Kultowe miejsce - zatłoczone i wiecznie przepełnione studentami. Pomimo swojej popularności, zawsze można znaleźć tu jakiś wolny stolik, a przemiła obsługa nie zapomina o żadnym kliencie. Przez jakiś czas pub nazywał się "Pod Trzema Różdżkami", gdy został przejęty przez fanatyków Koalicji Czarodziejskiej - o politycznych niesnaskach nie ma już jednak śladu i witani są tutaj wszyscy, niezależnie od czystości krwi.
Dostępny asortyment:
► Sok Dyniowy ► Woda Goździkowa ► Piwo kremowe ► Dymiące Piwo Simisona ► Rum porzeczkowy ► Malinowy Znikacz ► Grzane wino z korzeniami i koglem−moglem ► Ognista Whisky ► ”Najlepsza Stara Whiskey Campbell'a” ► Wino skrzatów ► Wino z czarnego bzu ► Sherry ► Rdestowy Miód
To nie było w jej stylu. Raczej nie wybierała baru jako miejsca do spędzania czasu w samotności. Na ogół był to jakiś mniej popularny punkt na błoniach w którym mogła siedzieć i rysować. Czasami brała ze sobą kawę i potrafiła spędzić tak pół popołudnia. Tutaj warunki zdecydowanie nie sprzyjały temu, żeby się wyciszyć, a jednak ostatnio nie przeszkadzało jej to aż tak, jak kiedyś. Do tej pory Emily w barach bywała okazjonalnie, a na większe imprezy bardzo rzadko się pchała, chyba, że miała jakiś konkretny powód, żeby się wybrać. Nawet jak kręciła się po Hogsmeade to były to inne miejsca, parki, ścieżki, ławeczki. Pewnie dlatego nigdy nie miała okazji spotkać mieszkającego nieopodal Leonela. Zresztą, pewnie nie zwróciłaby na niego uwagi jakby mijała go na ulicy, skoro na tak długą chwilę utkwiła w nim wzrok, a jednak nie wpadła na to koło kogo siedzi. - Tak - powiedziała zdziwiona. Widocznie jej wrażenie nie było mylne i faktycznie miała do czynienia z kimś znajomym. Wciąż jednak nie potrafiła go rozpoznać, nawet po głosie, co powinno być przecież kolejną wskazówką. Dopiero kiedy się przedstawił, nie pozostawił w niej żadnych wątpliwości. Co prawda nie widzieli się bardzo długo, ale miała do czynienia ze swoim kuzynem, dalekim bo dalekim, ale mimo wszystko - mniej więcej pamiętała ich nazwiska. A o ile wspomnienia jej nie myliły to z chłopakiem akurat spędzała wyjątkowo dużo czasu, bo rodzice obarczali go opieką nad nią, kiedy była mała. Pamiętała, że początkowo uwielbiała jego towarzystwo i pochłaniała całą jego energie, skacząc w okół i proponując wszelkiego rodzaju zabawy, ale on nie był dla niej zbyt miły i to szybko zniechęciło małą Emily. No i nie ważne jak głupie by to nie było, teraz spojrzała na mężczyznę trochę sceptyczne. - Ah, tak, pamiętam. Najlepszy kuzyn, zawsze taki pełen entuzjazmu - spojrzała na niego, chociaż trochę bardziej rozbawiona, niż zła. Mimo wszystko miała na tyle rozsądku, żeby nie oskarżać go za bardzo o coś co robił, jak był dzieckiem, co nie znaczyło, że nie będzie mu tego wypominać. Wręcz przeciwnie, jak mogłaby się powstrzymać? W sumie nie wiedziała jak to się stało, że od tamtego czasu nie widzieli się na żadnych rodzinnych spotkaniach. Widocznie albo nie pojawiała się gdzieś ona, albo on i tym sposobem po prostu wiecznie się mijali. Skoro oboje nie wyglądali, jakby czekali na czyjeś towarzystwo, pewnie mieli dobrą okazję do odświeżenia znajomości.
W tej kwestii znacząco się różnili, jako że Leonel wybierał przede wszystkim takie tłoczne, śmierdzące nikotynowym dymem, miejsca. Lubił wieczorami napić się Ognistej, zapalić papierosa i poobserwować ludzi albo po kilku głębszych wdać się w jakąś światopoglądową dyskusję z barmanem. To drugie, co prawda, zdarzało się rzadziej, bo i głowę do alkoholu miał wyjątkowo mocną, a i tak miał wrażenie, że zna już wszystkich polewaczy drinków w okolicy. Niewykluczone zresztą, bo wielu poznał również na kursie na magicznego barmana, a niektórych kojarzył ze stażu gastronomicznego w Amice. Zdecydowanie wolał jednak spotkania pozazawodowe, bo tym związanym z pracą dość często towarzyszyła nieprzyjemna, napięta wręcz, atmosfera i niezrozumiały w tym zawodzie wyścig szczurów. Wreszcie doczekał się odpowiedzi swojej towarzyszki, która jednak nie rozwiała jeszcze w pełni jego wątpliwości. Słyszalne zdziwienie w jej głosie sprawiło, że nadal nie był pewien czy przypadkiem jej z kimś nie pomylił, choć wówczas musiałby przyznać, że trafił na bardzo podobną aparycją osóbkę. Coś mu jednak podpowiadało, że jego pierwsze wrażenie było właściwe, ale zamiast kontynuować rozmowę, skupił się na tworzonym przez dziewczynę rysunku. Miała talent, trzeba było jej to oddać, chociaż póki co nie kwapił się do komentowania jej dzieła. Oboje byli nieco zagubieni, ale dobrze zrobił, że się przedstawił. Wyglądało na to, że jego imię i nazwisko poruszyło kilka trybików w umyśle Emily, a ta zaczęła powoli łączyć odpowiednie fakty. Niezbyt szczęśliwie dla niego, przypomniała sobie również o tym, że Leonel nigdy nie był przesadnie skory do organizowania jej czasu. Tylko czy należało mu się dziwić? Był od niej mniej więcej osiem lat starszy, więc miał wówczas swoje zajęcia, które niewątpliwie różniły się, od ulubionych zabaw małej dziewczynki. Kiedy tylko ojciec zmuszał go do spędzania z nią czasu, wzdychał ciężko, a i tak ostatecznie zajmował się swoimi sprawami. Ot, chociażby ćwiczył sobie zaklęcia, po prostu mając na nią oko, żeby nikt później nie czepiał się go, że nie dopilnował jakiegoś smyka, który w ferworze idiotycznych pomysłów, zrobił sobie jakąś krzywdę. - Nie mów, że to pamiętasz. – Czuł się zupełnie tak, jak gdyby powrócił do tamtych lat, choć tym razem to dojrzałe już dziewczę wypominało mu, że nie poświęcał jej odpowiednio dużo swojej uwagi. Mógłby poczuć się niekomfortowo, a jednak… w jakiś sposób nawet go to śmieszyło, przez co kąciki jego ust mimowolnie poruszyły się lekko ku górze, przyozdabiając jego twarz stosunkowo rzadkim w jego przypadku uśmiechem. Zaciągnął się jeszcze raz tytoniowym dymem, przypominając sobie obrazy sprzed wielu, wielu lat. - Nadal się o to boczysz? – Zapytał zaraz wyraźnie rozbawiony, bo i dawno nie miał okazji powrócić myślami do tak przeszłych wydarzeń. Poza tym chciał nieco sprowokować Emily, żeby powiedziała może coś więcej, bo niewykluczone było to, że zapamiętała z dzieciństwa zupełnie inne momenty niż on. No a skoro mieli już niebywałą okazję do wspomnienia tak starych dziejów, to i dlaczego mieliby z tej okazji nie skorzystać?
