przez tego drugiego. Serce biło mu jak szalone, przez moment zastanawiał się, czy przypadkiem nie był świadkiem morderstwa, a stan rudowłosej dziewczyny, do której się zbliżył tylko go w tym utwierdził. Cała była zakrwawiona… Ale jednak oddychała! Widząc, że jej stan był masakryczny, nie bawił się w żadne zaklęcia lecznicze tylko teleportował się wraz z nią do Świętego Munga, by tam zajęli się nią specjaliści.
Wsadził aparat do pokrowca, który zarzucił sobie na ramię i ruszył w stronę Hyde parku. Tam, a konkretnie przy fontannie, miała czekać na niego jakaś dziewczyna. Modelka. Zastępował swoją znajomą, która zajmowała się fotografią, a musiała pilnie wyjechać z miasta. Cóż, był z tego całkiem zadowolony, bo już dawno nie trzymał w ręce aparatu, a do tego, będzie miał okazję nacieszyć oko. No bo modelki są z reguły ładne, nie? Szedł więc, paląc papierosa i rozmyślał. Nienawidzę Londynu. Zawsze powtarzał to matce. Miasto przereklamowane i nie było w nim nic ciekawego, oprócz mnóstwa klubów nocnych i domów publicznych. No, może jeszcze pubów, w których też często bywał. Tak poza tym, wolał Oslo. Czuł się z tym miejscem związany, choć już prawie nie pamiętał, jak tam jest. Sentyment robi swoje. Londyn był mu obcy, choć mieszkał tu już bardzo długo. Cóż, czasami bywa tak, że nasze miejsce jest gdzieś indziej. I nigdy nie poczujemy się dobrze tam, dokąd nie należymy. Był już blisko fontanny, więc zaczął uważnie obserwować otoczenie w poszukiwaniu wysokiej i szczupłej blond piękności, która to miała być dzisiaj jego modelką. Uniósł wysoko brwi, kiedy dostrzegł kobietę, pasującą do tego opisu całkiem dobrze. Skrzywił się nieznacznie i obrzucił ją pełnym rozczarowania spojrzeniem. No bo żadnej innej blondynki tu nie było... - Zuza? - Westchnął ciężko. - Ja pierdolę, seeerio... - Ostatnie słowo przeciągnął do granic możliwości, przecierając twarz dłonią. Oficjalnie jej nie znosił i taką też wersję znała. Jednakże w pewnym sensie podobał mu się jej styl bycia, asertywność i cała reszta. No i całkiem zabawnie się denerwowała, a poza tym była ładna, to trzeba przyznać. Dobra, dobra! Nie lubił jej i tyle, nie wchodźmy w szczegóły!
A Zu bardzo się w Londynie podobało. W swoim nie takim znowu długim życiu zdążyła już zwiedzić dobry kawał świata, nawet jeśli Gdańsk ledwo pamiętała z tych wszystkich wojaży, ale nie zmienia to wcale faktu, że potrafiła porównać konkretne miasta do siebie nawzajem, a następnie ocenić je. Wielka Cysta Anglii (autentyczny przydomek, nie zmyślam! [chociaż nazwę luźno tłumaczyłam z angielskiego, może być niedokładnie]) miała w sobie ten swoisty klimat, to połączenie przyszłości z przeszłością, widoczne na każdym kroku, tak fascynujące, że biedna Polka nie mogła znaleźć wystarczająco dużo czasu na równoczesne wywiązywanie się z "umowy" z Jenny i zwiedzanie każdego możliwego zakątka Londynu. Teraz miała akurat parę chwil na jedno i drugie. Jadąc sobie drugi raz w życiu doubledeckerem z mieszkania wiele razy wspominanej znajomej, nie odrywała wzroku od okien, próbując uchwycić wszystko, co się przed nimi przewijało. Po kilkunastu minutach wylądowała już nieopodal fontanny w samym centrum Hyde Parku. Długo rozglądała się za rzekomym znajomym, który miał zrobić kilkanaście zdjęć, ale jak na razie nie widziała żadnego chłopaka z aparatem. Jak się okazało, wolałaby, aby tak zostało. Jej humor - dotychczas całkiem dobry - w ułamku sekundy się pogorszył. Gregers Colton to całkiem prawdopodobnie najbardziej niemile widziana osoba, jaka mogła się przypałętać. Nie znali