Pod drugiej stronie mostu rośnie sobie grusza. Idzie się do niej kawałek, więc raczej nie ma tam takich tłumów jak nad jeziorem czy pod wielkim dębem. Dzięki temu jest to naprawdę spokojne miejsce, szczególnie jeśli chce się odpocząć do wszelkiego gwaru nieustających rozmów. W cieniu gęstych liści (kiedy one na gałęziach są, oczywiście, bo w zimę tak powiedzieć raczej nie można...) wisi sobie niepozorna huśtawka. Ot, dwa sznurki i deseczka i już można się fajnie pobujać. Jako, że to wszystko znajduje się na niewielkim wzgórzu, to rozciąga się stąd naprawdę niesamowity widok na znaczną część błoni.
Ostatnio zmieniony przez Twan Nguyen dnia Sob 16 Cze 2012 - 1:32, w całości zmieniany 1 raz
Autor
Wiadomość
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Słuchając takich słów, jak te które właśnie kierowała w jej stronę Daisy, skłonna była uwierzyć, że naprawdę ma szanse w tym sporcie. Od kiedy tylko miała pierwszą styczność z miotłą, wiedziała, że uwielbia to robić. Niesamowitą frajdę sprawiał jej fakt, że mogła wznieść się w powietrze, zapomnieć o kłopotach. A jeśli do tego wszystkiego okazało się, że była w tym naprawdę dobra, pozostawało Włoszce tylko się cieszyć. Potwierdzenie z ust Gryfonki było już tylko wisienką na torcie. Niesamowicie ważną wisienką. Długo szukała w głowie odpowiedniej odpowiedzi na pytanie zadane przez Daisy. Bo niby wiedziała, jak to wszystko wygląda i widziała te znaczące różnice, ale nie była w stanie dobrze o nich opowiedzieć. Stąd chwila ciszy pomiędzy dziewczętami się pojawiła. -Wiesz, są zupełnie inne niż takie szkolne. Tam przede wszystkim są treningi siłowe, sprawnościowe. Dużo katowania przeróżnych taktyk, sposobów atakowania, napierania na przeciwnika. Przede wszystkim jest również o wiele większy nacisk kładziony na zdrowie i kondycję zawodników. - powiedziała tak na szybko, wpatrując się w swoje stopy. Dopiero, kiedy przeniosła spojrzenie na Bennett zdecydowała się kontynuować swoją wypowiedź. -Wiesz, na szkolnych treningach nie można na coś takiego poświęcić zbyt wiele czasu. Jest za dużo rzeczy do zrobienia, zorganizowania i za mało czasu na rozwijanie tego wszystkiego. W szkole często pojawiają się ludzie, którzy dopiero zaczynają, tutaj wszyscy są przynajmniej bardzo dobrzy. Chyba Daisy zauważyła, że z Włoszką coś jest nie tak. Silvia poczuła się z tym niekomfortowo. Na co dzień udawało jej się trzymać emocje na wodzy, nie pozwalać im wypływać na światło dzienne. Ale w sytuacjach takich jak ta, kiedy miała świadomość, że daleko jej do ludzkości, jakieś mosty pękały. Miała ochotę wylać z siebie wszystkie rozterki. Pozwolić sobie powiedzieć o nich głośno, dzięki czemu miałaby poczuć się lepiej. -Wiem, że mogę powiedzieć Ci wszystko. Ale to nie takie łatwe. - westchnęła ciężko, jakby na potwierdzenie swoich słów, nie do końca świadoma, że zrobiła to w kompletnie niekontrolowany przez nią sposób. -Jakiś czas temu poznałam pewnego chłopaka od nas ze szkoły. Wcześniej nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. - zaczęła spokojnie, a przed oczami stanął jej jak żyw Thomen i ich pierwsze spotkanie. Jego śledzenie jej osoby. Próba zawładnięcia jej życiem. W końcu chyba jednak to zrobił. Liczyła się z nim jak z nikim innym. Nie chciała się jednak przyznawać do tego głośno. -To jest bardzo dziwne, bo to nie jest taki... normalny chłopak... Jest kompletnie inny, niż większość, których poznałaś. Przystojny, ale kiedy na Ciebie spojrzy, potrafi zmusić Cię do zrobienia wszystkiego. Chyba trochę skomplikowany. Na tyle razy, ile się widzieliśmy, może tylko w kilku przypadkach nie chcieliśmy się wzajemnie zabić. W tych kilku przypadkach, było... cudownie. - delikatny uśmiech rozświetlił jej twarz, kiedy wspomniała ich pierwszy pocałunek i to, jaka delikatność się między nimi zakradła w tym czasie. - A potem wszystko znów się koncertowo spierdoliło, kiedy powiedział mi o tym, że pomimo spotkań ze mną, rucha inną pannę. Zamilkła na chwilę, patrząc na Daisy. Coś w jej minie sprawiło, że Włoszka parsknęła bardzo wymuszonym śmiechem, który wcale nie był radosny i nie mógł przywodzić tego na myśl. -Spokojnie, to nie wszystko! Przecież nie może być tak łatwo, że to tylko jeden facet, prawda? - ponowne parsknięcie śmiechem, kiedy przed oczami pojawił się Franklin Eastwood i jego bardzo seksowan sylwetka. Wciąż pamiętała go roznegliżowanego u niej w mieszkaniu. - Ten był kompletnie inny, niż tamten. Miły, uroczy, bardzo przystojny, dzieliliśmy wspólne zainteresowania. Nawet nie wiem w którym momencie tak bardzo się do siebie zbliżyliśmy, że wszystkie kłótnie z Thomenem poszły w niepamięć i chciałam spędzać czas tylko z nim. - czyżby właśnie wymieniała jednego z dwojga z imienia. Ale skoro nie mogłaby powiedzieć o tym Daisy, to komu innemu? - Tylko, że tutaj też musiało się wszystko spierdolić, bo jakże by inaczej... - zakończyła dosyć dramatycznym tonem, spuszczając wzrok na swoje buty zakopane częściowo w śniegu.
/Wybacz za długość, ale chciałam wszystko dokładnie opisać ;)
Daisy Bennett
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Tatuaż na żebrach w kształcie różdżki z trzema gwiazdkami; czarodziejski tatuaż z ruszającą się palmą na nadgarstku.
Kiwała głową, przysłuchując się z ciekawością słowom Silvii. No tak, szkolna drużyna, z tego co się zorientowała, jest chyba nastawiona bardziej na trenowanie gry zespołowej, aby udało się zdobyć choć kilka punktów. Treningi nie trwały nie wiadomo jak długo i nie były organizowane nie wiadomo jak często. I tak uważała, że szkolne drużyny są całkiem niezłe, ale, tak jak mówiła Silvia, w szkole brakuje czasu na opanowywanie nowych technik, zwodów i ćwiczenie kondycji. Nie mówiąc już o meczach to nawet treingi profesjonalnych drużyn musiały wyglądać fascynująco. Aż sama nabrała ochoty na trenowanie. Zawsze była fanką tego sportu, ale sama nawet nie potrafiła wytłumaczyć dlaczego nigdy nie starała się o pozycję gracza w szkolnej drużynie Gryfonów. - No właśnie, brak czasu i duża rotacja zawodników jest raczej w szkole problemem - dodała, kiwając głową. Daisy patrzyła na Puchonkę z troską, nie naciskając już aby mówiła. Nie przeszkadzała jej chwilowa cisza między nimi, Silvia musiała sama zdecydować czy ma ochotę opowiedzieć Daisy o swoich rozterkach. Gdyby nie miała Gryfonka uszanowałaby jej decyzję, choć pewnie co i raz starałaby się zapytać co się w jej życiu dzieje, bo jednak zaczęła się martwić o dziewczynę, którą poznała stosunkowo niedawno, a którą z pełną świadomością nazywała już swoją przyjaciółką. Od pierwszego dnia kiedy się poznały Daisy czuła, że nawiązuje się miedzy nimi nic porozumienia, od razu polubiła tę śliczną Włoszkę. Z biegiem dni, tygodni, miesięcy okazało się, że świetnie się ze sobą dogadują i Daisy bardzo chciała, aby Silvia była obecna w jej życiu. Dla przyjaciół jest gotowa zrobić bardzo wiele i martwi się, gdy w ich życiu dzieje się coś niedobrego, dlatego patrzyła teraz na Puchonkę wyczekująco i z troską w oczach. W końcu Silvia zaczęła mówić i Gryfonka odetchnęła w duchu, że jednak Silvia obdarzy ją zaufaniem. Słuchała niemal jak zahipnotyzowana. A więc chodziło o chłopaków! Uśmiechnęła się mimowolnie, kiedy Silvia opisywała pierwszego z nich. Teoretycznie nie powinna być nim zainteresowana, ale Daisy - jak widać podobnie jak Silvia - miała chyba skłonność do typu bad boy'a. Może kiedyś tak nie było, ale teraz... Czuła, że tak samo jak Puchonka mogłaby się zainteresować tego typu charakterem. Widziała, że Silvia rozmarzyła się na chwilę, wspominając prawdopodbnie te cudowne chwile. Jednak jej kolejne zdanie spowodowało, że Daisy aż zaklęła niecenzuralnie i wpatrywała się w Puchonkę z niedowierzaniem. - Co za... - Nie dokończyła nawet, bo nie wiedziała jak nazwać faceta, który miesza w głowie jednej dziewczynie, a drugą ma na boku. - Czy ta druga wiedziała o tobie? - zapytała jeszcze zanim, Silvia dołożyła jeszcze więcej informacji. Daisy zakryła dłonią usta i w tej pozycji wysłuchała historii o drugim chłopaku. Też brzmiał bardzo interesująco, ale czy większość chłopaków na początku tak nie ma? Przyciągają dziewczyny swoim cudownym charakterem, a brudki i skazy wychodzą później. W momencie opisywania drugiego chłopaka Silvia wymieniła imię pierwszego. Daisy zmarszczyła brwi, próbując zlokalizować w mózgu, kto to mógł być. - Thomen, Thomen... Chwila, ten Ślizgon z naszego roku? - zapytała, odnajdując w końcu odpowiednią twarz. Rzeczywiście, musiała przyznać, że tajemniczy pan Wessberg mógł zawrócić w głowie. Nie znała go osobiście, ale jak widać uroda szła w parze z charakterem. W jej oczach pojawiło się współczucie, kiedy Silvia pochyliła głowę po swoim ostatnim zdaniu. Ścisnęła jej dłoń pokrzepiająco. - Co się stało? - zapytała cicho. Przykro jej było, że to akurat kochaną Silvię spotkała taka sytuacja. Jakby nie mogła spotkać od razu kogoś z kim byłaby szczęśliwa! Zasługiwała na to. Ktoś mógłby powiedzieć, że to "zwykłe nastoletnie problemy", ale gdy w grę wchodzą uczucia, emocje i drugi człowiek to nieważne ile się ma lat - to boli i natrętnie zajmuje myśli.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Dla Silvii był to ogromny problem. Nie ma co się oszukiwać, miała świadomość faktu, że zapewne jest lepszą zawodniczką niż znaczna część graczy quidditcha w szkole. Ciągłe wymiany na pozycjach, ciągłe rotacje jeśli chodzi o odpowiednie konfiguracje na boisku, nawet jej dokuczały. Można by powiedzieć, że jako szukająca nie nawiązywała interakcji z innymi członkami drużyny, ale to nie do końca tak. Musiała wiedzieć, czego spodziewać się po innych i jak reagować na ich ewentualne zagrania, by samą nie zostać zdyskwalifikowaną, bądź... poturbowaną tłuczkiem. Musiała reagować, a niekiedy po prostu się nie dało w sytuacjach, gdy były ciągłe rotacje pośród graczy. -Masz w stu procentach racje. Dlatego chyba bardziej podoba mi się na treningach klubowych. Tam jest czas i możliwość na to, aby wszystko przećwiczyć, dokładnie dopracować. - stwierdziła spokojnie. Może powinna o tym wspomnieć swojej pani kapitan? Może dzięki temu ich drużyna zacznie grać lepiej niż dotychczas? W pewien sposób była wdzięczna Daisy za to, że nie wtrącała swoich opinii w trakcie jej opowieści. Na pewno było to prostsze. Dzięki temu mówiła. W innym wypadku mogłoby być znacznie gorzej. Oceniające stwierdzenia czy spojrzenia raz i skutecznie mogłyby zamknąć jej usta, uprzedzić, że nie powinna nigdy więcej robić czegoś podobnego. A tak, mogła swobodnie podzielić się z przyjaciółką wszystkim tym, co aktualnie zajmowało jej małe serduszko. Parsknęła śmiechem w odpowiedzi na oburzenie Gryfonki. Czy ta druga wiedziała... W zasadzie, dobre pytanie, którego sama nigdy mu nie zadała. A powinna. Od razu kiedy się o tym dowiedziała. Czemu tego nie zrobiła? Bała się prawdy? Tego, że może okazać się zbyt druzgocząca? - W zasadzie to nie wiem, czy o mnie wiedziała. Nigdy o to nie zapytałam. - stwierdziła z rozbrajającą wręcz szczerością, nadal nie patrząc na dziewczynę siedzącą obok niej. Bała się jej wzroku? Ciężko stwierdzić. Zamilkła w momencie, kiedy Daisy głośno powiedziała to, co Silvia nieświadomie zrobiła już wcześniej. Imię Wessberga niekontrolowanie wymknęło się z ust puchonki, a skoro już padło, nie było najmniejszego sensu udawać, że ta sytuacja nigdy nie miała miejsca. -Tak. - westchnęła głośno, a na jej ustach pojawił się nikły uśmiech, który raczej nie sugerował zadowolenia dziewczyny z faktu, że właśnie o niego chodziło. -Dokładnie ten Thomen Wessberg. Teraz chyba powinna zacząć opowiadać dalej o tym, co miało miejsce w niedawnym czasie. Zaśmiała się pod nosem, chociaż wcale nie było jej do śmiechu w tym momencie. -Ten drugi to Franklin Eastwood. - zaczęła, świadoma, że to i tak by wyszło w rozmowie, więc po co to kryć? W szczególności przed kimś takim jak Daisy. Czyli kimś ważnym dla niej. - Spotykałam się z nim kilka razy. Raz nawet odwiedził mnie w Londynie, kiedy matki nie było w domu. Chyba zaplanował sobie to spotkanie zupełnie inaczej, niż ja, bo kiedy odmówiłam mu... No wiesz czego. - słowo seks nadal nie przechodziło jej przez gardło, co mogło wydawać się dziwne zważywszy na jej "doświadczenie" z tego typu rzeczami. - Podsumuję to tak: po tym wieczorze chyba już nie mam co liczyć na jakąkolwiek bardziej zażyłą relację z nim. Zamilkła na chwilę, przyglądając się Daisy, jakby szukała u niej odpowiedzi, na wszystkie pytania, które kłębiły się w jej głowie. -Powiedz mi, czy to ze mną jest coś nie tak, czy to świat jest jakiś posrany? - nie oczekiwała odpowiedzi na to pytanie. Raczej nie można było na nie odpowiedzieć.
