Jeden z brytyjskich parków narodowych, położony w północnej części Walii. Usiany jest dolinami i szczytami, nad którymi góruje masyw Snowdon - najwyższa góra w okolicy oraz miejsce gnieżdżenia się walijskich zielonych smoków. Resztę fauny tworzą niewielkie ssaki oraz dzikie kozy, stanowiące główne źródło pożywienia latających gadów. Dodatkowo, wiele tutejszych puszcz jest zamkniętych dla mugoli ze względu na ochronę mieszkających tam wróżek i elfów.
Autor
Wiadomość
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Sam nie wiedział, ile dokładnie minęło czasu, dopóki wszyscy nie wyszli ze zbrojowni. Nie mogli tutaj siedzieć wiecznie, udając, że temat poszukiwania jakichkolwiek wskazówek ich nie dotyczy; koniec końców wspólnie wszyscy odnaleźli elementy układanki, które niespecjalnie wpasowały się w obecne fundamenty. Wiedza, jak się okazało, była potężna - wystarczyła przecież do tego, by słynny Jones mógł z tego coś wywnioskować, kiedy zaczął wypowiadać pod nosem daty sięgające najróżniejszych dziejów, a sam zdawał się działać na najwyższych obrotach. W napięciu zatem czekał z Maximilianem, nieświadomie chwytając go za dłoń. Jakoś potrzebował tego wsparcia, gdyż tak naprawdę nie wiedzieli, co się stanie, jeżeli wszystko pójdzie w odpowiednią stronę. Następnie spojrzał nieco pytająco, aczkolwiek nic dziwnego, że rzucenie zaklęć ochronnych było równie ważne. Następnie, zgodnie z tym, co ten zalecił, przed Lowellem pojawiła się stabilna forma Protego Maxima - charakterystyczny błysk z różdżki przejawił tym samym drobną poświatę, która świadczyła o zainicjowaniu uroku. Przygody były dobre, co nieco uczyły, aczkolwiek nic dziwnego, że zaczął się tym samym poważnie zastanawiać nad tym, czy w ogóle dobrze robili, gdy runy ulegały osłabieniu, a następnie wszystko ulegało odpieczętowaniu, gdy fala iskier rozsypała się w powietrzu, niosąc ze sobą spore tumany światła. Z czasem wszystko zaczęło się psuć. Sam wyczuł, poprzez przebywanie w tym wszystkim, iż natężenie magii w otoczeniu jest zbyt mocne i zbyt potężne. Poczuł się tak, jakby ogromny ciężar pojawił się na jego własnych barkach, a sam chwycił się z klatkę piersiową, wpatrując w podłogę ciut bliżej, gdy nie poczuł się wcale najlepiej. To, z czym mieli do czynienia, nie pozostawiało wątpliwości - gdy nogi nie wytrzymały ciężaru ciał - że igrali z magią tak pradawną i tak niebezpieczną, że czysto teoretycznie nie powinno ich tutaj być. Świadczył o tym dźwięk rozłączonej tkanki kostnej, który wydobył się z ciała Lancastera, na co mocniej zacisnął zęby. Poczuł się tak, jakby nie mógł zapanować nad własnym ciałem, mimo iż zazwyczaj robił to bez najmniejszego problemu, a prawa ręka uległa chłodowi, jakiego to nienawidził; następnie przed oczami pojawił się tron i Okrągły Stół - czego nie zdołał początkowo wywnioskować - niosąc ze sobą obłok, których to dźwięk przyprawiał o dreszcze. Wycie nie było ani normalne, ani prawidłowe - przypominało sytuację, jakby człowiek był obdzierany żywcem ze skóry, jakby czuł każdy milimetr tkanki odrywany od całości organizmu. Nikt nie wiedział jeszcze, co się stało - dopiero po kilku sekundach był w stanie się podnieść, choć nie czuł się ani dobrze, ani prawidłowo. Lekko poruszył prawą ręką, która w jego odczuciu wydawała się być za chłodna, by następnie rozejrzeć się rozkojarzonym wzrokiem po okolicznych osobach. - Max, w porządku? - zapytał się go, a jeżeli ten potrzebował pomocy, to jej udzielił. Okazywało się, że nie tylko on upadł na kolana - wszak szum i sytuacja nie pozwoliły mu wcześniej tego dostrzec - a także inne osoby, których to ciała i sygnatury zareagowały na mocne przeciążenie magii. - Co to do kurwy jasnej było? - kolejne pytanie opuściło jego usta, gdy chwycił za butelkę wody, chcąc jakkolwiek przywołać własny organizm do względnego porządku. Z trudem był w stanie ustalić prawidłowy nacisk na prawej dłoni, w związku z czym nic dziwnego, że postanowił przerzucić przedmiot do lewej ręki. Czy chciał wchodzić do środka i przyglądać się temu, co mieli tutaj do zobaczenia? Niezbyt. Czuł się wyczerpany obecną sytuacją, jaka to miała miejsce, kiedy czekoladowe tęczówki na krótki moment penetrowały wzrokiem obecne miejsce, które mieli okazję odkryć. Percepcja rzeczywistości była zaburzona i krążąca w żyłach adrenalina powodowała, że reagował trochę gwałtowniej, trochę mniej skupiając się na detalach, jakie to zostały przedstawione. Dopiero duch nieznanego mężczyzny, znacznie młodszego i bardziej wyglądającego przyjaźnie, przywrócił go do względnego porządku, choć zacisnął wyjątkowo mocno prawą rękę na różdżce, nawet jeżeli kontrolowanie jej mogło być utrudnione. To, co mówił - a raczej śpiewał - było okryte wieńcem pogrzebu, na co wewnętrznie się skrzywił, acz tego nie pokazywał. - Camelot... - powiedział jakby sam do siebie, co niego przybliżając się do partnera; czuł się zobligowany do jakiegokolwiek chronienia go. Instynkty działały na najwyższych obrotach, poświata poprzednich wydarzeń nie zamierzała odpuścić, a nadal - Lancaster nie wyglądał najlepiej. Czy to było wszystko warte zachodu? Z tego, co zdołał zarejestrować, potępione twarze, jakoby zniszczone przebywaniem na tych terenach, postanowiły wydostać się na wolność. Intuicja mówiła mu, że to, co tutaj miało miejsce, nie jest niczym dobrym. Aż odechciało mu się przebywania w tym miejscu, choć kiedy ciało odsunęło się od zastrzyku hormonu, był w stanie bardziej racjonalnie na to spojrzeć. - Nie chcę tutaj przebywać. - słowa te skierował do Solberga, czekając na jego decyzję. O ile posiadali możliwość rozejrzenia się po otoczeniu, nie chciał przyczynić się do kolejnego nieszczęścia, jeżeli takie wówczas mogło jeszcze wystąpić. Aż chwycił go ponownie za dłoń i zacisnął mocniej, jakby tym samym argumentując swoje stanowisko.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
W zbrojowni nagle zrobiło się strasznie tłoczno, co nie do końca mu odpowiadało. Nie bez powodu przecież wcześniej rzucił na siebie zaklęcie kameleona. Max nieco przygasł, choć wciąż z wielkim zainteresowaniem przyglądał się obecnym tam artefaktom, by po dłuższym czasie znaleźć się wraz z resztą przed drzwiami właściwymi, gdzie Jones miał odkryć przed nimi tajemnicę tego miejsca. Trochę niechętnie, ale rzucił zaklęcia ochronne, jakie tylko uważał za słuszne. Nie szalał z tym jednak. Większość wyprawy i tak wyręczyła go w barierach, czy innych podobnych, więc tylko uzupełnił tę zbieraninę. Może był to błąd, bo już po chwili wszyscy klęczeli, jakby jakaś ogromna siła przytrzymywała ich przy ziemi. Max nie miał pojęcia, co się zadziało. Wiedział tylko, że poczuł jakieś nienaturalne stężenie magii, a następnie nastąpił chaos, którego nikt się nie spodziewał. Solberg w pierwszym odruchu oczywiście spojrzał na ukochanego i nawet już otwierał usta, by zapytać, czy nic mu się nie stało, gdy nagle zdał sobie sprawę z tego, jaka scena się przed nimi malowała i po prostu zamarł. Kompletnie przestało do niego docierać cokolwiek innego. Był w Camelocie. W jebanym Camelocie i właśnie przed nim stali rycerze okrągłego stołu. Martwi, bo martwi, ale jednak. No tego to sobie by chyba nigdy nie wymarzył. Nie odpowiedział więc na początkowe słowa Felka, zbyt zaaferowany tym, co się tu odpierdalało. Nawet nie zarejestrował, kiedy podniósł się na nogi, słuchając tej dziwnej rymowanki, jaką serwowała im jedna ze zjaw. Oczy Maxa błyszczały, a jego twarz wyglądała, jak buzia dziecka, które właśnie dostało wymarzony zestaw Lego na święta. I choć jego instynkt przetrwania powinien pewnie być jakkolwiek zaalarmowany, tak chyba po prostu się wyłączył, bo był gotów ruszyć na przeszukanie każdego korytarza tego legendarnego miejsca. Postąpił już nawet krok do przodu, gdy na ziemię sprowadził go mocny uścisk dłoni. Wtedy dopiero zauważył, że tak naprawdę to był jednym z niewielu, którzy w ten sposób zareagowali. -Kocie, to jest CAMELOT. - Spojrzał na niego z błaganiem w oczach, mocniej ściskając jego dłoń po części dla wsparcia, po części z tej chorej ekscytacji. -Dasz mi chwilkę? Może... Może poczekaj na mnie na zewnątrz, a ja się szybko rozejrzę? - Zaproponował, bon nie wyobrażał sobie zmarnowania takiej okazji i jeżeli tylko Feli na to przystanął, opuścił partnera, by poszwędać się po tych legendarnych zakamarkach, bądź jeśli nie doszli do konsensusu, wspólnie opuścili zamek.
Od ostatniej wizyty 'pomocników' Lancastera zamczysko zmieniło się dość znacząco. Nie było obrośnięte już pnączami i konarami, wręcz przeciwnie - otoczone ochronnymi runami oraz połyskującą barierą, podobną do tej widzianej nad masywem Hogwartu. Przez główną bramę na dziedzińcu Camelotu widać było paru uwijających się tam profesjonalnych badaczy, aurorów czy nawet niewymownych z Departamentu Tajemnic - samej bramy broniła jednak para trolli-ochroniarzy, przybranych w kapelusze z szerokim z rondem i uzbrojonych w sękate maczugi. Widząc wasze osoby ciemnozielone trolliska prężyły mięśnie, oczywiście nie wpuszczając was do środka - przynajmniej dopóki nie zwróciliście uwagi, albo sam z siebie nie zainterweniował, jakiś pracownik z wewnątrz.