Prawdę mówiąc, na jego miejscu Emily pewnie też nie byłaby zachwycona. Nie to, że nie lubiła dzieci, ale na dłuższą metę potrafiły być naprawdę irytujące, a uczestniczenie w ich dziwnych zabawach nie było czymś, na co miała ochotę przeciętna nastolatka. Trudno więc się było dziwić Leo, że nie podchodził do tego entuzjastycznie i wolał zajmować się swoimi sprawami, na ślizgonkę jedynie pozerkując i pilnując, żeby nie zrobiła czegoś głupiego. Akurat ona była dość energicznym i kreatywnym dzieckiem, ciągle wymyślała nowe zabawy i z całych sił starała się wciągnąć w nie chłopaka. Najłatwiej było ją zająć rysowaniem, oczywiście pod warunkiem, że później chwaliło się wszystkie jej dzieła. Jak widać zapał do tego jej nie minął, za to jakość się na szczęście poprawiła i teraz można było zupełnie szczerze przyznać, że jej rysunki nie są najgorsze. Dobrze pamiętała swoje dzieciństwo i przewijające się przez nie inne dzieciaki, chociaż większości pewnie nie poznałaby teraz, po tych kilku latach. Nawet nie wiedziała jeszcze jak bardzo pamięć w tej materii ją zawodzi. Niemniej, teraz patrząc na Leo faktycznie wszystko się rozjaśniło i połączyła rysy tego nastolatka z mężczyzną, którego miała ze sobą. Było sporo różnic i Rowle nie sądziła, żeby między jej piętnastoletnią wersją, a dwudziestopięcioletnią miała być taka różnica. Patrząc na nią śmiało można było pomyśleć, że chyba nigdy nie pozbędzie się tego dziecięcego wyglądu. Sprawiały, że była niewinna i urocza i prawdopodobnie zafundowały jej przekonywanie barmanów o swojej pełnoletności przez długie lata. - Nie mam takiej złej pamięci, żeby nie wiedzieć, kto łamał moje dziecięce serce odmawiając mi wspólnej zabawy - pokręciła głową, zamykając w końcu notes przed sobą, bo nie zapowiadało się na to, żeby miała dzisiaj skupić się na rysowaniu. Cóż, ten szczególny krajobraz musiał poczekać na inny moment, chociaż była całkowicie pewna, że go skończy. - Oczywiście, że tak. Musiałam być przeuroczym dzieckiem, trzeba było mieć serce z kamienia, żeby to zignorować.- wytknęła mu z uśmiechem. - Nie chciałeś nauczyć mnie grać w karty, ani piec ze mną ciasteczek, ale na twoje szczęście, wszystkie te umiejętności sama podłapałam. Wypadałoby to jakoś wynagrodzić - dopiła drinka i poprosiła barmana o dolewkę, odszukując wzrokiem tego samego, bo nie miała ochoty nikogo przekonywać, że może zamówić tu coś więcej, niż sok. Przeszło jej przez myśl, że naukę gry w karty mogła całkowicie sobie darować - o ile mniej miałaby teraz problemów? Niestety zapał do tego typu rozrywek był w Emily zawsze ogromny i prawdę mówiąc mimo fatalnych skojarzeń nie wyobrażała sobie całkowicie zrezygnować z gier, nawet z samego durnia.
Ze sporą różnicą wieku już tak było, że początkowo znacząco utrudniała, o ile nawet nie uniemożliwiała znalezienie wspólnego języka, a ostatecznie zacierała się do tego stopnia, że była praktycznie niezauważalna. Leonel dodatkowo niespecjalnie lubił dzieci, i chociaż w czasach, o których mówili sam nim był, tak nie oszukujmy się, piętnastolatek też nie miał raczej co robić z siedmiolatką. Mógł jej pokazać parę ciekawych zaklęć i na tym kończyło się coś, co mogło interesować ich oboje. Jeszcze pół biedy, kiedy mała Emily zajmowała się rysowaniem, bo wtedy miał względny spokój, ale kiedy skakała wokół niego, wymyślając coraz to nowsze i głupsze zabawy, najchętniej uciszyłby ją zaklęciem Silencio albo w ogóle uciekłby w hen daleko, byle nie musieć słuchać jej piskliwego głosiku. Nie robił tego wyłącznie dlatego, że nie chciał dostać później od burdy od ojca, ale gdyby jego zachowanie miało przejść bez żadnych konsekwencji, niewątpliwie nie spędzałby z dziewczyną czasu, który i tak uważał wtedy za zmarnowany. Jeśli by spojrzeć na to z tej perspektywy, bywał niekiedy dość podły, chociaż i teraz nieszczególnie miałby ochotę niańczyć czyjeś dziecko, więc nie sądził, by zachował się znacznie lepiej niż lata temu. - I jeszcze będzie mi mówić o złamanym sercu… - Westchnął ciężko w odpowiedzi, kręcąc przy tym ze zrezygnowaniem głową. Miał wrażenie, że panna Rowle za wszelką cenę chce go wbić w poczucie winy, i prawdę mówiąc, chyba nawet jej się to w jakiejś części udało. A może inaczej: nie czuł się winny, ale patrząc na to, że teraz byli na zdecydowanie bardziej zbliżonym do siebie poziomie niż kiedyś, nie widział żadnych przeciwwskazań co do tego, by zrekompensować jej jakoś krzywdy z dzieciństwa. Przynajmniej miał okazję do tego, by spędzić czas z kimś, przy kim będzie mógł się nieco wyluzować, a tego zważywszy na pracę, często mu brakowało. - Nie musisz sobie przeszkadzać. – Dodał jeszcze, widząc że dziewczyna zamyka notes. Sam jednak nie kontynuował zbytnio tego tematu, bo rzeczywiście rozmowa była chyba na tyle zajmująca i rozpraszająca, że o dalszym rysowaniu nie mogło być mowy. Szkoda, bo chętnie popatrzyłby jak krajobraz nabiera coraz to drobniejszych detali. Osobiście nie potrafił narysować nawet prostej kreski, więc miło było popatrzeć na kogoś ze znacznie większym talentem. - Nie byłaś… - Mruknął z niebywałą wręcz szczerością, choć rozbawiony ton sprawiał, że wypowiedź nie była chyba aż tak dotkliwa. Z pewnością nie miał natomiast na celu urazić jej uczuć. Była już dojrzałą dziewczyną, a raczej mógłby nawet rzec, że kobietą, więc powinna zrozumieć, że najzwyczajniej w świecie żartował. - Karty i ciasteczka akurat były jednymi z twoich lepszych pomysłów. – Puścił jej oczko, upijając łyka swojego drinka. Zastanawiał się nad tym, co powinien jej zaproponować, skoro ewidentnie dopominała się o jakikolwiek ruch z jego strony. – Właściwie mieszkam dość niedaleko, więc jeśli masz ochotę, możemy nadrobić zaległości. Ciasteczek w moim wykonaniu raczej zjeść byś nie chciała, ale chyba nie odmówisz mi partyjki durnia? – Zapytał, kiedy wreszcie wymyślił jakiś plan na wieczór. Niezbyt często spędzał czas na grach, ale wydawało mu się to odpowiednią propozycją, skoro mieli powspominać okres dzieciństwa. Poza tym przez to, że dawno w nic nie grał, sam nabrał ochoty na jakąś partyjkę. Nie wiedział jednak o tym, że przez ostatnie wydarzenia, Emily miała do durnia pewien uraz. No cóż, ta karcianka nie była do końca taka bezpieczna… chociaż większość zgodziłaby się pewnie, że w tej kwestii wiele brakowało jej jeszcze do Therii. Jeżeli zaś chodzi o ciasteczka, to nie tak, że w ogóle w kuchni się nie odnajdywał. Potrafił upichcić parę dań, ale że sam nie lubił słodyczy, to akurat cukiernik był z niego marny.
Oczywiście, że nie mogła nie wyrzucić mu tego wszystkiego. Kim by była, jakby nie skorzystała z okazji? Nawet, jeśli go doskonale rozumiała. Szczerze mówiąc jako dziecko czerpała jeszcze względną przyjemność z tych dużych, "rodzinnych" spotkań, ale z czasem wydawały jej się one wybitnie nużące. Pewnie dlatego znajdowała każdą dobra wymówkę, żeby nie pojawić się na jakiejś imprezie. Na szczęście większość czasu i tak spędzała w Hogwarcie, z którego póki co nie mogła się ruszać, ale kiedy zbliżało się jakieś wolne, trzeba było wysilić się na odrobinę kreatywności. Oczywiście nie od wszystkiego dało się uciec i czasami nie warto było nawet próbować, ale jak tylko była jakaś furtka - Emily po prostu z niej korzystała. O ile spędzanie czasu z braćmi i z ojcem było dla niej szalenie przyjemne, tak większe grono pozostawiało wiele do życzenia. Szczególnie, że dziewczyna nie przepadała za towarzystwem, w jakim obracał się jej ojciec. Czasami zapominała o jego okropnych poglądach, ale kiedy siedząc przy stole słyszała, jak wdaje się w dyskusje z innymi, robiło jej się słabo. Kochała go, ale ciężko jej było zaakceptować tak różne podejście do istotnych spraw. To zawsze musiały być czystokrwiste, bogate rodziny z rozpieszczonymi dziećmi z którymi Emily później już nie miała ochoty spędzać czasu. W dodatku Dominik był jedynym bratem, który rozumiał ją w tej kwestii, więc była z góry skazana na przegraną pozycję. Pokręciła tylko głową, kiedy skomentował jej zamknięcie zeszytu. Rysowanie przy ludziach zdarzało jej się naprawdę okazjonalnie i to tylko pod warunkiem, że ten ktoś również sięgał po ołówek i szkicował coś w między czasie. Innej opcji nie przewidywała, zresztą uznała, że dawny znajomy, a właściwie kuzyn, mimo swoich przewinień zasługuje na trochę więcej uwagi. Szturchnęła go w ramie z udawanym (częściowo!) oburzeniem. - O, nie, nie kolego. Byłam bardzo urocza, po prostu tego nie dostrzegałeś - przewróciła rozbawiona oczami i sięgnęła po swój alkohol. Wzięła sporego łyka i niemal się zakrztusiła, słysząc jego propozycję. Gra w karty, a zwłąszcza w durnia zawsze kończyła się u niej tylko jedną odpowiedzią - tak. Tylko, czy nie tak dawno nie obiecywała sobie, że nie tknie tego już nigdy? Z pozoru niewinna zabawa skończyła się dla niej tragicznie, a ona nie powinna była ryzykować, że to się powtórzy. Z drugiej strony, co innego granie w nią w mieszkaniu obcego faceta, a co innego w towarzystwie Leo, który bądź co bądź, był jej kuzynem. Mogła mu ufać i niezależnie od tego jak potoczy się rozgrywka, nie miała się czego obawiać. Spojrzała na niego ze sporym wahaniem i jeszcze raz przeanalizowała całą sytuację. To nie dureń był temu wszystkiemu winny, tylko jej ogromny pech, a przede wszystkim wybitna niezdarność. Nie mogła dożywotnio zrezygnować z gry, którą uwielbiała. Zresztą i tak nie miała pojęcia jakby teraz uzasadnić to mężczyźnie. W końcu kiwnęła głową z uśmiechem i zsunęła się ze stołka barowego. - Okej, w takim razie idziemy - zarządziła, bo skoro zaproponował, a ona się zgodziła, nie było co dłużej na ten temat dyskutować. Narzuciła na siebie cienką kurtkę, którą jeszcze nosiła przy sobie i odrzuciła włosy do tyłu. Ruszyli w kierunku jego kamienicy.