/wybacz, ale po moim urlopie dopiero nadganiam wszystko. Teraz będę już regularniej odpisywać!
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Niewielkie wzgórze, z którego rozpościera się piękny widok, wielka, stara grusza i prosta huśtawka - Gabrielle uwielbiała to miejsce. Panował tu wyjątkowy spokój, którego próżno było oczekiwać nad jeziorem lub pod wielkim dębem, zaś w powietrzu unosił się aromat gruszek, który działał kojąco na zmysły. Mimo, iż jesień przestała rozpieszczać, słońce skryło się za granatowymi chmurami, z których spadały zimne krople deszczu, ani trochę nie zachęcając do opuszczenia ciepłych murów zamku blondwłosa Puchonka samotnie przemierzała jego tereny. Pogoda skutecznie przegoniły uczniów - ona postanowiła się jej przeciwstawić, ubierając ciepłą puchową kurtkę, szalik, czapkę i rękawiczki, nie przejmując się zacinającym deszczem wspięła się na niewielką górkę. Grusza na wzgórzu, choć pozbawiona była już wielu liści wciąż stanowiła skuteczną ochronę przed przezroczystymi kroplami, od których człowiek stawał się mokry. Gabrielle rozejrzał się po okolicy, ciesząc oczy widokiem kolorowych liści, dla niej świat na nowo nabrał kolorów a szarości, które nagle się w nim pojawiły, dla niej nie istniały. Uśmiechnęła się szeroko pokazując białe zęby, przy użyciu różdżki wysuszyła drewno stanowiące część huśtawki, po czym na niej usiadła. Prawe ramię wciąż jeszcze trochę ją bolała, a tatuaż delikatnie piekł, lecz zdążyła się do tego przyzwyczaić na tyle, żeby móc normalnie funkcjonować. Myśli dziewczyny nieprzerwanie zaprzątała postać Finna, próbowała znaleźć wyjście z sytuacji, w której chłopak się znalazł. W głowie natomiast huczały słowa "to nie jest stan", czy on naprawdę taki był? Westchnęła odpychając się nogami od podłoża. Huśtawka wprawiona w ruch, zaczęła wyrywać się do przodu, by po chwili cofnąć do tyłu. Zabawne, jak prosta rzecz odzwierciedlać może ludzie życie, w którym człowiek idąc do przodu za chwilę cofa się.
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Nadeszła już ta pora, kiedy jesień coraz częściej zaczyna okazywać swoje gorsze oblicze, a ładna, słoneczna pogoda staje się zaledwie niewyraźnym wspomnieniem albo wręcz jakimś mitem. Dzisiejszy dzień pod tym względem niczym nie zaskakiwał – zasnute gęstymi chmurami niebo i siąpiący niemal non stop zimny deszcz; aura wprost idealna, żeby zaszyć się gdzieś w suchym oraz ciepłym zamczysku i nie wyściubiać nosa nawet centymetr poza jego mury. Wielu na pewno zdecydowało się na taką opcję spędzenia tego dnia, ale wśród tej grupy akurat nie było pewnego rudowłosego Ślizgona, bo ani chłód, ani deszcz nie były w stanie skłonić go do zmiany swojej rutyny i odpuszczenia codziennego treningu. Dziś w planach miał głównie przebieżkę po błoniach, później być może również zahaczy o boisko do quidditcha na coś konkretniejszego, więc zarzucił na grzbiet strój adekwatny do tego rodzaju aktywności i zarazem obecnie panujących warunków atmosferycznych, a następnie wybył w objęcia chłodu oraz deszczu. Szybko tego pożałował, ale i tak dzielnie brnął przed siebie, bo poddawanie z tak błahych powodów jak lodowaty deszcz zacinający prosto w twarz nie było w jego stylu. Pogoda naprawdę skutecznie odstraszała nawet najbardziej zahartowanych amatorów spacerów na świeżym powietrzu, więc kiedy znalazł się mniej więcej w połowie swojej zwyczajowej trasy i z oddali dostrzegł czyjąś sylwetkę przy gruszy okupującej wzgórze, natychmiast zwróciło to jego uwagę; była to pierwsza żywa dusza jaką tu zobaczył, odkąd opuścił zamek. Nie licząc może jednego z tych zaczarowanych kryształowych czerepów, choć to w gruncie rzeczy ciężko nazwać jednak faktycznie czymś ‘żywym’; okazji nie przepuścił i w przeciwieństwie do poprzedniej, ta czaszka nie miała z nim najmniejszych szans i teraz już znajdowała się w jego posiadaniu. Bądź co bądź, na ten widok jedna z brwi Fitzgeralda powędrowała w górę, a zaraz potem chłopak zboczył z drogi i ruszył w stronę drzewa, bo pokusa sprawdzenia kto jest na tyle trzepnięty zdeterminowany – oprócz niego samego rzecz jasna – żeby urządzać sobie jakieś piesze wycieczki krajoznawcze z deszczem w tle okazała się od niego znacznie silniejsza. Znalazłszy się nieco bliżej, w końcu dał radę rozpoznać kogo tu przywiało tego szarego oraz zimnego dnia i szelmowski uśmieszek od razu przyozdobił twarz Willa. Przy takim ‘odkryciu’ tym bardziej nie mógł sobie odpuścić. Oczywiście Fitzgerald to Fitzgerald, więc nie mógł tak po prostu i otwarcie podejść do jasnowłosej Puchonki; chciał ją zaskoczyć, a przynajmniej spróbować to zrobić, bo barwny kobierzec z opadłych liści gruszy stanowił pewne utrudnienie w cichym podchodzeniu, więc nie brał tego za punkt honoru. Uda to się uda, nie uda to mówi się trudno, bywa. — Huśtawka w deszczu? Totalnie powinnaś coś przy tym zaśpiewać albo chociaż zanucić, zrobiłoby się bardzo klimatycznie — rzucił, gdy tylko znalazł się za plecami Gabrielle, niezależnie od tego czy dziewczyna zdała sobie sprawę z jego obecności wcześniej, czy do samego końca jego obecność pozostała nieodkryta zgodnie z jego pierwotnym planem. Usta rudzielca pozostawały niezmiennie wygięte w tym jakże typowym dla jego persony asymetrycznym, zawadiackim i nieco irytującym – przynajmniej wedle niektórych – uśmiechu.
Chłodny wiatr rozwiewał nieujarzmione, blond włosy, ukazując różowe policzki dziewczyny. Przymknęła powieki, zatracając się we własnych myślach. W ostatnim czasie w jej życiu zaszły kolejne zmiany, niegdyś zapewne ucieszyłaby się z nich, przyjęła z szerokim uśmiechem na ustach, jednak teraz miała co do tego stanu mieszane uczucia. Czuła, że w rzeczywistości w jakiej przyszło jej żyć, brakuje stabilności, stałego punktu - kotwicy, której mogłaby się chwycić. Błądziła, niczym dziecko we mgle, robi szalone rzeczy - czego efektem był chociażby tatuaż na prawym obojczyku, a mimo to - wciąż czegoś jej brakowało. Zimna kropla spadła na nieosłoniętą skórę, wywołując nieprzyjemny dreszcz, jednocześnie zmuszając Gabrielle do otwarcia oczu. Uniosła głowę do góry, przyglądając się granatowymu sklepieniu. Z ciemnego nieba jesienny deszcz padał coraz mocniej. Teren wokół zamku pogrążony był w dziwnej melancholii, zaś w pobliżu Puchonka nie dostrzegła żywej duszy. Tylko ona była na tyle szalona, aby w taką pogodę opuszczać ciepłe mury szkoły, narażając się na chłód i późniejsze przeziębienie z powodu huśtawki. Po raz kolejny odepchnęła się stopami od mokrej trawy, do jej butów przyczepiło się kilka pojedynczych, żółtych liści. Wprawione w ruch dwa sznury i deska, na której siedziała ponownie wyrwały się do przodu, aby sekundę później cofnąć się w tył. Ubranie dziewczyny było już przemoczone, broda delikatnie drżała z zimna, jednak ona skutecznie to ignorowała. Mimo szarości, która spowiła świat podczas deszczu jesień wciąż zachowywała swoją magię, ukrytą w wielobarwnych liściach. Wiatr mocniej poruszył gruszą, które zaszumiała złowieszczo. Kolejne kilka liści spadło z drzewa, wirując w powietrzu niczym kolorowi tancerze, wykonujący swój ostatni taniec nim ich występ dobiegnie końca. Gabrielle uśmiechnęła się do siebie, zauroczona tym widokiem, jeden z liści spadł wprost na jej kolana. Chwyciła go prawą dłonią, przyglądając mu się chwilę. Przekonana o swojej samotności pisnęła, w ostatniej chwili zaciskając palce na mokrej linie, by utrzymać równowagę. Obróciła głowę, aby sprawdzić, kto postanowił zakłócić jej spokój, a jej oczom od razu ukazał się zawadiackim uśmiech i ruda czupryna, dobrze znanego jej Ślizgona. - Nie chciałbyś usłyszeć, jak śpiewam - odparła śmiejąc się, choć naprawdę miała bardzo ładny głos, jednak nie odnosiła się z tym. Zlustrowała wzrokiem jego strój. - Trening? W taką pogodę? - zapytała uśmiechając się szeroko. Dawniej ciężko było jej znieść towarzystwo młodego Ślizgona, który z wyraźnym rozbawieniem uwielbiał działać jej na nerwy, w ostatnim czasie coś jednak uległo zmianie. Kolejna zmiana, nie była pewna czy jest na nią gotowa. - Za punkt wziąłeś sobie dodatkowo strasznie niewinnych Puchonek? - zadała kolejne pytanie, w delikatny sposób wypominając mu, w jaki sposób do niej podszedł.
