Pod drugiej stronie mostu rośnie sobie grusza. Idzie się do niej kawałek, więc raczej nie ma tam takich tłumów jak nad jeziorem czy pod wielkim dębem. Dzięki temu jest to naprawdę spokojne miejsce, szczególnie jeśli chce się odpocząć do wszelkiego gwaru nieustających rozmów. W cieniu gęstych liści (kiedy one na gałęziach są, oczywiście, bo w zimę tak powiedzieć raczej nie można...) wisi sobie niepozorna huśtawka. Ot, dwa sznurki i deseczka i już można się fajnie pobujać. Jako, że to wszystko znajduje się na niewielkim wzgórzu, to rozciąga się stąd naprawdę niesamowity widok na znaczną część błoni.
Ostatnio zmieniony przez Twan Nguyen dnia Sob Cze 16 2012, 01:32, w całości zmieniany 1 raz
Lyś zmienił pozycję, więc już nie miałam szans na jakiekolwiek poprawki. Spojrzałam krzywo na szkic i cicho westchnęłam. - Chciałbyś! - rzuciłam. Podniosłam z ziemi jedną kulkę zgniecionego papieru i rzuciłam nią w brata. Oczywiście nie trafiłam, więc ponowiłam rzut trafiając go w klatkę piersiową. Zbyt przystojny... Może i najbrzydszy nie był, ale czy ja wiem czy był takim ciachem? No dobra, dziewczyny lgnęły do niego jak mrówki do cukru, ale nie byłam w stanie przyznać tego na głos. Zastanowiłam się chwilę nad jego słowami. To by nie wyszło już kiedyś próbowałam coś podobnego. Wyciągnęłam z siebie wspomnienie i próbowałam coś z tego wyciągnąć, ale to było zupełnie inaczej niż z żywym modelem. - To nie to samo, na żywo jest znacznie lepiej. - powiedziałam po chwili dumania nad pomysłem Lysandra. Znieruchomiałam na słowa brata. Wiedziałam, że wspomnienia mamy nie były dla niego łatwe. Rzadko to robił, więc zlustrowałam go wzrokiem próbując odnaleźć jakikolwiek znak, że jest źle. Nie dostrzegłam niczego niepokojącego, więc ulżyło mi trochę. Odwzajemniłam jego uśmiech. Bardzo często słyszałam, że jestem bardzo podobna do mamy. Praktycznie identyczna. Gdy oglądałam zdjęcia matki czułam się co najmniej dziwnie. Wyglądały tak jakbym to ja na nich widniała. Gdy patrzyłam na wspólne zdjęcia mamy i taty, to było tak jakbym była tam ja i Lysander. Dziwne uczucie. Nie przepadałam za tym dlatego unikałam oglądania dawnych zdjęć jeśli miałam być zupełnie szczera. - Nie jestem pewna czy to dobry pomysł, nie oddam jej dobrze na płótnie, Lyś. - powiedziałam i odwróciłam wzrok.
Oczywiście, że byłem ciachem, jednakże przy mojej siostrze wypadałem blado - w moim odczuciu to ona była niesamowitą pięknością, a ja mogłem co najwyżej opalać się w jej blasku. Dziewczyna niekoniecznie lubiła swoją urodę - nie epatowała nią, a ze swoim urokiem osobistym mogłaby mieć każdego mężczyznę - już teraz bardzo im się podobała, a co byłoby gdyby sama świadomie używała swoich wdzięków? - Okej, skoro tak mówisz. - powiedziałem lekko zawiedziony gdy wróciła do tematu portretu rodzinnego i opuściłem wzrok. Nie czułem się zbyt dobrze w wybrakowanej rodzinie - zawsze w obrazie naszej rodziny brakowało mi obecności mamy. Bianca mogła pamiętać ją tylko przez mgłę - miała zaledwie półtorej roku, gdy mama umarła, ja byłem już wtedy dziarskim trzylatkiem, który mniej więcej ogarniał rzeczywistość. Jasne, moje wspomnienia na temat Tove były nieco zniekształcone i wyidealizowane, ale mimo wszystko miały jakąś spójną formę, której niestety nie mogły mieć wspomnienia mojej siostry. Nie chciałem jednak jej ranić - to nie była jej wina, że w gruncie rzeczy nie miała żadnych relacji z mamą. Podniosłem wzrok i uśmiechnąłem się do niej ciepło - jednym z tych uśmiechów, które były przeznaczone tylko dla niej i powiedziałem: - Pewnie masz rację. Lepiej będzie jak namalujesz nas w trójkę Wątpiłem jednak, że to nastąpi. Odkąd uczyliśmy się w Anglii niemal nie widywaliśmy się z ojcem - nawet w święta albo wakacje. Nie byłem nawet pewien w jakim kraju tata się teraz znajduje - ostatnio przemieszczał się wyjątkowo szybko nawet jak na niego. Wstałem i zabrałem jej notatnik, po czym rzuciłem go na ziemię. Podniosłem siostrę jak gdyby nic nie ważyła, po czym usiadłem na huśtawce i wziąłem ją na kolana jak wtedy gdy była jeszcze małą dziewczynką. Delikatnie pogłaskałem jej włosy i szepnąłem: - Kocham Cię, Bi. To był fakt - kochałem ją najmocniej na świecie, bardziej nawet niż ojca i matkę. Była najdroższą mi osobą i bałem się, że ją stracę albo ktoś zrobi jej krzywdę.
