Pośród niewielkich budowli w Hogsmeade na ich tle zawsze wyróżniała się stara wieża będąca w niewielkim lasku nieopodal. Budynek ten od wieków był opuszczony, a wejście do niego było zagrodzone. Jednakże na potrzeby turnieju, a raczej na wyznaczenie wieży, jako idealnego miejsca dla widowni, budowla ta została ponownie otwarta. Mówi się, że grasował po niej przez te wszystkie lata wyjątkowo złośliwy duch, jednakże w obecnej chwili, wyglądało na to, iż dyrektor znalazł mu dogodniejsze lokum. Całość została nieco wysprzątana, tak by uczniowie mogli skorzystać z tego miejsca. Na samym szczycie zostały postawione drewniane ławki wewnątrz całej wieży, ponownie z ozdobami w kolorach pięciu szkół. Każdy kto chciał obserwować reprezentantów mógł wejść na szczyt wieży i zając wybrane miejsce.
Na wieść o braku serca zaśmiałem się tylko w duszy. Ktoś tu chce się przed czymś chronić, co? Nie mi to oceniać. Może mi kiedyś powie, może nie. Urok już dawno nie powinien na nią oddziaływać ale najwidoczniej było jej ze mną na tyle miło że chciała kontynuować. Kurcze, zaczynałem nawet nabierać trochę pewności. Ba, rzekłbym że wreszcie zaczynałem się zachowywać jak facet! A tu zaraz taka bomba znikąd! Gdy usłyszałem dwa słowa zwiastujące coś zaskakującego to wiedziałem ze coś się święci. Tego się jednak nie spodziewałem! Mruknąłem tylko delikatnie, niczym kot i poddałem jej się całkowicie. Z początku nie wiedziałem jak zareagować na to gdzie znalazły się moje ręce! Przecież to miejsce...jej piersi, były jak ziemia obiecana! Wstyd przyznać, ale zajmowały moje myśli odkąd pierwszy raz je zobaczyłem. Były idealne wręcz! Jako iż zostawiłem postawiony przed faktem dokonanym postanowiłem płynąć z nurtem wydarzeń. Z początku nieśmiale, delikatnie starałem się je masować. Nie chcę zabrzmieć jak jakiś straszny oportunista, ale nie wiadomo kiedy będę miał znów taką okazje. Mimo iż sweterek skutecznie stawiał opór moim planom, starałem się dokładnie poznać wszystko co z nimi związane. Wielkość, jędrność, twardość...nie ukrywam, zajawiłem się niesamowicie. Chciałbym je... Pocałować?! Viv wiedziała jak mnie podkręcić, uszy to definitywnie jedno z moich najczulszych miejsc. Niemal natychmiast poczułem dziwny i nieprzyjemny ucisk w kroczu -Wybacz-Wyszeptałem w jej stronę, po czym zanurkowałem ustami w okolice jej szyi. Nieporadnymi pocałunkami próbowałem odpłacić się jej za to do jakiego stanu mnie doprowadziła. Wydawało mi się że delikatnie całuje jej szyje, jednak z racji doświadczenia nie mi to oceniać. Starałem się też sprawdzić jak reaguje na delikatne podgryzanie. Raju! Te piersi są niesamowite!
Oczywiście, że chciałam się przed czymś chronić - bałam się, że pomyśli, że zbyt mocno mi na nim zależy. Nie byłam zwolenniczką szybkich wyznań miłosnych, ani tym bardziej zbyt prędkiego okazania, że drugiej stronie za bardzo zależy. Benny troszkę się ośmielił - dotykał moich piersi coraz śmielej, potem zaczął całować moją szyję - nie ukrywam, że było całkiem przyjemnie, na tyle że poczułam przyjemne mrowienie w dolnych partiach brzucha. Chciałam mu pokazać jeszcze jedną "ziemię obiecaną" (nie tę najbardziej obiecaną - do tego trzeba było stworzyc odpowiednie warunki, rzecz jasna), lecz nagle zostałam dość dramatycznie sprowadzona na ziemię. Poczułam, że moja randka dostała wzwodu i nagle wyszło trochę niezręcznie. Nigdy nie zdarzyło mi się, żeby komuś tak szybko stanął w moim towarzystwie. Nie za bardzo wiedziałam co robić w takiej sytuacji, bo była dla mnie troszkę nowa. Mimo strachu, że go przerażę postanowiłam po prostu podążać za intuicją - jedną dłoń położyłam na jego karku (swoją drogą chłopak przyssał się do mnie tak mocno, że byłam pewna iż wyjdę stąd z malinką), a drugą delikatnie zaczęłam głaskać jego nabrzmiałe krocze. Może przez jeansy ten dotyk nie był jakiś znaczący, ale już zdążyłam się zorientować, że na Puchona działają nawet najdrobniejsze czynniki.
No tak, działały na mnie nawet najmniejsze ruchy. Cholera jasna, jak to miało wyglądać? Jestem poraz pierwszy w takiej sytuacji z tak atrakcyjną kobietą i staram się tego nie spierdolić. Wiedziałem że Vivi jest w takim stanie że raczej sama nie pozwoli mi tego zepsuć. Mimo całej świadomości że raczej do niczego więcej nie dojdzie, nie mogłem zapanować nad reakcją mojego organizmu. To wbrew naturze! Jej dotyk był gorszy niż mój urok. Śmiem twierdzić że odmóżdżała mnie bardziej niż ja ją urokiem. Każde muśnięcie, jęknięcie czy westchnienie było jak cios wymierzony w resztki mojej biednej samokontroli. Dobrze że chociaż tym razem miałem urok pod kontrolą. Starałem się utrzymać równe tempo tych pieszczot, jednak no cóż mogę powiedzieć... różnie mi to wychodziło. Starałem się jednak cały czas kierować znakami mi przez jej ciało. Każde małe westchnienie było jak muzyka dla moich uszu. Wiecie, było mi cudownie, ale to nie może wiecznie trwać! Wziąłem jej dłoń z mojego krocza i przytuliłem ją do siebie nie zważając na to czy będzie tym zaskoczona. -Nie chcę żeby to tak wyglądało.-Wyszeptałem jej do ucha- Chcę cię lepiej poznać, jesteś naprawdę świetną kobietą i nie chce opierać na tym naszej znajomości- Zachciało mi się być dżentelmenem! Co za poroniony pomysł! Oczywiście w moich słowach nie było ani grama fałszu. Bałem się że gdybyśmy dalej zabrneli traktowalibyśmy się jak ujścia dla swoich seksualnych frustracji. Przecież nie chodzi o to, prawda?
Czy ja znowu coś spieprzyłam? Po raz kolejny gdy już zaczęłam się rozkręcać to Benndick mnie przyhamował. Westchnęłam zastanawiając się czy właśnie dostaję od niego kosza czy może będę czekać kolejne cztery miesiące, żeby znów mnie gdzieś zaprosił? A może pomyślał, że jestem jakaś strasznie napalona? Przytulił mnie, a ja wciąż nie wiedziałam o co chodzi. Zaczęło się robić chłodniej i przez ramię chłopaka zobaczyłam, że słońce powoli zachodzi i wypadałoby się powoli zbierać, jednakże przedtem zamierzałam wyjaśnić tę całą niezręczną sytuację. Wtedy on zaczął mówić i zrobiło mi się strasznie głupio. On naprawdę uważał mnie za jakiegoś zboczeńca. Zrobiło mi się tak głupio, że cała spłonęłam rumieńcem. Odsunęłam się odrobinkę, tak by widzieć jego twarz, jednakże nie wyszłam z jego objęć. Ujęłam jego twarz w dłonie i szepnęłam: - Słuchaj - starałam się patrzeć mu w oczy, ale średnio mi to wychodziło. Zapłonęłam jeszcze większym rumieńcem i opuściłam wzrok. - Wybacz, myślałam, że tego chciałeś. Przepraszam, naprawdę nie chciałam, żebyś pomyślał, że chodzi mi tylko o sprawy cielesne, zwyczajnie chciałam zrobić Ci przyjemność. No oczywiście nie tylko jemu, ale nie ukrywam, że ja nie byłam na tyle wrażliwa by czerpać z tego zbliżenia nie wiadomo jak wiele przyjemności, ale było mi całkiem spoko i cieszyłam się, że mogę sprawić mu przyjemność, a chyba niekoniecznie było mu tak fajnie jak się spodziewałam. Przecież nie chciałam uprawiać z nim seksu (w takich warunkach i na pierwszej randce? jeszcze mnie nie posrało do reszty), a jedynie trochę się pomiziać. Przecież nie byłam jakąś seksualną frustratką. Mimo wstydu i czerwonych policzków zmusiłam się by spojrzeć mu w oczy i szepnąć: - Naprawdę bardzo mi się podobasz i jeszcze bardziej cię lubię. Nie chciałam żebyś odebrał to.. - zawiesiłam głos próbując znaleźć odpowiednie słowa - ... tak że myślę tylko o jednym i ściągnęłam cię tutaj tylko dlatego, że jesteś facetem.