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
W przeciwieństwie do niej William czuł pewny grunt pod stopami; wiedział dobrze czego chce od życia i do tego nieprzerwanie dążył. Czuł jednak w kościach, że obecnie trwający rok szkolny i jemu raczej nie oszczędzi zmian, że w jakiś sposób naruszy tą stabilność, którą do tej pory mógł się cieszyć. Kiedy? W jaki sposób? Trudno przewidzieć, nie był w końcu jasnowidzem i średnio nawet w takie rzeczy wierzył. Póki co jednak wszystko toczyło się dla niego względnie normalnym rytmem, ale to dopiero listopad, więc pewnie jeszcze wszystko przed nim. Nie nastawiał się jakoś mocno, że jego zamysł faktycznie się powiedzie, więc tym większą miał uciechę, gdy z ust panny Levasseur wyrwał się pełen zaskoczenia pisk. Rudzielec nawet nie starał się ukryć swojego zadowolenia, kiedy dziewczyna odwróciła głowę w jego stronę – stał tam tak bezczelnie wyszczerzony, z lekko uniesionym podbródkiem, a w jego ciemnobrązowych oczach wręcz tańczyły figlarne iskierki rozbawienia. Pomimo paskudnej aury pogodowej, Ślizgonowi zdecydowanie dopisywał dobry humor i nie można powiedzieć, żeby to niespodziewane spotkanie nie miało na to również wpływu. Nie ma co owijać w bawełnę, Fitzgerald po prostu lubił jej towarzystwo. I to w zasadzie od samego początku, choć swoją sympatię względem jej osoby okazywał w raczej specyficzny, ale zarazem dość typowy dla jego osoby, sposób. A przez ‘specyficzny’ należy rozumieć, że wprost uwielbiał działać jej na nerwy i robił to z pełną premedytacją przy każdej nadarzającej się okazji, wiedząc dobrze jak bardzo był dla niej ciężkostrawnym towarzystwem. Wziąwszy zaś to pod uwagę, trudno byłoby zaprzeczyć, że ostatnio w istocie coś się zmieniło; Puchonka zdawała się być znacznie bardziej tolerancyjna względem jego osoby. I choć z jednej strony na pewno będzie mu na swój sposób brakowało tego jak łatwo był w stanie wyprowadzić ją z równowagi praktycznie samą swą obecnością, tak musiał przyznać, że ta zmiana poszła zdecydowanie na plus i jednak nie do końca chciałby powrócić do tego, co było przedtem. Może przez to, że sam od jakiegoś czasu chwytał się na tym, że spogląda na nią inaczej i zaczyna myśleć o niej w zupełnie innych kategoriach niż wcześniej? Zupełnie jakby zaczynał odkrywać ją na nowo; jakby prócz koleżanki, którą tak zabawnie było irytować zaczynał w końcu dostrzegać coś więcej. Jak chociażby to, że odznaczała się naprawdę niebagatelną urodą albo to, że jej śmiech miał bardzo przyjemne dla ucha brzmienie. Ot, takie subtelności, które wcześniej jakoś pomijał. — Skąd mam wiedzieć, że nie chciałbym, skoro nigdy nie słyszałem? — odparował nie zmazując tego swojego łobuzerskiego uśmiechu z ust, po czym obszedł gruszę i oparł się o jej pień tak, aby Gabrielle nie musiała sobie wykręcać karku, żeby móc na niego patrzeć, krzyżując przy tym ręce na piersi. — Powiedziała ta, która w tą samą pogodę postanowiła się wyjść pohuśtać na niemal drugi koniec błoni — wytknął żartobliwie w odpowiedzi na jej pytanie, wskazując tym samym, że wcale nie miała lepszego pomysłu na spędzenie przynajmniej części niniejszego dnia. — W zamku znalazłoby się na pewno sporo równie dobrych miejsc do kontemplowania nad sensem istnienia czy w jakim tam celu cię tu właściwie przywiało — dodał, błysnąwszy przy tym zębami. Oczywiście nie kwestionował, w końcu co kto lubi, prawda? Sam przecież mógł zdecydować się na inną formę ćwiczeń niż jogging w deszczu. Podniósł dłoń, żeby odgarnąć kilka wilgotnych kosmyków, które opadły mu na czoło. — Moooże — odpowiedział z niewinnym uśmiechem przeciągnąwszy samogłoskę w odrobinę irytujący sposób, przekrzywiając przy tym głowę lekko na bok. — W szczególności jednak taką jedną. Blond włosy, zielone oczy, mniej więcej tego — w tym momencie przyłożył do siebie dłoń na wysokości zupełnym przypadkiem odpowiadającej miejscu, gdzie sięgała mu Puchonka — wzrostu. Może kojarzysz? — Absolutnie nie mógł sobie odmówić przyjemności, żeby choć odrobinę się z nią nie podroczyć. Coś mogło się zmienić, owszem, ale to nie oznaczało, że miał zamiar z takich rzeczy nagle zupełnie zrezygnować. To było w nim zbyt głęboko zakorzenione. Można wręcz rzec, że po prostu leżało w naturze Ślizgona.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Nie potrafiła ukryć zaskoczenia wywołanego widokiem Williama, które malowało się nie tylko na jej twarzy, ale również w zielonych tęczówkach. Panicz Fitzgerald miał w sobie ten dziwny magnetyzm, który przyciągał prawie każdą dziewczyną w szkole; wystarczyło jedno spojrzenie brązowych niczym płynna czekolada oczu oraz zawadiacki uśmiech, goszczący na jego ustach prawie zawsze. Nie była pewna czy tak było w rzeczywistości czy tylko jej się wydawało, ale od samego początku Ślizgon darzył ją dziwnego rodzaju sympatią, którą okazywał w dość pokraczny sposób - działając blondynce na nerwy. Często zastanawiała się, czy tylko wobec niej zachowywał się w taki sposób, czy może była jedną z wielu? Brak odpowiedzi na to pytanie skłaniał dziewczynę do tego, aby nie brać na poważnie wszystkiego co mówił i robił. Mimo postawy jaką przybrała wobec rudowłosego i tak nie potrafiła powstrzymać iskierek złości, gdy po raz kolejny uderzył w czuły punkt czy też rumieńców na policzkach wywołanych negatywnymi uczuciami. Wiele razy próbowała go zabić, co prawda tylko wzrokiem, ale to i tak wiele, jak na tak drobną osobę jak ona. Nawet nie zwróciła uwagi, kiedy zatarła się między nimi ta granica "nienawiści", doprowadzając do tego, że zaczęli patrzeć na siebie trochę inaczej. To stało się tak po prostu; z dnia na dzień ujrzała w nim kogoś więcej niż irytującego Ślizgona, w kpiącym uśmieszku dostrzegła coś uroczego, a w brązowych oczach zainteresowanie z jego strony, właśnie jej osobą. Było to zaskakujące odkrycie, budziło niepokoju, choć taki stan rzeczy bardziej przypadł Gabrielle do gustu. Sama przed sobą musiała przyznać, że lubiła towarzystwo Willa, a jego obecność wprawiała ją zawsze w lepszy nastrój. Dawniej tłumaczyła to faktem, że stanowił urozmaicenie dnia codziennego, jednak była to prawda tylko połowiczna. Odwzajemniła uśmiech, którym ją obdarzył, pokazując przy tym rząd białych zębów. - To masz ogromne szczęście - zaśmiała się, chcąc skutecznie wybić mu pomysł -jakoby miała mu coś zaśpiewać - z głowy. Wzrok panienki Levasseur błądził za chłopakiem dokładnie lustrując jego sylwetkę, którą mogła określić jako idealną. Opinający ciało strój chłopaka - dodatkowo mokry od deszczu - uwydatniał jego mięśnie, w głowie dziewczyny budząc niegrzeczne myśli. Mimowolnie przygryzła dolną wargę, w duchu dziękując, że rumieńce na policzkach powstawały pod wpływem zimna dużo wcześniej, gdyż widok Willa pogłębił ich kolor. Po raz kolejny odepchnęła się nogami od trawy, tym razem zdecydowanie delikatniej, tak że lina odchyliła się nieznacznie. - Nie sądziłam po prostu, że ktoś jeszcze jest na tyle szalony - odparła podobnym tonem głosu, przy okazji wytykając chłopakowi, jak i sobie lekkomyślność. Zamek był przecież na tyle duży, że każde z nich znalazłoby odpowiednie miejsce, a mimo tego postanowili wyjść na deszcz. Niebywale mądry pomysł! - Przyszłam się pohuśtać - stwierdziła, wskazując na to, że był to jedyny cel jej wycieczki na drugi koniec błoni; w gruncie rzeczy nie mijała się z prawdą. Wzdrygnęła się delikatnie, czując na swoim policzku kolejną, zimną krople. Zastanawiała się, jak śmiesznie musi wyglądać w oczach Ślizgona, przemoczona do suchej nitki, z włosami opadającymi na twarz i promiennym uśmiechem na ustach, poruszając się raz do przodu, raz do tyłu. Czy nie wyglądała żałośnie? Zapewne gdyby nie rozbawione ogniki w zielonych tęczówkach, mógłby pomyśleć, że coś ją gryzie, a wyjście poza mury zamku, miały zapewnić jej samotność. W geście teatralnego zastanowienia, przytkała palec wskazujący do różowych ust patrząc na niego, gdy wspomniał o Puchonce, której opis doskonale pasował do niej samej. Musiała włożyć wiele wysiłku w to, aby nie roześmiać się i zachować powagę. - Absolutnie nie mam pojęcia o kim mówisz - oznajmiła, zeskakując z huśtawki. -Ale jeśli chcesz. Mogę pomóc Ci je… -zaczęła, chcąc dać mu propozycję nie do odrzucenia, jednak zanim skończyła zdanie kichnęła zasłaniając przy tym usta i nos. Włosy opadły jej na twarz, całkowicie przesłaniając widok.
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Świetnie zdawał sobie sprawę, że cieszy się dużym powodzeniem wśród sporej części żeńskiej populacji Hogwartu; trudno wszak byłoby mu zupełnie ignorować te wszystkie posuwiste spojrzenia jakimi obdarzały go niektóre panny mijane na szkolnych korytarzach, jedne bardziej w tym dyskretne, inne mniej. Skłamałby, gdyby powiedział, że nie sprawiało mu to przyjemności i nie łechtało mile jego ego. A jednak – zapewne ku ich rozczarowaniu – jego uwaga przez większość czasu pozostawała głównie skupiona na Quidditchu, a nie na miłosnych podbojach. Oczywiście zaliczył po drodze kilka przelotnych związków, ale nic w co faktycznie by się jakoś bardziej zaangażował. Z Gabrielle zawsze było jednak inaczej – ona swoim wzrokiem raz po raz próbowała popełnić na nim mord, a jej policzki przybierały barwę karmazynu jedynie ze złości, co w jakiś dziwny sposób go fascynowało i sprawiało, że tym chętniej brał ją na celownik. Szczególnie, że chyba jako jedyna tak reagowała na jego zaczepki. Dla osób trzecich mogło to trochę przypominać jakieś końskie zaloty, ale Fitzgerald – przynajmniej do tej pory – nie interesował się nią pod takim kątem i nie przypuszczał, że może to ulec zmianie. Życie uwielbia jednak zaskakiwać i to w najmniej przewidywalny sposób, sprawiając, że coś czego nigdy nie braliśmy pod uwagę nagle staje się rzeczywistością. Sam również nie byłby w stanie wskazać dokładnego momentu, w którym to nastąpiło; kiedy docinki z jego strony nabrały bardziej figlarnego niż typowo złośliwego charakteru i kiedy zaczął liczyć na osiągnięcie nimi zupełnie innego efektu niż wywołanie u Francuzki irytacji. Podobnie jak u niej, było to tak jakby z dnia na dzień spadło na niego jakieś olśnienie i zdjęło mu klapki z oczu, pozwalając w końcu dostrzec to na co wcześniej zdawał się być zupełnie ślepy. Na razie przede wszystkim badał grunt, więc starał się nie obnosić za bardzo ze swoim świeżo odkrytym zainteresowaniem jej osobą, ale pewnych naturalnych reakcji ciała nie dało się ukryć; jak na przykład rozszerzonych źrenic, gdy spoglądał w jej kierunku czy delikatnie zmienionego tembru głosu, gdy z nią rozmawiał. Rzeczy subtelne, ale dla kogoś uważnego raczej łatwe do wyłapania. — A może właśnie odwrotnie? — odparł, przechylając głowę nieznacznie na bok. Chcieć mogła, ale Fitzgerald miał to do siebie, że jeśli już na coś się uparł, to wybicie mu tego z głowy było naprawdę ciężkim orzechem do zgryzienia. Nie wspominając, że chłopak lubił po prostu stawiać na swoim. — Ktoś z tak ładnym głosem na pewno nie może śpiewać aż tak źle, jak próbujesz mi wmówić — dorzucił i puścił jej oczko, błyskając przy tym śnieżnobiałymi zębami w uśmiechu. Czując zaś na sobie spojrzenie blondynki trochę mimowolnie się naprężył, uwydatniając w ten sposób jeszcze bardziej mięśnie rysujące się pod przylegającym do ciała i przemoczonym do suchej nitki dresem. — Dobrowolne wychodzenie w lodowaty deszcz, żeby robić coś z czym równie dobrze można było poczekać na bardziej sprzyjające warunki? Zupełnie normalne, nie wiem o co ci chodzi. — Wyszczerzył się, a w tonie jego głosu wyraźnie pobrzmiewał sarkazm. Nie dało się wszak ukryć, że obojgu chyba zabrakło piątej klepki, gdy się na coś takiego zdecydowali. Przypadek? — Można i tak, w końcu co kto lubi, nie? Tylko, żeby ci to bokiem nie wyszło, bo głupio byłoby się jednak przeziębić czy coś z powodu huśtawki. — Wzruszył lekko ramionami, a kącik jego ust pozostał uniesiony w półuśmiechu. Nie miał zamiaru w nic wnikać, w końcu nie jego sprawa tak naprawdę czy może chciała tu nad czymś pomyśleć w samotności, czy faktycznie miała jedynie wyjątkowo dużą ochotę się pohuśtać mimo siąpiącego deszczu. Wodził za nią spojrzeniem, gdy huśtawka wychylała się to w przód, to znów w tył. Rzeczywiście przedstawiała sobą zabawny widok, kiedy tak zupełnie przemoknięta bujała się na tym kawałku deski przytwierdzonym dwoma grubymi linami do gałęzi. Jednak coś było w tym promiennym uśmiechu i równie roziskrzonych oczach co sprawiało, że wydawała mu się przy tym wszystkim po prostu urocza. Odbił się od pnia i wyprostował, wpychając dłonie do kieszeni bluzy. Nie pokazał tego po sobie, ale w głębi się ucieszył, kiedy Levasseur podjęła jego malutką gierkę, choć najpewniej od razu odgadła, że to właśnie ją miał na myśli. Nie starał się w końcu tego specjalnie ukryć. — O, czyżby? — rzucił z uniesioną lekko brwią, obserwując jak Puchonka zeskakuje z huśtawki. Nie spuszczał z niej swoich ciemnobrązowych oczu, gdy kontynuowała, ale niestety nie było jej dane dokończyć z powodu… kichnięcia. Oho, czyżby wcześniej wykrakał? A raczej wysyczał, w końcu jest Wężem, a nie Krukiem. — Możesz pomóc mi w… czym? Bo chyba nie dosłyszałem. Musisz mówić głośniej albo… — paroma szybkimi krokami pokonał odległość między nim a Gabrielle, zatrzymując się niemal tuż przed blondynką i lekko się pochylił — … ja podejdę bliżej. Oczywiście, że nie byłby sobą, gdyby sobie to odpuścił i zachował jak normalna osoba w podobnej sytuacji. Nie tylko jednak chodziło o kolejny głupawy żarcik. Poniekąd chciał tym sprawdzić, jak dziewczyna na to zareaguje, gdy po odsunięciu kurtyny włosów z oczu zobaczy jego przyozdobioną zawadiackim uśmiechem twarz tak blisko własnej.