/zt x2
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Zamówił trunek o mało interesującej nazwie - malinowy znikacz. Usadowił się wygodnie w fotelu, tyłem do wejścia i przodem do okna. Oparł się i otworzył sobie książeczkę zakupioną listownie w Esach i Floresach. To źródło informacji ćwiczyło umysł i pozwalało na rozwijanie umiejętności intelektualnych. Wystarczyło się wczytać, co też Finn zrobił. Będąc wśród ludzi radził sobie z samotnością, zwłaszcza, że myśli były zajęte zapoznawaniem się ze sposobem działania zaklęcia o dwu-członowej inkantacji - Arania Exumai. Autor bardzo barwnie i szczegółowo opisał w jaki sposób zaklęcie przenika przez cielsko pająka - począwszy od tych pomniejszych, uznawanych już za jadowite i groźne, a skończywszy na tych dzikich akromantulach, o których się w szkole można nauczyć. Na kartce została narysowana jedna sztuka wyżej wymienionej kreatury. Nachylił się nad książką i zapomniawszy podziękować za przyniesiony trunek, obserwował z cichym i niepewnym zachwytem proces wchłaniania się zaklęcia wprost do krwiobiegu potwora. Szkic wił się niemo na kartce i rozdziawiał paszczękę imitując prawdziwą reakcję. Autor opisał nawet pod jakim kątem rzucić zaklęcie, aby blado niebieska poświata odrzuciła pająka nie tylko na kilka metrów dalej, ale i wyżej. Dźgnął końcówką palca martwego pająka i czekał na ponowienie rysunkowej demonstracji. Po kilkukrotnej obserwacji udało mu się zauważyć, że jeśli nakierować zaklęcie wprost w paszczękę albo górne ślepia to łeb pająka wygina się pod bolesnym kątem wzmagając tym działanie zaklęcia - dodatkowy ból, nie tylko ten magiczny, ale i fizyczny. Usatysfakcjonowany prezentacją przekartkował stronę i odnalazł następny rozdział. Pochłonął go w kilka dobrych minut, a i szeptem próbował odnaleźć dobrą tonację zaklęcia. Nie było to proste zważywszy, że akurat ta książka nie potrafiła wydać głosu. Może złoży reklamację i poprosi o egzemplarz w pełni edukacyjny? Co prawda ten był jednym z ostatnich... Zapisał sobie na serwetce sylaby inkantacji i próbował je połączyć w taki sposób, aby brzmiało to płynnie i energicznie. Niestety nie było to proste, a więc przerwał tę naukę na rzecz zapoznawania się z ruchem nadgarstka. Gest był krótki, ale stosunkowo skomplikowany, więc wymagał nauczenia się na pamięć. Jako, że Gard był wzrokowcem z większym zainteresowaniem odnalazł stronę z rysunkową demonstracją. Połowiczny obrót nadgarstka, narysowane w powietrzu półkole z jakimś dziwnym ogonkiem i ostateczne cofnięcie krańca różdżki imitujące do złudzenia pociągnięcie za linę. Westchnął, oparł policzek o wnętrze dłoni i próbował sobie to doskonale zwizualizować. Nie było to proste, zwłaszcza jeśli trzeba wypowiedzieć dwuczłonową inkantację przy takim skomplikowanym ruchu. Studiował sobie to przez jakieś pół godziny planując kiedyś przy okazji nabyć sobie obiekty do ćwiczeń - jakieś tam pająkowe stwory z magicznej menażerii, a jeśli się nie uda, to sobie transmutuje coś w robactwo z odwłokiem i odnóżami. Na ostatniej stronie książki autor zapisał kilka ciekawostek i porad, z którymi Gard się ochoczo zapoznał. Dzięki nim inkantacja bardzo łatwo zapadła w pamięć. Westchnął i potarł kark. Miał pewność, że z łatwością wyrecytuje sposób działania zaklęcia, wypowie je poprawnie i płynnie. Pozostało jedynie praktyczne ćwiczenie gestu, jednak to zaplanował już raczej w innych okolicznościach, a nie w pubie pełnym ludzi.
- Jesteśmy na miejscu! - zawołał wesoło, kiedy otworzył drzwi pubu "Pod Trzema Miotłami". On i @Henrietta Moseley, którą niemal pchnął w plecy, by weszła przed nim do tego dość tłocznego miejsca. Wyglądało tu dokładnie tak jak zawsze - tłumy czarodziejów i innych magicznych ludzkopodobnych (albo i nie) stworzeń siedziało tutaj i raczyło się wesołymi rozmowami przy przeróżnych magicznych potrawach i trunkach. Co najmniej dwie grupy były tu dziś wyjątkowo głośne: w jednym rogu sali karczemnej siedziało kilku czarodziejów grających na jakichś dziwnych instrumentach i wyśpiewujących nieco zbliżające się już do granicy dobrego smaku przyśpiewki o alkoholu, w innym z kolei dwójka czarodziei i goblin kłócili się o nie do końca wiadomo co dokładnie, bo byli już nieźle wstawieni. Brown więc tylko westchnął, po czym zdjął kapelusz, powiesił go na wieszaku przy wejściu i wskazał Amerykance jakiś wolny stolik. Jeden z pracowników, widząc gdzie się kierują, machnął różdżką usuwając ze stolika wszelkie możliwe odpadki. - No... może i to miejsce nie jest jakieś bardzo spokojne, ale nie zmienia to faktu, że właśnie w tym gwarze czasami najlepiej porozmawiać, bo nikt się nikogo nie czepia, no i... jest tutaj taka dziwna, magiczna atmosfera - powiedział z zachęcającym uśmiechem. - Ktoś niedługo powinien przyjść nas obsłużyć.
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
I tym oto sposobem znaleźli się w pubie o ciekawej, chwytliwej nazwie "Pod trzema miotłami". Po drodze mężczyzna uraczył Henriettę opowiastkami o Hogwarcie. A kobieta słuchała, przyjmowała te informacje z niemałym zainteresowaniem i gdzieś w jej podświadomości zrodziła się nawet myśl, że chciałaby uczyć się we wspomnianej szkole, a nie w Ilvermorny. Co prawda to prawda, lubiła tę ostatnio wspomnianą placówkę. Nie mogła narzekać na brak znajomych, a lekcje były ciekawe. To oczywiście nie jedyne pozytywy tej szkoły, ale Henrietta wiedziała, że Hogwart i tak był o wiele lepszym miejscem. Nawet, jeśli te gorsze od Hogwartu miejsca wcale złe nie są, a mają w sobie mnóstwo pozytywów. Tak, w końcu przekroczyli progi pubu. Henrietta weszła do pomieszczenia nieco niepewnie. Nie była pewna, czy kiedykolwiek tutaj była. Może tak, może nie, ale nie chciała się nad tym rozwodzić. O wiele bardziej zajęta w myślach była tym, czego by chciała się napić. Ale to potem. Ale to za chwilę. Najpierw zajęli jedno z miejsc i usadowiwszy się, dopiero teraz Henrietta pochwyciła w swe utalentowane manualnie dłonie kartę, i pierwsze, co jej się rzuciło w oczy to sok dyniowy i nagle naszła ją wielka chęć, by zatopić wargi w tym rozkosznym napoju. - Już wiem, co zamówię - odparła zdecydowanym tonem, zwracając się przy tym do mężczyzny. Spojrzała na niego i coś jej się przypomniało... miała do niego pytanie, może trochę głupie, ale musiała je zadać. W końcu, kto pyta, nie błądzi. - A właśnie, czy my w ogóle się sobie przedstawialiśmy? - zadała wreszcie to pytanie, przechylając nieznacznie głowę na lewy bok i teraz przypatrując mu się jeszcze uważniej, niż to było do tej pory. Klimat tego miejsca bardzo przypadł jej do gustu. A wrażenie potęgował fakt, że sala zbytnio duża nie była. Gwar był głośny, nie da się ukryć, aczkolwiek gdy siedzieli naprzeciwko siebie, ten jakby zdawał się osuwać na bok, dając szansę pewnemu staruszkowi i pewnej krawcowej na swobodną rozmowę. Było to jednak, oczywiście, tylko takie wrażenie, a żadna magia na to nie działała. Ot, siedzieli sobie i czekali, aż ktoś odbierze ich zamówienia... - A pan, co zamawia? - spytała, tym razem przechylając głowę na drugi bok.