Chyba nie osiągnąlem takiego efektu jak chciałem. W pierwszej chwili przyznam się że spanikowałem i to dość mocno gdy tak nagle się ode mnie odsuneła. Nie do końca ale jednak. Może moje słowa były zbyt ostre? Może powinienem pozwolić jej wziać co chce? W jednej chwili tysiące pytań zalały moją głowe. To przerażające jak jeden mały gest zmienia obraz całego spotkania. Przy niej nie czułem nawet najmniejszej zmiany temperatury. Czułem się jak gdyby w innym wymiarze stworzonym tylko dla nas. Serio nie miałem nic złego na myśli, a tu taka gwałtowna reakcja. Chyba naprawdę nie umiem w kobiety. W panice szybko przebiegłem myślami przez całe nasze spotkanie w poszukiwaniu sytuacji lub błędu który doprowadził mnie do zranienia jej teraz. Powszechnie znana zbyt wnikliwa analiza. Dopiero gdy ujeła moją twarz w swoje dłonie trochę mi ulżyło. Myśli przestały pędzić jak szalone i zobaczyłem jak urocza jest gdy się tak rozkosznie rumieni. Starałem się wysłuchać jej monologu w całości, co w połączeniu z moją naturalną skłonnością do wtrącania się było niemałym wyzwaniem. W gruncie rzeczy mówiła o tym samym co ja tylko innymi słowami. Pewnie niepotrzebnie uzyłem na niej uroku dziś... -Rozumiem- Rzuciłem gdy skończyła swój wywód jednocześnie całując ją w czoło- Chce tego... Chce ciebie, ale nie w taki sposób i tutaj- dodałem spokojnie. Są takie momenty czasem gdy wszystkie wątpliwości muszą odejść w dal i trzeba założyć spodnie. To właśnie był jeden z nich. Starałem się szukać słów które napełnią ją poczuciem własnej wartości i spokojem.-Jesteś napiękniejszą kobietą jaką w życiu poznałem, ale to co teraz robimy jest dla mnie czymś nowym. Strach się przyznać, ale naprawdę jesteś drugą kobietą z którą się w życiu całuje. To nie tak, że mam cię za jakiegoś zboczeńca, bo gdybym mógł sam bym się na ciebie rzucił tu i teraz. Jestem po prostu idealistą i niepoprawnym romantykiem. Zanim zdecydujemy się na szaleństwa chce wiedzieć że to nie tylko przelotna znajomość- Wypowiedziałem te słowa niemal na jednym wdechu, Nie chciałem żeby myślała że mam ją za kogoś złego czy coś. Coś mi nie pozwala na więcej, nie potrafił bym chyba tak obojętnie następnego dnia obok niej przejść gdyby zdecydowała się po tym wszystkim mnie olać. Ja nie z tych
Naprawdę rzadko się rumieniłam, więc Puchon mógłby być z siebie dumny - udało mu się mnie zawstydzić, co było nie lada wyczynem. Z uwagą wysłuchałam jego wypowiedzi i pod wpływem jego komplementów rozpromieniłam się. Dziesiątki razy słyszałam, że jestem piękna i wspaniała, ale żaden z tych chłopaków nie był tak szczery i niewinny jak Capaldi, więc jego słowa docierały do mnie z podwójną siłą. Nie za bardzo wiedziałam co odpowiedzieć na jego wyznanie, więc pogłaskałam go po policzku i skwitowałam je bardzo konkretnym: - Rozumiem, Benny. Po chwili dorzuciłam ze szczerością wpatrując mu się w oczy: - Nie chcę, żeby była przelotna, ale to co będzie dalej zależy już od Ciebie. W gruncie rzeczy to, że byłam trochę flirciarą nie wykluczało tego, że również szukałam szczerych, romantycznych relacji. To, że miałam za sobą kilka związków i byłam dość doświadczona w sprawach damsko-męskich nie znaczy, że lubowałam w znajomość na jedną noc - wręcz przeciwnie. Jasne, w moich relacjach wszystko toczyło się dość szybko, a ja bywałam lekko prowokująca, co nie zmienia faktu, że naprawdę byłam tylko dziewczyną, która wiecznie cierpiała na deficyt miłości i akceptacji. Nie chodziło mi o to, żeby zaciągnąć Benny'ego do łóżka, tylko żeby się do niego zbliżyć. Bardzo delikatnie, wręcz przelotnie musnęłam jego wargi i szepnęłam: - Już późno, powinniśmy iść.
Cieszyłem się że całą sytuacje udało się tak dobrze załagodzić. Vi to świetna kobieta i nie zamierzam już wypuścić ją ze swoich sideł. Nie ma innej opcji. Już się w niej rozsmakowałem. Może to zabrzmi dziwnie ale jej pocałunki były naprawdę magiczne dla mnie. Coś wspaniałego że tak spokojnie się dogadaliśmy w kwestii tutejszych pieszczot. Sporo kobiet stwierdziło by że jestem ciotą i by mnie olało, ale Viv była inna. To dobrze, bardzo dobrze. -Dam z siebie wszystko- Rzuciłem z ulgą gdy już wszystko sobie powiedzieliśmy, myślę że dobrze zrobi to naszej znajomości. Oczywiście nie zamierzałem czekać kolejnych czterech miesięcy żeby znów ją gdzieś zaprosić. W planach miałem nawet jutro ją gdzieś wyciągnąć! Tylko kiedy? Raz kozie śmierć -Co robisz jutro?-Spytałem zakłopotany nie przerywając przytulenia.-Może wybralibyśmy się gdzieś znów?- Dobra, najcięższe mam już za sobą. Czasem najlepszym wyjściem jest skok na głęboką wodę, a tym niewątpliwie było dla mnie tak odważne pytanie w kierunku Vivci. Zakłopotany jednak całą sytuacją nie mogłem wysiedzieć w miejscu i wstałem, przerywając przytulasa. Sam nie wiem dlaczego, ale tak się stało i już. Szybko zreflektowałem się i wyciągnąłem w jej kierunku dłoń- Chodź zanim nam wklepią jakąś kare
Nie znałam jego myśli, więc nie spodziewalam się, że traktuje on zaistniałą sytuację tak poważnie i będzie mu tak bardzo zależało na nawiązaniu ze mną głębszej znajomości - nie żebym miała coś przeciwko, wręcz przeciwnie. Uśmiechnęłam się słodko słysząc jego propozycję. - Bardzo chętnie gdzieś z Tobą wyskoczę. - rzuciłam nawet nie zastanawiając się czy nie będę miała jutro jakichś prac do odrobienia - tak bardzo chciałam się z nim jeszcze spotkać, że niezbyt przejmowałam się nauką. Trochę zaniepokoiło mnie jego szybkie zerwanie się z miejsca, ale po chwili chłopak wyciągnął w moją stronę dłoń. Ścisnęłam ją i uśmiechnęłam się delikatnie. Po chwili zeszliśmy z wieży i powolnym krokiem podążyliśby w stronę zamku.