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Gabrielle przez długi czas wydawało się, że uczucia są proste - kogoś kochamy, kogoś lubimy a kogoś innego nienawidzimy. Według niej, nie było możliwości, aby z jednego stanu przejść w drugi, nawet jeśli natura na to pozwalała - czego doskonałym przykładem była chociażby woda; mogąca stać się cieczą lub parą. Uparcie broniła swojej tezy przez wiele lat, starając się nie wychodzić poza wytyczone przez samą siebie granice. Odnosiło się to wielu osób, a przede wszystkim Williama Fitzgeralda. Blondynka postanowiła go nienawidzić - choć to może zbyt wielkie słowo - od momentu, kiedy stała się uczestnikiem jednej z rozmów prowadzonych w pociągu, podczas drogi do Hogwartu. Niejako wynikało z niej, że Ślizgon jest obiektem westchnień wielu dziewczyn, choć na ponad połowę nawet nigdy nie zwrócił uwagi. Nie rozumiała czemu ta informacja wywołała w niej tak wiele negatywnych uczuć, wtedy nawet go nie znała, a jednak - nie potrafiła się pogodzić z myślą, że mogłaby stać się jedną z takich dziewczyn. Siła rzeczy przykleiła mu łatkę, dlatego kiedy inne niewiasty lgnęły do chłopaka, ona traktowała go jak wroga, zaś jego docinki, kiepskie żarty i próby wywołała w niej złości, bardzo to ułatwiały. Prościej przecież jest kogoś nie lubić, niż dotrzeć w drugiej osobie to "coś", co sprawia, że w naszych oczach staje się ona zupełnie inna. Podobnie było z nimi, widocznie oboje musieli dorosnąć, aby dotarło do nich, iż w gruncie rzeczy bardziej się lubią niż nienawidzą. Antypatia, którą do tej pory się darzyli nagle zamieniła się w coś na kształt wzajemnego zainteresowania i choć fakt ten całkowicie przeczy tezie postawionej przez blondynkę - cieszyło ją to. Jego spojrzenie zamiast wyrażać ogólną niechęć, przebarwioną nutą rozbawienia, spoglądały na nią łagodniej, a nieco obniżony głos chłopaka wywoływał dziwne uczucie w klatce piersiowej, tuż za mostkiem. Czuła, że Will nie należy do tych osób, które szybko opuszczają. Właściwie od zawsze miała go za takiego trochę upartego osła, który niezależnie od sytuacji, gdy już coś sobie postanowi, to ciężko było, by zmienił zdanie. Na jego pytanie odpowiedziała jedynie uśmiechem, przygryzając dolną wargę, zupełnie jakby słowa chłopaka delikatnie ją zawstydziły. Czy naprawdę miał ochotę posłuchać jej śpiewu, czy zwyczajnie się zgrywał? Nie była tego pewna, choć jego nalegania powinny dać blondynce nieco do myślenia. Puchonka należała do skromnych osób, rzadko przed kimś pokazywała talenty, którymi obdarzył ją los i tylko prowokacja mogła zmusić ją do zmiany postawy, choć to też nie we wszystkich przypadkach. Wychodziła ona z założenia, że jest wiele osób, które potrafią lepiej, mają więcej zdolności - chociażby tacy Swansea. Czy ona mogła się z nimi w jakikolwiek sposób równać? Kolejne słowa Ślizgona wprawiły ją w delikatne rozbawienia, zaś ukryty w nich komplement pogłębił kolor różu na policzkach wywołany zimnem. - Niczego nie próbuje ci wmówić - zaśmiała się, unosząc dłonie w poddańczym geście, jako dowód swojej niewinności - Próbuje Cię po prostu ostrzec - dodała, uśmiech blondynki poszerzył się, sięgając jej roześmianych, zielonych oczu, tym samym powodując, że w policzkach pojawiły się słodkie dołeczki, które zawsze dodawały jej uroku. Uciekła delikatnie workiem w stronę błoni, kiedy rudowłosy mimochodem naprężył się, sprawiając, że zarys jego mięśni stał się jeszcze bardziej widoczny. Wiele wysiłku kosztowało ją, aby zdusić w sobie jęk, który uparcie chciał opuścić jej usta. Nie potrafiła zahamować myśli, które mimowolnie pojawiły się w jej głowie, rodzące się w niej pożądanie, które odczuwała względem Williama, było dla niej zaskakującym uczuciem, a ona chciała za wszelką cenę zdusić je w zarodku. W chłopaku było coś takiego, co sprawiało że miała ochotę zatopić palce w jego mokrych włosach oraz poczuć jego ciało tuż przy swoim, a fakt, że byli przemoczeni jedynie potęgował to dziwne pragnienie. Zaśmiała się słysząc jego sarkastyczny komentarz, widocznie byli do siebie bardziej podobni niż mogli przypuszczać. Czy tego nie można było nazwać ironią losu? Kto by pomyślał, że znienawidzony Ślizgon, okaże się być równie trzepnięty jak ona sama? Zaśmiała się do własnych myśli. Czy on wykazał troskę? Gabrielle spojrzała podejrzliwie na chłopaka zastanawiając się czy przypadkiem nie koloryzuje jego słów oraz zachowania. Być może pomimo bycia wychowankiem Salazara, William miał serce i okazywał je wybranym osobom? Tylko czym też ona zasłużyła sobie, aby do owego grona należeć? Na pewno to nadinterpretuje stwierdziła w myślach, starając się wyrzucić z głowy niemądre rzeczy. Postanowiła iść w zaparte, dopóty dopóki chłopak nie przyzna się, że to właśnie jej nie obrał sobie za cel - tylko jaki? Panienka Levasseur nie potrafiła odgadnąć, jakie zamiary wobec niej ma Ślizgon. Sama nie zamierzała z niczym wychodzić, w kwestii relacji damsko-męskich - zwłaszcza jeśli była kimś zauroczona - stawała się niepoprawną romantyczką, a jednocześnie ślepcem, który nie potrafi wykonać kroku bez czyjejś pomocy. Dopóki pozwalali sobie na niewinny flirt, czuła się bezpiecznie, kontrolowała sytuację, a uczucia pozostawały na wodzy, choć do tego ostatniego nie miała pewności. Blond włosy przysłoniły młodej czarownicy cały świat, niczym jasna kurtyna odcinając ją od przedstawienia zwanego życiem. Słyszała głos chłopaka, jednak dopiero kiedy odgarnęła kosmyki zdała sobie sprawę z jego bliskości. Zaskoczona nabrała powietrza w płuca. Poczuła jak jej ciałem wstrząsa dreszcz, który nie miał nic wspólnego z zimnem, deszczem ani też wiejącym wiatrem - wywołany był bliskością Ślizgona. Zadała delikatnie głowę do góry, patrząc na niego z dołu - był od niej zdecydowanie wyższy - zastanawiając się co też kryje ten jego zawadiacki uśmieszek. Gdyby w jego obecności była tak samo odważna, jak w innych przypadkach zapewne wykorzystałaby nadarzającą się okazję, jednak William sprawiał, że nie potrafiła jako pierwsza wyjść z jakąkolwiek inicjatywą, sądząc że zostanie to źle przez niego odebrane lub co gorsza - stanie się jedną z wielu w jego oczach. Czy cała zabawa nie polega właśnie na tym, aby gonić króliczka zamiast go złapać przy pierwszej, lepszej okazji? Przygryzła dolną wargę, nie spuszczając z niego spojrzenia zielonych tęczówkach, w których dostrzec można było toczącą się walkę, apropo tego co powinna, a co chciała zrobić. Bo czy pocałunek w deszczu to nie jeden z najbardziej romantycznych scen wielu książek?! Gabrielle umknął moment, w którym wspięła się na palcach, sprawiając, że jej i chłopaka usta znalazły się niebezpiecznie blisko siebie. - Pomogę Ci jej poszukać - dokończyła, wypowiadając te słowa wprost w jego wargi. Przyjemna mieszanka truskawek, deszczu, gruszki oraz czegoś jeszcze wypełniła powietrze między nimi, kiedy blondynka ponownie całymi stopami dotknęła trawy. Między nimi panowało dziwne napięcie i tylko Gab nie była pewna, czy to prawda, czy może jednak sen.
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
O uczuciach można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że są proste; mogą sprawiać wrażenie jakby były, ale takimi zwykle nie są. Nie odznaczają się jedynie czernią i bielą – jest w nich multum odcieni szarości, przez co często trudno zauważyć jak płynnie potrafią przechodzić z jednego do drugiego. Tak, że dopiero po czasie sobie to uświadamiamy. Nawet Fitzgerald zdawał sobie z tego sprawę, choć miał do tego tematu stosunkowo lekkie podejście, jak do większości rzeczy w swoim życiu. Gabrielle nawet nie mogła przypuszczać, że decydując się obrać taką postawę wobec niego – i to nawet go nie znając osobiście! – sprawi, że Ślizgon w zasadzie od razu zwróci na nią swoją uwagę, choć wcześniej była dlań tylko jedną z wielu. Tłem, jakkolwiek okrutnie by to nie brzmiało. Tak jak nie mogła przewidzieć również, że reagując w taki a nie inny sposób na jego docinki szybko stanie się jedną z jego ulubionych ‘ofiar’ i zacznie jej dokuczać z determinacją godną lepszej sprawy. I właśnie dopiero czas mu pokazał, że w gruncie rzeczy woli jednak bardziej śmiać się z nią niż śmiać się z niej. Upartość osła dobrze oddawała to jak bardzo potrafił się na coś zawziąć, a osiągnięcie celu wziąć sobie niemalże za punkt honoru. O ile tylko miał pewność, że gra była warta przysłowiowej świeczki. Początkowo jedynie się zgrywał, ale im mocniej starała się go zniechęcić, tym bardziej wzrastało jego zdeterminowanie, żeby jednak ją do tego skłonić. Poza tym, czego nie przyznałby oczywiście otwarcie, po prostu chciał usłyszeć, jak śpiewa. To nie była tylko jakaś tania bajera, naprawdę uważał, że miała przyjemny głos i chętnie posłuchałby go również w takim wydaniu. — Czuję się w takim razie ostrzeżony, ale wiesz — pochylił się lekko w jej stronę z nieco konspiracyjnym uśmiechem na ustach — lubię jednak ryzyko i mam przeczucie, że w tym wypadku warto będzie je podjąć — odpowiedział poruszywszy przy tym brwiami, a następnie powrócił do swojej poprzedniej pozycji, dłonią odgarniając sobie wilgotne kosmyki włosów, które znów zaczęły opadać mu na czoło. Nie spuszczał z niej wzroku, ale niestety z powodu tej grubej, puchowej kurtki nie doznawał podobnych… wrażeń wizualnych, jakie sam jej dostarczał. Nie umknęło mu, kiedy dziewczyna uciekła wzrokiem ku błoniom, co skwitował zadziornym uśmiechem nie oznaczającym niczego dobrego, więc kiedy tylko z powrotem skrzyżowała z nim spojrzenia, posłał jej takie z rodzaju „podoba się widok?” i – tym razem zupełnie specjalnie – się wyprężył, a dla dodatkowego efektu przeczesał sobie palcami włosy. Skoro sam nie mógł sobie popatrzeć, to przynajmniej w taki sposób chciał uszczknąć z tej sytuacji trochę dla siebie, a nie da się zaprzeczyć, że wprawianie jej w takie zakłopotanie sprawiało mu jakąś perwersyjną przyjemność. — Co tak na mnie łypiesz? Mówię poważnie, siedzenie w zimnie i deszczu idealnie sprzyja przeziębieniu, a ja na pewno nie będę tym, który ci uwarzy eliksir pieprzowy, zapomnij — rzucił z wyczuwalnym rozbawieniem uniósłszy przy tym kącik ust, gdy dostrzegł jej podejrzliwe spojrzenie. Tak, wbrew obiegowej opinii wychowankom Domu Węża zdarzało się posiadać serce, może trochę skamieniałe, ale wciąż jednak obecne, acz okazywali je jedynie nielicznym, wybranym jednostkom i to często na swój własny, niekoniecznie konwencjonalny sposób, bo było nie było – bycie Ślizgonem jednak trochę zobowiązywało; a przynajmniej tak to wszystko wyglądało w przypadku Williama. Mogła więc uważać się za szczęściarę, dostępując tego rzadkiego zaszczytu znalezienia się w tym wąskim gronie osób, o które się troszczył. Na swój sposób, jak zostało wcześniej zaznaczone. To w sumie dobre pytanie – jakie właściwie miał wobec niej zamiary? W tym momencie powiedziałby po prostu, że miał ochotę się z nią odrobinę podroczyć, bo od zawsze uwielbiał to robić; co innego jednak, jeśli mowa o bardziej… dalekosiężnych planach wobec jej osoby. Na takie pytanie, mimo całej swej pewności siebie, chyba nie byłby w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Nie w tej chwili przynajmniej, bo… było na to po prostu za wcześnie, a Will – wbrew pozorom – przed zaangażowaniem się w coś lubił mieć pewność, że warto to zrobić. A żeby taką pewność zdobyć zwykle potrzeba było nieco czasu. Cóż, wystawiając ją na swoistą próbę, wystawił również i siebie. I przegrał. Wprawdzie brał pod uwagę podobny scenariusz, ale chyba