Jegomość Skrzat
W sali wejściowej przywitał was widok badacza Jonesa otoczonego stertami znalezisk z poprzyczepianymi do nich plakietkami, które skrzętnie zapisywali i katalogowali jacyś młodzi ludzie z przypinkami w kształcie kapelusza. Uwagę mężczyzny szybko odwróciła jednak wasza grupka - wyszedł wam na spotkanie, choć nie tak raźno jak około miesiąc temu. Spod koszuli i na ramionach widać było bandaże pachnące wiggenową maścią - najwyraźniej miała ona złagodzić nie tylko obrażenia po oberwaniu klątwami (i podłogą), ale też oparzenia, gdyż w drodze do was Lancaster stanął w płomieniach, które ugasił szybko jakiś domowy skrzat przybrany w szykowny garnitur i pantofle z najnowszej, rzymskiej kolekcji, który pojawił się z cichym pyknięciem u boku archeologa. Ten kiwnął na powitanie głową waszej grupce, witając się nawet nieco bardziej serdecznie z tymi, których widział już tutaj po raz drugi. - Może się powtórzę, ale witajcie w Camelocie - uśmiechnął się Jones, wskazując wam ruchem podbródka byście ruszyli za nim do sali tronowej. Teraz mogliście obejrzeć ją sobie nieco dokładniej, gdy nie biła wciąż od niej złowroga magia i nie była przysłonięta jasnoniebieskimi zjawami. Oprócz oczywiście legendarnego Okrągłego Stołu, królewskiego tronu i szeregów zbroi postawionych pod ścianami, największe wrażenie robiło ścienne malowidło znajdujące się naprzeciw wejścia - zajmująca prawie całą ścianę za tronem scena, przedstawiająca wyspę ukrytą w mgłach i szereg ubranych w pełne zbroje rycerzy podążających w jej stronę. - Nie będę tłumaczył wam implikacji związanych ze... wszystkim... co tu znaleźliśmy - zaczął Jones, zerkając na skrzata, który odpalił mahoniową fajkę i zaczął pykać z niej zaskakująco gęstym dymem, od razu spływającym w gęstych kłębach na posadzkę - Chodzi bardziej o to, czego tu NIE znaleźliśmy - dodał, wskazując na kamienny stół. Na meblu wyrytych było parę kręgów run oraz wyżłobień i wgłębień w kształcie mieczy - W zbrojowni - samo żelastwo, niczego naprawdę niesamowitego. Za murami - grób sir Ivaine'a, bez nawet jednej ostrej rzeczy, jeśli nie liczyć wyjątkowo brzydko połamanego obojczyka. Tutaj zaś... to - wyjaśnił, wskazując na miejsca na ostrza, pozostawione w Okrągłym Stole - Po odczytaniu run i wstępnej eksploracji zamku jesteśmy prawie pewni, że miecze są częścią pieczęci, trzymającej nasze klątwy w zamknięciu. W końcu Lancaster odsunął się od stołu i podszedł do skrzata, który wykonał dworski ukłon, przy okazji długim, haczykowatym nosem rozwiewając część błądzącego po ziemi dymu. - Z racji mojego dość marnego stanu - powiedział Jones lekko się krzywiąc - ...poprosiłem o pomoc mojego drogiego przyjaciela, Ado... - przerwało mu głośne, skrzacie chrząknięcie - ...ekhm, tak, wicehrabiego Adonisa Mercurio di Conegliano - z cieniem westchnięcia rozwiał nieco dymu, który atakował jego buty - Tych nieco zbyt dzielnych weźmie do lochów. Ja zaś z przyjemnością pójdę z paroma chętnymi osobami do skrzydła królewskiego.
Dodatkowe informacje
• Zgodnie ze słowami Jonesa - niech każdy wybierze dokąd idzie, czy 'na górę' czy 'na dół'. Oczywiście w lochach czekają was srogie niebezpieczeństwa, dość niesprawiedliwe kostki i nieprzyjemne rany, w skrzydle królewskim będziecie musieli co najwyżej martwić się o niewygodne poduszki. Nagrody będą jednak także adekwatne do waszych starań. • Wolny... skrzat? - Jeśli wasza postać zna język włoski ALBO była kiedyś we Włoszech ALBO interesuje się historią współczesną tego kraju ALBO pracuje/miała fabularną styczność z czarodziejskim wymiarem sprawiedliwości, zna historię wicehrabiny Mercurio, która zapisała cały majątek swemu skrzatowi. I choć krewni nie byli z tego powodu zbyt zachwyceni, musieli jednak ustąpić pod naciskiem niezbitych prawnych dowodów, jakie dla skrzata z watykańskich archiwów 'wypożyczył' Jones, wskazujących na legalne przepisanie rezydencji w Ancjum koniu przez cesarza Kaligulę, co przechyliło sprawę na korzyść Adonisa. • Termin pisania - 12.10.2021, do czasu wstawienia posta.
Wszelkie pytania, zażalenia i prośby należy kierować do @Darren Shaw
Kod:
<zg>Wybór:</zg> lochy/skrzydło <zg>Zgoda opiekuna:</zg> tylko dla uczniów <zg>Klątwa:</zg> karta klątwy <zg>Kostka klątwy:</zg> ofc czy działa, czy nie
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Ekwipunek: bezdenna torba, różdżka (+5 CM), sygnet, pierścień sidhe, pochłaniacz magii (+2 CM), x3 wiggenowy, x2 aceso - jak nie można brać, to proszę Discordzik! Wybór: jeszcze nic Klątwa: Wisielec Kostka klątwy:nieparzysta
Zamek. Ile to czasu minęło, od kiedy zmagali się z klątwami, które to najwidoczniej nie zamierzały odpuścić? Nie miał już bladego pojęcia. W ciągu ostatnich tygodni wydarzyło się tyle rzeczy, że niespecjalnie zwracał uwagę na upływ czasu, a tego jednak nie dało się powstrzymać. Piasek w klepsydrze nie był w stanie oprzeć się prawie grawitacji, w związku z czym niezależnie od tego, co by zrobił, to i tak nie mógł go wskrzesić. Tym razem na miejscu nie był tylko on i osoby, które jakkolwiek chciały temu wszystkiemu zaradzić - masa aurorów, tudzież badaczy starała się wytłumaczyć to wszystko i znaleźć jakieś sensowne rozwiązanie problemu, który pozostawał poza kontrolą. Ludzie przyciągali do siebie rzeczy niczym magnes, wkurzali czerwonymi ślepiami zwierzęta, samoistnie rozpinały się im rzeczy, a na domiar złego w gorszych przypadkach nie mogli korzystać z różdżek. Złą passę trzeba było przerwać. I w jego przypadku nieszczęścia postanowiły odejść na dalszy plan, gdy okazało się, że sznurówki nadal znajdują się w miło wyglądających dla oka zawiązaniach, a guziczki nie opuszczały pętelek w koszuli, w związku z czym nie świecił niczym nieprzyzwoitym. I chwała chyba Merlinowi, bo szczerze miał już dosyć takiego scenariusza. A ten powtarzał się wyjątkowo często. Trolle ochroniarze początkowo nie chcieli go przepuścić - i zapewne nie tylko jego - niemniej jednak udało się po krótkiej wymianie zdań z tutejszym z pracowników dojść do widocznego porozumienia. Przekroczył próg zamku, który to charakteryzował się starym typem architektury, ale za to zachowanym w widocznym, trudnym do zaprzeczenia stylu. Ilość znalezisk Lancastera uderzała wręcz w jego własne, czekoladowe tęczówki, gdy rozejrzał się dookoła, poszukując znajomych twarzy. W pewnym momencie nawet mężczyzna uległ samozapłonowi, co było wynikiem nieprzyjemnej klątwy, a gdy sytuacja została ugaszona przez dziwnie ubranego skrzata, który nie lubił się w porozrywanych rzeczach, a zamiast tego miał na sobie szykowny garnitur, lekko zmarszczył brwi. Camelot. I jak się okazało, to, na co wskazał mężczyzna, miało wewnętrzny sens. Miało, bo, jak żeby inaczej, rzeczywiście na stole wykonanym z kamienia znajdowały się kręgi run i innych inskrypcji, które jednak nie były jego konikiem. Jeżeli miecze są częścią pieczęci, to jakoś musieli się tym zająć. Na dość długą nazwę trudno było nie przyjrzeć się ciut bardziej magicznemu jegomościowi, bo samemu był we Włoszech i coś kojarzył, ale obecnie nie miał czasu, by się nad tym jakoś bardziej zastanawiać. Musiał wybierać. Lochy bądź skrzydło królewskie, a to pierwsze wydawało się być... dość niebezpieczne. I tutaj Lowell znów stanął przed dylematem, jako że wewnątrz miał trudną do powstrzymania chęć ponownego wplątania się w kłopoty, choć nie powinien się przeciążać. Nic dziwnego, że skrzydło królewskie było rozsądniejszym rozwiązaniem, ale gdzieś wewnątrz go kusiło - mimo powrotu ze zwolnienia lekarskiego - by jednak zejść do lochów.
(Można zaczepiać!)
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Wybór: skrzydło Klątwa: Moc Kostka klątwy:Nie działa Ekwipunek: różdżka, eliksir wiggenowy x2, pierścień sidhe (węże) i bransoletka z auyahasci
Nie mógł odmówić sobie powrotu do Camelotu, choć nie było to dla niego łatwe. Czuł się cholernie źle, próbując jakoś wyjść na prostą, a do tego średnio cieszył się z faktu, że Feli ledwo skończył L4 i już pchał się w takie przygody. Nie miał jednak prawa go moralizować w żadnym sensie, więc po prostu wspólnie spakowali się i poszli na spotkanie z Jonesem. Nie chciał być dla nikogo kulą u nogi, więc jeszcze w Inverness zadbał o przywrócenie się jako tako do formy. Widząc przed sobą zamek zabrało mu dech w piersiach. Mimo wszystko było to coś, co go niezmiernie jarało i możliwość ponownego przekroczenia tych progów była dla niego jak najpiękniejszy prezent gwiazdkowy. Miał tyko nadzieję, że wyjdą stąd wolni, a nie obarczeni kolejnymi klątwami. Pierwszy wybór musieli podjąć już stosunkowo na wejściu. Lochy lub królewskie komnaty. Tutaj Max nie miał wątpliwości. Po pierwsze nie miał siły na pchanie się w kolejne kłopoty, a po drugie, to właśnie górne pokoje mogły mieć więcej do zaoferowania komuś, kto od dzieciaka interesował się legendami arturiańskimi. -Idę do komnat, a Ty? - Zapytał ukochanego, ściskając mocniej jego dłoń. Nie miał zamiaru wpływać na podejmowaną przez niego decyzję, ale też nie miał zamiaru ukrywać, że wolałby go widzieć ze sobą w pozornie bezpieczniejszym miejscu. Szczególnie po tym, co Feli mu wyznał zaraz po powrocie z Munga.