Byłam świadoma swojej urody, ale nie lubiłam jej. Nie przepadałam za tym, że większość oczu zawsze była zwrócona w moja stronę, a kiedy kogoś poznawałam towarzyszył mi dziwny niepokój, że rozmawia ze mną tylko ze względu na moje pochodzenie. Marzyłam o tym, by być zwykłą dziewczyną, która nie musi się pilnować, by przypadkiem na kogoś nie wpłynąć i go nie zauroczyć. W moim mniemaniu, to było po prostu złe i nie znosiłam tego robić. Oczywiście były sytuacje, w których używałam uroku bez mrugnięcia okiem, ale należały one do rzadkości. Nie przepadałam też wchodzić w jakieś głębsze relacje z płcią przeciwną. Sytuacja się powtarzała, bałam się, że zwracają na mnie uwagę poprzez wygląd, a nie to co mam w głowie. Dlatego lubiłam spędzać czas z moim bratem, na którego wpływ nie działał. Wiem, bo próbowałam kiedyś, gdy byłam mała i czegoś chciałam. Cóż, nie wychodziło. Byłam zaniepokojona emocjami Lysia. Wspomnienia matki były dla niego bardzo trudne, a być ćwierć wilą wcale mu nie pomagało. Mimo, że się do mnie uśmiechał nie byłam przekonana, że wszystko jest okej, więc byłam nieco ostrożna i świadomie dobierałam słowa. Nie chciałam go ranić ani pogłębiać jego bólu. Naprawę chciałam namalować nasz wspólny portret i obiecałam sobie, że zrobię wszystko, by w końcu spędzić trochę czasu z ojcem. Byłam pewna, że w tym roku się uda. Nie tylko ze względu na obraz, ale zwyczajnie już tęskniłam na tatą. Gdy Lysander zrzucił bezceremonialnie mój szkicownik spojrzałam na niego oburzona. Po chwili przez moment wisiałam w powietrzu przez co z moich ust wydobył się cichy pisk. Przeklinałam w myślach jego siłę. Kiedy posadził mnie na swoich kolanach cofnęłam się w czasie o kilka ładnych lat, kiedy to spędzaliśmy tak niemal każdy wieczór. Czułam się w jego ramionach bezpieczna i wiedziałam, że mogę być po prostu sobą i nawet nie muszę się kontrolować. Potrzebowałam jego obecności, po całym dniu czułam się przytłoczona. Wtuliłam się w jego klatkę piersiową i lekko uśmiechnęłam. - Też cię kocham Lyś, ale nie ściskaj mnie tak, bo mnie udusisz. - powiedziałam ze śmiechem.
Co do mocy - miałem do niej zupełnie inne podejście niż Bianca. Owszem, traktowałem ją poniekąd jako przekleństwo - w moim mniemaniu to właśnie dar był powodem utraty mamy, jednakże na co dzień była ona wybitnie przydatna. Ona ważyła każde działanie z ostrożnością, a ja niemal każdego dnia (chociażby minimalnie) wpływałem na ludzi. Uwielbiałem pożądliwe spojrzenia innych ludzi i nie uważałem, żeby akurat to utrudniało mi jakoś szczególnie życie. Udało mi się stworzyć kilka bardzo dobrych, szczerych relacji opartych na przyjaźni i to w pełni mi wystarczało. Tak jak w przypadku Bianci, u mnie również trudno było mówić o głębokich relacjach z płcią przeciwną - z tym, że moja siostra unikała ich ogólnie, a ja wchodziłem w bardzo powierzchowne relacje, oparte bardziej na seksualności albo przyjaźni. Poza tym miałem za sobą kilka trochę głębszych zauroczeń i jedno bardzo poważne zakochanie i skończyło się wybitnie rozczarowujące, więc nie miałem ochoty za bardzo tego powtarzać. Miłość nie była dla mnie - przynajmniej nie teraz. Moja siostra była w moim mniemaniu piękna, chociaż jej moc na mnie nie działała - to znałem jej uroczą buzię, wspaniałą duszę, inteligentny umysł, i przede wszystkim - dobre serce. To wszystko układało się dla mnie w obraz pozbawiony jakiejkolwiek skazy. Na prośbę Bianci rozluźniłem lekko uścisk - czasami zapominałem jaki jestem silny i powiedziałem: - Przepraszam. Delikatnie się huśtaliśmy, a ten moment należał do jednej z unikalnych chwil szczęścia, które mógłbym przeżywać bezustannie. Uśmiechnąłem się i zacząłem wspominać: - Pamiętasz, mieliśmy niemal identyczną huśtawkę w ogrodzie jak mieszkaliśmy we Francji?
Mogłam bez zawahania powiedzieć, że mam najlepszego brata pod słońcem. Czułam się przy nim znowu niczym mała dziewczynka, która czepia się ręki brata i chowa za jego plecami. Mimo, że był tylko półtora roku starszy od zawsze mnie chronił, a ja nie miałam potrzeby, by się tego wypierać. Lubiłam jego ochronę i nie chciałam na siłę być we wszystkim samodzielna. Kiedy potrzebowałam pomocy, po prostu o tym mówiłam. To działało w dwie strony, kiedy Lyś miał jakiś kłopot też mu pomagałam. Byliśmy rodziną i rzekłabym, że byliśmy najlepszym rodzeństwem na świecie. - To była moja ulubiona huśtawka, nadal jest. - zaśmiałam się. - A pamiętasz jak śpiewaliśmy piosenki kulawym francuskim? Byliśmy bezbłędni. Ledwo potrafiliśmy liczyć po francusku, a stwierdziliśmy, że będziemy śpiewać. Większość słów była wymyślona i nie znaczyła kompletnie nic, albo była połączeniem francuskiego i angielskiego. Gdy tata to słyszał łapał się za głowę, ale chyba głównie z rozbawienia. - Un kilomètre à pied ça use, ça use, un kilomètre à pied ça use les souliers. - zaczęłam śpiewać dziecięcą wyliczankę, ale tym razem mój francuski, nie chwaląc się, był perfekcyjny. Uczyłam się języków bardzo szybko i teraz władałam kilkoma doskonale. - Czasem chciałabym wrócić do tamtych czasów. - mruknęłam.