nie do końca skalkulował jak jego ciało się przy tym zachowa, że okaże się aż tak wielkim zdrajcą. Zawsze w końcu szczycił się tym, że potrafił panować nad sobą i swoimi odruchami, że był w stanie nad każdą sytuacją zachować pełną kontrolę, ale najwyraźniej nie było to do końca prawdą. Ciężko było mu się jednak dziwić – był w końcu tylko nastolatkiem, w którym wciąż buzowały hormony i właśnie znalazł się jakieś parę centymetrów od dziewczyny, do której czuł wyraźny pociąg, a która swoją własną reakcją na pewno nie pomagała mu odzyskać rezonu. — A kto powiedział, że już jej nie znalazłem? — odparł nieco niższym, bardziej zmysłowym głosem, decydując się porzucić swoją wcześniejszą gierkę; ciepło jej oddechu, które poczuł na swoich wargach i otaczająca ich mieszanka zapachów miała na niego dziwnie upajający wpływ. Głębszy oddech sprawił, że nawet lekko zakręciło mu się w głowie, zupełnie jakby właśnie duszkiem wypił kilka kieliszków czegoś mocniejszego i wprawił się w ten miły stan, gdy zaczynało dopiero szumieć. Przesunął na moment wzrok na jej usta, będące w tej chwili tak bardzo blisko jego własnych, nie mogąc się nie zastanawiać, czy smakują one tak samo słodko jak zapach, który ją otaczał, by następnie zmusić się do podniesienia wzroku i skupienia się znów na jej zielonych oczach. Jego źrenice były tak rozszerzone, że brąz tęczówek został niemalże zredukowany do wąskich okręgów wokół nich. Trudno było mu nie czuć tego wyraźnego napięcia jakie między nimi zapanowało i zdawało się z każdą mijającą sekundą jeszcze bardziej narastać. Nadal nie był też w stanie wyrzucić z głowy myśli o jej wargach i tym jakie są w smaku, nie gdy wciąż znajdowała się tak blisko i wystarczyło mu jedynie odrobinę bardziej się nachylić, żeby się przekonać. Nawet to, że stanęła z powrotem na pełnych stopach i tym samym ich usta przestała dzielić aż tak niebezpiecznie bliska odległość nie pomogło. W końcu wciąż stała całkiem blisko, a on wciąż czuł się dziwnie odurzony tym faktem. Prawdopodobnie dałoby się to wszystko z łatwością rozładować i sprawić, żeby rozeszło się po kościach, gdyby zrobili po prostu po kroku w tył, ale do tego jakoś żadne się nie kwapiło i William widział tylko jeden inny sposób jak inaczej się z tym… uporać. Albo chciał widzieć tylko jeden inny sposób. Jego usta znów przyozdobił ten zawadiacki i zarazem czarujący uśmiech. W przeciwieństwie do dziewczyny nie targały nim żadne wątpliwości; nie zastanawiał się jak może to zostać przez nią odebrane, tym bardziej, że w jej oczach przecież dostrzegł wcześniej bój, który ze sobą toczyła i wiedział, że sama też tego chciała, ale coś ją powstrzymywało. Sprawiało, że nie była w stanie przejąć inicjatywy w tej małej konfrontacji. On nie miał tego problemu. Może nie powinien tego robić, może nie powinien jej spojrzenia traktować jako jakiegoś zaproszenia do tego co zamierzał zrobić, w końcu ich podejście do takich spraw najpewniej zupełnie się różniło, ale i tym myślom nie poświęcił więcej niż ułamek sekundy, kiedy nachylił się w stronę Gabrielle by złożyć na jej ustach pocałunek. Jego dłonie spoczęły w tym samym czasie na wysokości talii dziewczyny, ale ich nie zaciskał, dając jej możliwość wycofania się, gdyby chciała. Może i był wykorzystującą moment szują, niemniej absolutnie nie miał zamiaru do niczego jej przymuszać.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Uczucia potrafią być nieobliczalne, mogą wydobyć z ludzi to co najlepsze, ale również najgorsze - wiele zależało od sytuacji oraz obranej przez człowieka drogi. Do Gabrielle dopiero niedawno dotarło, że ścieżka, którą obrała w relacjach z Williamem nie jest tą dobrą, a już na pewno odpowiednią. Uprzedzenia, którymi się kierowała w rzeczywistości okazały się nieco naciągane, a brak wiedzy o wszystkich faktach, teraz budził u dziewczyny coś na kształt wyrzutów sumienia. W gruncie rzeczy nawet jeśli Ślizgon był w kilku związkach, nie można było go określić jako kogoś, kto wykorzystuje swoje powodzenie u dziewczyn; daleko było mu do tego typu chłopaków. Zamiast tego wydawał się być - jak na wychowanka Salazara - osobą posiadającą kręgosłup moralny. Gdyby blondynce przyszło przyznać się na głos do własnego błędu zapewne miałaby z tym problem, ale jednocześnie próbowała w jakiś sposób go naprawić, starając się zmienić nastawienie do Ślizgona, choć nie zawsze jej to ułatwiał. Mimo tego, że jego stosunek wobec niej również uległ nieco poprawie, wciąż dogryzanie blondynce wydawało się sprawiać mu swego rodzaju przyjemność, a moment w którym wywoływał różowe plamy na jej jasnych policzkach - radość. Musiała pogodzić się z tym faktem, jednocześnie widząc, jak zainteresowanie Williama jej osobą wzbudza zazdrość innych dziewczyn. Poniekąd schlebiało jej to, lecz z drugiej strony wciąż nie potrafiła wyrzucić z głowy myśli, że może stać się jedynie kolejnym imieniem i nazwiskiem na liście zdobyczy. Z tego powodu starała się zachowywać między nimi dystans, nawet jeśli przychodziło jej to z coraz większym trudne; ciało reagowało mimowolnie na obecność Ślizgona. Wywróciła teatralnie oczami nie tylko na słowa chłopaka, ale również charakterystyczny uśmiech, który wywołał w niej rozbawienie. - Może twoje marzenie się spełni, kiedyś - odpowiedziała, kładąc nacisk na ostatnie słowo - dała tym samym za wygraną. Marzenia były czymś, co warto było mieć, sprawiały, że człowiek zyskiwał powód do działania, jednak wymagały one dużo pracy, aby mogły się spełnić, a i tak nie wszystkie dochodziły do skutku. Podświadomie Gabrielle sądziła, że Will miał dość małe szanse, by właśnie to dotyczące jej śpiewu kiedyś stało się rzeczywistością. Był to jeden z powodu przez które w końcu mu uległa, dodatkowo wiedziała, że dalsze przekomarzanki nie mają najmniejszego sensu - Ślizgon był zbyt uparty i nawet ona nie była w stanie wybić mu tego pomysłu z głowy. Spojrzenie Williama błądziło po jej ciele skrytym pod warstwą ubrań, które nawet będąc mokre, nie odkrywały zbyt wiele, dając szansę wyobraźni. W przeciwieństwie do niego panienka Levasseur miała piękne widoki, które wprawiły ją w lekkie zakłopotanie. Wiedziała, że chłopak jest dobrze zbudowany, prawie każdy zawodnik Qudditcha należący do szkolnej drużyny taki był, lecz nie sądziła, że warstwy materiału skrywają dobrze wyrzeźbione mięśnie. Przez głowę przeszła jej nawet myśl, aby opuszkami placów sprawdzić ich twardość, jednak szybko ją odgoniła. Była zaskoczona swoją reakcją, nigdy wcześniej nie postrzegała nikogo w taki sposób, zaś teraz patrząc na Ślizgona budziły się w niej dziwne, nieco niezrozumiałe potrzeby. Czy można było je określić mianem pożądania? Ile wspólnego miały z tym pierwotnym uczuciem? Przygryzła mocno dolną wargę, by w ten sposób zdławić w sobie niepoprawne emocje, a myśli skupić na czymś innym. Niestety spojrzenie, którym obdarzył ją Fitzgerald, a które kryło w sobie nieme pytanie zupełnie jej tego nie ułatwiało. Wyprężył się jeszcze bardziej sprawiając, że z każdą sekundą Gabrielle zatracała się coraz bardziej w budzącym się w jej ciele pożądaniu. Po raz kolejny uciekła spojrzeniem gdzieś w bok, policzki paliły ją wręcz żywym ogniem, przybierając kolor dojrzałego jabłka. Dlaczego to wszystko się działo? Czy on chciał osiągnąć właśnie taki efekt celowo? Zaśmiała się pod nosem, kiedy kolejne słowa opuściły usta Ślizgona. - Nie musisz, poproszę Rowle'go - odpowiedziała, w jakiś pokrętny sposób chcąc wywołać w nim złość, choć wiedziała, że ten żartuję. Ich gra, choć teraz miała nieco inne zasady - wciąż trwała; wydawało się, że wiedzą o tym oboje. Nie była pewna czy uderzyła w czuły punkty, ba! Nawet w to wątpiła, gdyż rudowłosy czarodziej zwyczajnie nie miał powodu by czuć się zazdrosnym. Wciąż byli jedynie znajomymi między którymi budziło się dziwne napięcie, ale czy mogli mówić również o uczuciach? Ani jedno ani drugie nie mogło jeszcze odpowiedzieć na to pytanie. Czuła się tak, jakby poddawał ją swoistej próbie, która pomogłaby mu określić granice, których powinien się trzymać w relacjach między nimi. I choć ciężko było jej to przyznać - przegrywała. W głębi duszy miała nadzieję, że to William okaże się tym, który ma w sobie więcej silnej woli, jest bardziej opanowany i zbyt łatwo nie poddaje się pierwotnym instynktom - już kilka sekund później, kiedy nie odsunął się od niej zrozumiała w jak wielkim błędzie była. Wystarczyło, żeby zrobił krok w tył, nawet pół kroku, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Zamiast tego wypowiadane zmysłowym tonem przez Ślizgona słowa wywołały na ciele blondynki gęsią skórkę, jednocześnie sprawiając że mimochodem z lekko rozchylonych, różowych warg wydobył się cichy jęk. Gabrielle wiele razy, z bohaterkami czytanych książek przeżywała wielką miłość, wyobrażała sobie najbardziej emocjonalne momenty, uwielbiała czytać o burzliwych romansach, zawiłych związkach, w których nagle pod wpływem jednego spojrzenia czy gestu zacierała się niewidzialna granica między nienawiścią a miłością, ale czy była gotowa przeżywać to sama? Strach przed działaniem zawsze wyklucza nas z gry, czekamy na coś, chociaż sami do końca nie potrafi określić w pełni czym jest właśnie to COŚ. Człowiek z natury lubi komplikować to, co tak naprawdę jest proste. Często sam utrudnia wszystko. Panienka Levasseur nie była inna. Zawsze zbyt długo się zastanawiała, za dużo analizowała. A gdyby tak się ośmielić, gdyby udowodnić całemu światu, że gwiazd, o których się marzy, można dotknąć? Stał przed nią, był na wyciągnięcie ręki… tuż obok, a mimo to niedostępny, nieosiągalny, nie dla niej. Z każdą sekundą napięcie między nimi rosło, oczy chłopaka patrzył na Gabrielle zupełnie jakby miała być jego ofiarą, chociaż ona sama się tak nie czuła. Odgrywała wewnętrzną walkę, po raz kolejny wykazując się tchórzostwem, lecz nie przewidziała jednego - William nie był tchórzem. Delikatne muśniecie, dla niej było niczym wybuch wulkanu, czuła jakby w miejscu w którym ich wargi zetknęły się ze sobą przeszły wyładowania elektryczne, poczuła przyjemne mrowienie, które z ust zaczęło rozprzestrzeniać się na całe ciało. Zamknęła oczy, pozwalając by jego dłonie spoczeły na jej talii. Ich wargi spotkały się ponownie, była spragniona miękkości jego ust, ich ciepła. Jej drżący oddech rozbijał się na jego wargach. Na początku niepewnie oddała pocałunek, i choć zapewne wyczuł jej chwilowe wahanie, nie zamierzała się tym przejmować. Chciała upewnić się, że to wszystko nie jest jedynie snem czy iluzją, że William jest tu naprawdę i co więcej, że ma go tylko dla siebie. Jego rozchylone wargi i język który wdzierał się do jej ust bez żadnych hamulców działały na nią jak najsilniejszy gatunek heroiny. Delikatnie ujęła jego policzek, zwykłe muskanie warg przemieniło się w prawdziwy pocałunek. Drżącymi dłońmi oplotła jego szyje, przysuwając się do niego bliżej. To było jak wyładowania elektryczne, następujące po sobie raz po raz, pozbawiły ją racjonalnego myślenia, zamknęła się na słowa, otwierając na nowe doznania. Na przemian było jej zimno i gorąco, skórę pokrywała gęsia skórka, serce z każdą sekundą biło coraz mocniej i szybciej. Nie potrafiła powstrzymać niezidentyfikowanego dźwięku, który opuścił jej różowe usta, kiedy Ślizgon pogłębił ich pocałunek. Obudził w niej coś, o czym wcześniej nie miała pojęcia. Denerwował ją, irytował swoim chamskim zachowaniem, jednocześnie intrygując i w pewnym stopniu pociągają. Nie była pewna ile czasu trwali w pocałunku, dając udpust napięciu, które z każdą upywającą sekundą nie malało. Czy to było możliwe? Deszcz zaczął padać coraz mocniej, Gabrielle czuła jak ubranie przylega do jej ciała coraz bardziej. Przeniosła dłonie na mokre włosy chłopaka, ciągnąć za nie delikatnie, aby w kolejnej sekundzie - choć z lekkim ociąganiem - odsunąć swojego wargi od jego. Nie potrafiła zebrać myśli, które okazały się być zbyt chaotyczne. Niepewnie uniosła głowę ku górze, patrząc w oczy Williama, otworzyła usta, aby zabrać głos, gdy niebo przeszyła błyskawica, a do ich uszu dobiegł przerażający dźwięk; Puchonka mimochodem pisnęła, patrząc gdzieś za chłopaka. - Może już chodźmy - oznajmiła lekko zachrypniętym głosem, nie do końca wiedząc jak powinna się zachować i odebrać, to co wydarzyło się przed chwilą. Gdy ruszyła w stronę zamku, wciąż czuła na swoich wargach usta Williama, zaś z głowy nie mogła pozbyć się dziwnych myśli. Co czeka ich dalej? Może to była jedynie magia chwili? Na pewno powiedziała do siebie w myślach, przyspieszając kroku, nawet się za sobą nie oglądając.