Przymknął na krótki moment oczy, prowadząc gdzieś wewnątrz siebie niemałą, odczuwalną w skutkach dyskusję. Nie chciał jakoś się przeciążać, bo nie o to w tym wszystkim chodziło, ale czuł, że do lochów po prostu by pasował. Posiadając odpowiednią wiedzę na temat pojedynków, z łatwością mógłby dać sobie rady z potencjalnym zagrożeniem. Mimo to był jednak po zwolnieniu lekarskim i rzeczywiście nie powinien się przeciążać. Stał zatem w miejscu, szukając rozwiązania, bo jednak czuł, że rozwiązanie z bardziej łagodnymi sprawami jest jednak bardziej logiczne. Pamiętał, co się stało na prowizorycznie bezpiecznej podróży z Derwiszami; jeżeli miał możliwość uniknięcia bezpośredniego zagrożenia, chciał jednak, by tak właśnie było. Choć nadal ta cząstka mniej okiełznana starała się go zachęcić do tego, by jednak działać irracjonalnie. Dopiero wtedy, gdy poczuł stabilniejszy chwyt dłoni, zatlił widoczny dylemat mojego własnej twarzy. Camelot był pięknym miejscem i rzeczywiście pchanie się do lochów jest próbą wbicia sobie różdżki w oko. Musiał podjąć bardziej racjonalną decyzję od udowadniania, że jest to jego żywioł. - Też idę do komnat, choć przyznam szczerze, że się zastanawiałem nad lochami. Głupi ja. - skrzywił się nieco, stawiając na szczerość, mocniej oplatając palce wokół jego własnej dłoni. Nie był z tego dumny, ale jednak chciał, by ten wiedział, że wcale nie jest tak kolorowo pod tym względem decydować. - Ale nie ma co się tam pchać, jak pewnie większość pójdzie, komnaty są bardziej racjonalne i bezpieczne, a też, może skrywają coś ciekawszego... - pozwolił sobie na lekki uśmiech, czekając na następne decyzje Lancastera.
Wybór: lochy Klątwa: sąd ostateczny Kostka klątwy:działa, a jakże Ekwipunek: różdżka, paczka Kameleonów, termosik z kawą
- Już myślałam, że stchórzyłeś i jednak nigdzie nie idziesz! - krzyknęła wesoło na widok @Murphy M. Murray, gdy dostrzegła jego rozwichrzoną czuprynę na horyzoncie, jednocześnie transmutując dopalonego Kameleona o smaku gruszkowym w guzik, który wcisnęła sobie w kieszeń puchowej kurtki. Chociaż czuła się jak gówno, bo odkąd zaczęła pracę w tym zasranym klubie, poprzedni dzień miała pracujący (niemalże do 3 rano, skandal), to nie dawała po sobie znać, że jakkolwiek jest zmęczona. Na pierwszym miejscu czuła ekscytację kolejnym spotkaniem z tym śmiesznym archeologiem z dojebanym kapeluszem. - Mam nadzieję, że wziąłeś mi śniadanie? Bo mówiłam serio, że ledwo wstanę na to wszystko - pomachała niezdarnie rękami w powietrzu, jakby ten gest miał mu wytłumaczyć co miała na myśli poprzez "to wszystko". Gdy oboje stwierdzili, że są gotowi do drogi, teleportowała ich w miejsce zbiórki (po pierwsze, już tam wcześniej była, po drugie odkąd zdała egzamin na teleportację łączną, wszędzie podróżowała w ten sposób), ostatecznie mówiąc radosne "tadam!", wskazując na zamek. - Ostatnio napierdalała nas tu armia jakichś dziwnych kościotrupów, a potem ten cały Jones zabrał nas do środka i znalazłam się w śmiesznej sali z obrazami i skończyliśmy wszyscy z klątwami, także polecam, dziesięć na dziesięć - wyszczerzyła się, w fenomenalny sposób opisując mu poprzednie przygody, jakich tu doświadczyła. Chwilę później oboje byli w środku, wraz z innymi mniej lub bardziej znajomymi mordami. Zmęczenie dawało się jej jednak we znaki, toteż podczas przemowy Lancastera oparła głowę o ramię Gryfona, starając się ze wszystkich sił skupić i nie zasnąć. A potem usłyszała tylko tych bardziej dzielnych, co było dla niej wystarczającym powodem, aby zapierdalać do lochów. Kiedy spojrzała na kumpla, doskonale wiedziała, że myśli podobnie. - Zaś krwawisz - uprzejmie dała mu znać o szkarłatnych strumieniach, spływających z nosa. Wtedy też uświadomiła sobie, że skoro jego klątwa jest aktywna to... - Ujebałam ci całe ramię, sorry - przyznała bez skrępowania, spoglądając na zakrwawiony materiał, elegancko dopełniający outfit Murraya. - Wyglądasz teraz jak badass, który przed chwilą stoczył pojedynek na śmierć i życie - parsknęła, bo wizerunek jakiegoś badboya, kompletnie nie pasował jej do chłopaka. - Jak masz chusteczki to nam zrobię znowu te piękne opatrunki, a jak nie to chuj. Idziemy do lochów - obwieściła, starając się trzymać głowę nisko, żeby krew swobodnie spływała w dół, co nieporadnie tamowała rękawem wyświechtanej bluzy, prawdopodobnie podkradzionej Tadkowi.
______________________
Ostatnio zmieniony przez Marla O'Donnell dnia Nie 10 Paź 2021 - 9:33, w całości zmieniany 1 raz
Vinzent M. Vonnegut
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 180cm
C. szczególne : stara blizna przecinająca lewą brew, nieułożone kręcone ciemnobrązowe włosy
Ekwipunek: Pierwotne kamienie runiczne (+10 HMiR), różdżka, torba z paczką chusteczek oraz notatnikiem, Wybór: Skrzydło Klątwa: Sprawiedliwość – oczy czarodzieja pokrywać się będą mlecznobiałą błoną w losowych momentach, on sam zaś przez ten czas będzie ślepy. Kostka klątwy:2 -> działa (aktywuje się w trakcie wątku)
Z uwagi na to, że Vinzent nie był członkiem oryginalnej ekspedycji, tuż po przybyciu na miejsce został wręcz całkowicie oczarowany wszystkim, co go otaczało. Czy można było mu się dziwić? Zobaczenie Camelotu na własne oczy było raczej czymś, co dla wielu nie wykraczało poza sferę marzeń, a on był tutaj. Teraz. Niewielu ludzi ma szansę odwiedzić miejsca, o których czytało się w podręcznikach do historii, nie mówiąc już o lokacjach tak ważnych dla społeczności czarodziejów! Aż trudno uwierzyć, że do ponownego odkrycia tego obiektu doszło za jego życia! W gruncie rzeczy sytuacja prezentowała się całkiem nieźle. Na pierwszy rzut oka wszyscy pracowali jak jedna wielka, a przy tym bardzo dokładnie naoliwiona maszyna. Uwagę przyciągała przede wszystkim spora liczba specjalistów plątająca się po głównym dziedzińcu. Wprawdzie Vonnegut nie miał wcześniej zbyt wielu okazji, aby brać w operacjach tego typu, ale i bez tej wiedzy mógł stwierdzić, że nie były to pierwsze lepsze wykopaliska w wioseczce na końcu świata. To poważna operacja funkcjonująca pod okiem Ministerstwa Magii, uświadomił sobie, szybko dodając dwa do dwóch. Poprawił przewieszoną przez ramię torbę i wkroczył do sali tronowej. Nie do końca wiedział, jak powinien przygotować się na tą wyprawę. Czy miał to być jednodniowy wypad, a może coś ich opóźni? W charakterze kogo miał tutaj działać? Westchnął cicho. Pytania te krążyły mu po głowie, odkąd wyraził zainteresowanie wyruszeniem do Camelotu. Na początku zastanawiał się, czy nie zabrać swoich książek, zapisków i magicznych przyrządów, jednak szybko zrezygnował z tego pomysłu. Koniec końców skończyło się na tym, że głównym elementem jego ekwipunku był zestaw kamieni runicznych, które przełożył do małego woreczka. Lepsze to niż ciągnięcie ze sobą całej szkatuły, prawda? Gdy Lancaster zaczął swoją przemowę, Vinzent uważnie się mu przysłuchiwał, starając się wykorzystać tę okazję, aby wypełnić parę luk odnośnie do informacji na temat poprzedniej wyprawy. Zamiast patrzeć jednak na mężczyznę, jego wzrok cały czas krążył wokół okrągłego stołu oraz niespodziewanego gościa, jakim był wicehrabia Adonis. Gdy ten został im przedstawiony, skłonił się przed skrzatem z szacunkiem, zastanawiając się jednocześnie nad tym, gdzie powinien się skierować na dalszą część wizyty. — Pójdę do skrzydła królewskiego — zdecydował stanowczo po dłuższej chwili zamyślenia. Korciło go, aby przejść na niższe poziomy zamku i zgłębić jego tajemnice, jednak dosyć szybko wróciły do niego wspomnienia niedawnych incydentów z jego prywatną klątwą w roli głównej. Sesja treningowa z Rylanem ze zwykłych ćwiczeń zmieniła się w chaotyczną wymianę zaklęć, gdy stracił wzrok, a wizyta w bibliotece potwierdziła tylko, że łatwo traci orientacje nawet na znanym terenie. Ciekawość chciała przejąć nad nim kontrolę, jednak rozum podpowiadał, aby nie ryzykować bez wyraźnej potrzeby. Jeśli zgubi się wraz z częścią grupy w lochach, a jeszcze na dodatek zmysł widzenia zdecyduje się go tymczasowo opuścić, to mogłoby to wprowadzić dodatkowy chaos. A tego chyba nie potrzebował już nikt podczas tego wypadu. Czekając na decyzję reszty grupy, Vinz rozejrzał się po zebranych już w sali osobach. W pewnym momencie wyłapał w grupie @Felinus Faolán Lowell wraz z nieznanym mu dotąd chłopakiem. Słyszał o tymczasowej przerwie od pracy tego pierwszego, jednak przez chaos ostatnich dni, nie miał nawet za bardzo okazji, aby dopytać co się tak właściwie stało. Pomachał dyskretnie, aby zwrócić na siebie uwagę asystenta nauczyciela uzdrawiania i ruszył w jego kierunku. — Hej — przywitał się. — Dobrze cię widzieć w jednym kawałku. Trochę się już za tobą stęskniliśmy w szkole przez te kilka dni! Vonnegut skierował swe spojrzenie na @Maximilian Felix Solberg i skłonił się lekko. — Miło poznać. Vinzent Vonnegut, asystent w Hogwarcie — powiedział z lekkim uśmiechem, podając rękę do czarodzieja na powitania.