Z/t x2
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Kiedy dowiedział się, że będzie nauczał między innymi swojego niechcianego dzieciaka, spodziewał się, że w praktyce będzie to dużo gorsze niż było. Szczęśliwie Caesar okazał się być dość rozgarnięty, żeby nie robić z tego powodu sensacji. Przez większość czasu obaj się unikali i zdawali się nie zwracać na siebie uwagi, a za dwa miesiące problem w ogóle miał zniknąć. Tak się przynajmniej wydawało Edgarowi, dopóki chłopak nie oznajmił mu, że zamierza zatrudnić się jako asystent. Tyle w temacie nie bycia debilem... Edgar sam do końca nie wiedział, co próbował udowodnić chłopakowi, "partnerując" mu w obróbce egipskiego artefaktu. Być może gdyby na moment odstawił na bok chłodne kalkulacje i pozwolił odpowiedzi wyklarować się samej, doszedłby do wniosku, że nie próbował udowadniać niczego, gdyby to jednak zrobił nie byłby przecież sobą. Zresztą powód jego obecności pod wieżą nie miał znaczenia. Dopalał na zewnątrz papierosa, kiedy nadszedł Caesar. Nie przywitał się z nim w żaden sposób, tylko wyrzucił niedopałek, zdusił podeszwą i skinął na drzwi prowadzące do wieży. Na szczycie czekał na nich artefakt – jeden ze sprawców całego zamieszania z magią. Edgar podszedł do stolika, przyglądając się przedmiotowi z wysoka, nadal nie odzywając się ani słowem. Z oczywistych względów nie mógł wziąć bezpośredniego udziału w "ratowania świata" i chyba jedynym pocieszeniem był fakt, że w dupie miał jego kondycję. Był to niewątpliwy plus bezsensownej egzystencji. Po chwili bezdźwięcznych oględzin, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, przenosząc wzrok na chłopaka. - Proszę – skinął na artefakt i odsunął się od stolika, wyciągając paczkę papierosów – Wykaż się. Zapalając papierosa zwykłą, mugolską zapalniczką, przeszedł pod okno i oparł się o ścianę, śledząc poczynania syna znudzonym wzrokiem. Przez cały czas, gdy Caesar zmagał się z zaklętym przedmiotem, Edgar nie ruszył się spod tego okna. Nie komentował nic, tylko co jakiś czas odpalał kolejnego papierosa. Na zewnątrz powoli się ściemniało i zaczął padać deszcz, a starszy Fairwyn niemal zupełnie stracił zainteresowanie synem. Wyglądał przez okno, co chwila kontrolując tylko, czy chłopak nie robi nic głupiego, co mogłoby zagrozić ich bezpieczeństwu. Deszcz zacinał w stronę okna, więc odsunął się bardziej w głąb pomieszczenia, gdzie na kilka sekund zastygł z papierosem między wargami, wpatrując się w okno z nowej perspektywy. Zaciągnął się mocno, po czym wyrzucił do połowy niespalonego szluga za okno i szybkim krokiem podszedł do Caesara, łapiąc go za ramię. - Wystarczy – rzucił bezbarwnym tonem, odciągając chłopaka od stolika i kierując w stronę wyjścia. Wolną ręką sięgnął do kieszeni, z której wyjął niewielką fiolkę. Zębami odkorkował buteleczkę i opróżnił jednym łykiem. Puścił go dopiero, kiedy znaleźli się na zewnątrz. - Może lepiej zostań przy struganiu różdżek – powiedział cynicznie, nie patrząc jednak na syna, a na pusty trawnik pod wieżą, skąd jeszcze przed chwilą przyglądał mu się czarny pies, zupełnie niewzruszony spływającymi po nim strugami deszczu. Mężczyzna poruszał spokojnie odrętwiałymi nieco palcami u rąk, po czym pchnął lekko chłopka w stronę drogi prowadzącej do zamku, a sam odpalił kolejnego papierosa, schylając się, by osłonić go przed deszczem. Zaciągnął się, ostatni raz spoglądając na pusty trawnik i podążył za synem.
Stopień: III Kostka: D
Caesar T. Fairwyn
Wiek : 27
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192 cm
C. szczególne : Brak dwóch palców, wysoki wzrost, skupiona twarz, zimne spojrzenie, wyraźna nieśmiałość wobec młodych dam.
Sam nie wiedział po co od razu przyznał się ojcu, że ma zamiar pobierać praktyki w Hogwartcie; być może postąpił wtedy wyjątkowo pochopnie i bezsensownie, ale jednak wolał znać opinię przed rozpoczęciem tej katorgi. O ile w czasie lekcji nie mieli ze sobą zbyt wiele do czynienia, bo Edgar nie był wylewnym człowiekiem w stosunku do nikogo, to coś podpowiadało mu, że jeśli dostanie się na te praktyki to będzie musiał użerać się z mężczyzną już na całkiem poważnie. Fairwyn nie mówił zbyt wiele, ale to nie oznaczało wcale, że jest mniej upierdliwy i wkurzający od papli. Pojawił się pod wieżą punktualnie, ale dalej za późno by być na miejscu przed belfrem, przywitał się z nim kiwnięciem głową, które to mężczyzna całkowicie zignorował, wiadome było, że nie należy on do najzwyczajniej przyjaznych typów, więc ślizgon nie spodziewał się po nim niczego innego - przywykł do dziwactw własnego ojca. Wieża okazała się być wyjątkowo interesującym miejscem, równie interesującym co artefakt dzierżony przez chłopaka w dłoniach. Caesar skrzętnie obracał go pomiędzy palcami, wertował kolejne księgi znajdujące się w tym miejscu w poszukiwaniu jakiegokolwiek pomysłu, ale nie mógł na nic wpaść. Palący wzrok ojca kierowany na niego od czasu do czasu dodatkowo peszył młodego Fairwyna i powodował delikatny stres. Normalnie ten działałby na niego pozytywnie, ale dzisiaj chłopak był zupełnie nie w sosie, głównie dlatego, że spodziewał się chociaż naparstka pomocy ze strony ojca, ten jednak nieustannie stał przy oknie i ciągle go ignorował, raz na jakiś czas spoglądając w jego stronę. I już był blisko, w jednej z ksiąg wpadł na trop, gdy ojciec stwierdził, że nie da mu dalej pracować. Głos przeszkadzający mu w tak przełomowym momencie wprowadził młodzieńca w stan irytacji, ten zmarszczył mocno brwi i miał nawet nie jedno ale, ostatecznie stwierdził jednak, że z tym typem człowieka kłótnie nie mają sensu. Pokręcił głową niezadowolony i uprzednio zostawiając artefakt w miejscu, w którym go znalazł, wyszedł z pomieszczenia nie patrząc na swego protoplastę. Myślami ciągle błądził za artefaktem, który był wyjątkowo fascynujący i który obrobić by mu się udało, gdyby nie on. Nastąpiła chwila wahania, może naprawdę powinien odpuścić sobie praktyki na stanowisku nauczyciela run, a już szczególnie w Hogwartcie, a przynajmniej na czas pobytu jego chwilowego "partnera" w szkole. Użerać z niektórymi ludźmi nie potrafił i chociaż był spokojny, zachowanie ojca doprowadzało chłopaka do szewskiej pasji - nie okazywał tego po sobie, bo ciągle dysponował umiejętnością chłodnej kalkulacji, ale gdy był w jego towarzystwie w bebechach mu się przewracało. Wychodząc słyszał słowa ojca o tym, że powinien zostać przy struganiu różdżek, ale puścił je powyżej uszu, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, odpalił jednego z nich i w deszczu ruszył w stronę zamku, ciągle rozmyślając nad przedmiotem, który miał chwilę wcześniej obrobić. stopień: III kostka: 3
Cieszyłem się, że tym razem Ette będzie mi mogła towarzyszyć w pracy związanej z tymi całymi zakłóceniami - mimo że zarówno towarzystwo Bridget, jak i Marceline było przyjemne, to w kwestiach tak poważnych i niebezpiecznych potrzebowałem towarzystwa kogoś stuprocentowo zaufanego, kogoś komu byłbym w stanie powierzyć nawet swoje własne życie, a @Harriette Wykeham bez wątpięnia była taką osobą. Spodziewałem się nie tylko wielkiej przygody, ale również wspaniałej zabawy - mimo wojny punktowej młodsza Gryfonka była w tej kwestii najwspanialszym, wręcz niezastąpionym kompanem. Osobiście miałem nadzieję, że będziemy pracować nad przedmiotem w kwestii uroków, bo to właśnie tam byliśmy najbieglejsi, okazało się jednak, że liczba chętnych jest zatrważająca, więc gdy tylko dotarła do nas wieść, że runiczna obróbka się nie udała od razu zgłosiliśmy się do pomocy - każde z nas uwielbiało wyzwania, poza tym nie runy bez wątpięnia były jedną z trzech dziedzin, w których oboje czuliśmy się bardzo swobodnie. I tak oto zagłębiliśmy się w grubych tomiszczach szukając jakiś wskazówek i w duchu dziękując Fairwynowi, że wystawiał Trolle za mylenie nowego Futharku ze starym. Początkowo nie było szczególnie dobrze, ale potem rozkręciliśy się tak mocno, że oboje raz po raz przerzucaliśmy się coraz to bardziej niesamowitymi informacjami. Nasza współpraca była tak udana, że nie dość, że uszliśmy z całej tej przygody bez szwanku, to jeszcze wyciągnęliśmy z niej wiedzę i wielką wartośc.
Kostka: A
Harriette Wykeham
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : za duży, powyciągany wełniany sweter na grzbiecie, łańcuszek z obrączką na szyi
Nadal uważała za straszliwą niesprawiedliwość fakt, że nie mogła wziąć udziału w wyprawach. Nadawała się do tego bardziej niż trzy czwarte tych wszystkich studentów, którzy pojechali i to razem wziętych. Do tego była, psia krew, pełnoletnia i szczerze mówiąc ostatnimi czasy, siedząc w bibliotece nie uczyła się do owutemów, tylko wyszukiwała paragrafy, którymi mogłaby podeprzeć argument, że zabranianie dorosłej osobie opuszczenia terenu szkoły, było niezgodne z prawem. Na wypadek, gdyby przed lipcem podano lokalizację kolejnego artefaktu. Nadal była trochę (bardzo!) obrażona (wkurwiona!) na Lysandra za spędzanie więcej czasu z jakimś głupimi cipami zamiast z nią i odrobinę korciło ją, żeby go wystawić i iść obrabiać ten cały artefakt z kimś innym, ale kiedy osobiście jej to zaproponował, zupełnie zapomniała, że miała to zrobić. Zresztą gdyby uniosła się teraz dumą, w ogóle przestaliby się spotykać. Cieszyła się, że będą zajmować się runiczna obróbką. Historia i runy były zdecydowanie jej działką i w tym czuła się najpewniej. Z zaklęć była po prostu dobra i nawet nie wiedziała do końca w jaki sposób. Co do run zaś, to były jej pierwszym skojarzeniem ze słowem "przygoda" (może dlatego, że wychowała się na książkach Fairwyna), a więc perspektywa użycia ich w praktyce - i to do zaprowadzania porządku na świecie - było niczym spełnienie marzeń. W praktyce cała obróbka była trudniejsza niż jej się z początku wydawało. Tak naprawdę nawet nie wiedzieli co jest nie tak i punkt zaczepienia musieli wymyślić sobie sami. A może właśnie to było w tym najlepsze. Spędzili mnóstwo czasu na wnikliwych analizach, wymianie poglądów i przerzucaniu się pomysłami i wskazówkami i w końcu odnieśli sukces, Ettie zaś mogła z czystym sumieniem zaliczyć ten dzień do jednego z najlepszych w życiu.