W przeciwieństwie do niej niezbyt wiele mówiłem po francusku - zwyczajnie od początku szczerze gardziłem tym językiem - kojarzył mi się z naszą macochą. Gdy w domu zaczęło się mówić po francusku Bianca znała tylko kilka słów po szwedzku i angielsku, ja w tym pierwszym języku mówiłem już płynnie, a po angielsku składałem proste zdania. Nie chciałem mówić po francusku - chociaż szybko zacząłem rozumieć niemal wszystko to uparcie odpowiadałem w moich pierwszych językach. W końcu tata dał spokój, a macocha zaczęła się przyzwyczajać, że nigdy nie odpowiem jej tak jak ona tego chce. - Mój francuski jest tak samo kulawy jak wtedy - rzuciłem ze śmiechem - No może minimalnie lepszy. Mimo to znałem słowa tej wyliczanki - nie byłem w stanie wyśpiewać ich tak płynnie jak Bianca, ale jakoś wydukałem dalszy ciąg piosenki: - Deux kilomètres à pied ça use, ça use, deux kilomètres à pied ça use les souliers. Pogłaskałem jej włosy i szepnąłem: - Ja chyba nie. Wolałbym wrócić do czasów, gdy byliśmy z mamą albo chociażby do okresu, gdy mieszkaliśmy a Meksyku lub Afryce. Francja kojarzyła mi się z okresem życia w którym najbardziej cierpiałem. Nie chciałem jednak o tym mówić. Objąłem siostrę i zapytałem: - A to pamiętasz? Zacząłem cichym głosem śpiewać piosenkę, którą śpiewała nam mama gdy byliśmy małymi dziećmi. Była to krótka opowiastka o małej wiewiórce, która przez swoje nieposłuszeństwo wobec mamy i ciekawość świata zraniła się w łapkę. - Ekorr'n satt i granen, skulle skala kottar, fick han höra barnen, då fick han så bråttom. Hoppa han på tallegren, stötte han sitt lilla ben och den långa ludna svansen. Sprang han hem till mamma på den gröna ängen. Fick han med detsamma krypa ner i sängen. Beska droppar fick han då, plåster på sin lilla tå. Och ett stort bandage om svansen. Nie byłem pewien czy Bianca ją pamięta, jednakże w mojej głowie zapisała się ona aż za dobrze. Pamiętałem każde słowo artykułując je podczas śpiewania z twardym, szwedzkim akcentem.
Starałam się mieć czyste relacje z każdą z macoch. Tylko i wyłącznie ze względu na ojca. Nie miałam nic do nich, a zawsze przydał się ktoś kto trochę łagodził sceny Lyśka. Wiedziałam, że zachowywał się tak ze względu na wspomnienia o matce. Cóż, ja niestety nie pamiętałam jej tak jakbym chciała. Zaczęłam się śmiać kiedy próbował kontynuować piosenkę. - Daj spokój, te słowa są piekielnie łatwe! - taka była prawda. Chodziło tylko o to żeby nauczyć małe dzieci liczyć. Jego francuski był okropny, położyłam mu palec na usta tylko po to żeby przestał śpiewać. Rozumiałam to, że nie chciał mieć nic wspólnego z żoną taty, ale francuski był pięknym językiem. Szczerze, nie żałowałam, że płynnie nim się posługiwałam. - Dlaczego nie? Wtedy było tak beztrosko... - westchnęłam. Lubiłam wspominać. Zawsze miałam przy sobie tatę albo Lysanadra, lub ich obu. Kochałam ich całym sercem i chciałam mieć ich przy sobie zawsze, ale wiedziałam, że tak być nie może. Wsłuchiwałam się w głos Lysia. Śpiewał ładnie i czysto, od małego lubiłam jego głos. Piosenkę pamiętałam jak przez mgłę. Pamiętałam głos mamy, która ją śpiewała, jednak za nic w świecie nie potrafiłam przypomnieć sobie jej słów. Dlatego słuchałam brata w ciszy i lekko się uśmiechałam. Takie momenty należały do moich ulubionych. - Nie jestem w stanie dokończyć. - mruknęłam lekko zażenowana. Nie wiem czemu, ale czułam, że powinnam znać słowa i całą piosenkę. Tymczasem ledwo pamiętałam melodię.
No cóż - Thalisę znosiłem, bo w moim mniemaniu była neutralna, poza tym byłem już dorosły. W przypadku Yvonne sytuacja wyglądała zgoła odmiennie. Według mnie Francuzka była straszną suką - przynajmniej w stosunku do mnie i starała się za wszelką cenę zepsuć naszą relację z ojcem. Nie zamierzałem jednak mówić tego przy siostrze - jej wspomnienia o macosze były całkiem przyjemne i w gruncie rzeczy Yvonne była dla Bi jak matka. Zgodnie z prośbą Bianci przestałem śpiewać po francusku. Trudno ukryć - zdecydowanie się do tego nie nadawałam, więc tylko powiedziałem: - Dobrze wiesz, że rozumiem słowa, tylko nie umiem ich wypowiedzieć. To zabrzmiało tak absurdalne, że aż parsknąłem śmiechem. Wprawdzie to co powiedziałem było prawdą, jednakże zwerbalizowane brzmiało okropnie. - Nie lubię czasów gdy nie panowałem nad mocą. - rzuciłem nie do końca zgodnie z prawdą. Jasne, nie znosiłem tamtej bezradności, jednakże to nie było moją najistotniejszą bolączką. Lubiłem moje rodzeństwo z Francji i kochałem Biancę, ale ten czas kojarzył mi się z językiem francuskim i tamtejszym jedzeniem - obu rzeczy nie znosiłem i wiecznymi kłótniami z macochą oraz nieokiełznaną tęsknotą za mamą. - Nie musisz dokańczać, skończyłem. - rzuciłem śmiejąc się. Czyli jednak nie pamiętała - w gruncie rzeczy nie powinien być zaskoczony, w końcu była wtedy maleńką dziewczynką - Mama to śpiewała, gdy byliśmy mali, nauczę Cię kiedyś.