Brown rozsiadł się na krześle naprzeciw panny Moseley i jęknął cicho raczej z rozkoszy niż z bólu, mogąc wreszcie usiąść po tym dość długim okresie stania i chodzenia, dając w ten sposób odpocząć swojemu nie najmłodszemu już kręgosłupowi. Kobieta, z którą tu przyszedł, rozglądała się po pubie nieco zaskoczona. Zaczął się zastanawiać, czy ona kiedykolwiek tu była, skoro nie uczęszczała do Hogwartu... - To bardzo popularne miejsce, ale jeśli nie kończyła pani Hogwartu, faktycznie może go nie znać... - powiedział nieco dziwnie się czując, bo musiał tłumaczyć jako coś bardzo nieoczywistego coś, co dla każdego brytyjskiego czarodzieja było oczywistą oczywistością. - Uczniowie często przychodzą do Hogsmeade w weekendy, spędzając tu wolny czas. "Trzy Miotły" to chyba obok "Miodowego Królestwa", sklepu ze słodyczami, najpopularniejsze wśród nich miejsce w Hogsmeade. Wypatrywał jakiejś kelnerki, która mogłaby zauważyć, że pojawili się właśnie nowi klienci, ale ostatecznie musiał pomachać ręką, przywołując jedną z nich. - Poproszę rdestowy miód, a panienka... - zachęcił ją, by zamówiła czego sobie życzyła. Kiedy kelnerka przyjęła zamówienie, kontynuowali rozmowę. - Chyba nie... - odpowiedział mężczyzna z lekkim uśmiechem. - Nazywam się Peter Michael Brown i, jak już pani wie, uczę eliksirów w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. W przeszłości dużo jeździłem po świecie, zbierając przeróżne informacje o egzotycznych wywarach i składnikach magicznych, mało jest takich państw na świecie, których bym nie odwiedził... - i ciągnął dalej swój monolog opowiadając tej kobiecie mnóstwo szczegółów ze swoich wypraw. Te jego epopeje połączone z podkreślaniem roli, jakiej odegrał dla czarodziejów w Anglii, zdecydowanie sprawiały mu przyjemność. Być może kobieta zapomniała już, od czego ta rozmowa się właściwie zaczęła, sam Brown wcale nie zainteresował się jej imieniem i nazwiskiem, najwidoczniej wcale nie był chętny do dowiedzenia się o niej czegokolwiek, skoro już zaczęli temat, o którym mógł gadać i gadać całymi godzinami. Świat zniknął, był tylko on i jego historia...
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
- I owszem, nie znam - skwitowała krótko, by nie rozwodzić się dłużej na tą kwestią, bo po co? Jednak jego kolejne słowa zadziałały inaczej, Henrietta była chętna, by odpowiedzieć. - Ja rzadko tutaj bywam. Może właśnie dlatego, że nie jestem absolwentką a tym bardziej uczennicą Hogwartu? - zakończyła pytaniem retorycznym. Nagle to, co powiedział na końcu, sprawiło, iż nasza pani krawcowa ożywiła się momentalnie. - Miodowe królestwo... słyszałam. Ale nigdy nie byłam. Czy możemy się tam wybrać? - uśmiechnęła się zachęcająco - Ale to potem, dużo potem. Dobrze? - nagle, wkraczając w stan zamyślenia, zapomniała kompletnie języka w gębie. Ale to minęło gdy zorientowała się, że jej ostatnie jak na tę chwilę słowa nie były słowami, jakie byłyby odpowiednie. Dlaczego? No bo zasugerowała w nich, by spędzili ze sobą o wiele więcej czasu. A co, jeśli on nie może? A co, jeśli on nie chce? No właśnie, ale, jak Henrietta miała w zwyczaju powtarzać, nie rozpacza się nad rozlanym mlekiem. Dlatego zamrugała powiekami i postanowiła wnet się poprawić. - To znaczy, jeśli pan chce. Jeśli chce pan spędzić ze mną jeszcze trochę czasu... jeśli nie, to jest jak najbardziej zrozumiałe. - i znowu popełniła błąd. Nie, nie, to nie miało tak zabrzmieć! Była zła... nie, wściekła na samą siebie, ale z czasem to destrukcyjne uczucie zaczęło mijać, aż w końcu całkowicie opuściło Henriettę. Trochę jak te wszystkie eliksiry podawane jej w szpitalu drogą iniekcji. Zadziałały, zrobiły swoje w jej organizmie, a potem nie było po ich śladu. No, może i bywały jakieś skutki uboczne. Ale nieważne. Wkrótce potem popełniła kolejną gafę: on jej się przedstawił, a ona zrobiła to samo. Tyle że... on jej wcale o to nie prosił. A ona jego tak, to swoista różnica. Henrietta westchnęła i zacisnęła mocno powieki, usiłując przetrzymać ten monumentalny atak - to sumienie ją atakowało, zżerało od środka, niszcząc w niej pozytywne pokłady energii. Ale tym razem nie poprawiła się. Uznała, że tego za dużo, zdecydowanie za dużo... jeszcze by bardziej się pogrążyła, tak jak to było wcześniej. A żeby zamaskować swe zażenowanie, Henrietta ochoczo odpowiedziała na jego pozostałe słowa. - A w jakich rodzajach eliksirów pan się najlepiej zna... oczywiście wiadomo, że w każdych, no ale... chyba ma pan jakieś ulubione? - i znowu pożałowała własnych słów. Który to już raz podczas tego samego spotkania? Trzeci? Najprawdopodobniej tak. A teraz złość opadła, więc Henrietta ponownie z wielką ochotą wysłuchiwała opowiastek pana Petera, bo tak właśnie się jej przedstawił. To dobrze, bo zapomniała, a przynajmniej chwilowo, o swoich poprzednich niewypałach w ich konwersacji. A wkrótce potem otrzymali swoje zamówienia, a Hen, nie odrywając spojrzenia od swojego aktualnego towarzysza, sączyła przez słomkę swój sok dyniowy.
Brown był nieco zaskoczony jej propozycją wyprawy do Miodowego Królestwa. Okej, może jako dzieciak bardzo lubił tam bywać, chociaż... o Merlinie, kiedy to było! Nie był tam od lat, jakoś go te wszystkie rzeczy mało pociągały w tym momencie. Ale tu nawet nie o to chodziło, po prostu to w jaki sposób ta kobieta z nim rozmawiała... To było dość niecodziennie. - Dobrze... - odpowiedział po chwili milczenia z cały czas kamienną, wyrażającą dość spore zdziwienie twarzą. Trwało to jednak tylko przez chwilę, za moment otrząsnął się z powrotem. - Nie, nie, nie, w porządku... - odpowiedział na jej następną uwagę, tudzież próbę sprostowania, kręcąc pomarszczoną głową. - Możemy pójść... - bladego pojęcia nie miał po co, ale nie widział też powodu, aby jej odmawiać, zwłaszcza że to rodzina jej byłego znajomego, do tego zmarłego. Jeśli miał mu się jakoś zasłużyć teraz, po jego śmierci, to być może właśnie w ten sposób... - Nooo... - wyjąkał - Właściwie, to zajmuję się wszystkim po trochu. Co tylko mi wpadnie w ręce. Jako nauczyciela to w jakimś sensie moja powinność, by znać się na wszystkim...
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Henrietta głupia nie była, wyczaiła niechęć w głosie mężczyzny. Przez dłuższą chwilę milczała, ważąc jego pełne niechęci i swoistego dystansu słowa. Potem westchnęła głęboko, zaraz po upiciu kolejnego łyka ze szklanki przepełnionej uprzednio po brzegi sokiem z dyni. A teraz postanowiła przejść do rzeczy mimo, że wydobycie następujących słów kosztowało ją niemałego wysiłku. Ale wiedziała, że musi to powiedzieć. To była jej powinność, powinna w tej kwestii być szczera z tym, co by tu owijać w bawełnę, staruszkiem. - No więc... - odchrząknęła, by dać sobie jeszcze czas zanim powie to, co zamierzała powiedzieć, ale wiedziała, że co się odwlecze, to nie uciecze - No więc, przepraszam że byłam taka... no, nachalna, jeśli chodzi o to, że w pewien sposób planowałam pana wolny czas. - coś czuła że to nie wszystko. Że powinna jeszcze coś dodać, acz nawet jeśli coś takiego było, ulotniło się szybko z jej umysłu. Potem pomyślała, że może mu powiedzieć, iż czuje tę rzekomą niechęć wobec niej samej. Ale w ostatnim momencie zrozumiała, że to jeszcze bardziej nietaktowne, niż wszystko to co powiedziała wcześniej (ale nie chodzi o to, co mówiła przed chwilą, tylko o to, za co go przepraszała) do tego mężczyzny. W końcu zauważyła, że wypiła cały napój. Dlatego też złapała przechodzącego obok kelnera i poprosiła tym razem o grzane wino.