Murphy M. Murray
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 173
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
Wybór: lochy Klątwa: sąd ostateczny Kostka klątwy: ofc działa ekwipunek: różdżka, dwie kanapki z majonezem, sałatą, serem gouda, ogórkiem i pomidorem (jedną oddaję)
– Ja? Stchórzyć? – prychnąłem teatralnie. Pewnie, że nie stchórzyłem, po prostu lekko zaspałem, chociaż w przeciwieństwie do Marli nie pracowałem do rana, tylko odsypiałem zmianę z poprzedniego dnia. A może to było przed-przed wczoraj? Ciężko stwierdzić, ta robota za bardzo rozwaliła mój zegar biologiczny. – Wow, wyglądasz na wypoczętą – stwierdziłem, podchodząc do Marli. – Musiałaś się wczoraj nieźle bawić – stwierdziłem, wyciągając rękę, żeby rozczochrać jej grzywkę. Wiedziałem, że O'Donnell wczoraj miała zmianę i szczerze jej współczułem, bo zdążyłem się nauczyć, żeby nie liczyć na dotarcie do dormitorium przed trzecią w nocy. – Była znowu ta duża ekipa z Walii? – zapytałem. Ta grupa regularnie robiła rozpierdol na zmianie, uparcie siedząc w Geometrii do ostatniego poległego. I ani razu nie dali napiwku. Prosiaki. Co prawda śniadanie zrobiłem tylko sobie, bo potrzebowałem sporo jedzenia (z pewnością ciągle rosłem), ale Marla wyglądała tak żałośnie, że z uczynnym uśmiechem wyciągnąłem jedną z kanapek zawiniętą w sreberko i wręczyłem ją dziewczynie. – Naucz się w końcu, że śniadanie się je przed wyjściem – zbeształem jej zwyczaje. Dla mnie to było niewyobrażalne, żeby w ogóle wyściubić palec poza zamek, nie odwiedzając wielkiej sali. Nawet jeśli obudziłem się za późno – są priorytety. I w tej hierarchii na przegrywały zajęcia czy też wycieczki do Camelotu. – Wow, kościotrupy? – zapytałem, żeby nie było, że nie słuchałem – no słuchałem, może nie wszystko d mnie docierało, bo byłem zbyt zaspany, ale nie dałem po sobie poznać. Ktoś kiedyś opowiadał mi o tym zajściu, kiedy się za pierwszym razem zdziwiłem, że leci mi krew z nosa. – Nie śpij – szepnąłem do Marli, starając się nie wiercić za bardzo, nawet w obliczu podekscytowania po usłyszeniu słów "tych nieco zbyt dzielnych", żeby nie przeszkadzać jej w drzemce. Nawet nie zauważyłem, że zacząłem krwawić, dopiero na jej słowa wyciągając dłoń w stronę twarzy i rozmazując krew po policzku. Machnąłem ręką, kiedy uświadomiła mnie o stanie mojego rękawa – generalnie mój styl na codzień nazywałem "mogę się ubrudzić", więc nie miałem obiekcji. Sięgnąłem do kieszeni po chusteczkę, jednocześnie poruszając brwiami na jej słowa, chociaż zaraz zrzedła mi mina. – Ej, no i co się śmiejesz? – zapytałem. Że niby nie byłem badassem? W końcu przed akromantulą ją obroniłem! Podałem jej chusteczkę, parskając śmiechem na jej słowa. – Czyli idziemy do lochów albooo idziemy do lochów... no chyba że idziemy do lochów? – zapytałem, wyliczając nasze możliwości na palcach.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
- Ty kasztanie - pokręciła z niedowierzaniem głową. - Spóźniłeś się jakieś trzy papierosy - wspaniały miała wyznacznik czasu. - Co miałam innego pomyśleć? Że zaspałeś, bo praca? - uniosła brew ku górze, dobrze wiedząc, że ten cymbał miał po prostu wolne i mógł spać do usranej śmierci. - Taka właśnie jestem - dygnęła niezgrabnie, ani trochę nie przypominając kogoś wypoczętego. - Błagam, nigdy więcej nie miejmy zmian osobno. Musieliśmy wszystkie beczki z piwem zmieniać, bo te błazny sprowadziły sobie jakąś dodatkową ekipę i wyprawili urodziny. W Geometrii, czaisz to? Jakim to trzeba być smutnym człowiekiem, żeby obchodzić cokolwiek u nas - załamała ręce. - Ja od początku mówiłam menadżerowi, że to się źle skończy, w końcu, kurwa, nie od dziś w pubie przesiaduję. I zgadnij co? - zamilkła na chwilę. - Miałam rację. Skończyło się zdemolowaniem połowy sali. I to w trakcie toastu, bo pokłócili się czy życzyć typowi pięciuset dziewic czy jednak doświadczonych striptizerek. Ja pierdolę, przysięgam, dawno tak nie darłam mordy, żeby kogoś wyprosić z lokalu - dopełniła swą fascynującą historię. Po chwili, z wdzięcznością przyjęła od Gryfona kanapkę, przypominając sobie, że nie jadła od wczorajszego obiadu. - Nie zrzędź tyle, tylko po prostu rób mi tak dobre śniadania - westchnęła, kiedy przełknęła kolejnego kęsa. Czy Murray zawsze musiał pierdolić jakieś farmazony o wydźwięku moralizatorskim? - Wróciłam do łóżka parę godzin temu, a ty, księżniczko, spałeś w najlepsze. Zlituj się i nie bądź bezczelny - tyle miała mu do powiedzenia na temat niezdrowych zwyczajów jedzeniowych. - Ale dzięki - dodała szybko, żeby sobie nie myślał, że nie doceniała tak szczodrego gestu jak dzielenie się z kimś swoim żarciem. - Nooo, kościotrupy, ale jakieś niedojebane, bo ostatecznie ich strzały nic nam nie zrobiły. Przecież ci mówiłam - oburzyła się, przypominając sobie, że trajkotała mu o tym dniu co najmniej trzy razy, a ten sprawiał wrażenie jakiegoś otumanionego. Wtedy do niej dotarło, że Murphy po prostu spędził noc na jakimś dancingu albo chuj wie czym (wolała nie wnikać) i przyszedł tu niewyspany, dlatego sięgnęła po termos z kawą. - Wypij, bo zaraz zemdlejesz. Tylko zostaw mi trochę - zastrzegła z uśmiechem, przekraczając próg zamku. - Nie śpię - wymruczała, tłumiąc ziewnięcie. Jego ramię faktycznie było wygodne, ale nie na tyle, żeby bezczelnie na nim spać. - Czuwam - wytłumaczyła się prędko, a potem zaczął się cały ambaras z krwotokami, które wyjątkowo zawsze dopadały ich w tym samym momencie. Z ulgą przejęła chusteczkę, organizując im zatyczki na poziomie uzdrowiciela dyżurnego z Munga. - Tym razem wepchnij sam, ileż można cię wyręczać - wyszczerzyła się, doskonale zdając sobie sprawę z obscenicznego wydźwięku swoich słów, podając mu dwa eleganckie ruloniki, które musiał wsadzić sobie w nos. - Mam lepszy pomysł - jej oczy rozbłysły. - Chodźmy do komnat - poczekała aż na jego mordzie pojawi się nieme pytanie "co do chuja" i wtedy krzyknęła radośnie: - Żartowałam! Oczywiście, że idziemy do lochów.
Choć wyprawa do pradawnego zamku związana była z odczynianiem klątwy, która dosięgnęła Wielką Brytanię, Brooks, mimo wszystko, była pozytywnie nastawiona do całego tego zamieszania. Zwłaszcza że, jak na miłośniczkę historii przystało, zobaczenie legendarnego zamku i okrągłego stołu warte było fatygi i ewentualnych problemów. Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie. Właściwie, to nie zdarzają się nigdy. Spakowana jak na cygański tabor, ruszyła pewnie w kierunku reszty uczestników, aby wysłuchać planu Lancastera oraz towarzyszącego mu skrzata domowego. Wybór nie był trudny i rozsądek po raz kolejny przegrał z brawurą, bardziej pasującą do Gryfonów, niż reprezentantów domu Roweny Ravenclaw.
Zanim jednak poszła gdziekolwiek, postanowiła wykorzystać ostatnie chwile przed wyruszeniem. Wyszła więc na plac zamkowy, oparła się o ścianę i odpaliła merlinową strzałę. Zaciągnęła się nią lekko, rozkoszując się tytoniowym dymem i w tym momencie papieros wybuchł. Eksplozja nie była mocna, właściwie to jej nie było, dzięki czemu obyło się bez utraty zębów czy życia, ale za to twarz Krukonki pokryła czarna warstwa sadzy, a włosy sterczały jej na wszystkie strony. I, jak się można było domyśleć, zaklęcia za cholerę nie potrafiły sobie poradzić z tym przypadkiem. Tak jak z wieloma dowcipami poltergeista w przeszłości. Brooks westchnęła jedynie ciężko i wróciła do środka, akurat w momencie, gdy dwójka Gryfonów deliberowała na temat lochów.
/można podbijać
Christina Grim
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 152 cm
C. szczególne : Niski wzrost, chorobliwa bladość, blizny po poparzeniu na lewej stronie ciała, blizny na lewej ręce po nocy z Drejczim. Dziecinny wygląd. Ubrania z motywami mugolskimi.
Wybór: lochy Klątwa: Głupiec Kostka klątwy:działa Ekwipunek: różdżka, torba z książką od HM, pergaminami i długopisami
Co też jej odbiło, gdy postanowiła ruszyć na wyprawę do Camelotu - nie wiedział nikt, nawet sama Christina. Czasem jednak miała takie niezrozumiałe zrywy. Gdy jednak na miejscu mogła zobaczyć to wszystko z bliska, musiała przyznać, że warto było. Nie była zbyt wielką fanką historii, ale zamek robił wrażenie. Tak samo jak widok pracujących na miejscu badaczy. Czuła się trochę jak dzieciak w otoczeniu tych wszystkich naukowców, ale to w sumie była u niej norma przez niski wzrost. Wysłuchała słów Jonesa, przypatrzyła się skrzatowi, który wydawał się być równie interesującą personą co sam profesorek. A potem kazali im decydować. Rozsądek podpowiadałby wybór skrzydła, ale tym razem o poczynaniach Kryśki zadecydowała ciekawość, więc ostatecznie postanowiła ruszyć do lochów. Właściwie to wybierała się tam chyba większość uczniów i studentów, więc przynajmniej miała pewność, że nie zginie tam samotnie, jeśli coś pójdzie nie tak.