Trzeba było się czymś zajmować. Siedzenie w jednym miejscu wcale nie było dla niej czymś dobrym, była tym typem człowieka, który właściwie nieustannie musiał się doskonalić, nie było takiego dnia, w którym nie chciałby spróbować czegoś nowego. Największy problem polegał na tym, że Victoria chciała być dobra ze wszystkiego, łapała więc wiele srok za ogon, byle tylko osiągnąć to, do czego dążyła. Czysto teoretycznie zdawała sobie sprawę z faktu, iż ucząc się wszystkiego i niczego, marnuje nieco własny czas, ale nie mogła się powstrzymać. Nie lubiła wychodzić na idiotę. Na razie jednak skupiała się na zaklęciach, które były dla niej czymś najprzyjemniejszym i najbardziej kuszącym, choć nie była do końca pewna, czy z uwagi na rodzinny biznes, czy może jeszcze jednak przez inne względy. Tak czy inaczej, wybrała się pod huśtawkę, bo doszła do wniosku, że to będzie doskonałe miejsce, do przećwiczenia zaklęcia accenure, które wydawało jej się nieco skomplikowane. Wiedziała doskonale, że już samo wymówienie formuły nie będzie należało do najłatwiejszych, ale poza tym należało się wykazać dość wysokim poziomem skupienia, by faktycznie móc przywołać niejako mur. Problem z nim polegał na tym, że osłona ta była niewidzialna i Brandon nie była pewna, czy sama ją dostrzeże, czy nawet dla niej, jako dla rzucającej, będzie to coś niewidocznego i całkowicie skrytego. Być może sama później wpadnie we własną barierę? To byłoby co najmniej dziwne i niepokojące, ale musiała się przekonać, jak sprawy będą wyglądać. Przynajmniej później będzie miała o czym opowiadać, oczywiście, o ile w ogóle coś jej się dzisiaj uda. Była jednak zdecydowana, żeby próbować. Wybrała miejsce, gdzie nie mogła nikomu wadzić i odchrząknęła, kiedy unosiła różdżkę, po czym aż zakaszlała z powodu zimnego powietrza. Musiała być bardziej uważna, jeśli naprawdę chciała ćwiczyć, a nie skończyć z bolącym gardłem, to by dopiero było nieodpowiedzialne! Tak czy inaczej, stanęła gotowa do tego, żeby spróbować z tym niewidzialnym murem, bo musiała przyznać, że było to zaklęcie nie tylko ciekawe, ale i bardzo użyteczne. Można by przy jego pomocy odgrodzić się od niepożądanych osób i rzeczy, a już na pewno od czegoś, co wściekle na ciebie szarżowało. Jak ghul, na ten przykład. Uśmiechnęła się lekko pod nosem na wspomnienie rozmowy z Fillinem, przez co całkowicie się zdekoncentrowała i zaklęcie nie wyszło wcale. Miała nawet wrażenie, że różdżka sama szarpnęła się jej w palcach, jakby chciała powiedzieć, żeby lepiej się skupiła, nim będzie całkiem za późno. - Accenure - powtarzała zatem Victoria niemalże raz za razem, aż do znudzenia, doskonaląc sposób wymawiania słów i skupiając się na tym, co działo się dookoła niej. Chciała, żeby wszystko było idealnie, ale na razie nie radziła sobie najlepiej z przywołaniem osłony. Było to widać coś trudniejszego, niż jej się wydawało, ale naprawdę, byłaby ostatnim tchórzem i leniem, gdyby nie próbowała dalej. Zerknęła co prawda jeszcze do podręczników, by upewnić się, że wymawia wszystko poprawnie, a później wróciła do działania, mając wrażenie, że już nieco chrypi. Była jednak niewątpliwie, zawzięta, toteż nie poprzestała na tych nieudanych próbach, ale stała przy huśtawce tak długo, aż w końcu zorientowała się, że coś się stało. Na pewno nie idealnie, ale w istocie, wyczarowała niewielką osłonę! Miała powód do dumy, była pewna, choć oczywiście, jakaś inna jej część przypominała, że to nic i jeśli naprawdę chce coś osiągnąć, to ma pracować dalej. Szkoda tylko, że miała już naprawdę chrypkę od tego ciągłego powtarzania zaklęcia. Musiała napić się gorącej herbaty, a później dopiero próbować.
Postanowiły poćwiczyć razem zaklęcia, co było o tyle przydatne, że mogły sprawdzić się w czymś w rodzaju pojedynku. Oczywiście, Victoria nie zamierzała rzucać jakimś paskudnymi zaklęciami, które mogłyby doprowadzić do uszczerbku na zdrowiu, ale wydawało jej się, że próba używania zaklęć obronnych i tych nastawionych głównie na atak, była czymś dobrym. Mogły też skupić się na zaklęciach użytkowych, jeśli tylko Loulou będzie wolała coś podobnego, ale coś podpowiadało Krukonce, że dziewczyna jest raczej w gorącej wodzie kąpana, więc pomysł z wyszukaniem niegroźnych, ale zdecydowanie upierdliwych zaklęć, wydawał jej się w tym momencie dobrym początkiem na ćwiczenia. A przy okazji na zawieranie bliższych relacji, bo przeciwko temu Victoria nic nie miała, na dokładkę upewniła się, jak brzmiało faktycznie nazwisko ciotki taty, od kiedy wyszła za mąż i ze zdziwieniem odkryła, że ona i Loulou faktycznie są przez nią spowinowacone, co było sprawą nieco zabawną. Poinformowała o tym dziewczynę, kiedy zabierała ją pod gruszę, gdzie miały dostatecznie wiele miejsca na ćwiczenia, jakie dokładnie przyjdą im do głowy. - Świat jest taki mały - dodała jeszcze Krukonka, specjalnie używając do tego tonu głosu, który mógłby kojarzyć się z kimś zdecydowanie starszym i zaśmiała się rozbawiona, podczas gdy jej oczy błyszczały radością. Nie spodziewała się ani trochę, że może wydarzyć się coś podobnego, a tutaj proszę, los przywiał do niej kogoś, kogo mogła traktować jak rodzinę. Biorąc pod uwagę, jak liczni byli Brandonowie, nie powinna się z tego powodu szczególnie mocno dziwić, ale i tak była podekscytowana tym niewielkim odkryciem. - To co? Zaklęcia użytkowe, czy sprawdzamy, czy trafisz mnie jakimiś przebrzydłymi, żółtymi ptaszkami? - rzuciła jeszcze, gdy znalazły się już pod drzewem i odłożyła tam torbę, by zaraz wziąć do ręki różdżkę i wykonała nią kilka próbnych ruchów, pozwalając na to, by ta sypnęła niewielkimi gwiazdkami, które zamigotały, nim ostatecznie opadły na ziemię. Nie było może zbyt ładnie, nieco wietrznie i nieco chłodno, ale takie ćwiczenia lepiej było odbywać na dworze, gdzie ucierpieć mogły co najwyżej jakieś kamienie, trawa albo biedne drzewko, a nie koledzy z roku, czy nie daj Merlinie!, nauczyciele. Victorii nie bardzo uśmiechało się życie ze szlabanem na karku, nic zatem dziwnego, że na miejsce ich ćwiczeń wybrała ostatecznie błonia, tak, by w razie problemów już z daleka zobaczyły, że ktoś się do nich zbliża.
Cieszyła się, że z poznaną na feriach dziewczyną połączyła ją większa przyjaźń. Nie czuła się tak bardzo osamotniona na lekcjach ani na korytarzach. Co prawda, zdarzały jej się myśli, że powinna raczej znaleźć sobie bliższą koleżankę ze swojego domu, ale wciąż nie do końca wyczuwała różnice, poza tym, że spały w innych częściach zamku. Nie miało to jednak aż takiego znaczenia, co potwierdzała, chociażby wspólna nauka zaklęć, na którą się umówiły. Odstawiając torbę pod drzewo, słuchała Victorii, gdy ta mówiła o powiązaniu ich rodzin. Więc jednak wcześniejsze, żarty były mocno trafione? Zaśmiała się głośno, jednocześnie zdejmując gumkę do włosów z nadgarstka i związując nią włosy w prowizoryczny, wysoki kok. Nie chciała, żeby włosy zasłoniły jej pole widzenia w trakcie ćwiczeń. - To tłumaczy zainteresowanie babci twoim rodem - odparła ze śmiechem, luzując nieco krawat. Może i było chłodno na dworze, ale zawiązany ciasno krawat raczej nie dodawał ciepła, a już z całą pewnością irytował Lou. - Jak to wygląda w koligacjach? Wnuki wujka to moi kuzyni, chyba, a ty byłabyś… Jest na to jakieś określenie? - spytała, wciąż z lekkim śmiechem w głosie. Cóż, to była nowina dnia, którą zamierzała się podzielić z babcią. Z całą pewnością ucieszy się z jej listu, choć będzie musiała nieco zagiąć rzeczywistość. Zdecydowanie nie mogła wspominać o quidditchu i nowej miotle. - Jest parę zaklęć, które chętnie bym spróbowała - mówiąc, spojrzała na blondynkę, gdy ta rozgrzewała swoją różdżkę i sama ujęła własną w dłoń. Wykonała nią parę ruchów, wywołując z niej niewielką, roziskrzoną wstęgę, która szybko zniknęła. O tak, miała ogromną ochotę poćwiczyć zaklęcia, które mogłyby się przydać przy pojedynku. Wśród nich było kilka zakazanych, które wolała ćwiczyć sama, ale przecież pozostawały inne. -Kanarki nie są złe, gdy nie wlatuje się w nie miotłą. Do ataku służy oppungo - odparła, wzruszając lekko ramionami, zupełnie jakby rzeczywiście rozważała taką opcję. - To co, zaczynamy? - spytała, stając w gotowości do pojedynku, albo zwykłej nauki, choć, prawdę mówiąc, niewielki pojedynek, brzmiał naprawdę dobrze. Mogły zawsze czekać, aż druga strona skutecznie rzuci nowe zaklęcie, w razie, gdyby sprawiało problem.
To było prawdziwe odkrycie sezonu, trzeba przyznać. Nie spodziewała się, że przypadkiem wpadnie na swoją daleką rodzinę, co było jednocześnie dość zabawne i fascynujące, bo przecież takie rzeczy nie zdarzały się każdego dnia, prawda? Tym bardziej chciała poznać Lou, przekonać się, jaka dziewczyna jest tak naprawdę i czy może jest coś, co je łączy. Bo jeśli tak, byłoby wręcz cudownie. Na razie zaś nie miała nic przeciwko temu, by spędzać z nią czas, wydawała się sympatyczna, więc warto było spróbować. - Jest takie mugolskie określenie, które kiedyś sprzedał mi Bart. Piąta woda po kisielu - powiedziała na to i uśmiechnęła się do niej, po czym spróbowała określić stopień ich pokrewieństwa, ale to raczej nie występowało, biorąc pod uwagę, że w przypadku obu dziewczyn, mowa była o dalszych krewnych, których krew znajdowała się w odległych pokoleniach, musiałyby szukać jej gdzieś na poziomie pradziadków, jeśli Victoria dobrze liczyła, ale też nie czuła zbyt wielkiej potrzeby, żeby tak mocno grzebać w swoim drzewie genealogicznym i sprawdzać, jak nazywa się ktoś tak odlegle z nią połączony więzami krwi. Jak dla niej, Loulou mogła być po prostu kuzynką, tak samo, jak Eliza, która przecież spokrewniona była z nią poprzez babkę jej matki, co również czyniło je bardzo odległą rodziną, to jednak, przynajmniej zdaniem Brandon, nie miało właściwie żadnego znaczenia i można było na to spokojnie machnąć ręką. - Lepiej tylko nie próbować bombardy, bo potem zastosują ją na nas - stwierdziła lekko, nie skupiając się w ogóle na czarnej magii. To nie tak, że nie znała tych zaklęć, wiedziała o ich istnieniu, ale szczerze mówiąc, jakoś torturowanie innych nie bardzo ją pociągało, wolała już znać się na obronie i pokazać wszystkim, że ma całkiem sporo pary w rękach i zdolności w głowie. W jej rodzinie trafiali się również świetni aurorzy, więc kto wie, może ona sama pójdzie ostatecznie tą właśnie drogą? Może też lepiej, że nie wiedziała o zainteresowania Loulou, bo trudno powiedzieć, jakby na to teraz zareagowała. - Inaczej zaśpiewasz, jak zaplączą ci się we włosy - powiedziała jeszcze i parsknęła nieco ubawiona, po czym odłożyła na torbę szal, by nie krępował jej ruchów i poprawiła płaszcz, po czym skinęła głową, zastanawiając się usilnie, czego mogłaby teraz użyć. Pomysł Lou był całkiem niezły, ale to nie było już coś sprawdzonego i wypowiedzianego, więc nie chciała po to sięgać, tak więc wybrała coś innego, z zupełnie innej półki. - Orbis - powiedziała, a później z niezadowoleniem odnotowała, że może snop światła zdołał wydobyć się z jej różdżki, ale zaklęcie było zdecydowanie zbyt słabe, by spętać jej przeciwniczkę. Uśmiechnęła się lekko, chociaż zaczynała przechodzić w inny stan i wyraźnie skupiała się na tym, co się dzieje, koncentrowała się i szykowała na prawdziwy pojedynek, chociaż nie zamierzały sobie robić żadnej krzywdy, a poćwiczyć zaklęcia. Dlatego wybierała te niegroźne, by przekonać się, ile trzeba do tego sił i skupienia.