się zbyt długo, to prawda, ale tych kilkanaście minut rozmowy, które odbyli na jednej z kilku imprez na które Zuzu przyprowadzono w celu poznania jakichś nowych twarzy, pozwoliła jej wyrobić sobie na jego temat opinię. Z jednej strony wielka szkoda, bo zaczęli całkiem dobrze, z drugiej tym lepiej, bo gdyby Kasprzakównie przyszło żyć w kłamstwie, to z pewnością nikomu nie przyniosłoby to żadnej korzyści. - Greg, mógłbyś chociaż ogarnąć swój język skoro już jesteś w miejscu publicznym, co? - mruknęła od niechcenia, spoglądając krzywo na swojego wymuszonego towarzysza, czując już na odległość charakterystyczny swąd jego ulubionych papierosów, które Colton palił przy prawie każdym ich spotkaniu. Niemniej jednak, silna z niej była dziewczyna, więc wbrew swojej oficjalnej i nieoficjalnej niechęci postanowiła współpracować. Problem w tym, że Jenny będzie jej spłacała ten dług miesiącami, jeśli nie latami. - Wyjmuj aparat, im szybciej to skończymy, tym lepiej. Jenny mówiła, że bardzo jej zależy na ujęciu z fontanną, także... - nie dokończyła, będąc niezdolną do znalezienia w swojej głowie jakiegoś stosownego zwieńczenia rozpoczętego zdania, po czym ustawiła się między niedoszłym fotografem a wspomnianym elementem architektury. Czekała na niego, żeby "popisał się" swoim drygiem do uwieczniania dobrych, ale to naprawdę dobrych ujęć. I wolała, żeby naprawdę mu się udało, bo nie chciała, żeby Jenny miała kłopoty ze swoim małym projektem.
Uniósł tylko brwi na jej komentarz o tym, jakiego słownictwa wypada w miejscu publicznym używać, a jakiego nie. Posłał jej ironiczny uśmiech, mówiący nie mniej, nie więcej, niż uważaj, bo się tym przejmę, po czym odparł. - Oprócz Ciebie, nie widzę tu nikogo, komu by to przeszkadzało. - Demonstracyjnie rozejrzał się dookoła, po czym ponownie skierował swoje spojrzenie na Zuzę, wzruszył ramionami i dodał. - Więc w czym problem? - Uśmiechnął się krzywo i obserwował, jak ustawia się gdzieś obok fontanny. Rzucił z zasady parę komentarzy o tym, że do pozowania, to ona się średnio nadaje, po czym westchnął w teatralnym geście i wyjął aparat z futerału. W gruncie rzeczy, modelowanie wychodziło jej całkiem nieźle, ale to tylko i wyłącznie dlatego, że los obdarzył ją nietuzinkową urodą! Niech się Zuza nie spodziewa komplementów od Gregersa! Nawet, jeśli byłyby całkiem zasłużone. Pstryk! I zdjęcie gotowe. Spojrzał na wyświetlacz aparatu, po czym niechętnie, leniwym gestem dłoni, przywołał dziewczynę do siebie i pokazał jej swoje dzieło. - Już się nacieszyłaś? - Po paru sekundach wywrócił oczami, po czym wskazał miejsce, gdzie miała stanąć. - Wsadź ręce do kieszeni i patrz tam. - Przechylił głowę w lewo, pokazując, w którym kierunku powinna Zuzanna patrzeć, żeby zdjęcie wyszło tak, jak powinno. Zmienił w ustawieniach opcję kolorowego obrazu na czarno-biały, po czym zrobił parę kroków do tyłu, nachylając się lekko i kolejne ujęcie gotowe. - Odwróć się tyłem. - Powiedział, a aparat wydał z siebie charakterystyczny dźwięk jeszcze dwa razy. Podał go dziewczynie , by mogła zobaczyć, co tam takiego stworzyli, a sam westchnął cicho i schował ręce do kieszeni, obserwując jej poczynania. Kiedy wyczuł paczkę fajek gdzieś na dnie, wyjął ją natychmiast i odpalił papierosa, uśmiechając się pod nosem. Tylko czekał na reakcję Zuzy. Tak zabawnie się złościła, naprawdę. Dlatego też Gregers lubił ją prowokować i było to jednym z jego ulubionych zajęć, kiedy tylko pojawiła się gdzieś w towarzystwie. Wciągnął dym do płuc, po czym wypuścił go z impetem i czekał na wybuch wulkanu.