Ruby Maguire
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160
C. szczególne : golden retriever energy | irlandzki akcent | duże oczy | zapach cytrusów
Ruby miała jeden powód, dla którego szła teraz razem z Hope do tego całego Camelotu – przygoda! Trochę naściemniała opiekunowi, że jej pobudki to odczynienie klątw, przyczynienie się do ulgi czarodziejów (i swojej), bo prawdę mówiąc nawet nie wiedziała jak niby miała to zrobić. Jej zakres umiejętności zatrzymywał się na jakiejś wiedzy z uzdrawiania, choć głównie jeśli chodziło o takie całkiem podstawowe rzeczy, i wiedzy na temat magicznych stworzeń, choć tych całkiem zwyczajnych również. Co więc taka Maguire mogła zrobić, żeby zdjąć klątwy z czarodziejskiej społeczności? Nic kompletnie, za to uwielbiała kiedy coś się działo, a była pewna, że nie będzie nudno. — Myślisz, że wpadniemy do jakiegoś wielkiego lochu, w którym kiedyś torturowano czarodziejów? Albo znajdziemy źródło mocy samego Merlina i uda nam się zdać transmutację? — mówiła do przyjaciółki, zupełnie nie przejmując się tym, że faktycznie mogło być niebezpiecznie. Co za różnica, ostatnio miała wrażenie, że jeśli adrenalina nie płynie w jej krwi, to za dużo myśli o Ryanie, więc chciała po prostu zapomnieć o tych problemach w domu, a taka wycieczka jej to tylko ułatwiała. — Chociaż pewnie nawet sam Merlin nie jest w stanie nam z transmutacją pomóc. — wzruszyła ramionami, uznając, że ich los był już dawno przesądzony, a transmutacji nie dało się rozumieć bez dodatkowego genu. — W ogóle patrz, dzisiaj wyglądam jakby ktoś mnie udusić chciał! — rzuciła i odsunęła swój golf, żeby pokazać Griffin odcisk dłoni na szyi. Całe szczęście to ta klątwa dzisiaj się pokazała, nie ta druga. — Przez tę klątwę Pers może się schować ze swoimi tatuażami. Chwilę później stały już wśród bardziej i mniej znanych twarzy, a Ruby uniosła brew na dostojnego skurwiela skrzata domowego. Nie przeszkadzało jej to, właściwie nienawidziła tej koncepcji, że magiczne stworzenia służą czarodziejom i cieszyła się, że jej rodzina nigdy takiego nie miała. Jakaś jej zbyt duża doza empatii względem zwierząt nie akceptowała tego ani w jednym gramie. Nie słuchała jakoś wybitnie dobrze, całkowicie się skupiając na skrzacie, który wyglądał jednak jak totalny buc i przypominał jej te wszystkie wysokie rody – one dla niej wyglądały właśnie jak ten skrzat, mimowolnie zerknęła na Whitelighta, który nadal kręcił się przy Hope. Potem usłyszała zbyt dzielnych i już wbijała Hope łokieć w żebra, żeby uświadomić ją, że właśnie tam się udadzą – już zupełnie przestając słuchać o królewskim skrzydle, bowiem to z kolei brzmiało tragicznie nudno. — Nie wierzę, że to powiem, ale lochy są naszym przeznaczeniem — powiedziała i wyszczerzyła się do przyjaciółki, wsadzając też swoją różdżkę za ucho, kiedy trzymanie jej w dłoni jakoś tak ją zmęczyło.
______________________
without fear there cannot be courage
Drake Lilac
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 218 cm
C. szczególne : Bardzo wysoki i barczysty. Praktycznie cały czas nosi na palcu pierścień tojadowy - tak na wszelki wypadek.
Wybór: lochy Ekwipunek: Różdżka, Gacie Merlina, Bransoleta Wielkiej Wezyrki (+2 do transmutacji), Eliskir słodkiego snu, Felix Felicis, Zgoda opiekuna:Huxy się zgodził Klątwa: 4 - cesarz Kostka klątwy: 5 - nie działa
Czy mądrym było ruszenie na kolejną wprawę, skoro jego ostatnie odwiedziny w tym miejscu zaskutkowały uwolnieniem różnych mniej i bardziej uciążliwych klątw na całą wielką Brytanię? Zapewne nie, ale skoro tym razem mieli spróbować je okiełznać, to poniekąd czuł się w obowiązku z tym pomóc. Chociaż szczerze... Nawet jeśli by go tu ostatnio nie było, to Jones i tak by otworzył komnatę, a na ludzi pospadałyby klątwy. W końcu jedyne co znaleźli w tej wieży to jakieś zapiski którymi zajął się ich kochany profesor zaklęć, oraz osławione przez wszelakie współczesne przekleństwa gacie Merlina, które dziś założył licząc że te przyniosą mu trochę szczęścia w tym miejscu. Wysłuchawszy słów Jonesa, popatrzył przez krótki moment na skrzata. To że gryfon pójdzie do lochów było raczej oczywiste, dlatego raczej na pewno podąży za prawdziwie wolnym skrzatem. Podszedł nieco bliżej @Ruby Maguire i @Hope U. Griffin. Wyglądało na to że też będą się do lochów kierować. - Trzeba będzie zachować ostrożność. Ostatnio jak tu byłem to w wieży rzuciły się na nas pomniki, a drzwi ostrzeliwały nas piorunami. Nie wiadomo co będzie w lochach. - Rzucił tak na wstępie całkowicie zapominając też o hipnotycznym oknie, które też tam wtedy było. Może zachowywał się nieco zbyt poważnie, ale nie należało zapominać że był to w końcu pieprzony Camelot, który został zapomniany i zaginiony przez wieki. Samych klątw nie dało się zwalczyć standardowymi zaklęciami, więc to coś znaczyło. Nie byli tu przecież na pieprzonej wycieczce krajoznawczej. Merlin jedyny wie co mogą znaleźć w lochach... Dosłownie, bo na pewno kiedyś je odwiedził. -A tak poza tym... To jak samopoczucie? - Tym razem dorzucił jeszcze delikatny uśmiech.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Ciężko było nie zauważyć tego chwilowego wahania u Felinusa gdy stało się obok i znało część tego, co trawiło jego psychikę. Nie naciskał jednak, a cierpliwie czekał na to, jaką decyzję podejmie partner, ciepło trzymając go za dłoń, co między innymi miało wskazywać na wsparcie, na jakie ukochany może zawsze liczyć. Gdy usłyszał w końcu decyzję Lowella uśmiechnął się lekko i w pewnym sensie zrobiło mu się lżej. -Na pewno znajdziemy coś ciekawego, nie pożałujesz! Może uda mi się zarąbać dla Ciebie jakieś klejnoty. - Dał mu buziaka w policzek po czym czekał, aż reszta grupy określi się i będę mogli kontynuować tę wycieczkę. Czuł lekki niepokój po pierwsze związany z samopoczuciem własnym i partnera, a po drugie, po Derwiszach nie spodziewał się, że taka wyprawa może odbyć się bezboleśnie. Nie chciał jednak zapeszać ani niepotrzebnie panikować, dlatego czekał, co przyniosą kolejne minuty. Po chwili podszedł do nich ktoś, kogo Max nie kojarzył, a kto widocznie znał Felka. Stał zadziwiająco grzecznie, gdy tamci się ze sobą witali i puścił dłoń partnera, by odwzajemnić uścisk dłoni Vincenta. -Max... - Nagłe zawahanie i przygaśnięcie oczu wydostały się na zewnątrz, gdy Solberg zdał sobie sprawę, jak bezwartościowe jest dla niego to imię. Jakby stracił własną osobowość z nim związaną. Przez całe życie bycie "Maxem" zdawało się być dla niego naturalne i wystarczające, ale teraz pragnął czegoś więcej. Czegoś, co mógłby dodać do imienia jako pewien wyznacznik tego kim był. Obok siebie miał dwóch asystentów w Hogwarcie, bez wątpienia obdarzonych ogromną wiedzą a on... W porywach ambicji włóczył się po Camelocie licząc na to, że wydarzy się tu coś ciekawego. Uciekł wzrokiem nieco na bok, czując znów tę chorą chęć ucieczki w inny świat. Nie wytrzeźwiał jeszcze do końca, a i tak ciągnęło go w tamtą stronę. Schował obydwie dłonie do kieszeni swoich spodni, nieco kurcząc się w sobie, a w głupim odruchu, który miał pokazać, że wszystko jest niby w porządku, zaczął rozglądać się po sali, jakby to chciał zobaczyć w niej jakieś niewidzialne, interesujące detale, choć zielone tęczówki wciąż pozostawały wycofane.
Zawahanie było czymś prawdziwie w jego przypadku naturalnym. Wynikało to przede wszystkim ze zderzenia się dwóch światów, które miały na celu albo zaprowadzić go w dobrym kierunku, albo w tym nieodpowiednim. Ciche demony przeszłości jednak nie zamierzały tak łatwo odpuszczać, co było zauważalne właśnie w tym momencie - w momencie, gdy nie wiedział, co tak naprawdę ma zrobić. Coś, czego naturalnie nie chciał w sobie widzieć, momentalnie chciało się przebić siłą rzeczy poprzez myślenie, a nie bez powodu jego bogin ostatnim razem był właśnie jego zabliźnioną, zepsutą wersją. Musiał się przed tym powstrzymywać. Niezależnie od tego, jak mięśnie byłyby spięte i niezależnie od tego, jak bardzo chciałby oddać się w wir wydarzeń niezrozumiałych, pozbawionych sensu i logiki, nie zamierzał przed tym uklęknąć własnym sercem. Już raz w marcu zadecydował. W sierpniu to złamał, przebywając na polu walki z Beduinami znacznie dłużej, niż jakkolwiek mógłby to uzasadnić i nie zamierzał dopuścić do tego, by koło ponownie zaczęło działać, a samemu wpadł w zapętlenie i znajdowanie się na łańcuchach zwanych przyzwyczajeniem z przeszłości. - W to nie wątpię, z takim towarzystwem to jednak średnio będzie znaleźć coś nieciekawego, co nie? - wyszczerzył się, choć nadal myśli nie dawały mu spokoju. Jakby szepcząc, że wybór, którego się podjął, nie znajdował się w jego własnej, bardziej niebezpiecznej naturze. Na krótki moment, kilkusekundowy, zamknął tym samym oczy. - Hola, hola, ty z tymi lepkimi rączkami trzymaj się z dala od klejnotów! Robotę pozostaw profesjonaliście. - no tak, oboje wiedzieli, że naturalny dryg Lowella do kradzieży był jednak zauważalny. Ile razy to kradł książki z Działu Ksiąg Zakazanych, gdy znajdował się jeszcze na przyjemnej posadce studenta, a ile razy to robił wiele innych rzeczy. W swoje umiejętności nie wątpił, ale też - jeżeli coś ich zaklęło, to nie chciał ryzykować, że tym razem jakieś kamyki im się odwdzięczą za zabranie ich prosto z Camelotu. Z czasem zauważył znajomą sylwetkę, w której to kierunku się uśmiechnął. Jego znajomość z Vinzentem nie opierała się w sumie tylko i wyłącznie na dzieleniu się papierami bądź tworzeniem jakichś projektów, które wynikały naturalnie z pracy na stanowisku asystenta, co go niezmiernie cieszyło. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku - a przynajmniej pod względem pracy - bo ten nie wyglądał na wymęczonego życiem. W przeciwieństwie do jego samego przed wydarzeniami na moście znikaczy i ostatecznym wylądowaniem do szpitala. - Serio? Wysadzają kible, wywalają ludzi przez okno, gdy mnie nie ma, że tak się stęskniliście? Co ten Hogwart zrobi, gdy mnie nie będzie... - pokręcił głową widocznie rozbawiony, spoglądając tym samym w kierunku ukochanego, którego dłoń nieco mocniej ścisnął, gdy odpowiedź, którą dał, spowodowała zauważenie nagłego opadnięcia nastroju. Przygaśnięcie blasku oczu było dla Felinusa jasnym sygnałem, by coś pod tym względem zrobić, więc nie bez powodu objął go wolną ręką, może nie kładąc łokcia na ramieniu, ale pozwalając sobie na położenie palców i pocałowanie go w policzek - nawet jeżeli się skurczył i uciekł gdzieś wzrokiem. - Maximilian, mój chłopak i mistrz eliksirów, eliksirowar. - uśmiechnął się, muskając go lekko opuszkami palców, by dodać mu trochę otuchy, ale nie tylko - po prostu cieszył się, że posiada tak mądrego partnera. Co jak co, ale ten miał wiele powodów do tego, by być z siebie dumnym i nie zamierzał dopuścić do narośnięcia w jego umyśle swoistego, ludzkiego zwątpienia. Ale też, nie traktował go jak dziecko. - Max potrafi robić smakowe wersje eliksirów, więc jakbyś szukał kogoś, kto może ci pomóc w tych bardzo nieprzyjemnych chwilach ich zażywania, jak najbardziej go polecam. - podniósł kąciki ust do góry, poprawiając pasek od bezdennej torby, który znajdował się na ramieniu. Sam miał okazję z nich korzystać, w związku z czym nie wątpił w jego doświadczenie i posiadaną wiedzę - bo ten wykraczał poza wszelkie normy i poza studia w Hogwarcie. - Jesteś zaciekawiony historią Camelotu czy jednak cię wkurzają te wszędobylskie klątwy? - zapytał się Vonneguta, spoglądając w jego kierunku z widocznym zaciekawieniem, choć wzrok czekoladowych tęczówek uważnie zerkał również na ukochanego.