Yvonne była dla mnie zupełnie w porządku i jeśli miałam być szczera, Lyś często stwarzał niepotrzebne kłótnie. Zachowałam to jednak dla siebie. Nie lubił o niej mówić, a ja nie zamierzałam go do tego zmuszać. - To brzmi do bani, jakbyś się postarał to byś dał radę! - odparłam. Mogłam zrozumieć wiele rzeczy, ale to był tylko język. W dodatku bardzo przydatny język i nie potrafiłam pojąć jego oporu. Nie raz z tatą próbowaliśmy go namówić do nauki, ale tan jak zwykle musiał postawić na swoim. Czasami Lysander zachowywał się jak uparty osioł, ale już nic z tym nie zrobimy i tak był cudny. To akurat rozumiałam aż za dobrze. Wiem co znaczy brak kontroli. Również nienawidziłam chwil zapomnienia i kompletnego nie panowania nad sobą. Sama nie lubiłam tego wspominać. Jednak ja miałam to szczęście, że poradziłam sobie z tym niemal sama, z małą pomocą taty. Lyś musiał wyjechać, ta rozłąka była przełomem w życiu każdego z nas. Gdy ponownie przyjechał,znów byliśmy wszyscy razem, byliśmy innymi ludźmi. - Coś kojarzę, ale nie za bardzo... Przepraszam. - bardzo chciałabym pamiętać, ale nic nie mogłam na to poradzić. Miałam zaledwie półtora roku kiedy mama zmarła. Nie było żadnej możliwości bym cokolwiek pamiętała. Spuściłam wzrok i zaczęłam się bawić końcem szala.
- Prędzej nauczę się trytońskiego niż tego żabojadzkiego rechotu. - parsknąłem z udawaną złością. Znałem wiele języków i naprawdę nie czułem potrzeby rechotania po francusku - skoro go rozumiałem, a mówiłem w wielu innych to po cholerę był mi francuski? W gruncie rzeczy moja możliwość komunikacji i tak była dużo szersza niż w przypadku większości ludzi. Czas spędzony w Szwecji był w moim mniemaniu niemal doskonały - gdyby tylko Bianca ze mną była! Ojczyzna mojej matki była w gruncie rzeczy moim miejscem na ziemi i prawdziwym domem, chociaż muszę przyznać, że w Anglii czułem się niemal tak dobrze jak tam. Tak naprawdę nie byłem wielkim fanem podróży - fajnie było coś zobaczyć, ale męczyły mnie te ciągłe przenosiny. - Nie musisz kojarzyć, skarbie - ucałowałem czoło siostry. Nie musiałem ukrywać rozczarowania, bo w ogóle się we mnie nie pojawiło. Spodziewałem się przecież, że zupełnie tego nie pamięta. Chciałem ją odrobinę pocieszyć, więc postanowiłem ją delikatnie połaskotać - zrobiłem to na tyle subtelnie by nie spadła z huśtawki, jednak na tyle mocno by cokolwiek poczuła.
Nie było sensu go przekonywać, przecież to było jego życie i zrobi to co tylko chce. Ja byłam zadowolona, że znałam tyle języków i miałam zamiar poznać jeszcze więcej. Prawdą było, że poziom komunikacji jest wyższy niż przeciętny człowiek, więc nie była już o czym mówić. Sama nie lubiłam kiedy ktoś mnie do czegokolwiek zmuszał i przekonywał. Kiedy czegoś nie lubiłam, po prostu tego nie lubiłam i koniec. Przykładem mogłoby być sushi. Na samą myśl o tych surowych rybach robiło mi się niedobrze. Sama byłam szczęśliwa z wielu podróży, które pozwoliły mi zwiedzić cały świat. Nie wiem jakby wyglądało moje życie gdybym cały czas siedziała w jednym miejscu. Nie lubiłam tylko tej dziury gdy nie było obok Lyśka, byłam z bratem zżyta. Do Szwecji jeździłam sporadycznie, ciocia Diana była świetna, ale nigdy nie miałam okazji jej bliżej poznać. Naprawdę było mi przykro, że nie pamiętałam tej piosenki. Ale gdyby się dłużej zastanowić, tak naprawdę żałowałam, że nie znam mamy. Z tego co słyszałam była cudowna, a Lyś obwiniał się o jej śmierć. Tego tematu jednak nie poruszałam, był zbyt drażliwy, nawet dla mnie. Dałam już spokój. Nie mogłam jej pamiętać to nie powinno go dziwić. Westchnęłam trochę zasmucona. Na ogół starałam się nie myśleć o przykrych rzeczach, które mnie zasmucały. Jednak przy Lyśku mogłam sobie na to pozwolić. Gdy poczułam jak jego długie palce zaczynają mnie łaskotać, myślałam, że wyjdę z siebie. Miałam okropne łaskotki. Wystarczyło mnie lekko dotknąć, a ja już zaczynałam się niekontrolowanie wić i chichotać. Nie znosiłam tego, no ale nic nie mogłam na to poradzić. A Lysander jak widać sprawnie ten fakt wykorzystywał - Nienawidzę cię! - wydyszałam w przewie pomiędzy kolejnymi salwami śmiechu. Starałam się unieruchomić jego dłonie, ale był ode mnie silniejszy, mimo że do najsłabszych nie należałam. - Proszę.... S-skończ! - próbowałam cokolwiek wydukać, ale śmiech mi to skutecznie uniemożliwiał.