Nie wiedziała co tu robi, ale na pewno nie było to coś na tyle istotnego, by się temu bezwarunkowo poświęcać. Runy należały do dziedziny, którą gardziła, dlatego czekała na swojego towarzysza, choć tak naprawdę nie miała pojęcia - kim jest ów człowiek. Był to czysty przypadek, nad wyraz spontaniczny, co poskutkowało przykrym efektem w postaci - braku swobody w rozmowie. - Marceline Holmes - przedstawiła się jeszcze, po czym wzruszyła lekko ramionami. Nie miała pojęcia, co należy robić, dlatego z trudem podjęła się choćby jednej próby. Raz po raz przemierzała pomieszczenie, a zaraz potem zwróciła się do mężczyzny. - Wiesz co robić? - żywiła taką nadzieję, ale czas mijał, a oni nie mieli żadnego pomysłu. Żadnego. Usiadła na posadzce i wypuściła powietrze ze świstem, po czym złość, że im nie idzie zaczynała przytłaczać jej drobną istotę, która w tej chwili wtapiała się niemal w otoczenie. Sądziła, że wszystko będzie prostsze, jednak niestety - ponieśli porażkę, z którą ona nie umiała sobie poradzić, a tym bardziej zaakceptować. Nie dość, że rozmowa się nie kleiła, tak jak powinna - to jeszcze lawirowali na pograniczu niewiedzy, która odbierała chęci do dalszych prób. - Powinniśmy już wracać, nie mam pomysłu - rzuciła nagle, po czym czekała na reakcję nieznajomego, jakby wierząc, że najwyższa pora, by odpuścić.
Cała ta tajemnicza otoczka wokół zakłóceń magicznych bardzo intrygowała Annie. Najwięcej pogłosek i podejrzeń pojawiło się tuż po pierwszych problemach, ale wtedy Gryfonka niezbyt zwracała na to uwagę. Była na tyle słaba z zaklęć, że z różdżką już wcześniej obchodziła się bardzo ostrożnie. Nie chciała przekręcić jakiejś formułki albo za bardzo rozluźnić nadgarstek i wybuchnąć sobie twarz. Później sprawę zaczął tuszować Prorok - Nemo czuła, że Ministerstwo nie chce rozsiewać paniki. Czy można ich było za to winić? Mimo wszystko nie powinni okłamywać ludzi, a przyznać, że nie panują nad sytuacją... Doszło do tego, że to uczniowie mieli zajmować się tajemniczymi przedmiotami przyniesionymi z Egiptu. - Żałuję, że ja nie pojechałam do Egiptu - przyznała się, gdy odnalazła już @Emily Rowle z którą miała pójść do opuszczonej wieży. Spytała wcześniej Ślizgonkę czy nie ma ochoty spróbować sił przy obrabianiu przedmiotu. W końcu... co złego mogło się stać? Annie w ogóle uważała za nieodpowiedzialne to, że każdy mógł pracować nad tymi artefaktami. To od nich przecież zależało, czy uratują magię, czy naprawią bariery Hogwartu, czy wszystko wróci do normy. A zamiast wysłać kilku specjalistów z odpowiednich dziedzin, pozwalali dosłownie każdemu pchać do nich palce. Pomimo przynależności do czerwonego domu, Annie miała sporo rozsądku i widziała tu wiele dziwnych luk. Ale dalej była spragniona jakiejś przygody. Od dawna nie miała okazji wyrwać się z rutyny, a wolała dosłownie wszystko od robienia notatek na numerologię. Przebiegła po schodach, pokonując od razu po dwa naraz, żeby dotrzeć do sali, gdzie miała z Rowle pracować nad obróbką. - Emily... mówiłam ci, że wcale się nie znam na runach? - uśmiechnęła się delikatnie, bo akurat Ślizgonka musiała zdawać sobie sprawę, że Annie właściwie z niczego wybitna nie była... Trochę to przykre, bo nawet niespecjalnie starała się, żeby tak wypadać na tle innych. Po prostu nauka nigdy nie była według Gryfonki łatwa. Inni bez uczenia się dostawali Wybitne, a ona nawet gdy już zmuszała się do siedzenia nad nudnymi tematami, ledwo dostawała ten Nędzny. Westchnęła, biorąc się za starożytne runy i udając, że rzeczywiście cokolwiek rozumie. Problem w tym, że ciągle znajdowała wymówki, żeby nie przychodzić do profesora Fairwyna. Potrafił być taki oschły, że Annie nie przepadała za jego zajęciami. A kiedy miał gorszy humor to omijała go szerokim łukiem. Może doceni chociaż to, że nie wchodziła mu w drogę? Patrzyła na spisane na pergaminie znaki w różnych futharkach i bardzo liczyła na to, że chociaż Emily coś ogarnie. Siedziały tu już długo, a dalej nie było absolutnie żadnego znaku, że im się powiedzie. Annie zdążyło nawet dopaść zniecierpliwienie. Było aż za cicho, a artefakt ani drgnął. Czarnowłosa zaczęła powoli marudzić, że boli ją już głowa.
Pewnie gdyby była taka możliwość, Emily zgłosiłaby się na tę wyprawę. Lubiła pakować się w sytuacje, które po prostu musiały skończyć się dla niej źle. Z perspektywy czasu jednak wiedziała, że pewnie wszystkie nieszczęścia, które mogły się przytrafić podczas tak niebezpiecznej wyprawy spadłyby na nią i nie skończyłaby najlepiej. W takim wypadku chyba lepiej było dla niej, że była na tamten wyjazd stanowczo za młoda i nie mogła nawet się zgłosić. - Ja trochę też, ale chociaż stoję tu przed tobą. Żywa - rzuciła rozbawiona. Obróbka wydawała się znacznie mniej niebezpieczna. Jasne, to były dziwne przedmioty i mogła stać się coś nieciekawego, liczyła się z tym. Jednak siedziały w bezpiecznej wieży, nie mogło być tak znowu najgorzej, a w razie czego pomoc mają pod ręką. Nie było się czym stresować i nawet z jej pechem powinno wszystko pójść w porządku. Co ciekawe, ślizgonka również o runach nie miała bladego pojęcia. Ten przedmiot omijała szerokim łukiem i nawet nie próbowała udawać, że się stała. Nie miała pojęcia jakim cudem ta obróbka miałaby im się udać, ale spróbować nie zaszkodzi. Może najdzie ich jakieś natchnienie i coś na ślepo zrozumieją. - Hm, mogłyśmy to bardziej obgadać, bo ja również kompletnie nie - rzuciła rozbawiona, ale niezbyt przejęta sytuacją. Jak im się nie uda to nie uda, nie było co się przejmować tym za bardzo. No i faktycznie, siedziały i siedziały, nic nie potrafiły rozszyfrować i już naprawdę miały ochotę się poddać. Nie było żadnego progresu i obie już chyba były zmęczone próbami, które nie przynosiły nawet najmniejszego skutku. Zamyślone zaczęły kombinować i rozglądać się po pomieszczeniu. W pewnym momencie dotknęły jakiejś księgi i poczuły mocne szarpnięcie. Okazało się, że to świstoklik.