Peter patrzył na nią z lekkim, dobrotliwym uśmiechem, popijając swój rdestowy miód, kiedy próbowała jakoś (nie)zręcznie wymigać się z trudnego, w jej mniemaniu, położenia. - Ależ nie ma pani za co przepraszać! - zarechotał. Choć faktycznie, czuł się nieco dziwnie z tym, że zupełnie obca osoba w taki sposób się z nim spoufala. Jednak skoro miała to być chrześnica jego dawnego znajomego, z którym najwidoczniej czuła jakąś tam więź, wydawało mu się to w pewien sposób naturalne. Kiedy dopił swój napitek, westchnął ciężko. - Robi się późno... - powiedział, wstając z krzesła. - Muszę się jeszcze przygotować do pracy, także... Miło się rozmawiało, jeśli będzie pani miała jakąś sprawę, proszę wysłać do mnie sowę. Do zobaczenia! - uniósł rękę w geście pożegnania, po czym podszedł do baru, zapłacił i deportował się.
Nadszedł piątek, a wraz z nim długo wyczekiwane przez studencką społeczność Hogwartu balety. W praktyce Theodorowi nie robiło żadnej różnicy, jaki był dzień tygodnia, bo na tym etapie życia impreza była dla niego stylem życia, a nie okazją, ale w teorii te piątkowe powinno się celebrować ze szczególnym namaszczeniem, bo przecież otwierały weekend. Kierując się trzecim przykazaniem, zaczął stosunkowo szybko, ale przy tym bardzo kulturalnie, bo Ognistą do Krwawego Barona pod Świńskim Łbem, gdzie amatorów łatwej monety i znaczonych kart nie brakowało już od wczesnego wieczora. Spektakularnie przejebawszy trzycyfrową liczbę galeonów, zabrał koci płaszcz, papierosy i to, co zostało mu z godności, a następnie udał się do Pustej Klaty, żeby na parkiecie stracić jej resztki. Tam zaprawił się Łzami Morgany le Fay i kreską bliżej niezidentyfikowanego, białego proszku, wciągniętego z krawędzi umywalki na koszt i dzięki uprzejmości jakiegoś dżentelmena z silnym wschodnim akcentem. Byłby się go trzymał również poza klubową toaletą, jednak, gdy towarzysze nowego kolegi zaczęli wszczynać burdy z panami wyglądającymi, jakby mieli na koncie wyrok albo trzy, a poruszane zaklęciami klubowe krzesła obrały widowiskową trajektorię lotu i zaczęły roztrzaskiwać się nie tylko na niższym piętrze, ale i głowach mających mniej szczęścia awanturników, Theo stwierdził, że tego typu kłopoty to ostatnie, czego mu potrzeba i zwinnie czmychnął po angielsku w stronę wyjścia. Noc była jednak jeszcze młoda, krew w żyłach pulsowała tłustym, niknącym w oddali klubowym bitem, a on miał w sobie tyle energii, że gdyby teraz ktoś kazał mu przeredagować całą Kartę Praw Wizengamotu, to pewnie zrobiłby to z pocałowaniem ręki, pogwizdując przy tym wesoło. Aż żal było mu kończyć ten pełen wrażeń wieczór już teraz, więc - zdusiwszy mentolowy cygaret pod podeszwą podeptanego od dzikich tańców pantofla - ruszył w stronę baru, by dać szansę trunkom serwowanym w Trzech Miotłach.
Jak w niemalże każdy piątek, Boyd ruszył w miasto w towarzystwie swojego najlepszego kumpla, by celebrować początek weekendu tradycyjnym irlandzkim wieczorem, w plan którego klasycznie wchodziło piwerko w pubie+podryw pięknych pań; z tej okazji, biorąc pod uwagę wyjątkowo zimna, dżdżystą aurę, wystroił się w szykowny burgundowy sweter, który wydawał mu się idealnym wyborem na posiadówkę w barze. "U nieudacznika" spotkali jednak kilku kolegów, w równie dobrych humorach co oni sami; zaproponowali wspólny wypad do ekstrawaganckiego klubu Geometria, w którym to królowały kolorowe światła i kolorowe drinki, zaś o godzinie dwudziestej drugiej rozpoczęło się szalone piana party; okazało się ono być fatalne w skutkach dla Bogdana, a raczej dla jego swetra, który pod wpływem piany cały zesztywniał, uniemożliwiając mu tym samym ruchy i psując całą zabawę. Zrezygnował więc z dalszych harców i zostawił kolegów w klubie; jednych w objęciach miłych koleżanek, innych już w objęciach klubowych toalet (załapali się na happy hour), sam zaś udał się na samotny spacer z powrotem do zamku. Było jednak ponuro i zimno, nawet w swetrze, a droga dłużyła mu się niemiłosiernie; postanowił zatem zahaczyć szybko o Trzy Miotły i strzelić sobie szybką szklaneczkę whisky na poprawę humoru i dodatek sił witalnych. W środku było jak zawsze tłoczno i gwarno, i choć podczas przepychania się do baru mignęło mu kilka znajomych twarzy, tylko jedna zwróciła jego uwagę: dostrzegł bowiem niejakiego Theodore'a Courtenay, który prężył się przy kontuarze w swoim kocim płaszczu, ściągając na siebie jakby zalotne spojrzenia barmana. Ucieszył się szalenie na jego widok, bo choć nie byli w bliskich stosunkach, Boyd od jakiegoś czasu planował go przydybać i poprosić o pewną przysługę; pech chciał jednak, że w zamku ciągle się mijali, a Theo, nawet jeśli pojawiał się w murach, zawsze zdążył zniknąć. - SIEMASZ THEO - huknął entuzjastycznie, stając obok Krukona i w ramach powitania przyłożył mu z mocą, acz po kumpelsku, w okolice łopatki. - Dobrze się bawisz? Czekasz na kogoś? Poświęcisz mi chwilę? Czekaj. - zadał trzy pytania na raz i, nie czekając na odpowiedź, zamówił dwie podwójne whisky, bo był zdania, że na pojedynczą to szkoda szklanki; podał mu jedną, trochę pokracznym ruchem, bo nieszczęsny sweter wciąż nie ułatwiał sprawy i dodał - No, teraz nie masz wyjścia. Słuchaj, bo mam do ciebie interes, w chuj poważna sprawa, potrzebuję twojej pomocy, jesteś chętny? - ...do pomocy, oczywiście.
Balansując przy kontuarze na chwiejnych nogach - trochę od ilości zatankowanych trunków, a trochę chcąc uniknąć zderzenia z innymi, równie zaprawionymi bywalcami Trzech Mioteł, ochoczo zamawiającymi następne kolejki - zaczął rozglądać się po cudnie lśniącym w lichym świetle baru inwentarzu kolorowych butelek. Śpieszno mu było, żeby już coś zamówić, bo gdzieś między uczuciem braku sił do formowania ust w uśmiech, a mniejszą chęcią do prowadzenia dysput, zaczął wyczuwać, że dobrodziejstwo jego łazienkowych ekscesów z klubu zaczęło sromotnie chylić się ku końcowi. Niestety, i tak już mocno rozchwiany (nie tylko w fizycznym tego słowa znaczeniu), zupełnie nie mógł zdecydować, co ze sobą począć, gdzie patrzeć i co kupić, do tego stopnia, że nawet abominacja wszystkich napojów procentowych, jakim było piwo, wydawała mu się znośnym rozwiązaniem. A, jakby tego było mało, ktoś właśnie w ramach przywitania grzmotnął go między kościste łopatki z taką werwą, że Theo poczuł, jak resztki dymu z zeszłotygodniowego papierosa opuszczają suchotnicze płuca wraz z całym znajdującym się tam zapasem powietrza. Przycupnął na stołku i nieco zdezorientowany odwrócił się w stronę nowego towarzysza, który bezceremonialnie zajął miejsce obok, zasypał gradem pytań i kazał czekać. Courtenay czekałby pewnie nawet i bez tego polecenia, bo zamroczony umysł znacznie wolniej przetwarzał informacje, czemu wcale nie pomagał refleks szachisty. W międzyczasie przyjrzał się nowemu koledze, w którym rozpoznał Gryfona z jego roku, Boyda, którego wzrost prześcigała chyba jedynie niechlubna reputacja, zwłaszcza po ostatnim meczu Quidditcha, na którym sprawił, że obrońca Krukonów zalał się nie tylko potem i krwią, ale też łzami. Z drugiej strony Theo nie oceniał, w tej konkretnej sytuacji dużo szlachetniejszym rozwiązaniem wydawało się wybicie zębów, niż przetrącenie kolana - głupio przecież ślepemu dokładać drugiej niepełnosprawności. Odczuwając większą wdzięczność niż był skory to okazać, delikatnie pochwycił przyjemnie schłodzoną kostkami lodu szklankę z Ognistą i rozciągnął się wygodniej na barowym stołku, sygnalizując, że zamienia się w jedno wielkie Ucho Dalekiego Zasięgu. - Zależy do czego - odparł rzeczowo i siorbnął trochę ze szklanki, czując, jak wracają mu siły witalne. - Potrzebujesz więcej krukońskich zębów do wybicia czy raczej pomocnej ręki przy rozbieraniu się? - spytał przekornie, bo choć sprawa w założeniu miała być poważna, to Theo niekoniecznie.