Kostki: 1 i 2 (udane zaklęcie od 7)
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
Świadomość, że były rodziną, sprawiała, że Lou chciała tym bardziej poznać Victorię. Cieszyła się wcześniej, że złapała z nią dobry kontakt i miała do kogo podejść na zajęciach, ale teraz całość znajomości nabierała innych kształtów. Ucieszyłaby się o wiele bardziej, gdyby mogla śmiało nazywać ją przyjaciółką, a nowe odkrycie stanowiło jakby pierwszy stopień na drodze do celu. Ostatecznie Viks wydawała się o wiele sympatyczniejsza od jej bliższych kuzynów, z którymi ciągle się wykłócała o wszystko, a z których jeden skończył, jak skończył. - Pasuje idealnie. Czyżbyś interesowała się mugolami? To niezbyt popularne - zauważyła, spoglądając na dziewczynę ze zdumieniem wymalowanym na twarzy. Czy to nie tak, że ci czystej krwi nie powinni interesować się niemagicznymi? A może jedynie jej babci jeszcze nikt nie oświecił o zmianach, jakie zaszły pośród czarodziejów? Po chwili zaśmiała się, gdy została wspomniana bombarda. Nie, zdecydowanie lepiej nie próbować takich zaklęć, zwłaszcza na tak uroczych błoniach. Prawdę mówiąc, miała problem wybrać zaklęcie, które mogłaby próbować opanować, a które nie robiłoby krzywdy Viks. Niby miały ćwiczyć na zasadach pojedynku, ale nie wiedząc jak odwrócić efekty niektórych zaklęć, wolała nie rzucać ich na kuzynkę. Kuzynka… Dość zabawnie to brzmiało, ale pasowało jej. W końcu stanęły naprzeciw siebie, każda z zaklęciem w myślach. Lou uznała, że zacznie od obronnych, szczególnie że jedno wyjątkowo podobało jej się z opisu. Teraz pewnie można byłoby się zastanawiać jak ktoś, kto chce ćwiczyć czarnomagiczne zaklęcia, może nie chcieć skrzywdzić drugiej osoby, ale Lou zwyczajnie dzieliła ludzi na tych, których miała ochotę potraktować zakazanym zaklęciem oraz resztę, a wśród nich bliskich, wobec których raczej nigdy nie użyłaby takiego zaklęcia. - Nigdy nie przepadałam za kanarkami - odpowiedziała, kręcąc lekko głową. Nie dość, że jak zaatakuje, to irytuje, to jeszcze ciągle śpiewa. W Riverside jedna dziewczyna miała kanarka i “miała” to słowo klucz. Nic nie zrobiły ptaku, ale z niewiadomych przyczyn zarówno klatka, jak i okno, były otwarte. -Aerudio - rzuciła, próbując rzucić nowe zaklęcie, które ostatnio dostrzegła w książce. Miało wzniecić wir z powietrza wokół niej, który miał robić za tarczę. Oczywiście coś poszło nie tak i wir się nie wytworzył. Musiała albo źle wypowiedzieć, albo wykonać zły ruch dłonią. Zmarszczyła brwi, przyglądając się swojej różdżce i próbując przypomnieć sobie stronę z książki. Nie podobało jej się, że nic się nie udało, ale zamierzała wypróbować je jeszcze raz, a chwilę. Parsknęła w końcu śmiechem, spoglądając na Victorię. - Widze, że obie próbujemy czegoś nowego - rzuciła, dla rozładowania atmosfery. Nie lubiła, gdy nie wychodziły jej zaklęcia, ale od tego były treningi, jak ten. - Ten chłopak, co na zajęciach artystycznych do ciebie zagadywał… Od dawna flirtujecie? - spytała jeszcze, chcąc mimo wszystko poznać bliżej Vicotrię. Jednocześnie próbowała bez słów, wykonać jeszcze raz poprawny ruch nadgarstkiem, wymagany do rzucenia aerudio. Teraz powinno się udać. Spojrzała na dziewczynę z wyraźnym oczekiwaniem. Viks atakowała, ona próbowała się obronić.
// W innym czasie, po ogłoszeniu grup do zadania z działalności artystycznej.
Clementine nie należała do najzgrabniejszych osób jeśli chodziło o jej zdolności motoryczne. Był to jeden z powodów, dla których w kwestii Quidditcha została naczelną kibicką, z zapartym tchem śledzącą szkolne rozgrywki i ligę krajową, lecz nigdy nie dosiadającą miotły. W kwestii tanecznych aktywności, uprawiała tańce i swawole na imprezach wszelakich, lecz ciężko przeszłoby przez gardło nazwanie ją królową parkietu. Miała w sobie coś niezwykle ujmującego, taką dziecięcą wręcz niezdarność, z którą zdawała się być pogodzona i w związku z którą nie pokazywała skrępowania. Teraz jednak sprawy miały się zgoła inaczej - mieli za zadanie odgrywać sceny z musicali i mieli się POSTARAĆ. A kiedy Clementine się stara, wkłada w to całe serce! Bardzo szybko otrzymała wiadomość od Viniego na wizzengerze, jeszcze szybciej wpadła na pewien pomysł. Kojarzyła, że bohaterowie z ich numeru byli jakimiś cyrkowcami, a już na pewno, że wykonywali podniebne sztuczki. Niemalże natychmiast połączyła to z faktem istnienia na błoniach huśtawki, jeszcze mało obleganej ze względu na kiepską pogodę i pluchę. Jej nie straszne były ewentualne kałuże! Zaproponowała chłopakowi spotkanie przy oddalonej od wścibskich spojrzeń gruszy. Uzbrojona w różdżkę, skrypt i napoczętą paczkę pieguskowych ciasteczek, szła niespiesznie od wejściowych drzwi zamku przez błonia aż do huśtawki. I, jak się okazało, była przy niej pierwsza! Klapnęła na o dziwo suche drewno i odpychała się delikatnie od ziemi w oczekiwaniu na Puchona.
Victoria również była ciekawa dziewczyny, w końcu nie każdego dnia spotykało się swoją dalszą rodzinę! Nie miała pojęcia, co dokładnie sądzić o Loulou, a ponieważ była jeszcze tak naprawdę dzieciakiem, mogła całkowicie nierozważnie zareagować na jej wspomnienie o czarnej magii, dobrze więc, że na razie nic o tym nie wiedziała. Miała nadzieję, podobnie jak panna Moreau, że coś z ich znajomości wyjdzie i będą się naprawdę dobrze dogadywać, liczyła na to, bo w końcu nie uważała, że z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciu. - Jasne, że tak. We współczesnym świecie nie da się po prostu odseparować od tego, co robi niemagiczne społeczeństwo. Jeśli nie chcesz, żeby samochody wyróżniały się na ulicach Londynu, musisz wiedzieć, jakie panują obecnie trendy, to samo dotyczy świstoklików. Gdyby zrobić jakiś z gramofonu, raczej każdy mugol byłby go ciekaw, ale już na pewno nie zwróci uwagi na, dajmy na to, zniszczony... jakże się to nazywa... wideomat? To coś, co odtwarzało filmy, bo im się to już nie przydaje. Wujek Charlie świetnie się na tym zna i donosi nam, co tam słychać w wielkim świecie, ale mnie tego brakuje. Jeśli biznes ma się rozwijać, nie możemy patrzeć tylko na czubek własnego nosa - powiedziała spokojnie, jednocześnie z miejsca wyjaśniając jej, jak sprawy się miały i dlaczego, jej zdaniem, takie ważne było jednak znanie świata mugoli. Co innego, jeśli idzie o samą krew, wiązanie się i tego typu sprawy, tutaj już wszystko wyglądało inaczej i czuła po prostu, że ostatecznie nie powinna wychodzić za mąż za kogoś, kto nie ma w rodzinie właściwie samych czarodziejów. Niekoniecznie musiał być to chłopak pochodzący z wielkiego rodu, na tym jej tak nie zależało, biorąc pod uwagę, że już teraz rodzice zadysponowali na nią całkiem sporo środków, byłoby ich więc stać na życie, ale jakoś... czułaby się pewnie z kimś takim u boku, gdzie nie musiałaby zastanawiać się nad jakimiś zasadami spotkań w mugolskim świecie, czy kryciem się przed babką męża z tym, że umie czarować. - Z Fillinem? Od ferii - powiedziała i uśmiechnęła się lekko. Nie da się ukryć, że było to naprawdę miłe, chociaż nie czuła wcale jakiejś niesamowitej chemii, czy czegoś takiego. To nie było zupełnie to, o czym rozmawiała z Gabrielle w Kąciku Morsów i doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale przyjemnie mogła się bawić, bo dlaczego by właściwie nie? To było dość zabawne, dość intrygujące, ale nie sądziła, by potrwało jakoś szczególnie długo. Cóż, w tym czasie nie zakładała jednak, że skończy się tak szybko i z takim przytupem. - Kiedyś trzeba sięgnąć pod coś nowego. Zaklęcie, chłopaka... - dodała zaraz i zaśmiała się cicho. - Może ty już coś znalazłaś? - spytała jeszcze, wyraźnie rozbawiona tą sytuacją, ale później cofnęła się nieznacznie, starając się przybrać wygodną pozycję do tego, by rzucić kolejne zaklęcie, choć szczerze mówiąc, planowała po prostu spróbować jeszcze raz tego, co przed chwilą. Bez tego na pewno nie osiągnie mistrzostwa, prawda? - Orbis! - rzuciła więc ponownie i tym razem ręka jej nie zadrżała i dała radę utrzymać zaklęcie w sposób, którego zdecydowanie potrzebowała. Musiała przyznać, że to było niezłe uczucie, aczkolwiek miała wrażenie, że różdżka nieznacznie drży jej w dłoni, a na pewno dość mocno się nagrzewa. Sapnęła aż z przejęcia, stając nieco pewniej na nogach, starając się utrzymać świetliste pnącza, którymi zamierzała pochwycić swoją przeciwniczkę. W teorii zaklęcie wydawało się naprawdę łatwe, w praktyce - było diabelnie trudne i nie do końca wiedziała jeszcze, jak nim kierować, więc chociaż była w stanie je stworzyć, to nie wiedziała, czy sobie z nim na pewno poradzi. Obserwowała jednak z zadowoleniem, jak świetliste lasso zbliża się do Loulou. Uda jej się obronić?
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Tancerz był z niego żaden. Zawsze lubił się wygłupiać, nie stronił od parkietu i na imprezach nie był jednym z zawodowych filarów podpierających ścianę, ale w tym przypadku chęci wcale nie szły w parze z umiejętnościami. Pod tym względem byli z Clementine chyba podobni – zupełnie nie wstydzili się swoich nie najlepszych tanecznych osiągnięć i nie przejmowali się, kiedy coś szło nie tak. A nie tak szło dużo i często. Musical nie był jednak tylko odpowiednio dobraną choreografią – podstawę stanowił przecież śpiew, a z tym było mu już o wiele bardziej po drodze. Nie był ani wybitny, ani tym bardziej profesjonalny, a lekko zachrypnięty, ciepły głos nie wyróżniał się zbytnio spomiędzy całej masy innych, ale umiał i przede wszystkim lubił go używać – a to już przecież więcej niż połowa sukcesu, prawda? O samym przedstawieniu nie wiedział prawie nic; przez ostatni rok był mocno oderwany od kultury, a jeśli już, to poznawał i napawał się tą włoską, którą miał pod samym nosem. Był gotów poszerzyć swoją wiedzę, ale nie zdążył, bo kiedy tylko dowiedział się z kim będzie w parze, spontanicznie złapał za wizzengera (co za cudowne urządzenie, ledwo co je nabył, a już nie wyobrażał sobie bez niego życia) i skreślił do niej kilka słów. W efekcie byli umówieni już na następny dzień, co przy nawale prac domowych nie było długim terminem. Zdążył uaktualnić swój muzogram i kilka razy przesłuchać ten utwór, ale nic poza tym. Zabrał ze sobą urządzenie, z kuchni ukradł kilka pasztecików dyniowych i dwie butelki wody, i tak właśnie obładowany przyszedł pod huśtawkę. Widział ją już z daleka i stamtąd też pomachał do niej intensywnie. Przezornie związał włosy w koczek, żeby pod wpływem deszczu nie napuszyły się jak wściekły pudel, ale i tak nie wyglądał na zachwyconego pogodą. — Hejka, Clem, jak tam dzień? — zagadnął, kucając pod drzewem żeby odłożyć tam wszystko co przyniósł. Ustawił podręczny gramofon tak, by jak najmniej zmókł, ale i stał stabilnie. — To... czemu akurat huśtawka? Totalnie nic nie wiem o tym musicalu, ale piosenka brzmi fajnie — uśmiechnął się do niej, próbując tym chyba zamaskować własną niewiedzę. Czy skutecznie? Zobaczymy.
Słuchała dziewczyny z uśmiechem. Rozumiała jej podejście, kiedyś także tak myślała. Wydawało jej się, że tracą wiele, nie korzystając z pomysłów mugoli, które często mogły pomóc w rozwiązaniu nowych problemów. Viks miała rację, gdy wspominała o środkach transportu. Tak samo było z komunikacją, listy to jedno, ale jakim ułatwieniem był wizzbook! W sporcie nie było inaczej. Chcąc uniknąć fauli, zawsze można byłoby podejrzeć różne zasady wśród mugolskich dyscyplin. Było dużo podobieństw, a sam quidditch można było odnaleźć w wielu innych sportach. Jednakże jej babcia miała inne zdanie na temat interesowania się mugolami, a nawet samego sportu i niestety te słowa, powtarzane jej od samego początku, zakorzeniły się w niej, tuż obok upodobania do swojej pasji. Wolała jednak skupić się na plotkach o chłopakach niż na rozmowie o mugolach. Sprawy sercowe nie były tak bardzo skomplikowane, a przynajmniej w oczach Loulou. Pewnie zmieniłaby zdanie, gdyby sama miała kogoś na oku, ale póki co mogła się odrobinę pośmiać, dopytując Victorię o jej adoratora. - Od ferii dopiero? Myślałam, że już coś dłużej… Zdradzisz coś więcej? - spytała, uśmiechając się szeroko i podrzucając zabawnie brwiami, aż nie wybuchnęła radosnym śmiechem, gdy padło pytanie o nią. - Wiesz, ja się nie rozdrabniam na zaklęcie, chłopaka. Jak sięgać po coś nowego to od razu po coś dużego, jak szkoła - odparła, pierwszy raz tak naprawdę śmiejąc się z przeniesienia. Pokręciła jednak lekko głową, wzruszając ramionami. - Tu nikogo nie znalazłam, z kim mogłabym się pobawić w jakieś flirty, ale dopiero miesiąc mija, więc kto wie - dodała, próbując skupić się na zaklęciu, co nie było łatwe. Przyglądała się chwilę Viks, oceniając, jak jej pójdzie, po czym sama znów spróbowała. Nieco poruszyła ręką, powtórzyła w myślach zaklęcie, które musi wypowiedzieć, żeby uznać, że jest gotowa. Ćwiczenie nowych zaklęć w “pojedynkach” było jednak zdradliwe, o czym przekonała się sama już po chwili. -Aerudio - powiedziała ponownie, starając się poprawnie rzucić zaklęcie. Poczuła nawet odrobinę zwiększony wiatr wokół niej, jednak bariera nie była na tyle skuteczna, żeby ochronić Lou przed atakiem. Zdecydowanie musiała bardziej się skupić. Zobaczyła, jak świetlista lina oplata jej ciało i mimowolnie uśmiechnęła się do blondynki. - Gratuluję - rzuciła, czując mimowolną zazdrość. Cóż, to były przecież ćwiczenia, nie powinna się irytować. Postanowiła, ze gdy już zostanie uwolniona z lin, spróbuje ponownie rzucić zaklęcie i miała nadzieję, że się uda. Musiała jednak bardziej skupić się na zaklęciu na wyobrażeniu sobie tarczy z wirującego powietrza, zamiast myśleć o poprzedniej szkole, albo flirtach.