Casius był totalnie zakręcony na punkcie starożytnych run. Nie był w nich tak świetny, jak we wszelakich zaklęciach, ale wciąż go fascynowały tak samo, jak i historia magii. Niektórzy dziwili się, co on takiego widzi w tak nudnych przedmiotach, ale odpowiedź była właściwie bardzo prosta. Były po prostu ciekawe, a szatyn był z tych, którzy lubili czytać i poznawać historię świata. A runy, chcąc nie chcąc, zaliczały się w pewien sposób do historii, która tak kochał. Nie był do końca pewien tego, w jaki sposób udało mu się namówić Maisie na to istne szaleństwo, skoro wiedział, że ona i starożytne runy nie szły wcale w parze. Chyba zwyczajnie chciał ją zarazić miłością do tej dziedziny, choć czuł, że mu się to nie uda. Miał wrażenie, że to był jego największy błąd w życiu, bo będzie go tylko rozpraszać i obróbka artefaktu im się nie uda. Jednak był dobrej myśli, gdy się zgodziła. Ich relacja najwidoczniej szła do przodu, skoro zgodziła się na takie szaleństwo. Nie mówię, że to było dla Cassa coś złego, bo cieszył się niesamowicie, naprawdę. Gdy pojawili się na szczycie wieży, uśmiechał się z dumą. Był dumny i napuszony jak paw, choć wiedział z autopsji, że czasem takie zachowanie może być zgubne. W końcu w wielu sytuacjach nadmierna pewność siebie wszystko mu psuła. Nie, żeby jakąkolwiek nauczkę wyciągnął z tych sytuacji, prawda... Cicho klasnął w dłonie i je szybko zatarł. — No to co, bierzemy się do roboty, Adler? — zapytał i nie czekając na jej odpowiedź, wyjął asekuracyjnie różdżkę. Nie czekając nawet na nią, zaczął oglądać artefakt, próbując go w jakiś sposób rozpracować. Zaczął nawet coś przy nim majstrować, mając wrażenie, że szybko go rozkmini i będzie po wszystkim. Szkoda tylko, że nie dał żadnych instrukcji Maisie, ale halo, on sam nie do końca wiedział, co powinien robić, nawet jeśli był pewien, że wszystko robi i d e a l n i e. Bo przecież wszystko, co robił, musiało takie być. W innym wypadku by chyba zwariował. Artefakt nagle jednak zmienił kolor, a Casius zmarszczył lekko brwi. Zbagatelizował to, bo... Co się mogło stać? Popatrzył na Maisie, uśmiechając się zawadiacko, jak złodziejaszek, któremu udało się otworzyć zamek zaklęciem lub mugolskim wytrychem. — Co tam? Masz minę, jakbyś... — Jego wzrok zszedł na jej dekolt i zacisnął wtedy usta, juz nie uśmiechając się wcale. — Ubrałaś taki dekolt, żeby mnie rozpraszać? Serio? — zapytał i przewrócił oczami. Dopiero wtedy zerknął na artefakt, który się zmienił. Wyglądał jakoś... Inaczej. Nie potrafił jednak stwierdzić d l a c z e g o. Nim się jednak obejrzał, odrzuciło go na ścianę i aż głośno jęknął z bólu. — Mai...sie, wszystko ok...ay? — zapytał cicho, nie mogąc wstać przez mroczki przed oczami. Gdy tylko spróbował się podnieść, czując okropny ból w barku, zakręciło mu się w głowie. Powoli, drżącą dłonią dotknął tyłu swojej głowy i poczuł coś mokrego pod palcami. Jasna cholera... Popatrzył na swoje palce, na których zobaczył krew i przełknął ślinę. Spróbował się rozejrzeć za świstoklikiem za pomocą którego się tu znaleźli, ale nie mógł go zauważyć. Musiał być gdzieś... Gdzieś blisko Adler.
literka: J kostka: 5 poziom: I, w sumie 5 punktów z kuferków
Wydawało mi się, że podczas prób do spektaklu między mną, a Bridget powstało lekkie napięcie. Miałam nadzieję, że nie chodziło o to, że obcowałam z jej byłym chłopakiem, bo dla mnie wiązało się to jedynie z dyskomfortem, o czym wszyscy doskonali wiedzieli widząc chociażby z jakim obrzydzeniem się całowaliśmy. Byłam już niemal pewna, że Puchonka jest na mnie zła, gdy nagle zaproponowała mi wspólny udział w obróbce przedmiotu odnalezionego w Egipcie. Mimo iż nieszczególnie znałam się na runach przystałam na propozycję licząc, że współpraca będzie spoiwem dla naszej znajomości, której oczywiście nie chciałam zaprzepaszczać, a już szczególnie ze względu na tego dupka. Ku mojemu zdziwieniu poszło nam wyjątkowo sprawnie, biorąc pod uwagę moją nieszczególnie szeroką wiedzę z zakresu run. Razem z Bridget bardzo się wspierałyśmy, wzajemnie rozwiązując swoje problemy, a także wymieniając się wiedzą - każda z nas była lepsza w jakimś określonym zakresie, dzięki czemu udało nam się nie tylko (po bardzo długich starań) wykonać obróbkę przedmiotu, ale również wyciągnąć z niej dodatkową wiedzę, która mogła przynieść owoce, chociażby w szkole. Po udanym procesie odniosłam wrażenie, że nasze niesnaski zostały zażegnane.
Litera: A
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
To, że stosunki dziewcząt ochłodziły się po ogłoszeniu wyników castingu do ról w przedstawieniu, było prawdziwym eufemizmem. Bridget była gotowa w pierwszej chwili zupełnie zrezygnować z całego przedsięwzięcia, chociaż w głębi duszy wiedziała, że byłoby to zupełnie bezsensowne. Powinna liczyć się z faktem, że zgłaszały się również osoby, które posiadały jakieś doświadczenie muzyczne i teatralne, w przeciwieństwie do niej. Obsadzenie Vivien jako Julii było wręcz wiadome od samego początku, rola praktycznie była zaklepana już w dniu przygotowywania konkretnego scenariusza - a mimo to poczuła się zawiedziona. Za tym wszystkim stał oczywiście Ezra, o którego, bądź co bądź, Bridget była cholernie zazdrosna, szczególnie w ostatnim czasie, gdy ich relacje się dość... Cóż, ociepliły. Postanowiła jednak, że podobne sprawy nie będą przeszkodą dla dziewczyn w ich relacji, która była całkiem pozytywna zanim wymyślono owe przedstawienie. Bridget już raz przyszła do opuszczonej wierzy z Cherry, lecz wtedy próbowały czegoś zupełnie innego. Powiedziano im, że potrzeba sporządzić eliksir, który miał przywrócić kamieniowi właściwe działanie, jednak jedyne, co wyniosła z poprzedniej próby, to liczne siniaki. Nie wiedziała, czy komuś po nich udało się osiągnąć zamierzony efekt - ona za to przypomniała sobie o czymś. Przez chwilę trzymała kamień w dłoniach i spostrzegła wyżłobienia na jego brzegu. Po ostatnich zajęciach ze starożytnych run doznała niemalże olśnienia - czyżby był to jakiś runiczny napis? Poprosiła o pomoc Vivien. Nie spotykały się w sali profesora Fairwyna, jednak wiedziała, że dziewczyna potrafiła wyciągnąć z rękawa kilka asów i z pewnością byłaby dla niej dobrą pomocą. Uprzedziła ją, że nie zna się na runach, lecz Bridget postanowiła tę kwestię wziąć na siebie. Od niej oczekiwała pomocy oraz ewentualnej reakcji w przypadku, gdyby znów coś miało wybuchnąć. Ktoś postronny mógłby się zdziwić, skąd w Bridget nagle tyle odwagi? Nie wiedziała. Chyba po prostu lubiła czuć, że swoim działaniem komuś pomaga i choć nie rozumiała jeszcze, co dokładnie robi pracując nad kamieniem, miała pewność, że jest to istotne. Usiadła przy nim i zaczęła analizować wyżłobienia. Pisała na kartce to, co wydawało jej się, że widzi. Prosiła Vivien, by sprawdzała w podręczniku istnienie podobnych wyrazów lub słów. Zajęło im to mnóstwo czasu, lecz ostatecznie chyba miały to, po co tam przyszły. Bridget z zadowoleniem, ścierając z czoła kropelki potu, rozszyfrowała inskrypcję runiczną! Zostawi ją dalszym śmiałkom... Przepisała szybko na czystą kartkę ostateczną wersję i przypięła ją do regału, swoją zapisaną schowała do torby. Jeszcze nie wiedziała, co dokładnie udało jej się odkryć, lecz może ci od zaklęć lub warzenia eliksirów będą wiedzieli?
kostka: 5
/ztx2
Aurora Therrathiel
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : Znamię w kształcie listka na barku, tęczówki zlewające się ze źrenicami
Ze względu na fakt, że zajmowałam się obróbką przedmiotu w tajemnicy przed moim ministerialnym szefostwem potrzebowałam współpracy z kimś, kto tak jak ja wolał pozostać w cieniu, z kimś komu mogłam przynajmniej w pewnym stopniu zaufać. Wciąż miałam opory by prosić Cassiana, a reszta moich znajomych z jakichś powodów odpadała - część nie była skłonna ryzykować, inny nie nadawali się do tego, a jeszcze inni nie znali nawet skrawka mojej drugiej twarzy, tak więc padło na Thìdleyównę. Młoda kobieta zbyt dobrze poznała moje tajemnice, miałam więc do wyboru albo mieć nowego wroga albo zyskać sobie w niej sprzymierzeńca, wybrałam więc to drugie, co wiązało się tym, że wybrałam ją na moją partnerkę w obróbce przedmiotu. Przemawiały również za tym jej zdolności - skoro była asystentką nauczyciela transmutacji (jeszcze nie przyznałam jej się jak dobrze znam jej szefa) to musiała być piekielnie zdolną czarownicą. Ku naszemu zdziwieniu, już po chwili dyskusji wpadłyśmy na pomysł w jaki sposób zabrać się za obróbkę przedmiotu. Upewniając się, że obie mamy na myśli to samo od razu zabrałyśmy się do pracy. Pierwsze próby szły zadziwiająco pomyślnie i jakieś było nasze zaskoczenie (czy też przerażenie), gdy podczas zmierzania ku końcowi nagle poczułyśmy dziwne promieniowanie magii. Dopiero gdy podjęłam próbę życia zaklęcia, które miało zakończyć naszą obróbkę poczułam jak obie zostajemy wyrzucone do tyłu. Przez moment leżałam na posadzce próbując sobie z bólem całego ciała. Gdy w końcu starczyło mi sił, by odrobinę unieść głowę dostrzegłam, że udało nam się skończyć pracę, niestety przyniosła nam ona bardzo przykre konsekwencje.