Ten cały Theo to zawsze wydawał się mu trochę dziwaczny (a już szczególnie mocno po ostatnich zajęciach z zielarstwa, na których bezpardonowo łasił się do Anfima), a zdawałoby się przecież, że ktoś noszący nazwisko i dziedzictwo tak znanego, poważanego rodu powinien reprezentować sobą bardziej poważne stanowisko niż popylanie w niedorzecznie printowanych płaszczach i rzucanie impertynenckich uwag do swoich kolegów (ta wzmianka o wybijaniu zębów była zwyczajnie niegrzeczna, choć przyznać trzeba, że Boyd nie żałował niczego i nadal był bardzo dumny z tamtego strzału, zaś łzy pokonanego Krukona czasem śniły mu się, lecz jako wyraz triumfu, nie koszmarny wyrzut sumienia, taki zimny drań z niego); niezaprzeczalnym faktem było jednak, że Theodore, mimo całej swej ekstrawagancji w sposobie bycia, był też jednocześnie osobą, która na zajęciach z Historii Magii błyszczała jak najjaśniejsza gwiazda spośród wszystkich konstelacji (nie wiedział, która to konkretnie, bo średnio się przykładał do Astronomii), na każdej lekcji wypowiadając się konkretnie i rzeczowo, a zarazem błyskotliwie, tak że gdy się odzywał, to faktycznie chciało się go słuchać, w przeciwieństwie do prowadzącego zajęcia nauczyciela. Dlatego też Boyd postanowił chwilowo schować swoją dumę i przekonanie, że sam jest w stanie ogarnąć wszystko, do kieszeni, i poprosić kolegę o korepetycje. Widzicie, prosta sprawa, zupełnie prozaiczna, zero hecy i kontrowersji. A ten pajac zaraz mamrocze coś o rozbieraniu. - SŁUCHAM – rzucił, patrząc sceptycznie na rozmówcę, bo nie był pewny, czy się przypadkiem nie przesłyszał; w końcu w pubie było dość głośno, a i dykcja Theo na tym etapie imprezy prezentowała się tak, jakby potrzebował pilnej konsultacji z magilogopedą.
Myślę, że Theodora - bardziej niż to, że ktoś ma o nim tak niepochlebną opinię - zmartwiłby fakt, jak nudne musi być życie Boyda, że znajdował czas, aby przyglądać się do kogo ten łasi się w trakcie zajęć. Ale bez obaw, Courtenay już ruszał mu w tej kwestii na ratunek. Rozciągnięty między barowym stołkiem a kontuarem, z głową opartą o dłoń, obserwował, jak po jego słowach na twarz Boyda wpełza konsternacja. Brwi powędrowały w górę, rękoma złapał się pod boki, a nogi rozstawił w solidnym rozkroku, przez co Callahan zaczął przypominać Theodorowi typowego szwagra, który przy wigilijnym stole usłyszał bardzo kontrowersyjną opinię i gotów był bronić swoich racji do ostatniego tchu (bo przecież się zna, bo się interesuje). A, gdyby ktoś nie zrozumiał powagi sytuacji, wyłożyć mu ją pierdonięciem pięścią w stół. Theo, choć wcale tego nie okazywał, bardzo był całą tą sytuacją ubawiony. - To po piana party, prawda? - spytał, wskazując palcem dłoni, w której trzymał szklankę na sweter Gryfona. - Mój kuzyn, Willoughby, też kiedyś był i szata zesztywniała mu tak bardzo, że trzeba ją było z niego ściągać Diffindo. A od tych wszystkich chemikaliów nabawił się paskudnej wysypki, a potem choroby krwi, no i umarł. Ale tak naprawdę to nie, bo kuzyn Willoughby - pompatyczny czterdziestodwuletni kawaler (niestety, na jednego kuzyna przypadało w całym czarodziejskim świecie zero chętnych czarownic) - nie tylko żył, ale i miał się świetnie, bo do głowy by mu nawet nie przyszło, żeby praktykować rozrywki, które nie chwalą Boga, a niewątpliwie niesławne piana party do takich należało. Wolał zdecydowanie rozprawiać o sokolnictwie i ustalać dokonania członków drzewa genealogicznego Courtenay'ów do 36 pokoleń wstecz. A oprócz tego niemiłosiernie wkurwiał Theodora, przez co ten przy każdej możliwej okazji uśmiercał go w swoich opowieściach na coraz to bardziej wymyślne sposoby. - Merlinie, świeć Lumos nad jego duszą - powiedział więc z udawaną powagą, po czym wyzerował swoją Ognistą ku pamięci krewniaka.
Rzeczywiście, Bogusiowi w chwilach poprzedzających solidne zacietrzewienie, kiedy to był zaskoczony jakąś sytuacją i gotów do boju, ale takiego przyzwoitego, w którym jedyny rękoczyn to faktycznie spotkanie pięści ze stołem, zdarzało się przyjmować ową szwagierską pozę, przy wspomnianym wcześniej wigilijnym stole również, kiedy to wchodził ze swoim starym oraz licznym wujostwem w burzliwe dyskusje na temat nierozsądnego gospodarowania pieniędzmi podatników na Błędnego Rycerza i tego typu poważnych, życiowych tematów, na których znali się tylko ci, co się interesowali. Słuchał historii Theo o nieszczęsnym kuzynie Willoughbym, którego zły los pokarał nie tylko tragicznym imieniem, a sceptyczny wyraz twarzy stopniowo zmieniał się w wymalowaną na niej trwogę, opowieść bowiem okazała się fatalna w skutkach. Paskudna wysypka, choroba krwi, śmierć, o nie, był na to za młody, zdecydowanie za młody żeby umierać, za mało jeszcze przeżył, za mało osiągnął. Spanikował, i wychyliwszy na raz zawartość swojej szklanki, huknął do towarzysza coś w stylu „OKURWAOKURWAZDEJMĘTO” i rozpoczął mozolny, bolesny proces wydobywania się ze sztywnego swetra, który zakończył się sukcesem dzięki pomocy kolegi („Ciągnij, stary!!!”). Zgrzał się przy tym niesamowicie, choć był już w samym T-shircie, i zaschło mu w gardle, a widząc, że Theo również nie próżnował jeśli chodzi o picie, chybcikiem załatwił u barmana nie tylko dolewkę trunku, ale i miskę solonych orzeszków, bo wiadomo, że tak na pusty żołądek, to nie można, a jego towarzysz wyglądał, jakby nie jadł nic od 1839 roku. - Lumos. – potwierdził, unosząc nową szklankę i kiwając głową z szacunkiem, po czym odczekał na oko minutę ciszy, żeby oddać cześć zmarłemu tragicznie piana-partowiczowi i podsunął Krukonowi miskę z przekąską, tak ku pokrzepieniu serca – Masz, chrupnij se orzeszka. - Także ten… – odchrząknął i siorbnął jeszcze łyczka Ognistej – No, wracając do mojej sprawy, skoro już mi nie grozi wysypka krwi, to chodzi o to, że potrzebuję korepetycji i pomyślałem o tobie, bo jesteś takim Wiktorem, kurwa, Krumem historii magii. Dasz mi korki, Theo? Daj. Proszę. – normalnie proszenie szło mu bardzo opornie, ale po tylu zmieszanych alkoholach nie tylko poszło bardzo gładko, ale nawet pokusił się o komplement, a całość składanego wniosku zwieńczył zachęcającym uśmiechem i dziarskim chrupnięciem solonego orzeszka.