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Wybór: lochy Klątwa: świat, działa cały czas Ekwipunek: różdżka +5 do transmy, model smoka chińskiego ogniomiota
I na kij ona się znowu pchała na tę ekspedycję? Tego to już naprawdę nie wiedziała. Liczyła na to, że będzie jednak ciekawie, bo o ile poprzednia z początku zasługiwała na miano prawdziwej przygody tak jednak później coś się skiepściło i nie było już tak fajnie, bo czekało ją łażenie pomiędzy jakimiś starymi obrazami i w ogóle rzeczy, które nie prezentowały się zbyt interesująco jak dla niej. Oby tym razem było inaczej. Na jej ramieniu siedział sympatyczny model smoka, który chwilę temu wypluł z siebie obłoczek dymu towarzyszący niewielkiemu płomieniowi. Mogła go używać w zasadzie zamiast zapalniczki jakby jej się zachciało jarać. Zawsze jakieś rozwiązanie problemu, którego jeszcze nawet nie było. Nie było mowy, aby przy wyborze jaki miała nie zdecydowała się na to, aby zejść do lochów. W końcu co takiego mogło znajdować się w wieży? Księżniczka zamknięta w najwyższej komnacie tej najwyższej wieży? Może i tak, ale obecnie raczej nie bardzo chciała się bawić w księcia z bajki. Nie była przygotowana na to, by odstawiać jakiś zaawansowany cosplay na miarę legendarnej Mulan. Zamiast tego wolała zapuścić się w podziemia i tam szukać przygody. I wyglądało na to, że nie była jedyną z domu Gryffindoru, która się na to zdecydowała, bo mogła szybko dostrzec znajome twarze i sylwetki. - Ej, Drake, Drake, Drake, Drake - zaczęła zaczepiać chłopaka, schodząc po nim po schodach. Od razu mogła go rozpoznać, bo niewielu chłopaków było tak wysokich jak on. Czy on też za dzieciaka podjebywał innym jogurty i mleko? Całkiem możliwe. - Wiesz co robi knur w zamku? Oj tak, proszę państwa. Suchar time. Już jej szeroki uśmiech zdradzał to, że pytanie było niezwykle głupie, a odpowiedź na nie była równie głupia, ale kto by się tym przejmował. Akurat śmieszki jej się trzymały w tej chwili, a że Lilac był osobą, którą najbardziej kojarzyła z zainteresowaniem zwierzątkami. Może będzie wiedział.
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Wcale nie miałem ochoty szczególnej iść na całą wyprawę. Powodem dla którego się zdecydowałem był fakt, że Hope coś mnie wypytywała czy idę, ale ja twierdziłem dzielnie, że raczej nie sądzę. Ale kiedy trzy dni pod rząd okropna czarna ręka wyskakiwała w miejscach na moim ciele, których nie sposób było ukryć - miałem dość oszpecenia mojej ślicznej buźki. Oczywiście, większość miała gorzej, dlatego cierpiałem wewnętrzne katusze kiedy starałem się zakryć tę czarną plamę i równocześnie nie narzekać zbyt głośno. Jak na ironię dziś wyglądam jakby próbował dopasować się do Ruby. Mam podobny do niej golf pod dżinsową kurtką. Miał zasłonić chociaż odrobinę znamię klątwy, ale nie szło mi to najlepiej. Głównie dlatego, że czarne łapsko dziś wypełzało na moje ucho, kawałek policzka oraz kilka dusza część - na moim prawym oku. Nawet największe okulary przeciwsłoneczne jakie miałem, nie zakrywały całkiem tej okropnej dłoni. Dlatego raczej pałętałem się za wszystkimi, wyjątkowo nie czarując wszystkich swoją pogodną osobowością. Po drodze mijam @marla o'donnell, która oczywiście broczy krwią razem ze swoim przydupasem, czy kim tam był jej kolega. - Znowu krwawisz - oznajmiam informująco, bardzo uprzejmie i potrzebnie, po czym ściągam na chwilę okulary, by pokazać czarną łapę po mojej prawej stronie. - Mam nadzieję, że w końcu to jakoś skończymy, to okropne nie być tak piękny jak zawsze, wiesz jak to jest. A może i nie, ale przynamniej spróbuj się domyślić - mówię, nawet siląc się na kiepski żart; zakładam z powrotem okulary na nos, po czym poklepuję pocieszająco Marlę po ramieniu. Staję sobie za @hope u. griffin i s siętaram słuchać Lancastera, a nie trajkotania Ruby, która wisiała nad Hope i pierdzieliła coś trzy po trzy. Zakładam, że ktoś naprawdę mógł chcieć ją udusić za niewyparzoną gębę, ale nie mówię nic; tylko pogrążony w żałobie nad swoim wyglądem, opierałem się o ścianę. Wyraziłem większą ciekawość wolnym skrzatem, którego historię znałem, ponieważ opowieść o nim zdecydowanie leżała w kręgu moich zainteresowań. Okazuje się, że mamy wybrać gdzie idziemy i o ile miałem iść z Hope - skoro ona chciała iść do bardziej niebezpiecznego miejsca, nie byłem pewny czy ja również się do tego palę. Uznałem, że pójdę może do skrzydła i przynajmniej uwolnię się od pierdzielenia McGuire i reszty skaczących wokół dziewczyn Gryfonów. Prostuję się i idę krok w drugą stronę, na chwilę z wahaniem zerkając na Hope, nie wiem czy mam jej coś mówić czy może nie zauważy jak zostawię ją z ziomkami z Gryffindoru.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Wybór: lochy Zgoda opiekuna:jest Klątwa: cesarz Kostka klątwy:nieaktywna
Nie miała pojęcia jak ubrać się na... coś takiego, a więc wybrała wygodny strój – dżinsowa kurtka, spodnie i glany, a włosy związała w wysoki kucyk za pomocą haftowanej apaszki, by jej nie przeszkadzały. Mimo to nie czuła się z początku zbyt pewnie, toteż z początku nie odzywała się za dużo. Wymamrotała jakieś ciche „pewnie nie”, zgadzając się z Ruby, że w transmie to ani Merlin, ani Godryk Gryffindor nie byliby im w stanie pomóc. Znacznie bardziej entuzjastycznie zareagowała za to na wzmiankę o łapie na szyi przyjaciółki, którą oczywiście zaraz zaczęła podziwiać. — Ja myślę, że te łapy są całkiem fajne — powiedziała zarówno do Ruby, jak i zbliżającego się do nich Harry'ego, na którego widok rozpromieniła się zauważalnie, choć nieplanowanie. — Wiecie, trochę jak darmowy tatuaż. Nic was to nie boli ani nic, jest tylko trochę niepokojące jak wyskoczy w widocznym miejscu. Ciekawe, o co z tym tak właściwie chodzi, czy jednak za klątwą stoi jakiś czarodziej i to on was... yy.. dotyka? W takim wypadku trochę to niepokojące, jak trafi wam się to na tyłku czy coś... Może powinna czuć się zazdrosna o te łapy? Cóż, zamiast tego przyjrzała się Harry'emu, który ewidentnie próbował ukryć dzisiejsze efekty klątwy i uśmiechnęła się do niego pokrzepiająco, świadoma jak bardzo jej nie lubił. Przysunęła się trochę bliżej niego, starając się jednocześnie pozostać skupioną na słowach Jonesa. — Ojej, jaki uroczy — wyrwało jej się, choć na szczęście niezbyt głośno, kiedy dostrzegła skrzata ubranego w najwyższej jakości fatałaszki. Nieco zbyt dzielnych, tak? Pisała Williamsowi, że chce pilnować Ruby, toteż w pierwszej kolejności popatrzyła na przyjaciółkę z powątpiewaniem, nie do końca podzielając jej entuzjazm. Dopiero w drugiej wzruszyła ramionami i potaknęła, zerkając na Harry'ego. — Nie idziesz z nami? — zdziwiła się, widząc, że wygląda jakby miał się zaraz stąd ulotnić. Uśmiechnęła się beztrosko. — Oj daj spokój, następna okazja do poszwendania się razem poza Hogwartem i Hogsmeade będzie pewnie w święta, chcesz przegapić tę teraz? — Nie czekała na odpowiedź, po prostu ze śmiechem na ustach złapała go za rękę, wplatając swoje palce pomiędzy jego i delikatnie pociągnęła go w odpowiednią stronę. W drugiej ręce trzymała, rzecz jasna, różdżkę. — Pioruny? Drzwi? Pomniki? Wieża nie brzmi super, pewnie lochy będą lepsze — powiedziała do Lilaca z powątpiewaniem, ale dodała do tego uśmiech, bo dziś i tak strzelała nimi na prawo i na lewo. Naprawdę ekscytowała ją ta wyprawa. — Wspaniale! Nie mogę się doczekać aż zrobimy coś super ciekawego, a nie przyciągnęłam jeszcze dzisiaj nic metalowego, więc chyba klątwa dała mi chwilę spokoju. I dobrze, bo na pewno są tu jakieś miecze, zbroje, łańcuchy i wszystko, co by nas chciało zabić. A Ty jak? — przyjrzała mu się uważnie, bo przecież dzielili ten sam przeklęty los i wcale nie chciałaby, żeby jej chwilowa ulga odbyła się jego kosztem. Odwróciła się ku Mulan i uniosła brew, czekając na dokończenie żartu. Na końcu języka miała, że pewnie wisi na ścianie jako trofeum, ale nie chciała psuć pointy swoim ponurym stwierdzeniem.