Wyprawa do Egiptu mi przysporzyła wyłącznie kłopotów. Wiedziałam, że warto było wyruszyć na wyprawę, skoro Ministerstwo i tak nie zamierzało nic z faktem zakłóceń magicznych robić, a przynajmniej nie chwaliło się, by posiadało jakiekolwiek zamiary w tej kwestii. Początkowo myślałam, że nasze poszukiwania do niczego nie doprowadziły. Tropiciel milczał, Prorok również, różdżki nadal wariowały - cóż się więc zmieniło? Okazało się jednak, że ów tajemniczy przedmiot, podobno będący jakimś magicznym kamieniem szlachetnym, został z pustyni przywieziony i w tej chwili spoczywał w Hogsmeade, w odosobnionym miejscu, a informacje o nim można było dostać wyłącznie przez pocztę pantoflową. Ja sama dowiedziałam się o jego faktycznym istnieniu od dwóch szóstoklasistek, przez które musiałam stoczyć walkę z trollami. Podobno poszły do Hogsmeade spróbować swoich sił i coś, jakiś ukryty świstoklik, przeniósł je do Doliny Godryka. Trochę ciężko było mi uwierzyć w podobną bajkę, lecz gdy odezwała się do mnie Therrathiél w tej samej sprawie, nieco zmiękłam. Ona chyba też, gdy zobaczyła moje pokiereszowane oblicze... Okazało się, że było co robić. Moja wiedza z zakresu starożytnych run była niezbyt szeroka, a to z tym miałyśmy pracować. Znalazłyśmy przyczepioną przez kogoś kartkę na regale z inskrypcją z kamienia i to na niej w głównej mierze się skupiłyśmy na początku. Widniejące na niej słowa brzmiały trochę jak zaklęcia, trochę jak bulgotanie i nie do końca wiedziałyśmy, od jakiej strony się za to wszystko zabrać. Aurora podjęła pierwsze próby, ja kolejne i wydawało się, że wszystko idzie zgodnie z planem. Dopiero pod sam koniec spojrzałyśmy po sobie znacząco - było jasne, że odczułyśmy tę dziwną magię bijącą z przedmiotu. Powietrze z każdą kolejną sekundą gęstniało, lecz mimo tego Aurora rzuciła końcowe zaklęcie. Nie zdążyłam jej powstrzymać ani w ogóle zrobić czegokolwiek, gdy ogromna siła wybuchła i wyrzuciła nas w powietrze. Przez moment myślałam, że nie podniosę się z podłogi. Czułam pulsujący ból i pieczenie z tyłu głowy, bolała mnie zarówno ręka, na którą upadłam, jak i kolano, którym uderzyłam w starą, drewnianą skrzynię o metalowych obiciach. Przewróciłam się na plecy z sykiem bólu na ustach, oddychając ciężko i nasłuchując jęków dziewczyny. Ona też ucierpiała, nie wiedziałam, jak bardzo, ale było pewne, że musimy się stąd ewakuować. Podniesienie się do pozycji pionowej graniczyło z cudem. Wspierałam się na regale przez cały ten czas. Wyciągnęłam rękę w kierunku Therrathiél, gdyby potrzebowała pomocy. Musiałyśmy teleportować się do Munga. Nienawidziłam tego miejsca, a ostatnio stawało się moim kolejnym domem. W ostatniej chwili rzuciłam jeszcze okiem na kamień. Błyszczał. Miałam przeczucia, że udało się.
Od tego wszystkiego niesamowicie bolała ją głowa, dlatego bar pełen głośnych ignorantów dzisiaj nie wchodził w grę. Siedziała nad listem dobre dwadzieścia minut, by koniec końców napisać głupie "pogadamy?", brzmiące równie beznadziejnie jak pospolite, ale w tym wypadku kompletnie nie na miejscu "co tam". Była na siebie tak zła, nie powinna była tego psuć, ani tym bardziej się teraz tu pojawiać, ale nie umiała odpuścić. Już tyle razy znikała i raniła bliskich sobie ludzi, że miała już kompletnie dosyć samej siebie. I wcale nie zdziwiłaby się, gdyby w odpowiedzi na jej żałosny list przeczytała "nie". Szła wolno po Hogsmeade, po drodze wstępując do sklepu. Ostatnio wiele czynników wpłynęło na jej ogólnie pogarszający się stan zdrowia - w końcu nie pojechała do tej przeklętej Hiszpanii na wakacje. Kiedyś szczęśliwa, dzisiaj już wie, że z rodziną najlepiej wychodzi się tylko na zdjęciach. Kupiła więc butelkę ognistej whisky, schowała ją do torby i grzecznie dziękując sprzedawcy wyszła z budynku, kierując się w stronę opuszczonej wieży. Rzadko tam bywała, jednak dzisiaj nogi jakby same ją tam prowadziły, jakby wiedziały, że w dniu dzisiejszym chce mieć tylko jednego towarzysza. Nawet jeżeli to spotkanie miałoby się zakończyć bardzo źle, była gotowa, aby wreszcie z nim porozmawiać. Była mu to winna już od bardzo dawna. Gwałtownie zatrzymała się przed wejściem do budynku, przypominając sobie, że nie odpisała na ostatnią wiadomość. Szybkim ruchem wyciągnęła z torby kawałek pergaminu i pióro i napisała, gdzie się teraz znajduje, po czym wróciła się na znajdującą się na szczęście niedaleko pocztę. Uśmiechnęła się do stojącego nieopodal pracownika, mając nadzieje, że nie będzie to jednak ostatni uśmiech w ciągu najbliższych godzin, dni czy nie daj Merlinie tygodni i pośpiesznie ruszyła w stronę nieosiągniętego wcześniej celu jej wędrówki. Opuszczona wieża wydawała jej się fantastycznym pomysłem, dopóki nie postawiła stopy na pierwszym schodku. Godzina była niewczesna, dlatego niebo powoli zamieniało swój kolor z niebieskiego na szarawy. Otuliła się szczelniej bordowym płaszczem i szybko wspięła się na pozostałe stopnie, by po chwili stanąć na samym szczycie budynku. Bała się. Cholernie się bała, jednak nie mogła się przecież ukrywać.