Ostatnio zmieniony przez Bianca Zakrzewski dnia Sro Kwi 26 2017, 18:13, w całości zmieniany 1 raz
Łaskotałem ją, a ona rzucała w moją stronę obelgami, na co ja odpowiedziałem śmiechem wciąż ją łaskocząc i robiąc zaledwie krótkie przerwy, żeby moja siostra nie udusiła się ze śmiechu. - Nie kłam, skarbie - rzuciłem marszcząc nos i uśmiechając się - Dobrze wiem, że kochasz mnie najbardziej na świecie! Byłem może zbyt pewny siebie, ale w gruncie rzeczy wiedziałem, że to prawda - byliśmy z Biancą niezwykle silnie ze sobą związani - nawet jak na rodzeństwo. Ja osobiście bez wahania oddałby życie za nią i nie wyobrażałem sobie dalszej egzystencji bez towarzystwa mojej siostry. Gryfonka nie miała ze mną szans - jak na dziewczynę była całkiem silna, ale ja miałem dużo potężniejszą sylwetkę, poza tym poświęcałem mnóstwo czasu na sport, więc bez problemu łaskotałem ją dalej. W końcu jednak ustąpiłem jej prośbom - z jednej strony trochę się tym znudziłam, z drugiej strony nie chciałem jej męczyć. Uśmiechnąłem się i znowu ją przytuliłem: - Moja mała siostrzyczka. Wiedziałem jak wywołać jej irytację - była zaledwie półtorej roku młodsza, ale często żartowałem z jej wieku albo drobnej budowy co doprowadzało ją do wściekłości. Z mojej strony było to jednak oznaką czułości, a nie złośliwością.
Przeklinałam go na głos i rechotałam wniebogłosy. Na Merlina co za głupie łaskotki! Odpychałam go z całych sił, a on nic sobie z tego nie robił. Próbowałam się mu wyrwać, ale wciąż mnie trzymał. Dlaczego musiał być ode mnie silniejszy? - Nie kłamię! Wydaje ci się! - mówiłam, ale moje słowa przerywał śmiech. Gdy już myślałam, że kończy on znowu zaczynał i doprowadzał mnie tym do szału. Niemal dusiłam się ze śmiechu. Nie mogłam wytrzymać. W takich chwilach naprawdę miałam go dość. Jak on mógł tak wykorzystywać moją słabość? Czułam, że zaraz spadnę z huśtawki, ale to było jedyne o czym marzyłam. Dzięki temu przestanę cierpieć katusze z tych łaskotek. - Lysander Skarsgård - Zakrzewski zostaw mnie już w spokoju! -zawołałam próbując się uspokoić, niestety na marne. W końcu jednak mnie posłuchał, a ja odetchnęłam z ulgą. Puściłam jego uwagę mimo uszu, ale zakodowałam sobie ją w głowie. Różnica wieku między nami była prawie niezauważalna. Mimo to, wiedziałam, że nie mówił tak żeby mnie rozzłościć. No może trochę, w końcu był moim starszym bratem, a starci bracia zawsze dokuczają. - Zemszczę się. - powiedziałam, grożąc mu palcem.
- Jak Ty się wyrażasz, młoda damo! - rzuciłem z przekąsem naśladując ton jakim wypowiadał te słowa nasz szwedzki dziadek. Mimo, że bardzo dobrze czułem się w domu szwedzkiej rodziny co trudno ukryć, że dziadek był sztywniakiem i bardzo trzymał się określonych reguł, dlatego zwykłe "kurde" z ust Bianci było dla niego czymś strasznym. Gdyby ją teraz słyszał pewnie zszedłby na zawał! Na szczęście był daleko stąd i moja siostra mogła psioczyć na mnie ile chciała. - Bianca Zakrzewski, nigdy nie zostawię Cię w spokoju! - powiedziałem naśladując złowieszczy śmiech, którym zazwyczaj wybuchali okropni antagoniści w mugolskich filmach. - Co mi niby zrobisz? - parsknąłem już moich zwykłym, ciepłym śmiechem okraszonym odrobinką sarkazmu - Nie masz ze mną szans! Bianca strasznie się wierciła, a na dodatek ja tak bardzo zacząłem się trząść ze śmiechu, że po chwili oboje spadliśmy z huśtawki lądując na twardej ziemi. Dzięki szybkiemu refleksowi udało mi się trochę zamortyzować upadek siostry - na ziemię spadłem ja, ona wylądowała na mnie. Trochę zabolało, więc syknąłem, ale w gruncie rzeczy byłem z siebie bardzo dumny - udało mi się osłonić moją siostrę - to była moja najważniejsza życiowa misja - chronić ją.
Zmierzyłam brata wzrokiem. Przybrałam groźną minę i mruknęłam niezadowolona. Rozbawił mnie swoim naśladowaniem, sprawiło to, że lekko się uśmiechnęłam. W głowie tworzyłam szatański plan. Upadek jednak w nim nie był, Lysander zamortyzował mój upadek, a sam syknął z bólu. Spojrzałam na niego zaniepokojona, ale widząc, że nic mu się nie stało, odetchnęłam z ulgą. Nie wiedziałam co bym zrobiła gdyby stało się coś poważnego. Nie wykluczone, że zaczęłabym panikować. Koszmarnie bałam się straty, a ból brata był niemal moim bólem. - Dziękuję, ale nie musiałeś. - powiedziałam. Patrzyłam na Lysandra niemal w ogóle nie ukazując emocji. Byłam zimna i wyniośle zerkałam na Lyśka. Oczywiście, że miałam z nim szanse. Wystarczyło, że przestałam się odzywać i tylko na niego spoglądałam w ogóle się nie przejmując co do mnie mówił. Znaczy słuchałam go. Totalnie się z nim nie zgadzałam. Miałam na niego specjalne chwyty, które tylko w moim wykonaniu na niego działały. W głębi duszy umierałam ze śmiechu, jednak na zewnątrz pozostawałam nie wzruszona. Wiedziałam, że byłam jego oczkiem w głowie. Przejmował się mną i moim nastrojem. Kochałam go całym sercem, ale od czasu do czasu tez mogłam mu podokuczać. Otrzepałam się z ziemi i rozejrzałam dookoła. Byłam doskonałą aktorką, a teraz chciałam udowodnić mu, że to on nie ma ze mną żadnych szans. Lysandrze, doigrałeś się.