Parsknął cicho, słysząc teorie Felinusa na temat tego, co dzieje się w szkole pod jego nieobecność. Może nie było aż tak źle jednak brak tak ważnego członka grona nauczycielskiego było zauważalne, zwłaszcza w tym dosyć intensywnym okresie. Poza tym już po tych kilku dniach zaczęło mu brakować kogoś, z kim mógłby przegadać wszelkie możliwe tematy w trakcie przerwy, zaczynając od tego, co znowu się wydarzyło na lekcjach z młodszymi rocznikami, przechodząc przez patologię systemu edukacji, a kończąc na prywatnych tematach związanych, chociażby z hobby. — Powinniśmy się cieszyć, że zamek wciąż stoi — spojrzał na swoją rekę, jakby poszukiwał zegarka, którego tam nie było. — Z drugiej strony, do zachodu słońca daleko, więc wszystko może się zdarzyć. W gruncie rzeczy nie miał nawet zbytnio możliwości, aby zauważyć zawahania czy też lekką zmianę w zachowaniu Maxa, ponieważ Lowell niemalże od razu wkroczył do akcji, przejmując tym samym inicjatywę. Na wieść, że para jest ze sobą w związku, zamrugał zdziwiony, jednak po chwili jego usta wygięły się w serdeczny uśmiech. Cóż, to, że sam nie był aktualnie w związku, nie oznaczało, że nie mógł cieszyć się szczęściem innych, zwłaszcza jeśli sprawa dotyczyła osoby, z którą miał całkiem pozytywny kontakt i widywał ją na co dzień. — Tym bardziej miło poznać. Dobrze razem wyglądacie. A co do eliksirów, to nie omieszkam skorzystać, gdy będzie ku temu okazja — obiecał, zerkając z zainteresowaniem na Maximiliana. — Musisz mieć prawdziwy talent do tych wszystkich mikstur. Ingerowanie w receptury to raczej nie jest robota dla początkującego! Sam nie nazwałby się raczej mistrzem eliksirów, ponieważ pod tym względem nie odbiegał raczej poziomem od standardowego czarodzieja, jednak był pod sporym wrażeniem. Z samych lekcji warzenia eliksirów pamiętał, jak ważne były określone proporcje i dokładność. Wystarczył drobny błąd, a cały kociołek mógł pójść do wyrzucenia wraz z zawartością. Proces modyfikowania wymyślonych już przepisów, aby zmienić smak, musiało wymagać ogromu pracy. Ciekawe, czy byłby w stanie zmienić smak eliksirów leczniczych, pomyślał, wracając myślami do mieszanek, które musiał spożywać w czasie przechodzenia różnych chorób. Musiał przyznać, że było to dosyć... rewolucyjne. — Klątwy to swoją drogą, ale musiałbym być całkowicie szalony, aby nie skorzystać z okazji zobaczenia Camelotu — powiedział, a w jego oczach zagościł błysk, gdy rozejrzał się po raz kolejny po sali, jakby z nadzieją, że dostrzeże kolejne szczegóły, na które do tej pory nie zwrócił uwagi. — To prawie tak, jakby odkryto kolebkę dawno zaginionej cywilizacji. A jest październik i jesteśmy w Wielkiej Brytanii. Jak brzmiało to powiedzenie? Wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma? Te słowa doskonale pasowały do sytuacji, gdy Vinzent dowiadywał się o różnych odkryciach czarodziejów specjalizujących się w archeologii. Tego rodzaju wydarzenia wydawały się odległe i poza zasięgiem zwykłych ludzi, jednak teraz był w samym środku akcji na swoim własnym podwórku. Dobrze, może niekoniecznie własnym, bo w kraju był od zaledwie kilku miesięcy, ale wciąż! W głowie mu się nie mieściło, że mógł jednocześnie pracować w szkole, a w weekend wyruszyć na taką wyprawę. Oczywiście, nie chodziło tylko o samą podnietę możliwą przygodą. Camelot miał ogromne znaczenie z uwagi na powiązanych z zamkiem bohaterów z kart historii. Król Artur, Merlin, o którym krążyło równie wiele legend co potwierdzonych faktów i Morgana dorównująca swojemu adwersarzowi umiejętnościami magicznymi. Mury, pośród których się teraz znajdowali, musiały być wręcz przesiąknięte różnej maści historiami. Odrzucenie możliwości zbadania chociaż jednej z nich byłoby ogromnym grzechem.
C. szczególne : często chodzi po szkole z rogami lub ogonem, a w chwilach wzmożonych emocji włosy zawsze informują o tym otoczenie swoim kolorem; blizna po ranie ciętej na lewym boku na wysokości pępka
Ziewnąłem ostentacyjnie, zasłaniając dłonią usta i przeciągając się przy okazji. – To by się zgadzało, więc czemu nie – stwierdziłem. – Słaby z ciebie detektyw, O’Donnell. Jakbyś tyle nie paliła, to bym szybciej przyszedł. – To już było droczenie się dla sportu i w ramach tradycji. Aż się złapałem za głowę jedną ręką, kiedy zaczęła opowiadać o poprzednim wieczorze w robocie. W Geometrii zawsze był rozpierdol, ale wyglądało na to, że nasi poczciwi goście postanowili rozjebać system akurat przed wycieczką. – O ja jebię, trzeba było po mnie posłać patronusa albo coś, to bym chociaż pomógł zamknąć, i tak nie mogłem spać – i wolałem robotę od bezczynnego przewracania się w pościeli. – Reszta ekipy jak rozumiem też natchniona elita inteligencji. Wybrali coś w końcu? – Próbowałem sobie żartować, ale wyobrażając sobie, przez co Marla musiała przechodzić z resztą naszych współpracowników, nawet nie miałem siły zaśmiać się z głupoty tych trolli. Zresztą byli śmieszni tylko przez chwilę, widziałem ich mordy za często i zbyt wiele godzin po nich sprzątałem, żeby się z nich z takim samym sukcesem nabijać. Spojrzałem na koleżankę ze szczerym współczuciem. Szkoda że nie wiedziałem, że przydałbym się wczoraj w klubie, ale przynajmniej nakarmić ją mogłem, żeby stłumić ciche poczucie bezużyteczności. – Wiesz, że jakbyś przyszła do wielkiej sali, zamiast kopcić pety, to też bym mógł ci zrobić śniadanie? I kanapek na drogę też bym więcej naklepał. Smacznego, przy okazji. – Przemilczałem to, że nie dane mi było pospać jak księżniczka, bo był październik i teraz już prawie co noc dławiłem się wodą i budziłem zlany potem. Na śniadanie i tak zawsze miałem czas. – To na chuj im te kościotrupy? – próbowałem nadążać za tą historią i nie szło mi tak znowu najgorzej, ale skomentowanie jej w sensowny sposób było już ponad moje siły. Z wdzięcznością przyjąłem termos z kawą. – Oo, dzięki – wymamrotałem, prawie oblewając się jego zawartością, ale udało mi się wymanewrować tak, że nie uroniłem ani kropelki, przy okazji pewnie przedłużając sobie życie, bo O’Donnell by mnie pewnie za to zamordowała. Parsknąłem cicho, dmuchając jej przy okazji w grzywkę, bo odwróciłem się, żeby zerknąć, jak czuwa. Przyjąłem od niej kawałki chusteczki, z gracją wpychając je sobie do dziurek w nosie, po czym wyciągnąłem drugą, żeby wytrzeć to co rozmazałem sobie na twarzy. Jeszcze kościotrupy wzięłyby mnie za łatwy cel, nawet takie niedojebane. – Ooo, już prawie mnie przekonałaś… no dobrze, niech ci będzie, idziemy do lochów – pierdoliłem sobie w najlepsze, kiedy ten typ z transmutacji zagadał do Marli, ignorując moją obecność. Nie żebym chciał się zaraz bratać, ale jakaś podstawowa uprzejmość nie bolała. Uniosłem brwi, zgrzytając zębami, zwłaszcza słysząc jego głupi żart. Nie żebym sam regularnie nie cisnął w żartach O’Donnell. Nie wiem w sumie, co konkretnie mnie tak zirytowało, coś mi w tym śliskim typie nie pasowało. Na szczęście szybko sobie poszedł. – Jeśli on jest w stanie sobie wyobrazić, że jest piękny, to… to ty tym bardziej – wymamrotałem, potykając się o swoje słowa, bo… no nie wiem, nie do końca zaplanowałem, co chciałem powiedzieć i uznałem, że najbezpieczniej zwieńczyć to tradycyjnym docinkiem. Jakoś ciężko mi to przeszło przez zęby. Rzadko żałowałem swojego głupiego gadania, ale tym razem wyjątkowo nie byłem z siebie zadowolony, więc postanowiłem szybko zmienić temat. – Myślisz, że jak się obwiążemy bandażami i nakolorujemy w pracy po dzisiejszym, to dostaniemy jakieś zwolnienie? – rzuciłem, kierując się za resztą grupy w stronę lochów.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Byli dopiero na początku drogi ku lepszemu i choć nie było im łatwo, tak świadomość tego, że coś się dzieje i mogą przy sobie trwać i się wspierać była naprawdę pocieszająca. Przynajmniej dla Maxa. -Towarzystwo jak towarzystwo może a nie musi być, ale kurwa, kotek, jesteśmy w jebanym Camelocie! Czuję się jakby to było zajebiście nierealne. Jak myślisz, co uda nam się tu ogarnąć? Ostatnio nie mieliśmy za wiele szczęścia... - Zajaranie tym miejscem było u niego ogromne i naprawdę chciał wiele wynieść z tej wyprawy. Cieszył się, że Feli postanowił iść z nim do komnat. Dzięki temu nie spędzi dnia martwiąc się o niego a korzystając z uroków Camelotu. Taki przynajmniej był plan bo nie mieli pojęcia co ich naprawdę może czekać w tych starożytnych murach. -Zawody w lepkich rączkach? Kto zgarnie więcej ten robi Merlinki na kolację. - Zaśmiał się. Obydwoje mieli skłonności kleptomańskie i każdy z nich pewnie byłby w stanie coś stąd wynieść. Jednak, czy było to warte? A może sprowadziliby na siebie kolejne nieszczęścia? Max nie chciał się przekonywać. I tak szybko jak ta myśl w nim zakwitła tak prędko jego humor uległ gwałtownemu pogorszeniu, gdy przyszedł czas przedstawienia się znajomemu partnera. Solberg lubił poznawać kumpli Felka, ale tym razem zdecydowanie nie był to najlepszy moment. Słuchając ich wymiany zdań, lekkiej i żartobliwej, coś go tknęło, a następnie po prostu poczuł tę ogarniający go bezsens związany z brakiem poczucia własnej tożsamości. -Feli jak zwykle przesadza, ale jasne, jak będzie Ci czegoś trzeba wal jak w dym. - Słabo się uśmiechnął próbując wyglądać jakkolwiek sympatycznie, choć ani dotyk partnera ani słowa pochwały w jego stronę, które przemilczał, nie sprawiły że poczuł się lepiej. Wręcz przeciwnie. Czuł, że nie zasługuje na to wszystko i choć kochał eliksiry całym sercem i faktycznie potrafił dużo więcej niż ktokolwiek w jego wieku, nie czuł, że zasłużył na te wszystkie określenia. Nie czuł się pełnoprawnym eliksirowarem, a tym bardziej żadnym mistrzem. Czuł się po prostu nikim. Stał więc tam dalej lekko nieobecny, będąc świadomym co czwartego słowa jakie padały obok niego. Miał szczerą nadzieję, że niedługo ruszą dalej i będzie mógł zająć myśli czym innym.