Był wykończony treningiem, który zafundował sobie i Nessie. Dawno nie czuł się tak fatalnie jak dzisiaj, zapewne dziewczyna miała rację i nie powinien biegać przegryzając w paszczy pasztecika. A może to dlatego, że wieczorem ponownie postanowił wyjść, zaczepić kogoś bez większego powodu i obić mu mordę, bo tak mu się akurat podobało. Choć wczorajsze wydarzenia raczej nie były z korzyścią dla Zakrzewskiego. I to właśnie dlatego rano nie mógł wstać, a z łóżka zwlekł się... No cóż, dopiero przy otrzymaniu listu. Coś niemiłosiernie hałasowało i uderzało o szybę w dormitorium. Użył zaklęcia aby otworzyć okno, dlatego można podejrzewać jakiego rodzaju tragedią był Lennox. Nigdy nie używał zaklęć, szczególnie do czegoś tak błahego. Jednak kiedy na jego ramieniu wylądowało zwierzę i rzuciło mu w twarz list, postanowił otworzyć oczy. Światło słoneczne nie było jego przyjacielem, jednak udało mu się rozpoznać opierzenie sowy. Wstał, choć to również nie był najlepszy pomysł. Zwierzę się przestraszyło i odleciało, a on jęknął z bólu. Pogadamy? Co do chuja? W jednym momencie wydarzyło się naprawdę wiele rzeczy. Raczej gdzieś w jego głowie niż na zewnątrz. Była to mieszanina myśli, słów i prawdopodobnie niezidentyfikowanych uczuć. Nie chciał rozmawiać. Nie potrzebował kolejnych niepotrzebnie wypowiedzianych słów. Nie oczekiwał wyjaśnień, nie chcąc lub nie potrzebując ich wysłuchiwać. Jednak.... Nie. Szybka odpowiedź, choć sam nie wiedział czemu dokładnie napisał coś takiego. Coś tak niezrozumiałego dla samego siebie. Zwlekł się z łóżka, chwycił kilka swoich rzeczy i ruszył w kierunku łazienki Prefektów. Sporo miejsca dla przemyśleń, choć jego bardziej obchodziła cicha. Plus, znajdowały się tam rzeczy, których w tym momencie potrzebował. Kolejny list, szybkie prychnięcie i jeszcze szybsza odpowiedź. Wszedł do wielkiej wanny, w której znajdowała się gorąca woda. Merlinie, jak to cholernie piekło. Jednak jak posłuszny piesek, którym przecież był, zacisnął mocno zęby i przetrzymał te pięć pierwszych najgorszych minut. Odpowiedź nie nadeszła tak szybko, jak się tego spodziewał. Nie, wcale kurwa na nią nie czekał. Nie po to wychodził z łóżka, aby teraz czekać. Wyszedł z wanny i skierował się do jednej z umywalek, pod którą schował swoje drogocenne skarby... A prawda była taka, że gdzieś w pobliżu musiał trzymać przybornik rozbójnika. Usiadł i wysmarował sobie lewy łuk brwiowy i dolną wargę. Wyglądał jak gówno i również jak gówno się czuł. Kiedy skończył owijać pas bandażem, nadszedł ostatni list dzisiejszego wieczoru. Cudownie. Założył koszulkę, bluzę i nałożył na głowę kaptur. Nie było jeszcze tak zimno, prawda? Nie pamiętał... Na zewnątrz zrobiło się już ciemniej, dlatego logiczne by było założyć kurtkę. Westchnął zirytowany i po drodze zaszedł jeszcze do lochów, aby zgarnąć powyciąganą dżinsową kurtkę. A kiedy znalazł się na zewnątrz, stwierdził że był to cholernie dobry pomysł. Ten to jednak ma łeb. Łeb jak sklep. Po spacerze, który trwał chyba z wieczność, znalazł się w umówionym miejscu. Z pogardą wypisaną na twarzy i z ciężko bijącym sercem(czemu?) wpakował się do tej cholernej wieży. A chodzenie nie było jego najmocniejszą stroną, dlatego zajęło mu to sporo czasu. Odetchnął ciężko w momencie, w którym znalazł się na samej górze. Nie zachowywał się cicho, dlatego spokojnie mogła przygotować na jego cudowne objawienie się. Zasiadł w jednej z pierwszych ławek, zapewne dlatego, że nie byłby wstanie utrzymać się zbyt długo na nogach, nie po takim wyczynie kilometrowym. Czekał... No bo cóż, chciała gadać.
Ostatnie tygodnie zdecydowanie nie należały do najprzyjemniejszych. I chociaż wydawać by się mogło, że wakacje miną beztrosko i spokojnie, sama końcówka okazała się być nieco...burzliwa. Cieszyła się jednak, że udało jej się wrócić do Anglii, nawet jeżeli nie dane jej będzie normalnie rozmawiać z niektórymi osobami. Dobrze wiedziała, że postąpiła niezwykle egoistycznie, jednak z drugiej strony - czy miała jakieś inne wyjście? Tak, chociażby głupi list. Cisza, która tak surowo przepełniała pomieszczenie, nagle została przerwana przez głuche uderzenia. Powoli przeniosła wzrok na schody, na których lada moment miał pojawić się Lennox. Nie czekała długo, jednak zdążyła już otworzyć butelkę i wypić dwa nieduże łyki. To nie tak, że postanowiła przeprowadzić tę rozmowę w stanie nietrzeźwości - przecież na Merlina, nie zamierza się tu upijać. Miała po prostu ochotę poczuć mocny, ostry smak alkoholu. A to chyba nie zbrodnia. Denerwowała się. I mimo, że teraz stała przed nim nadzwyczaj spokojnie, można by nawet powiedzieć, że dziwnie pewnie siebie, gdzieś w środku serce niemalże wypadło jej z piersi, odmawiając posłuszeństwa jakiemukolwiek racjonalnemu myśleniu. Odprowadziła go wzrokiem do ławki, przy której usiadł, przyglądając mu się z niemałym zainteresowaniem, po czym ostrożnie się do niej zbliżyła, jakby nie była do końca pewna, czy w ogóle może to zrobić. -Nic nie powiesz? Podobno tyle słów cisnęło Ci się na usta. -Powiedziała i stanęła na przeciwko Ślizgona. Dłonie ciężko oparła o drewniany blat, po czym kucnęła i schowała głowę między napiętymi ramionami. Lennox, cokolwiek zrobisz...cokolwiek zrobisz, musisz wiedzieć, że masz pełne prawo, aby się do mnie nie odzywać. Zrozumiem, a przynajmniej postaram się zrozumieć każdą Twoją decyzję. -Widziała jaki był wściekły. Nie musiał nawet na nią patrzeć - same listy, a raczej to, jak zostały napisane dały wiele do myślenia. Zapewne nawet nie chciał się z nią spotykać, zrobił to z litości, bo przecież kiedyś byli kimś więcej, niż dwójką ludzi. A przynajmniej zaczynali być kimś więcej. Długo nie odpowiadał. Podniosła się powoli i odeszła parę kroków, chcąc dać mu trochę więcej przestrzeni, niż chwilę temu. Milczenie jest najgorsze. Daje gigantyczne pole do popisu dla wyobraźni drugiej osoby, nie przejmując się ani trochę tym, co dzieje się naokoło. Coś o tym wie, w końcu ona również milczała. Jednak ona milczała całe tygodnie, a nie parę krótkich, nic nie znaczących minut. Jest egoistką, ale przede wszystkim ignorantką. Bo jakim trzeba być człowiekiem, żeby o swoich najgorszych cechach dowiadywać się dopiero, gdy nagle pojawi się problem? Czy nie drzemie w niej również mała nutka narcyzmu? -To co chcę Ci powiedzieć, zabrzmi pewnie równie żałośnie, jak rozbrzmiewa w moich myślach, ale niech stracę. -Stała do niego tyłem, bawiąc się trzymaną w dłoniach różdżką. Nie umiała patrzeć na niego, gdy on spoglądał na nią wzrokiem pełnym pogardy, tymi samymi oczami, które jeszcze niedawno świdrowały jej najskrytsze wnętrze, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej, niż tylko powierzchownych prawd. -Miałam swoje powody, żeby wyjechać. -Powiedziała krótko, chcąc szybko uciąć to, co sama zaczęła. Nie zamierza go przepraszać i błagać o wybaczenie. Nie zamierza przepraszać za to, kim i jaka jest. Niech zrobi to, co uważa za słuszne. A ona cóż...postara się dopasować.