Kurde, zapomniałem o tym. Bianca miała jeden niezawodny sposób na mnie - włączenie trybu focha. Robiła się wtedy strasznie chłodna i zdystansowana - nie wiem czy w środku też taka była, ale jej nieodzywanie się do mnie i przyjęcie wobec mnie pozycji obronnej było najgorszą możliwą karą. Lekko niezdarnie podniosłem się z ziemi otrzepując moje brudne spodnie. Dziewczyna przeszyła mnie zimnym spojrzeniem i wiedziałem, że to koniec żartów i jednym słowem - mam przerąbane. - Błaaagam Bi - wyjęczałem skruszony - Tylko nie foch Trzeba było szybko coś zrobić zanim Bianca wkręci się w bycie obrażoną księżniczką. Wyciągnięcie jej z tego stanu zajęłoby mi najprawdopodobniej wiele godzin, więc postanowiłem działać błyskawicznie. Wydobyłem z kieszeni różdżkę i wyszeptałem: - Orchideus. W moich rękach pojawił się bukiet jasnych kwiatów. Spojrzałem na siostrę, która wciąż patrzyła na mnie surowo i pół żartem, pół serio uklęknąłem na kolana. - Bianco - powiedziałam udając bezdenną rozpacz, chociaż w gruncie byłem bliski śmiechu - Wybacz mi. Wyciągnąłem w jej stronę kwiaty i z trudem utrzymując śmiertelnie poważny ton dodałem: - Możesz mnie powiesić za jaja, wykastrować, zabić, poćwiartować i cokolwiek jeszcze sobie wymarzysz. Tylko błagam... - w tym miejscu wtrąciłem teatralnie jęk rozpaczy - nie obrażaj się.
Bawiłam się doskonale. Dokładnie wiedziałam co muszę zrobić żeby dać mu nauczkę. Nie przestał od razu mnie łaskotać, czas na zemstę. Siedziałam i patrzyłam w dal w ogóle nie zwracając uwagi na brata. Przyciągnęłam do siebie torbę i wyciągnęłam z niej czekoladowego batona, który był moim ulubionym. Otworzyłam i zjadłam go w kompletnej ciszy. Moja dusza krzyczała ze śmiechu. Schowałam papierek po batonie do torby i pakowałam wszystkie kulki papieru z nieudanymi szkicami. Lyś mógł je ułożyć, ale wynieść i wyrzucić również trzeba było. Nuciłam sobie pod nosem jakąś nieznaną mi nawet melodię. Błądziłam myślami po najdalszych kątach mojego umysłu. Gdy zaczął do mnie mówić tylko na niego spojrzałam. Pokręciłam głową widząc wyczarowane kwiaty. Nie do końca wiedziałam kiedy przestać udawać, ale byłam zadowolona z efektu. Gdy zaczął mówić myślałam, że wyjdę z siebie. - Kuszące propozycje... Którą wybrać? - zaczęłam się na głos zastanawiać i udawałam, że rozważam każdą opcję. Doskonale wiedziałam, że Lysiek dramatycznie symulował. Znaliśmy się tak dobrze, że nie było szans na jakiekolwiek udawanie, które przyniesie stu procentowe zwycięstwo. Przynajmniej miałam kwiaty! Po chwili zaczęłam się śmiać i szturchnęłam lekko brata w ramię.
- Wolałbym, żebyś wykazała łaskę i nie wybrała żadnej, ale jak już musisz być sadystką to najlepiej mnie zabij. - nie mogłem już wytrzymać, więc parsknąłem śmiechem - Najmniej boli. Gdy łaskawie wzięła ode mnie kwiaty podniosłem się z kolan i delikatnie otrzepałem moje brudne od ziemi spodnie. Podszedłem do niej i pocałowałem ją w czubek głowy. Nie wyobrażałem sobie sytuacji w której serio by się na mnie obraziła - to byłoby okropne. Biorąc pod uwagę, że już te udawane fochy wyprowadzały mnie z równowagi, co byłoby gdyby dziewczyna się serio na mnie obrażała? Chyba bym oszalał. Spojrzałem w niebo - słońce powoli zaczęło zachodzić i trudno ukryć, ale temperatura była coraz mniej sprzyjająca. Widziałem, że Gryfonka lekko się trzęsie, więc tym bardziej uznałem, że powinniśmy wracać. Uśmiechnąłem się do Bianci i szepnąłem: - Chyba pora na nas. Nie czekając na odpowiedź siostry objąłem ją ramieniem i pokierowaliśmy się w stronę zamku.
Po tylu latach w szkole Dove ciągle miała problem z tym żeby na zajęciach pojawić się punktualnie. Nie był to celowy akt ani żadna manifestacja – po prostu tak wychodziło że często miała coś znacznie ciekawszego do zrobienia. Tym razem był to deszcze meteorytów obiecany w artykule w jednym z czarodziejskich magazynów. Dziewczyny nie zdziwiło nawet to, że deszcze meteorytów miał być widoczny w środku dnia – i przy zachmurzonym niebie.