Wnioskując po tempie, z jakim Gryfon zaczął rozdziewać się ze sztywnego swetra z gracją wstawionego wujka, który we wczesnych godzinach porannych, wywijał na weselach szatą jak lassem do dziarskiej melodii “Cotton Eye Merlin”, historia Theodora musiała brzmieć naprawdę przekonująco. Z zaciekawieniem przyglądał się tej osobliwej scenie, sącząc whisky i ograniczając swoją pomoc do wykrzykiwania średnio zaangażowanym tonem haseł mających zmotywować nowego kompana do walki i odsłonięcia imponującego bicepsu. No, teraz zdecydowanie był chętny. Do pomocy, oczywiście. Wspomnienie (niestety nie) martwego członka klanu Courtenay szybko i skutecznie wybiło Krukonowi z głowy ostatnie pokłady lubieżności. Oprócz tego bardzo urzekł go prozaiczny gest Boyda w postaci podsunięcia miski przekąsek, jakby Gryfon naprawdę wierzył, że orzeszki były czymś, co faktycznie mogłoby pokrzepić serce po tragicznej stracie krewniaka. Było w tym i w oddaniu zmarłemu kuzynowi należnej czci coś bardzo prostolinijnego, tak że Theo był przekonany, że gdyby tylko Callahan miał ku temu sposobność, to jeszcze tu i teraz, w tym właśnie pubie, wskrzesiłby Willoughby’ego. Na całe szczęście nie miał, a Courtenay - który na widok tej bezpretensjonalnej przystawki zdał sobie sprawę, że nawet nie potrafi sobie przypomnieć, kiedy w jego żołądku ostatnio znajdowało się coś, co nie było substancją płynną - z wdzięcznością uraczył się jednym z oferowanych orzeszków. Szanował też bezpośredniość Callahana, który - zapewne motywowany maksymą "czas to galeon" (a nie dało się ukryć, że spędzając go za dużo w towarzystwie nie znającego umiaru Theo mógłby się na tych Ognistych spłukać jeszcze tego wieczoru) - bezpardonowo przeszedł do sedna swojej sprawy. Niestety, Courtenay, choć żywo zainteresowany rodzimymi, hogwarckimi graczami quidditcha, nie miał pojęcia kim był wspomniany przez Gryfona Wiktor Krum, ale po zestawieniu jego nazwiska z historią magii w jednym zdaniu oraz z korzeniem się Boyda o korepetycje w kolejnym, wywnioskował, że musiał to być jakiś matkojebny geniusz. Znając swoją gnuśność i słomiany zapał powinien był odmówić od razu, ale połechtane komplementem ego nakazało mu nieco przychylniej podejść do sprawy. Przy tym jednak kolejna dolewka bursztynowego napoju bogów nie tylko bardzo upośledziła precyzję ruchów narządów artykulacyjnych Theodora, ale i obudziła w nim jakiegoś demona przekory, gotowego droczyć się nawet z samym diabłem. Wciąż wiotki i na wpół na pubowym kontuarze rozciągnięty, nie spuszczał lśniących od wszystkich tych rozweselaczy oczu z twarzy Boyda. - Sam nie wiem - zaczął, leniwie obracając szklaneczkę z Ognistą w smukłych palcach, jakby pomagało mu to w prowadzeniu bardzo intensywnych kalkulacji w głowie. - A co będę miał z tego ja?
Oczekiwał w napięciu, acz wciąż luzacko oparty łokciem o kontuar i chrupiący fistaszki, na decyzję Theodora, który tajemniczo milczał dłuższą chwilę i wpatrywał się w rozmówcę tak intensywnie, jakby chciał mu tę odpowiedź przekazać telepatycznie albo jakimś szalonym alfabetem ze znakami w postaci błysków w oku; a potem coś powiedział, Boyd tymczasem, z myśleniem nieco spowolnionym bogatymi drinkami z happy hour oraz niebieskimi tęczówkami Krukona, potrzebował momentu, żeby skontaktować, że w jego stronę padło pytanie. Pytanie jednocześnie jak najbardziej trafne i zupełnie bezsensowne, bo przecież odpowiedź była jasna. Przetrawiwszy to, co usłyszał, przełknął kolejnego orzeszka i zbulwersował się. - Jak to co, no galeony, a co, myślałeś, że za darmo chcę?! – huknął wzburzony, bo, wbrew temu co powinien mieć przekazane w genach, był wielkim przeciwnikiem otrzymywania rzeczy bez należytej zapłaty i w jego świecie za darmo to można co najwyżej w ryj dostać – Mów, ile chcesz. – dodał stanowczo, a w myślach przypominał sobie najrozmaitsze pomysłowe riposty, których udzieliłby jego stary, gdyby siedział tu zamiast niego, na przykład: „Panie, dogadamy się”, „Wpiszesz pan sobie w CV”, „Dozgonną wdzięczność i pocałowanie rączek”, „Talon na balon he he”, „Ojj, a czarodziejska bezinteresowność?”, „Panie, ja z rodziny wielodzietnej”; wszystkie równie żałosne i idiotyczne, dlatego nie miał zamiaru nigdy w życiu ich powtarzać, a Theodorowi za pomoc był gotów zapłacić hojnie, choć po cichu liczył, że cena nie zwali go z nóg; wszak w zakładzie miotlarskim ciężką pracą (Merlinie, ile mioteł się nadźwigał, a ile języka nastrzępił przy upierdliwych klientach!) zarabiał tylko marne szekle, z czego część musiał odpalać na rzecz spokrewnionej z nim gromady małoletnich oraz pary nierobów się nimi zajmujących, co wcale nie czyniło z niego bogacza. Przyoszczędził jednak nieco galeonów (w ramach ekonomicznego stylu życia anulował subskrypcję czasopisma Sportdziej i zamawiał pojedyncze whisky zamiast podwójnych, a piwerko wybierał często w plenerze) i miał zamiar je przeznaczyć właśnie na edukację, choć skłamałby, gdyby powiedział, że nie kusiło go dorzucenie tej kwoty do skarbonki z napisem NIMBUS 2015. Dlatego bardzo ubodła go choćby szansa na to, że Theo mógłby choć pomyśleć, że jest inaczej i próbuje coś od niego wyżebrać. - Bierz jeszcze, co nie jesz, jedz – burknął, podsuwając mu znów orzeszki, żeby trochę złagodzić grubiański efekt, jaki mogło wywołać jego wcześniejsze oburzenie.
Może gdyby był bardziej płochliwy i mniej znieczulony na wszystko wokół, te grubiańskie huknięcie Boyda mogłoby go lekko przestraszyć albo przynajmniej zaniepokoić. Jednak w obecnym stanie nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia, a już na pewno nie zmusiło do refleksji, że być może mógł tym absolutnie niewinnym i mającym zgoła inny cel pytaniem urazić Callahana. W ogóle nieprzejęty rozcietrzewieniem Gryfona, luzacko sączył swoją Ognistą, oczekując jakiejś ciekawej propozycji. Nie to, żeby miał coś na myśli, bo nie miał. Nie był nawet pewien, czy w całym magicznym i mugolskim świecie istniało coś, co mogłoby zainteresować (nie wspominając o uszczęśliwieniu) przesyconej uciechami życia duszy Theodora. Nie zmieniało to jednak faktu, że bardzo liczył na wodze fantazji Boyda, dlatego gdy usłyszał tę okrutnie prozaiczną odpowiedź, skrzywił się znacznie. Dla lepszego efektu niespiesznie pokiwał głową w geście pełnym dezaprobaty, cmokając przy tym trzykrotnie, żeby do Callahana na pewno dotarło, jak bardzo jego szablonowe myślenie nie przypadło do wyszukanego gustu Theodora. - Ale ja mam galeony - grymasił dalej, na dobre zapomniawszy o manierach. Na trzeźwo zreflektowałby się przecież, że ani jego poprzednie pytanie nie było zbyt taktowne, biorąc pod uwagę mniej uprzywilejowany status finansowy Callahana, ani takie przechwalanie się fortuną, która przecież nawet jeszcze nie należała do niego. Ale teraz cała ogłada poszła dogorywać gdzieś w zaciemnionym i zapomnianym kącie głowy Theodora, a w jej miejscu walczyka tańczyła chęć do droczenia się. Spojrzał więc w stronę Boyda, z twarzą spokojną, choć w ubawionym grymasie wykrzywioną, z jakąś zaczepką czającą się w tych modrych oczach. Jak niczego nieświadome kocię, raz po raz poszturchujące łapką spokojnie śpiącego mastifa, żeby zachęcić go do zabawy. - Fajny pasek - zauważył, skinąwszy głową w stronę spodni Gryfona. - Łatwo się rozpina? - spytał, podnosząc przekorny wzrok z powrotem na rozmówcę. Galeony miał, ale orzeszków nie, więc ochoczo zagarnął jeszcze dwa i zaczął pochrupywać dziarsko.