Głupotą by było zaprzeczać temu, że wystarczyło jedno zdanie, czasem nawet jedno słowo aby ta sytuacja nie wyglądała w tym momencie tak, no cóż, gównianie. Jednak postępowanie egoistycznie nie jest mu obce, dlatego, czy powinien w tym temacie się wypowiadać? Mówić zawsze mógł, a nigdy nie zaprzeczał, że jest hipokrytą. Uniósł jedynie wymownie brwi na widok butelki, która znajdowała się w dłoni dziewczyny, a której nie zdążyła jeszcze schować. Czy przeprowadzenie rozmowy z jego osobą, naprawdę wymagało dodatkowych procentów? Ostatnie wydarzenia zapewne powinny utwierdzić go w tym, że tak. Co jest dosyć zastanawiającym elementem. Sam również aby znieść swoje towarzystwo, upił się wczoraj jak najgorsza świnia, czego skutki odczuwał wciąż na swojej twarzy i żebrach. Osobiście myślał, że już się z niej wyleczył. Iż doszedł do jasnego wniosku, że skoro się z nim nie kontaktowała... Łatwiej mu będzie przejść do stanu obojętności, który w jego przypadku był najgorszym z możliwych. W końcu przeważnie istniał w świecie czarnego i białego, nie było żadnych usprawiedliwień, żadnych sytuacji pośrednich... Chciał tu przyjść, wypluć jad, który zasiadł mu na języku i odejść w swoją stronę. Jednak nic nie mógł poradzić na to, że to wcale nie było obojętne... Sam jego list nie był obojętny... Gdyby wciąż był tym samym człowiekiem co kilka miesięcy temu, zwyczajnie by nie odpisał... Lub ujął odpowiedź w bardzo wulgarnym i jasno dającym do zrozumienia słowie. PRZEPRASZAMBARDZOKURWACO? To właśnie pojawiło się w jego głowie zaraz po tym, jak skończyła pierwsze zdanie lub pytanie, trudno rzecz. A później tylko mocniej zacisnął pięści, które schowane były w kieszeni bluzy. Oczywiście, że był wkurwiony, mogła dostrzec to w jego oczach, które chyba nigdy nie były tak czarne jak w tym momencie... Tak dzikie, chcące uwolnić wszystko co w nim siedziało. Tak działo się tylko w jednym przypadku, a ten zdecydowanie nie wyglądał tak, jak powinien... Nigdzie nie było krwi, ani walających się jego zębów po posadzce. To było... Inne. O naprawdę? Byli kimś? Kimś więcej? Cóż, najwidoczniej byli niczym, skoro potraktowała to dokładnie tak jakby było NICZYM. Nie mógł znieść tego, że pomimo tego wszystkiego co się wydarzyło, wcześniej i właśnie w tym momencie. Po tym, jak napisała do niego, że chciała porozmawiać... Ona nawet nie potrafiła spojrzeć mu w twarz. Jak cholerny tchórze... Milczał, tak długo, że aż zaczęła boleć go szczęka od jej zaciskania. Przed tym, aby wyrzucić tyle słów, które mogłyby zranić bardziej niż najlepsze ostrza. -Chciałaś porozmawiać. Masz prawo to powiedzenia tego, czego nie powiedziałaś mi wcześniej. Właśnie Ci na to pozwalam... Potem pozwolisz, że to ja coś powiem.-Powiedział, a każde jego słowo było wypowiedziane starannie, niemalże z trudem. Tak nie zachowywał się Lennox. NIGDY. Co się nagle zmieniło? Czemu tak bardzo powstrzymuje to, co siedziało w środku? Cóż, czyż nie pokazał jej już wiele? Więcej niż komukolwiek na tym zasranym świecie? I jak kurwa wylądował? Jakim pośmiewiskiem był dla samego siebie. -Spójrz na mnie.-
Tak wiele sama o sobie nie wiedziała, że ostatnie czego oczekiwała od innych to zrozumienie. Wciąż powtarzał się ten sam, niezwykle męczący schemat, który, jak się okazuje, był tak trudny do pokonania. Wciąż popełnia te same błędy, które przecież chce naprawić, a najchętniej sprawić, żeby na zawsze zniknęły z jej życia. Jednak niektórych rzeczy nie możemy sobie wybrać, uznać czy chcemy mieć jedno czy drugie. Niektóre rzeczy są nam przypisane, zupełnie jakby były już naszą częścią, czy się z tym zgadzamy, czy nie. Długo zastanawiała się nad tym, jak będzie wyglądać to spotkanie, chcąc chociaż trochę się do niego przygotować. Jednak w momencie, w którym oboje stanęli naprzeciwko siebie, w starej opuszczonej wieży, w jednej sekundzie z głowy wyleciało jej wszystko, co miała w planach mu przekazać. Nie wiedziała co ma mu powiedzieć - nawet teraz, stojąc do niego tyłem widziała jego wściekłe spojrzenie, które kompletnie ją sparaliżowało i najwyraźniej odebrało pozornie prostą umiejętność mowy. Miała ochotę albo uciec, albo rzucić mu się na szyję, dlatego tak wielką trudność sprawiało jej wykonanie jego prośby. Nie chciała się odwracać, nie chciała na niego patrzeć i widzieć jak on patrzy na nią. -Oh, dziękuje za pozwolenie. -Rzuciła w końcu, powoli odwracając się w jego kierunku. Szybko ogarnęła wzrokiem niewielkie pomieszczenie, znajdując w kącie drewniane krzesło i podeszła do niego. Złapała za oparcie, upewniając się przy okazji, że nie zawali się jak tylko na nim usiądzie, po czym postawiła je przed Ślizgonem i ciężko na nie usiadła. -Patrzę na Ciebie i wiesz kogo widzę? Kogoś obcego. -Powiedziała po chwili i pokręciła przecząco głową, jakby chciała zaprzeczyć swoim własnym słowom. -Widzę Lennoxa sprzed roku, ale w ulepszonej wersji. Bo wtedy miałeś na mnie wyjebane, a teraz mnie nienawidzisz. -Założyła nogę na nogę, a ręce schowała między uda. Rozgrzewające działanie alkoholu w końcu przestało działać i teraz dopiero mogła poczuć chłodne, przedzierające się przez cienkie ściany powietrze. -Nie zamierzam błagać Cię o wybaczenie. Chciałam Cię jednak przeprosić, a to co dalej z tym zrobisz... -Wzruszyła ramionami, znów próbując odwrócić wzrok od jego osoby. Przeprosiny zawsze z trudem przechodziły jej przez gardło, tak było i tym razem. Czuła, że robi z siebie pośmiewisko, z drugiej strony ciesząc się, że przynajmniej tą część ma już za sobą. -To co zrobisz z tym dalej zależy od Ciebie. -Dokończyła, z powrotem na niego spoglądając. Tak bardzo chciała ujrzeć w nim coś więcej, niż złość i nienawiść i tak bardzo nie mogła niczego więcej odnaleźć.
Skoro ciągle powtarza się jeden schemat, to czy warto robić cokolwiek aby go zmienić? Lepiej mu się poddać. Uznać, że tak ma być, tak los chciał a my nie możemy zrobić nic, co mogłoby na niego wpłynąć. Bzdury. Jednak nie będzie nawet wstanie pomóc, skoro nie wie w czym tkwi problem! Na pewno nie będzie to spotkanie usłane różami. Nie przyniósł ze sobą czekoladek i innego badziewia... A czy kiedykolwiek miał na to ochotę? Cóż, to chyba zostanie jedną z najlepiej strzeżonych tajemnic świata. Nie nastawiał się na nic, ta rozmowa miała być jedną z wielu trudnych, jakie w swoim życiu przeprowadził. Jednak zasadnicza różnica była taka, że wciąż jej pragnął... Pomimo tego jak bardzo chciał zostać obojętny na tę sprawę, nie potrafił. Wiele razy wcześniej właśnie taką postawę obierał. Jak skończył? Sami możecie zobaczyć. Wiedział też, że to nie kwestia doświadczeń i nabytej wiedzy sprawiała, że czuł się jak skończony idiota... Dlatego było to tak cholernie trudne. Jej słowa brzmiały tak, jakby były wypowiedziane z ironią... Cóż, został powiadomiony, że ma prawo do tego aby się złościć... Również wielkie dzięki! Odprowadził ją wzrokiem, który gdyby mógł, mógłby wypalić dziurę w jej plecach. Prychnął przy dalszej części jej wypowiedzi.-I niby wszystko tak doskonale widzisz.-Mruknął, pochylając się do przodu, co było idiotycznym pomysłem. Cień bólu przebiegł przez jego twarz, a z ust wypuścił cichy syk.-Kim mam być skoro potraktowałaś mnie jak nic? Jakby to, co się wydarzyło nie miało żadnego znaczenia. Ha! Patrz jak dałem się urobić! Udało Ci się!-Bo w końcu taka była prawda. Lennox Zakrzewski, wzór indywidualizmu i wyobcowania został wyrolowany przez dziewczynę. I to nie byle jaką. Ponownie oparł się o oparcie ławki, nie mogąc dłużej wpatrywać się w jej twarz. Bo to... Jedynie bardziej go wkurzało, choć może to nie o Mallory chodziło... A o to, jak się czuł. Bezsilnie i idiotycznie. -Przez moment myślałem, że mogę uwierzyć w to co mówiłaś, że zaufanie nie będzie stanowiło problemu...-Zacisnął mocno szczękę, zastanawiając się jak ująć to wszystko o czym myślał w jakimś sensowym zdaniu. Dla Zakrzewskiego nie było niczego gorszego od naruszenia zaufania, którym obdarzył ludźmi, a wbrew wszystkiemu... Zdarzały się takie przypadki. Doskonale wiedział jakie to uczucie, kiedy to jedno słowo ledwo przechodzi nam przez gardło. Nie wiedział, czy w ogóle go potrzebował. Jej na pewno zrobi się lżej na sercu i będzie mogła ruszyć w swoim kierunku, czyli w sumie, nic tak naprawdę się nie zmieni.-Powiedz mi dlaczego. Sama wiesz, że wystarczyło jedno zasrane słowo... Nie musiałabyś się nawet tłumaczyć! Jednak nie powiedziałaś mi... Nie wiedziałem co się z Tobą dzieje do cholery!-Zaczął trzeć materiał bluzy w środku kieszeni. Musiał się na czymś skupić, zająć czymś ręce żeby nie skierować ich w złym kierunku. Dopiero teraz podniósł swoje spojrzenie i utkwił je w dziewczynie. Naprawdę dostrzegała tylko nienawiść? Czy chciała ją widzieć bo w końcu tak byłoby łatwiej... Gdyby to sobie odpuścił, nie musiałaby się nawet tłumaczyć ze swojej nieobecności. Z powodów, dla których postanowiła przekreślić wszystko inne. Nie tylko jego.