Och, jak ona doskonale wiedziała, że te wszystkie próby umoralniania zupełnie nic nie dadzą. Jak bardzo chciała, żeby jej sumienie nie nakazywało kolejnych prób. Jak bardzo chciała, żeby Colton nie był tym głupim, chamskim i aroganckim Coltonem. Niestety, chcieć to jedno, a dostać coś to drugie. Ściągnęła więc brwi w równie demonstracyjnym grymasie, westchnęła głęboko, po czym machnęła na Ślizgona dłonią, w międzyczasie ustawiając się do zdjęcia. Takiej tortury jak dzisiaj jeszcze długo nie będzie jej dane przeżywać, a Gregersowi ten fakt chyba bardzo odpowiadał. A to wzmianka o tym, a to wzmianka o tamtym, a to wzmianka jeszcze o czymś innym, czy on kiedykolwiek się w ogóle zamyka? Może robi to tylko po to, żeby Zu nie domyślała się jego prawdziwych opinii? Jej samej nie przyszło to głowy, zresztą nie zanosi się na żadną zmianę w tej kwestii, ponieważ jej myśli zaprzątały teraz sprawy bardziej przyziemne, jak na przykład to, że Hogwart - w porównaniu z Beauxbatons - miał wręcz beznadziejne mundurki, a ona będzie musiała jeden z nich nosić przez cały przyszły rok, jeśli nie dłużej. Połączyć to z obecnością takich osobników jak obecny tu blondyn, a otrzymamy bardzo częste "wybuchy wulkanu". I nie jest to wcale przesadzone określenie, przydzielenie do domu Gryffindora z całą pewnością było uwarunkowane właśnie taką sposobnością do dosyć częstych napadów furii. Teraz, kiedy Norweg z typową dla bezczelnych skurczybyków litością pokazywał jej każde zdjęcie, mówiąc jakie są beznadziejne, z całej siły powstrzymywała się od dania mu w twarz. Niestety, Jenny była dla niej o wiele ważniejsza - toteż jego mordkę zostawiła póki co w spokoju, zaś swojej nadała zimny, spokojny wyraz, który jakimś dziwnym trafem bardzo przypasował do pozy, jaką zarządził "pan" fotograf. Dziewczę stało więc z rękoma w kieszeniach, obserwowało horyzont, następnie obróciło się, poczekało chwilę, zaś potem znów odebrało aparat i zaczęło przeglądać wszystkie ujęcia. To, co się stało później, można nazwać punktem przełomu - ostateczną klęską polskiej samokontroli, która z natury nie była chyba najsilniejsza. - Zgaś go - rozkazała bez zająknięcia, patrząc na osiemnastolatka morderczym wzrokiem - Powiedziałam zgaś, albo wyplujesz go razem z zębami! - podniosła głos, machnąwszy nerwowo ręką, jakby już miała zamiar spełnić swoją obietnicę. Buchnięcie w twarz dymem najpierw zostało skwitowane histerycznym kaszlem, następnie równie histerycznym oczyszczaniem dłonią powietrza, a potem... właściwie niczym. Blondynka rzuciła się na chłopaka z krystalicznie czystym zamiarem urządzenia masakry w oczach, ale ten szybko odskoczył i - zgaduję - zaczął się tylko złośliwie śmiać. - Jesteś głupim dzieciakiem Colton i wiesz co? Mam nadzieję że Jenny szybko się o tym przekona. Co, skończyliśmy, czy może robisz z siebie większego idiotę po to, żebym wyglądała bardziej naturalnie na następnym zdjęciu?