Czarownica usadowiła się na huśtawce i zaczęła lekko się huśtać, palcami dotykając miękkiej ziemi. Była to średnio wygodna pozycja, ale stąd rozpościerał się widok na niebo, a przecież o to chodziło. – No, meteoryty, czekam na was – Dove powiedziała do siebie, w momencie kiedy usłyszała nad swoją głową pohukiwanie.
Na gałęzi siedziała sowa.
- A ty co tu robisz? – Dove spytała wesoło – Tak daleko od ludzi i sowiarni. Zgubiłaś się? – dziewczyna powiedziała, jakby sowa była w stanie zrozumieć jej pytanie.
Sowa Roxie już taka była. Od kiedy ją ma zawsze jej uciekała, co prawda wracała na swoje miejsce, ale czasami nawet trzy dni mogło jej nie być. A to było jednak trochę irytujące, bo chcąc wysłać sowę do rodziców nie mogła tego zrobić. Musiała wtedy lecieć do sowiarni, a po co miała tam chodzić skoro miała swoją sowę? Ale najwyraźniej będzie musiała tak robić i nie czekać aż łaskawie jej królewna do niej wróci. Irytujący ptak, ale naprawdę bardzo go lubiła. Był jakiś taki inny niż wszystkie sowy. W poszukiwaniach doszła aż do znajomej jej huśtawki. Może tutaj zamierzała spędzić kolejny dzień zamiast w swojej klatce? Trochę czasu zajęło jej dojście tutaj, bo jednak rozglądała się na boki ażeby jej nie ominąć gdzieś schowaną wśród konarów drzew. Zauważyła Dove, jednakże jej nie znała. Była od niej starsza i z innego domu. Skąd to wiedziała? W Ravenclaw na pewno by ją kojarzyła nawet z imienia. Mimo iż jest starsza to przecież cztery lata by dzieliły ten sam pokój wspólny więc z pewnością by zamieniły choć raz jakieś dłuższe zdania. Miała się zaśmiać z dziewczyny, że ta prawdopodobnie rozmawia z drzewem, ale gdy ujrzała jej sowę, ulżyło jej. - Figo, już do mnie! - warknęła na ptaka, jednakże temu ani śni się do niej zlecieć. Był niewychowany i nie dobry. Niekiedy miała wrażenie jakby robił jej na złość.
Ręce Dove splotła dookoła lin które podtrzymywały huśtawkę, koniuszkami palców nadal dotykała ziemi i próbowała zwrócić uwagę sowy na siebie. Ale, jak szybko się przekonała, jej nawoływania przykuły uwagę kogoś jeszcze. “Och!” wymsknęło się dziewczynie kiedy usłyszała inny głos i spojrzała przed siebie.
Przez krótki moment przyglądała się drugiej czarownicy, ale w końcu stwierdziła że jej nie znała, co nie przeszkodziło jej uśmiechnąć się promiennie - To twoja sówka? - Dove spytała wesoło - Była tutaj kiedy przyszłam. Może przyleciała obejrzeć deszcz meteorytów? - Puchonka zasugerowała, obserwując ptaka który uparcie siedział na gałęzi i ani myślał wypełnić polecenie dziewczyny.
- Potrzebujesz pomocy? - Dove zapytała, cały czas się uśmiechając.
Dlaczego nie odezwała się pierwsza do dziewczyny, a jedynie do ptaka? Dlatego, że dziewczyny kompletnie nie znała, a nie miała zamiaru się narzucać czy też jej przeszkadzać. Może nie życzyła sobie jej towarzystwa, tak? A że sowa znalazła się akurat tutaj gdzie była puchonka to cóż na to można poradzić? Takie sobie drzewo wybrała i nikt jej nie mógł tego zabronić. Odetchnęła z ulgą, że ta sowa to był jej Figo. Cholerny ptak. Wkurzał ją, kiedy go potrzebowała jego praktycznie nigdy nie było. Po kim on taki jest? Gdy był mały zachowywał się kompletnie inaczej, przecież nie robiła mu nic złego, normalnie karmiła, a on i tak wolał bywać sam. No cóż, taki ptak, ale ona na to nie mogła nic poradzić. Akurat taką sowę sobie wybrała i już. Musi sobie jakoś radzić. Może i ptak był niedobry, ale za to bardzo piękny. Zauroczyła się w nim od pierwszego wejrzenia gdy tylko ją zobaczyła. Piękna jest. Spojrzała na puchonkę i również lekko się do niej uśmiechnęła. Bywały dni kiedy krukonka nie odzywała się praktycznie do nikogo, ale dzisiejszego dnia dość miała humor i raczej odzywała się do wszystkich z miłym uśmiechem. - Sówka? To uparty ptak, który nigdy się nie słucha. W ogóle nie można na nią polegać. - mruknęła do dziewczyny i wystawiła rękę, ażeby sowa do niej podleciała, ale czego ona od niej oczekiwała? Mało kiedy się jej słuchała. - Nie wiem. Może lubi taki zjawiska. - mruknęła do niej i westchnęła. - Nie chce Ci stwarzać problemu... - powiedziała do niej i kiwnęła lekko głową. Musi sobie jakoś sama uporać się z tym upartym ptakiem.
Dove zachichotała na opis zwierzaka. Dla niej, postronnego obserwatora, sówka było idealnym określeniem stworzenia siedzącego na gałęzi, ale widocznie jej właścicielka (jak dziewczyna się domyślała) miała na ten temat inne zdanie.
- To znaczy że nie dostarcza listów na czas? Albo w ogóle? - Dove zgadła, bo w jakich innych kwestiach można polegać na sowie pocztowej? Puchonka obserwowała scenę i gest który młodsza czarownica wykonała, ale ptak kompletnie ją zignorował. - Och! To by było fantastyczne! Sowa która interesuje się meteorytami i zjawiskami na niebie. Może nauczyła się tego od ciebie? Lubisz Astronomię? - Dove spytała, cały czas z uśmiechem.