Niewiele wiedziałem o samym przedsięwzięciu, jakim był cały Camelot, ledwie tyle, co pisano w Proroku czy innych czasopismach, albo to, co udało mi się usłyszeć od aurorów w ministerstwie, którzy byli na miejscu, kiedy te wszystkie klątwy zostały na nowo pobudzone z długiego snu. Nie było mnie wtedy, gdyż miałem napięty grafik w pracy, nie interesowały mnie też same wykopaliska na tyle, by manipulować własnym wolnym czasem i pozbawić się chwil wytchnienia na rzecz jakiegoś kopania w ziemi, tak to przynajmniej widziałem w tamtym okresie. Teraz jednakże, zależało mi na tym, by te klątwy zniknęły i nie przeszkadzały mi w codziennym funkcjonowaniu, a uwierzcie mi, na Merlina, jakież to było irytujące, gdy nie mogłem usłyszeć żadnego słowa od kogokolwiek i musiałem posiłkować się legilimencją, by subtelnie wyczytać myśli osoby do mnie przemawiającej. Tym razem było podobnie. Klątwa aktywowała się już z samego ranka, ale nie zniechęciło mnie to do całej wyprawy, udałem się z całą resztą i o zgrozo, zauważyłem, że większość z tych, którzy się zgłosili, to były dzieci z Hogwartu. Wśród nich ujrzałem swojego kuzyna, @Hariel Whitelight, do którego uśmiechnąłem się witająco, wskazując jednocześnie na uszy, aby to zaznaczyć, że nie byłem w stanie usłyszeć żadnego słowa przez niego wypowiedzianego. Podczas całej przemowy badacza, który nie wyglądał najzdrowiej, całą swoją uwagę poświęciłem temu dziwnemu skrzatowi, który wcale nie wyglądał jak te, które zwykłem widzieć w Hogwarcie za dawnych lat. Ten widać było, że poszedł w ślady goblinów, które to tak dbały o swój status finansowy, z tym stworzeniem chyba było podobnie. Nie wiem, bo nie słyszałem ani słowa wypowiedzianego przez jegomościa, który objaśniał całą sytuację. Starałem się naruszyć jego umysł i przeczytać z niego sens wypowiadanych przez jego słów, wolałem być jednak ostrożny, żeby nikt przypadkiem tego nie zarejestrował i nie posądził mnie o niecne zamiary. Udało mi się więc zdobyć strzępki informacji na sam temat naszego pobytu tutaj i tego, co będziemy robić. Gdy zaś dzieliliśmy się na jakieś grupy, udałem się do tej większej części, która udawała się do lochów. Nie byłem świadomy tego, że miało to za sobą nieco większe konsekwencje niż pójście do skrzydła, choć pewnie nawet gdybym był, to i tak nie zmieniłbym zdania.
Shawn E. Reed
Wiek : 33
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 184 cm
C. szczególne : Tatuaże, magiczna metalowa proteza prawej ręki, Gwiazda Południa zawieszona na łańcuszku na szyi.
Wybór: lochy Klątwa: koło fortuny Ekwipunek: różdżka (+5 zaklęcia), gwiazda południa (+10 czarna magia)
Będąc w grupie z uczniami w Hogwarcie, nie myślałem o niczym innym, a o potężnej chęci zapalenia papierosa. Od tygodnia starałem się nie palić, na skutek nie tyle co prośby Nessy, co moich podejrzewań, że wolałaby ona, żebym nie przyjmował do płuc takiej ilości nikotyny… a zmiana nawyków zawsze była rozwijająca, pokonanie własnych ograniczeń działała przekonująco na motywację do działania, jakiegokolwiek. Musiałem przyznać, że sam wyjazd na wykopaliska był niesamowicie ważny dla mnie – o ile klątwy nie były dla mnie wielkim utrapieniem, gdyż nie ugodziła mnie żadna ingerująca w moje codzienne życie (oprócz tego, że nowa pani dyrektor wypłacała mi pensję lewymi monetami), tak niezwykle irytowała mnie sama obecność tej nieznanej dotąd magii, która zwyczajnie utrudniała funkcjonowanie w szkole, w której byłem profesorem. Pod dwoma warstwami ubrań, jedwabną koszulą i płaszczem skryta była Gwiazda Południa, jak zwykle zawieszona na łańcuszku – świadomie kontrolowałem jej działanie, by nie wywoływała ona żadnych niefortunnych efektów, oprócz lekko zauważalnego polepszenia mojej aparycji – nie powinna ona wzbudzać takich uczuć, jak na ostatniej lekcji, gdzie nie umknęły mi niewygodne spojrzenia od niektórych uczennic. Nie byłoby w tym nic uwłaczającego, gdyby nie miały one po jedenaście lat. Co jeszcze sprawiało, że miałem wiele wątpliwości odnośnie tych wykopalisk to fakt, że byłem jedynym nauczycielem z Hogwartu, który miałby pieczę nad podopiecznymi. Nie licząc oczywiście asystentów, którzy miałem nadzieje, że pomogą mi w ogarnięciu gromadki, która najwidoczniej miała duże poparcie w postaci Huxleya, gdyż większość z zebranych to byli Gryfoni. Westchnąłem cicho, nie wiedząc czego się spodziewać po tych uczniach. Nie należeli oni do najroztropniejszych, co jedynie pobudzały moją ostrożność w działaniu. Wysłuchałem wszystkiego, co badacz miał do powiedzenia i bez zawahania stanąłem po stronie tych, którzy zdecydowali się iść do lochu. - Gdyby ktoś z was potrzebowałby wsparcia, powinienem być w pobliżu. – Powiedziałem do ogółu uczniów, którzy chyba nie wiedzieli na co się pisali. Nie zamierzałem jednak ingerować w ich decyzję, nie miałem ku temu powodów, to Huxley pozwolił im decydować o ich samych.
Boris Zagumov
Wiek : 42
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : Blizny po gniciu na szyi, klatce piersiowej i górze brzucha, rytualny krwawy znak na małym palcu prawej ręki, naszyjnik Ariadne zawsze zawieszony na piersi oraz mocno zmęczona twarz z widocznie podkrążonymi oczyma, które wydają się zapadać w sobie
Wybór:Lochy Klątwa: mam szczurki to raczej tutaj nie działa Kostka klątwy:/-/ EkwipunekRóżdżka [+5 zaklęcia], Eliksir wiggenowy [5/5] w torbie
Podczas jego nieobecności wiele się zmieniło na Wyspach, jedną z głównych zmian było chociażby uwolnienie klątw, które można było określić mianem katastrofy na skalę globalną, dlatego też, gdy tylko pojawiła się okazja by podjąć działania przeciwko uwolnionym średniowiecznym siłom, Boris niezwłocznie poinformował Ministra Magii o swoich planach, po czym udał się do Camelotu, który strzeżony był przez Aurorów oraz innych czarodziejów i czarownice, które miały pomagać w zapieczętowaniu tego miejsca. Ubrał się tak jak zazwyczaj, w garnitur, bo w końcu trzeba było odpowiednio dobrze reprezentować swoje biuro oraz torbę, do której włożył na wszelki wypadek kilka fiolek eliksiru wiggenowego. Gdy doszedł do bramy głównej, drogę zagrodziły mu dwa, niezbyt mądre stworzenia, tj. trolle, które nie chciały go wpuścić do środka nawet po okazaniu legitymacji, potwierdzającej jego stanowisko w Ministerstwie Magii. Dopiero po krótkiej sprzeczce oraz przywołaniu osoby nadzorującej ten wesoły pierdolnik, udało się Rosjaninowi wejść do środka. Tam przywitał go już przyjemniejszy osobnik, mały skrzat domowy, który razem z Lancasterem zaczęli tłumaczyć zaistniałą sytuację oraz cel przybycia tutaj. Po wysłuchaniu krótkiej przemowy, Boris zaczął rozglądać się po zgromadzonych gościach, aż w końcu ujrzał znajomą mu twarz. Był to oczywiście sam Felinus Lowell. -Felinus- powiedział trochę głośniej, nie chcąc wołać mężczyzny, by nie zwrócić na siebie zbędnej uwagi.- Miło mi cię tutaj widzieć- zagaił, wyciągając rękę w stronę byłego Puchona. Miał nadzieję, po wysłuchaniu witających ich osób, że chłopak pójdzie razem z nim do lochów, które musiał odwiedzić, czy tego chciał czy nie. -Przedstawisz mnie może swoim znajomym?- cały czas starał się robić dobrą minę do złej gry, bo w końcu nie spodziewał się, żeby osoby stojące obok niego był dużo starsze, a jemu samemu nie uśmiechało się zapoznawać bliżej z osobami z Hogwartu, mając na uwadze, że każdego studenta czy ucznia, którego poznawał po drodze, prędzej czy później spotykało coś nieprzyjemnego.
Kolejna wyprawa z Lancasterem Jonesem. Cóż, miał szczerą nadzieję, że tym razem pozbędą się jakimś cudem tych cholernych klątw. O ile jego nie była jakaś szczególnie niebezpieczna czy upierdliwa, tak tutaj chodziło przecież o dobro przede wszystkim uczniów. Pojawił się więc na miejscu zbiórki w umówionym miejscu, o konkretnym czasie i praktycznie od razu zapalił fajkę, oczekując na resztę uczestników. Już teraz widział kilka znajomych twarzy, ale pojawili się również nowi, najwyraźniej równie zmęczeni klątwami czarodzieje, którzy mieli nadzieję na pozbycie się ich. Przyglądał się stworzeniom pilnującym wejścia do Camelotu, swoją drogą odmienionego nie do Poznania. Wyglądał zdecydowanie lepiej. Czy zmieniało to ich obecną sytuację? W żadnym wypadku. Zaciągnął się papierosem i podążał tuż za grupą, już wkrótce słuchając kolejnego wywodu ze strony ich ex-przewodnika. Swoją drogą wyglądającego nienajlepiej. Wzruszył jedynie ramionami na informacje o nakazie wyboru i ruszył tuż za grupą uczniów, najwyraźniej bardziej zaaferowanych perspektywą przygody ze śmiercionośnym zamczyskiem. A przecież nie zostawi ich samych.