Kącik jego ust uniósł się, kiedy widział, jak usilnie Zuza powstrzymuje swoją złość. Jakby widział siebie, naprawdę. On też często nadawał swojej twarzy spokojny wyraz, kiedy w środku wszystko się gotowało. No bo tak lepiej. Spokój daje przewagę nad przeciwnikiem, nawet, jeśli jest pozorny. Jednakże są najwyraźniej rzeczy, które Zuzę doprowadzają do szewskiej pasji, bo kiedy Gregers odpalił fajkę, z jej twarzy zniknął stoicki spokój, a ukazała się złość. Krzyknęła nawet, a on przywołał na twarz jeden z tych złośliwych uśmieszków, które potrafiły człowieka zdenerwować. Kiedy wykonała szybki ruch ręką, cofnął się nieznacznie, bo mimo wszystko, w twarz nie chciał dostać. Jeszcze trzy razy porządnie się zaciągnął, a ostatkami dymu buchnął Zuzie w twarz i parsknął śmiechem. Nie zamierzał jej uszkodzić, ale stwierdził, że tak będzie zabawnie. Najwyraźniej mu nie wyszło, bo w tym samym momencie dziewczyna rzuciła się na niego ze złością, ale na całe szczęście zdążył z refleksem godnym sobie, odskoczyć parę kroków dalej. - Ej, ej! - Ze złośliwym uśmiechem pogroził jej palcem, wyrzucając gdzieś za siebie papierosa, którego długość i tak już dobiegała końca. - Nie gorączkuj się tak. To tylko fajki. - Powiedział, demonstracyjnie wyciągając kolejnego z paczki, jednakże widząc iskierki złości w oczach Gryfonki, postanowił schować go z powrotem. W końcu nigdy nie wiadomo, co jej przyjdzie do głowy, a on z kobietą nie będzie się bił, byłby więc bezbronny. Roześmiał się na jej słowa i wsadził ręce w kieszenie. - Spójrz na mnie. - Powiedział, wyjmując aparat z futerału. Całkiem dobry pomysł mu podrzuciła z tym zdjęciem. W końcu, im bardziej prawdziwe emocje, tym lepsze ujęcie, prawda? Zmrużył oczy i posłał jej ironiczny uśmiech, po czym uchwycił tą chwilę. - Zajebiste. - Mruknął pod nosem, wpatrując się w ich kolejny twór i przywołał Zuzę ruchem ręki, wywracając przy tym oczami. - Słabo, myślałem, że lepiej wyjdzie. - Westchnął ciężko. Aktorem był dobrym, to trzeba przyznać. Teraz bawił się w najlepsze, obserwując reakcje dziewczyny na swoje słowa.
Niech tylko nikt nie odważy się wspominać Zuzannie, że może ona mieć z Gregersem cokolwiek wspólnego. Taki ktoś nie tylko niebywale się narazi, ale też sprawi, że sama Zu będzie miała ze sobą wielki, ale to naprawdę wielki, problem. Być podobnym do kogoś, kogo się szczerze nie znosi to niebywale okropna rzecz, nawet jeśli owe podobieństwo zawiera się jedynie w tym samym doborze strategii towarzyskiej. Ktoś spytałby: "Co ją obchodzi, czy Colton też przyjmuje zimny wyraz twarzy, kiedy go ktoś wkurza?" Ano obchodzi, całkiem mocno zresztą, bowiem tak jak już wspominałam, wspólność cech między nimi byłaby naprawdę niemożliwa do zniesienia. Prawie jak teraz niemożliwą do zniesienia jest jego obecność. A co dopiero te wszystkie miny, które gościły mu na twarzy. Już nawet mi samej, jako "autorce", która może nieco za bardzo wczuwa się w swoje postacie, krew buzuje na myśl o tym, jak z wykrzywionych ust Norwega co chwilę wylatuje ohydny, tytoniowy dym, tak mocno drażniący i samą Zuzu, i jej drogi oddechowe. Ale przecież miała się nie gorączkować. Przecież to tylko fajki. Nic takiego. Nic takiego! - To aż fajki, Colton, mógłbyś naprawdę zwrócić uwagę że nie trujesz tylko siebie, ale też mnie, a ja - do jasnej cholery - nie chcę skończyć z dziurawymi płucami, czaisz? - warknęła