Mogłaby mówić o tym długo, ale nie było na to właściwie czasu, w gruncie rzeczy zajmowały się czymś zupełnie innym i to powinno stanowić kwintesencję ich spotkania, z czego Victoria doskonale zdawała sobie sprawę. Poza tym nikt nigdy nie powiedział, że Loulou musi być równie mocno zafascynowana światem mugoli, jak Krukonka, która szukała tam najróżniejszych odniesień, inspiracji, uwag, wszystkiego, na czym mogłaby się tak naprawdę skupić i przenieść to do ich świata, nowe, inne, zmienione. Im była starsza, im więcej pojmowała, tym wyraźniej czuła, że nie może tej kwestii zostawić tak po prostu gdzieś z boku, musiała po prostu podjąć działanie, bo inaczej, z całą pewnością, znowu skończą z ręką w nocniku. Być może poza wujkiem, Brandonowie potrzebowali kolejnego członka rodu, który będzie z uwagą obserwował to, co dzieje się w niemagicznym świecie. Zawierała więc wiele znajomości i przyjaźni, nie zwracając uwagi na krew, bo w tym wypadku to się zupełnie nie liczyło. Inaczej miała się sprawa z jej potencjalnym małżeństwem, ale na to była zdecydowanie zbyt młoda, żeby jakoś poświęcać wiele uwagi szukaniu narzeczonego. Chłopaka, czemu nie. Chociaż, oczywiście, to też takie łatwe nie było. - Nie lubisz się ograniczać, co? - spytała, śmiejąc się jednocześnie, bo uwaga wyszła naprawdę ciekawie. - Wpadł na mnie na Świetlistym Polu i całkiem przyjemnie się z nim flirtowało. Nawet nie wiedziałam, że w jego domu żyją duchy, ale obiecał mi dowiedzieć się, czy nie ma tam żadnego z Brandonów - powiedziała i lekko wzruszyła ramionami, bo to był ciekawy początek tego, co się dookoła mogło wydarzyć, aczkolwiek wolała nic z góry nie zakładać. Trzeba jednak przyznać, że mimo wszystko czekała na zaproszenie z jego strony, w końcu coś jej obiecał, czyż nie? Teraz jednak miała coś ważnego do zrobienia i starała się skupić na zaklęciach, gdzie o mało nie skoczyła w górę z ekscytacji. Udało się! I przy okazji Lou nie. Nie powinna się z tego cieszyć, ale jednak poczuła, że zrobił jej się z tego powodu niesamowicie... miło. Podziękowała jej i rzuciła, że próbuje dalej. - Accenure - powiedziała więc, oddychając głęboko i starając się uspokoić na tyle, żeby dobrze jej poszło. Mimo wszystko skupienie się na zaklęciach było naprawdę ważne, chociaż z drugiej strony Victoria zdawała sobie sprawę z tego, że w czasie prawdziwej walki może być wiele przeszkód i trudności, z jakimi będzie musiała się mierzyć. Nie sądziła, oczywiście, żeby miało się powtórzyć to, co już raz miało tutaj miejsce, ale przezorny zawsze ubezpieczony, czyż nie? Tak więc dziewczyna w pełni skoncentrowała się na zaklęciu, które właśnie postanowiła do siebie przywołać i z przyjemnością odnotowała, iż wokół niej zaczyna wznosić się mur, który miał ja osłonić w razie kolejnego ataku. Oczywiście, wiedziała, że to było zaklęcie inne niż protego, ale tamto znała już całkiem nieźle i szukała czegoś, co mogłaby przećwiczyć. Nie spodziewała się również, że używając accenure będzie w stanie właściwie wyczuć, jak mur powstaje dookoła niej, jak się buduje, krok za krokiem, a ona skupiona na jego stworzeniu, doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
To była jedna z tych rzeczy, które Lou w przyszłości z całą pewnością doceni, choć teraz nawet o tym nie myślała. Nie miała narzuconego z góry, z kim powinna wziąć ślub, związać się, czy po prostu umawiać. Owszem, babcia miała swoje własne wizje, chciała, zbyr Lou wyszła za kogoś z wielkiego rodu, kogoś czystej krwi. Jednakże jej rodzice byli już zupełnie inni i nie patrzyli na to w tak restrykcyjny sposób. Jeśliby tylko poznała odpowiedniego dla niej mugola, również nie mieliby z tym problemu, co jednak nie mieściło się w głowie dziewczyny, której babcia zdążyła porządnie namieszać. Teraz na szczęście rozmowa była o wiele spkojniejsza i nie musiała zastanawiać się, czy na pewno może rozmawiać z Viks. Takie nagle zjawiające się myśli potrafiły zniszczyć dzień. Teraz jednak zaśmiała się cicho, patrząc na blondynkę i wzruszając lekko ramieniem. - Jak korzystać z życia to brać garściami, ograniczenia jedynie przeszkadzają - odpowiedziała, kiwając wesoło głową, aż loki zatańczyły wokół jej twarzy. Spojrzała na Viks i ponownie się zaśmiała, gdy dziewczyna wspomniała o duchach Brandonów. - Podryw na duchy w domu? O tym nie słyszałam - skomentowała, nie kryjąc rozbawienia, ale cieszyła się. Życie byłoby strasznie nudne, gdyby ludzie wokół nie próbowali ze sobą flirtować, gdyby rozmowy tyczyły się tylko tego, co było na śniadanie dnia poprzedniego. Poczuła nieznaczne ukłucie żalu, związane z opuszczoną poprzednią szkołą oraz paroma osobami, ale cóż. Jak powiedziała Krukonka, czasem należało sięgać po coś nowego. Zdecydowanie nie należało jednak patrzeć wstecz, ani myśleć o podobnych sprawach w trakcie ćwiczeń zaklęć. - Aerudio - rzuciła jeszcze raz, zdecydowanym tonem. Chęć stworzenia odpowiedniej bariery z wiatru została zwiększona, przez poprzednią porażkę, a udane zaklęcie Viks. Nie rywalizowała z nią, ale nie chciała być tą, której nagle zaklęcia nie wychodziły. W efekcie, wokół Loulou wzniosło się powietrze, wirując i oddzielając ją barierą od potencjalnego zagrożenia. Bariera nie utrzymywała się długo, co przecież było wspomniane w książce, ale zdecydowanie mogłoby pomóc, gdyby przyszło jej się bronić przy pomocy tego czaru. - Nowa szkoła, nowe zaklęcie, zacznę odhaczać kolejne pozycje na liście nowości - zaśmiała się, naprawdę zadowolona, że w końcu udało jej się opanować nowe zaklęcie. Wymagało więcej wysiłku, ale udało się. Mogła pomyśleć o kolejnym. - Słyszałam, że pojedynki tutaj są jakby zakazane. Naprawdę nie ma tu żadnego klubu? Może udałoby się namówić jakiegoś profesora o założenie takiego? - spytała Viks, jednocześnie zerkając szybko do podręcznika, starając się wybrać nowe zaklęcie.
Biorąc pod uwagę pochodzenie Victorii, to była zapewne, w oczach babki Lou, całkiem dobrą osobą do rozmowy, nie licząc zapędów niektórych członków jej rodu, którzy chcieli się przekonać, jak dokładnie wygląda świat mugoli. Nie wiązało się to jednak zupełnie z chęcią łączenia się z nimi w bardziej intymnych relacjach, choć nie dotyczyło to akurat wujka Charliego. Słyszała plotki o jego romansie, który rozkwit, nim ostatecznie mężczyzna wziął ślub z jedną z dziewczyn należących do czarodziejskiego świata. Nie pytała go o to, ale kiedy jej tata czasem o tym wspominał, jego brat robił się dziwnie smutny i spięty, bo najwyraźniej doskonale wiedział, jak to jest, gdy mugole, na których ci zależy, nie akceptują faktu twojej odmienności. To dawało jej wiele do myślenia i sprawiało, że była pewna, iż właśnie czystokrwisty ród czarodziejów, mimo wszystko, przyjmie ją najlepiej, w pełni ją rozumiejąc. Była jednak również bardzo niezależna, więc nie było szans, by dała sobie w przyszłości dyktować jakieś warunki, na całe zaś szczęście jej rodzice nie byli tak skostniali, by próbować jakiś aranżowanych zaręczyn, czy czegoś równie absurdalnego. - To w końcu coś nowego, prawda? A nie te wieczne uwagi o gwiazdach w spojrzeniu i innych rzeczach- rzuciła, mimo wszystko rozbawiona, a później zaklaskała, kiedy Lou rzuciła poprawnie zaklęcie, bo to było też ważne. Co prawda obie wykorzystały teraz działania obronne, ale Brandonównie ani trochę to nie przeszkadzało, dzięki temu po prostu rozwijały swoje zdolności, szły naprzód, a nie tylko sterczały w miejscu. Kiedy zapytała ją o pojedynki, zmarszczyła lekko brwi. - Kiedyś je mieliśmy, są nawet w szkole specjalne sale, w których się odbywały, ale... - potrząsnęła głową na znak, że te się nie odbywają i właściwie to chyba tak do końca nie umiała jej nawet powiedzieć dlaczego. Nigdy się w to jakoś szczególnie nie zagłębiała, bo pojedynki jako takie nie były czymś, co ją fascynowało, ale ta obecna lekcja, jaką sobie wzajemnie dawały, była na tyle ciekawa i satysfakcjonująca, że właściwie Victoria chętnie by się z kimś jeszcze zmierzyła. - Ceruisam! - rzuciła po chwili, dość ryzykownie, bo nigdy nie używała tego zaklęcia. Nie dawało raczej żadnych wizualnych efektów i jedynie koncentracja na tym, co teraz zrobi Lou, pozwoli raczej zorientować się dziewczynie, że wszystko poszło, jak należy. Wybrała zaklęcie, dzięki któremu różdżka przeciwnika zaczynała go gwałtownie parzyć, toteż nie mogła stwierdzić wygranej w żaden inny sposób, niż po reakcji Kanadyjki.
Clementine głosu jako takiego nie posiadała, lecz nie można było powiedzieć, by nie miała z czym pracować. Tylko właśnie, wymagałoby to od niej pracy, nie wiadomo jak długiej, a przygotowania do scenek miały swój deadline. Tamtego dnia się tym jednak nie przejmowała, chciała się spotkać z Vinim i dogadać jakiś plan, jakieś małe szczegóły, może już trochę popracować nad pierwszymi krokami choreografii? Widok burzy kręconych włosów bardzo ją ucieszył. Obdarzyła chłopaka szerokim uśmiechem i z daleka pomachała mu dłonią na przywitanie. Oczy jej się zaświeciły na widok dyniowych pasztecików. - OMM, skąd wiedziałeś? - zapytała, nie dowierzając, że chłopak tak trafnie odszyfrował dopiero co rodzącą się w niej zachciankę na jakąś przekąskę. - Mój dzień? Hm, do tej pory bez tragedii! Zobaczymy jak będzie za godzinę, hehe - zaśmiała się krótko, po czym wstała z huśtawki, na której zdarzyło jej się przysiąść, by stanąć naprzeciwko chłopaka. - Ja też nie pamiętam wszystkiego, co tam się dzieje i jeszcze nie nadrobiłam, ale akcja się dzieje w cyrku i wiesz, oni tam dużo latają. Ale nie tylko jakaś lewitacja czy zwykłe unoszenie, oni to robią na szarfach z sufitu i innych takich, tańczą w powietrzu można powiedzieć - wyjaśniła mu pokrótce, licząc, że się nagle nie wystraszy i nie ucieknie gdzie pieprz rośnie. Ona sama nieco się obawiała tego elementu, bo czuła, że będzie on od nich wymagany. A czy posiadała odpowiednie umiejętności magiczne i znała przydatne zaklęcia? No nie była taka pewna. Mogła zawsze poszperać w bibliotece, ale na to też musiałaby wygospodarować czas, czego w tej chwili nie potrafiła jeszcze zaplanować. - Huśtawka dlatego, że może trochę być cyrkowym trapezem! możemy na niej spróbować jakichś figur tak wiesz, "w powietrzu", bez rzucania na siebie zaklęć, bo czuję, jak mam być szczera, czuję, że to się na dziś dzień może źle skończyć - skończyła paplać i oparła się ramieniem o gruszę.
Zaśmiała się, gdy Vikctoria wspomniała jedne z najstarszych podrywów świata. Przyrównywanie oczu go dwóch błyszczących gwiazd, studni bez dna, było znanymi już zagrywkami, które pewnie każda dziewczyna przynajmniej raz słyszała. Do tego grona komplementów można było zaliczyć także bajeczny uśmiech, który zapada w pamięć, a także anielski głos. Musiała przyznać, że podryw na duchy w domu był całkiem oryginalny i nie dziwiła się, że zainteresował Viks. Do tego był przystojny, ale z tego, co mówiła w czasie ferii Olivia, wszyscy przystojniacy byli w Slytherinie, więc się zgadzało. Uśmiechnęła się lekko, gdy dziewczyna zabiła jej brawo. Czuła się nieznacznie zmęczona próbami rzucenia zaklęcia, ale cieszyła się, że udało jej się wytworzyć wir. Teraz mogła skupić się na kolejnym. Myślała, żeby rzucić jakieś z zakresu ofensywnych, ale Victoria była szybsza. - Accenure - rzuciła odruchowo, wytwarzając wokół siebie mur i z uśmiechem przyjmując obronę przed jej zaklęciem. Skinęła lekko głową, na znak, że z nią wszystko dobrze i mogą kontynuować. - Skoro są sale, to dlaczego wstrzymano pojedynki? Przecież tak najszybciej nauczymy się zaklęć - odparła. Zastanawiała się, czy nie powinna porozmawiać z wujkiem. Może on mógłby zostać opiekunem jakiegoś koła pojedynków, czy czegoś podobnego.