Kiedy dziewczyna zawahała się, Puchonka potrząsnęła głową - To żaden problem! Czy jest coś twoja sówka… ptak - czarownica poprawiła się i znowu zaśmiała krótko - ... lubi? Może jest piosenka która wprawia ją w dobry humor? - Dove starała się dowiedzieć czy było coś co przyciągnęłoby uwagę zwierzęcia.
- Dostarcza, ale nie na czas. Często zwiedza różne okolice, i tak że listów nie gubi przy okazji... - mruknęła do niej, ale naprawdę nie miała serca jej oddać czy zwyczajnie dać rodzicom. Im tak sowa nie była specjalnie potrzebna jak jej. Matka bardzo mało wysyła listów jedynie do niej, podobnie jej ojciec. Mają domową sowę, ale ona zazwyczaj siedzi w klatce, bądź lata po całym domu, bo jej matka bardzo kocha zwierzęta i nie pozwala trzymać jej cały czas w klatce. Spojrzała na dziewczynę i lekko kiwnęła przecząco głową. - Czy lubię, no na pewno nie jest moim nielubianym przedmiotem, ale jednak nie jestem zbyt bardzo do niej przekonana. - mruknęła i lekko się uśmiechnęła. Jest jeszcze pewnie za młoda na takie przekonania, bo na pewno po jakimś czasie może diametralnie jej się zdanie na ten temat zmienić. Dove wspomniała coś o piosence, czy również lubiła śpiewać? Roxanne nie chwaląc się bardzo dobrze sobie radziła ze śpiewaniem, była przecież w szkolnym chórze o czym pewnie dobrze wiedziała widząc ją na rozpoczęciu roku szkolnego z innymi śpiewającymi uczniami. Co prawda to jest trochę dla niej za mało, bo chciałaby coś sama popróbować, ale niestety była na to jeszcze za młoda. Może przyjdzie kiedyś takie dzień, że ktoś ją w pewien sposób doceni. - Szczerze? Nie mam pojęcia, ale próbuj. - mruknęła i spojrzała w górę na sowę. Niby śpiewała często w jej obecności i sowa nadsłuchiwała, ale skąd mogła wiedzieć czy ona jest jakoś uzależniona od jej głosu?
Dove otworzyła szerzej oczy a chwilę później uśmiechnęła się szeroko – Fantastycznie! Masz sowę obieżyświata. Nie sądzisz że jak dorośniesz trochę i będziesz mogła zwiedzać świat, sowa pokaże ci najlepsze miejsca? – dziewczyna już to widziała oczami wyobraźni, magiczne zdjęcia które młodsza czarownica mogłaby by zrobić sobie z na tle piramid w sową na ramieniu.
Puchonka kiwnęła głową – Prawdę mówiąc to ja też nie jestem przekonana do żadnego z przedmiotów, może poza Opieką nad Magicznymi Stworzeniami. Ale Astronomia jest w porządku a jakby się uprzeć to deszcze meteorytów jest po prostu pięknym zjawiskiem na niebie i nie trzeba go studiować – Dove podsumowała wesoło. Dla niej szklanka była zawsze w połowie pełna.
Po słowach czarownicy Dove po raz kolejny zerknęła w górę na sowę, zastanawiając się jaką piosenkę mógłby lubić ten zwierzak. W końcu, mimo że nie była to pora roku odpowiednia na takie pieśni, zdecydowała się na kolędę którą śpiewała w zeszłym roku w Wielkiej Sali – Znasz Do szopy hipogryfy?. Mogłybyśmy razem zaśpiewać – Puchonka próbowała zachęcić dziewczyną do współpracy.
- Ona? Przestań... Na pewno bym ją ze sobą nigdzie nie wzięła, nie mam zamiaru się denerwować. - powiedziała do niej, ale bardziej żartowała. Oczywiście, żeby wzięła swoją ukochaną sowę ze sobą, jak mogłaby się wtedy kontaktować. Jednakże sowa również ma uszy, dlatego powiedziała tak ażeby nieco się przestraszyła. Owszem, zdawała sobie sprawę, że ta wcale nie rozumie co ta o niej mówi, ale kto ją tam wie. - Ja również bardzo lubię Opiekę nad Magicznymi Stworzeniami. Interesuję się wszelakimi zwierzętami, więc chętnie chodzę na lekcje, jednakże na własną rękę nie mam odwagi szukać i poznawać inne zwierzęta. - powiedziała. Oczywiście miała nadzieję, że ta zrozumie o co jej chodzi. A mianowicie. Chodziło jej, że w szkole na lekcji mało czego się dowiadują o zwierzętach, bo teoria to nie wszystko, a gdy się zwierzę widzi można bardziej je zrozumieć. Jednakże na lekcji nie zawsze udaje się zobaczyć na żywo, a doskonale zdawała sobie sprawę, że wiele z tych zwierząt żyje w Zakazanym Lesie. Zawsze chciała tam iść po kryjomu, jednakże nie znalazła chętnej osoby, która mogłaby jej towarzyszyć. Sama trochę się obawiała iść na własną rękę, bo jednak mogło jej grozić wszelakie niebezpieczeństwo, a nie chciała sobie robić dodatkowo problemów, które z pewnością by w takiej sytuacji miała. Uśmiechnęła się do Dove i kiwnęła przytakująco głową na znak, że zna te piosenkę, jednakże nie sądziła, ażeby sowa chciała poddać się ich głosom i zwyczajnie wrócić na jej ramię. Chociaż, cuda się zdarzają dlatego warto w nie wierzyć.