jeszcze, dostrzegając w ostatniej chwili wyrzucenie niedopałka. Całe szczęście, że kolejny mini-zabójca nie został zapalony, bo wspomniane ciut wcześniej iskierki złości momentalnie zmieniłyby się w coś o wiele gorszego. Przez jakiś czas dziewczyna patrzyła w dal, próbując wypuścić wszystkie emocje w biedne, samotne drzewo, które od takiego ładunku powinno od razu stracić wszystkie liście. Niestety (a może wręcz przeciwnie?) Polce nie przyszło opanować takiego rodzaju magii, tym samym jej niedoszła ofiara obeszła się bez szwanku. Nie wiadomo jednak, czy temu chłopcu obok tak bardzo się w życiu uda. Niebieskie oczy powędrowały w jego stronę, napotykając tam aparat. Pewnie zepsuło to cały efekt, bo jej twarz momentalnie straciła na agresywności, ale jedno, proste słowo które chyba dobrze usłyszała (bo przesłyszeć też się ludziom zdarza) było dowodem czego innego. Niestety, ponieważ Kasprzakówna była zbyt uprzedzona do swojego znajomego Ślizgona, toteż uznała "zajebiste" za wybryk swojego umysłu i bardziej uwierzyła w tę drugą opinię. Kiedy już podeszła do Gregersa i zobaczyła, jak komicznie wyszła, nie mogła się powstrzymać przed parsknięciem śmiechem. Szturchnęła chłopaka w ramię. - Masz szczęście, uratowałam cię sama przed sobą, bo inaczej znowu ledwo byś uniknął policzka! - o, spójrzcie, otwarcie przyznała, że Colton był zwinniejszy. Dziwne rzeczy zaczynają się dziać, ale... to raczej nic złego, prawda?
Zmarszczył brwi i posłał jej pogardliwe wręcz spojrzenie. - Nie pierdol. - Skrzywił się nieznacznie i postanowił kontynuować wypowiedź, co by nie brzmiała zwyczajnie głupio. - Od jednej fajki, którą zresztą nie Ty zapaliłaś, a ja, nic Ci się nie stanie. - Wywrócił oczami i parsknął złośliwym śmiechem. Doprawdy, ona była przewrażliwiona na tym punkcie. Choć wolał osoby, które po prostu się postawią, niż takie ciapy, nie potrafiące nawet podnieść głosu, kiedy trzeba. Asertywność dodawała więc dużo w oczach Gregersa, aczkolwiek to nie istotne. Otworzył szerzej oczy, kiedy szturchnęła go w ramię. No co, zdjęcie było naprawdę całkiem niezłe, żeby nie powiedzieć, że ładne! Zdziwiła go nieco jej reakcja, ale na taką okazję również był przygotowany, bo po Zuzie, to czasami nie wiadomo, czego się spodziewać. - Będziesz mnie bić? - Dolewał oliwy do ognia, wpatrując się w nią ze zmrużonymi oczami. Nie zachowywał się dojrzale, ale co poradzić. Miała rację, on był jeszcze dzieckiem, aczkolwiek chyba już się z tym faktem pogodził i nawet nie miał nic przeciwko. Całkiem mu ten fakt odpowiadał, mógł dzięki temu łatwo unikać odpowiedzialności. Zresztą, potrafił być także poważny i udawać dojrzałego, ale po co? Ona tak fajnie się denerwowała, że nie był w stanie odmówić sobie kolejnych docinek. Zabawne te Gryfonki. Nie bez kozery jednym z ulubionych zajęć Ślizgonów było dręczenie ich. - Tak na serio, to całkiem mi się podobało tamto zdjęcie. - Uniósł lekko brwi, uśmiechnął się pod nosem i utkwił w niej swoje spojrzenie. Wiedział, że Zuza nie weźmie tej opinii na poważnie i potraktuje jako kolejny głupi żart. Ha! Gdyby tylko była świadoma faktu, iż uważał ją za naprawdę dobrą modelkę. Pewnie byłaby trochę, lekko mówiąc, zaskoczona. Przecież on nigdy jej nie komplementował, nawet, jeśli była ku temu sposobność. - Nie wiem, czemu tak zareagowałaś. - Wzruszył ramionami i spojrzał gdzieś w dal, czekając na odpowiedź dziewczyny.