Z każdą chwilą, z którą Theo przeciągał ich negocjacje, Boyd robił się ciutkę bardziej zniecierpliwiony, bo jako rzeczowy człowiek czynu chciał sprawę załatwić szybko i sprawnie, a rozmówca kręcił nosem na wszystko, i bajdurzył jakieś niestworzone rzeczy, a w dodatku pogardził najuczciwszą na świecie propozycją zapłaty pieniądzem za przysługę; i właśnie to ostatnie zdenerwowało go już ostatecznie, a wypowiedziane beznamiętnym tonem słowa, w których Krukon chwalił się, że jest pierdolonym bogaczem urodzonym pod szczęśliwą gwiazdą sprawiły, że poczuł się trochę jakby dostał w mordę, i już tylko czekał aż Courtenay dokończy swoje zdanie na przykład wyrażeniem „TY PSIE ZE SLUMSÓW” albo „JEBANY BIEDAKU HAHA”. I chociaż Bogi z natury nie był zawistny, i zazwyczaj sukcesy innych wzbudzały u niego motywację do dorównania im niż zazdrość i złość, to byłby kłamcą, gdyby powiedział, że wcale nie chciałby się zamienić z Theodorem na zawartość skrytki w Banku Gringotta i że mu nie wstyd, że pochodzi z rodziny ubogich nierobów. Odczuwał też piekącą niesprawiedliwość związaną z tym, że on od kiedy tylko mógł, dorabiał za nędzne szekle, a i tak ciągle mu brakowało, a żeby odłożyć na większe wydatki musiał miesiącami skąpić na innych rzeczach, taki Theo zaś jedyne co zrobił to się urodził, i siedział na dupie, a i tak mógłby sobie w dowolnym momencie wykupić cały ten pub łącznie z siedzącymi w nim ludźmi i Merlin wie co jeszcze, a jego gacie były pewnie więcej warte niż życie całej rodziny Callahanów łącznie z psem i sąsiadem. No ale co mógł zrobić, nic nie mógł zrobić, musiał się pogodzić z tym, że w mniemaniu Theodora był pewnie jak ten niedopałek, co go sobie gasi podeszwą pantofla. - No to super, gratuluję sukcesu – burknął i dokończył swoją whisky, bardzo niezadowolony z tego, jak potoczyła się cała ta rozmowa, i rozczarowany, że Krukon zamiast konkretnym człowiekiem, okazał się być takim pajacem. Wówczas z ust wyjątkowo ubawionego chłopca padło kolejne pytanie, które w odbiorze Bogdana dryfowało gdzieś pomiędzy totalną kpiną a mało subtelnym flirtem – nie miał pojęcia, jak je zinterpretować i jak zareagować, bo wizja kpiny była upokarzająca, zaś na mało subtelny (albo jakikolwiek) flirt z tym osobnikiem nie miał ani trochę ochoty, bo Theo był kompletnie poza kręgiem zainteresowania Bogdana, choć obiektywnie nie można mu było odmówić hipnotyzującego spojrzenia i tego, że bardzo całkiem nieźle się prezentował w tym kocim płaszczu. Rzucił mu zatem bardzo sceptyczne spojrzenie i nieśmiertelne, uniwersalne: - SŁUCHAM KURWA By następnie dodać: - Dobra, stary, dasz mi te korki, czy nie, bo jak tak to świetnie, a jak jesteś na to zbyt wspaniały i bogaty, to znajdę se kogoś innego, tylko dawaj konkret i spadam stąd – zniecierpliwił się i nie miał zamiaru udawać, że jest inaczej; czekając na odpowiedź Theo, sięgnął jeszcze po kilka orzeszków, żeby przekąską ukoić zszargane nerwy.
Nawet w tym stanie zdołał uzmysłowić sobie, że ich konwersacja przybrała mocno niewłaściwy ton. Nie był jednak pewien, jak wybrnąć. A może był, ale język pracował szybciej niż głowa i już zagadywał o ten nieszczęsny pasek, co tylko jeszcze bardziej zacietrzewiło Boyda. Theodore gotów był uraczyć Callahana sensownym wyjaśnieniem dla tego nagłego zainteresowania galanterią u jego spodni ("Kuzyn Willoughby miał taki za życia i zawsze strasznie mu się zacinał"), jednak szybko zaniechał. Mimo wzmocnienia przez Boyda klasycznego "słucham" siarczystą "kurwą", Krukon odniósł słuszne wrażenie, że ten wcale nie miał już ochoty wysłuchiwać jego bajdurzenia. Stał się nagle strasznie rzeczowy, a w jego tonie słychać było mieszankę irytacji, pośpiechu i odrobiny niechęci. Chcąc dać sobie chwilę na namysł, podniósł szklankę do ust i opróżnił ją z resztek trunku. Następnie wstał i zaczął poklepywać kieszenie płaszcza, jakby czegoś w nich szukał. Kiedy dłoń natrafiła na chłodne od listopadowych spadków temperatur monety, wyciągnął garść, która powinna starczyć na pokrycie rachunku z nawiązką i położył na kontuarze. Mogłoby się zdawać, że nieprzychylny ton Gryfona znacznie ostudził zapał Theodora do przekomarzania się. Zwłaszcza, gdy ten z powagą i po męsku poklepał Boyda szczupłą dłonią po barku, a następnie chwilę ją tam zatrzymał. - Twoja oferta została przyjęta i zostanie rozpatrzona w przeciągu 5 do 10 dni roboczych - zaanonsował, siląc się na powagę, która zupełnie nie współgrała ze słodkim uśmiechem wykrzywiającym wargi. Następnie zabrał rękę i zwinnie wmieszał się w tłum imprezowiczów, by zniknąć nie tylko z pola widzenia Callahana, ale i z Trzech Mioteł.
Wielka szkoda, że Theo jednak nie zdecydował się na podzielenie historią o fatalnym pasku swojego kuzyna Willoughby’ego, bo może wtedy Boyd uwierzyłby mu tak samo jak w opowieść o felernym piana party, i miałby chociaż tę część zagadki, jaką był Courtenay, z głowy i wiedziałby, że typ ani z niego nie kpi, ani nie usiłuje go poderwać, tylko zwyczajnie ma jakąś dziwną obsesję na punkcie zmarłego kuzyna, świeć Lumos nad jego duszą. Ku jego zdziwieniu, rozmówca nagle zaczął zbierać się do wyjścia, zapłaciwszy uprzednio za alkohol, który przecież miał być na koszt Callahana, w końcu to on zainicjował rozmowę i przyszedł tutaj z interesem; rzecz jasna ubodło go to, ale nie bardzo wiedział, co zrobić, przecież nie mógł zabrać tych galeonów i wsadzić Krukonowi z powrotem to kieszeni (to znaczy teoretycznie mógłby, biorąc pod uwagę ich różnicę w masie, ale bez przesady). - Ej, ja miałem… – zaczął protestować, ale chłopak nie dał mu dojść do słowa i w tej samej chwili z głupią miną i przesadnie oficjalnym tonem mówił coś o rozpatrywaniu wniosku, klepiąc go jednocześnie po ramieniu. Boyd siedział jak ta miotła w schowku, gapiąc się na niego wzrokiem myślą nieskalanym, nieco skonfundowany, znów nie wiedząc, co się dzieje i o co chodzi i jakie kurwa pięć dni roboczych, może jeszcze zaraz powie, że jego sekretarka się z nim skontaktuje? Gdyby wiedział, że Theo będzie tak enigmatycznie bajdurzył, to byłby tyle nie pił, chociaż z drugiej strony, na trzeźwo mógł ogarniać jeszcze gorzej. - E… Dzięki…? – zawołał w końcu w stronę jego pleców, gdy Courtenay zgrabnie wmieszał się już w tłum pubowiczów, po czym sam założył swoją kurtkę, złapał nienadający się do założenia nieszczęsny sztywny sweter i ruszył w ślad za Theodorem, następnie kierując swe kroki prosto do zamku. /zt
Charlie O. Rowle
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188cm
C. szczególne : łobuzerski, i rozbrajający uśmiech. nadmiar energii, pali
Udane wypieki, a także piękne prezenty od szkolnego skrzata jeszcze mocniej zachęciły Charliego do pysznego piwa lub szklaneczki whiskey w nagrodę, przez to nie było mowy, że spotkanie swoim ślizgońskim towarzyszom odpuści. Wskoczyli tylko po kurtki do pokoju wspólnego i kilka galeonów, aby zaraz ruszyć w drogę do wioski. Brunet miał wyjątkowo dobry humor, a posiłek w kuchni dał mu porządnego kopa energii, przez co całą drogę ich zagadywał i zasypywał żartami, chcąc, aby jak najwięcej się śmiali. Lubił śmiech, a uśmiech — zwłaszcza u kobiet — był najpiękniejszym dodatkiem na świecie. Dinie było z nim wyjątkowo ładnie. Musiał przyznać, że dziewczyna przy bliższym poznaniu zyskiwała, robiąc się dobrym materiałem na kumpla. Zżerała go ciekawość, czy dwójka uczniów wciąż będzie tak szczera, jak wcześniej. Wybrali jeden z najpopularniejszych pubów, znajdując wolny stolik gdzieś w kącie. Rowle, zanim usiadł, pomógł jasnowłosej zdjąć kurtkę i zabrał też odzienie Matta, aby powiesić je na haczykach tuż obok na ścianie. Podrzucił karty, siadając wygodnie na krześle i rozkładając przed sobą menu, przesunął spojrzeniem po twarzach ślizgonów. - Najważniejsze pytanie wieczoru, co pijemy, żeby uczcić nasze ciastka? - pomimo próby zachowania powagi, dało się słyszeć w jego głosie wesołość i optymizm. Przesunął dłonią po brązowej czuprynie, aby następnie oprzeć się dłonią o buzię, miziając świeży zarost w konsternacji. Nie chciał im niczego narzucać, nawet jeśli sam najchętniej sięgnąłby po bursztynową z lodem i odrobiną miodu. - Myślicie, że mogę tu zapalić? Aż mnie kurw.. Kurde skręca! Dodał jeszcze ze wzruszeniem ramion, powstrzymując przekleństwo poprzez przygryzienie wargi. Strasznie rzucał mięsem i jednym z noworocznych postanowień Charliego była próba poprawy swoich wypowiedzi. Nie dawały mu też słowa wypowiadane przez nich w kuchni, przez co skrzyżował ręce na torsie i przekręcił głowę na bok, patrząc to na bruneta, to na blondynkę. - Naprawdę tak zajebiście jest mieć kogoś, komu chce się dać swoje ciastko tak z głębi serca? Bo mnie się wydaje to strasznie wiążące. Każdy wiedział, że chłopak nie miał problemu z bezpośredniością i rzucał pytaniami, które nie jedną osobę by zawstydzały.