To miejsce ma swój specyficzny urok głównie w wietrzne dni. Mury tej wieży nie są zbudowane zbyt dokładnie, przez szpary dostaje się tu wiatr, świszcząc cicho. Ma ku temu bardzo sprzyjające warunki - mnóstwo mniejszych i większych otworów w ścianach. Niekiedy da się tu usłyszeć jakieś nieznane melodyjki, wygrywane przez podmuchy, chłodne, lub niekoniecznie. Miejsce to jest raczej dla osób, którym nie przeszkadza wiatr. Przecież musi dostawać się do środka, skoro ma tworzyć przeróżne dźwięki!
Anjali podbiegła do Niej, przytulając z całych sił. Rose odwzajemniła uścisk, gdzieś pomiędzy błogim westchnieniem, a próbą zaczerpnięcia oddechu. Cieszyła się, że mogła tak swobodnie znaleźć się w czyiś ramionach, poczuć się bezpiecznie i zapomnieć o troskach. W końcu odsunęły się od siebie, bo ile by można! Rose wsłuchała się w zażalenia hinduski, o mały włos nie wybuchając śmiechem. - Nie mogę uwierzyć, Anjali. Zlitowałaś się nad tymi pustakami? - pokręciła głową z udawanym zaskoczeniem., w rezultacie wyglądała dość komicznie. - Wydaje mi się, że nie powinnaś marnować swoich nerwów na tą bandę klaunów. Rose podziwiała w Angali umiejętność przeistaczania się w kobrę. Zastanawiała się czasem, dlaczego hinduska się z nią przyjaźni... nie była kimś nadzwyczajnym, zwykłą czarodziejką. Wierzyła, że posiadała tak barwny charakter, który przyciągnął i panienkę Narayana. Ślizgonka wyobraziła sobie Anjali w kilogramach złota... Hej! Całkiem by je pasowało. - Jak będziesz unosić rękę, to złoto to można liczyć jak ciężarki. Hej, będziesz miała mięśnie. - wytknęła przyjaciółce język. Sama uwielbiała bransoletki, ale wierzyła, że nie wyglądałaby tak naturalnie jak Anjali w "kilogramach złota". Ciekawe jakby Matthew zareagował, jakby ją ujrzał aż po szyję w biżuterii... oh, Rose, on nie żyje.. Z wdzięcznością chwyciła herbatę ślizgonki. Była ona o niebo lepsza od innych, nawet babcia robiła mniej aromatyczne! Rose westchnęła, nie chciała psuć miłej atmosfery... - Ja... nie wierzę, że on umarł. Czuję, że żyje. - szepnęła. - Wiem, to absurdalne.
O tak, uścisk trwał długo i był bardzo szczery. W końcu Rosemarie należała do jej najbliższego grona przyjaciół i wiedziały o sobie praktycznie wszystko. Dziewczyna była jedną z tych nielicznych, dla których Anjali byłaby w stanie zerwać się w środku nocy i skoczyć w ogień. -Czasem jestem za dobra dla kretynów prawda? Solidne ukąszenie w szyje dobrze by im zrobiło powiedziała i równie przesadnie westchnęła wybuchając pod koniec śmiechem. -Wiesz, już samym nietaktem jest, że niektórzy w ogóle oddychają rzuciła złośliwie zaciskając zęby i myśląc o tej szarej masie przelewającej się przez korytarze. I tak charakter Rosemarie ujął Anjali. Poza tym jej lojalność. No i samo to, że była w Slytherinie, w oczach Anjali znaczyło, że nie jest zwykłą czarodziejką, a kimś więcej. -Ej, już mam mięśnie! wykrzyknęła prężąc ramię przed Rosemarie i wystawiając język po raz kolejny -A Ty, zdechlaku? rzuciła ze śmiechem. Potem jednak sytuacja stała się nagle dużo bardziej poważna. Anjali dolała Rosemarie herbaty i pokiwała głową. Skoro jej przyjaciółka tak mówiła znaczy, że tak jest. -Wcale nie absurdalne. Skoro tak czujesz, to coś w tym może być. To by było niesamowite. Opowiedz co dokładnie czujesz rzuciła ciepło ściskając dłoń przyjaciółki.
Kto by pomyślał, że one, przeciwne całemu światu, z krytycznym okiem na wszystko i wszystkich, zdołały stworzyć tak silną przyjaźń, której niejeden puchon, czy bądź gryfon by im zazdrościł. Dziewczyny miały dobrą stronę serducha, przeznaczoną tylko i wyłącznie dla siebie. - Anjali, czasami to i ja sama się Ciebie boję. - przyznała, a po jej twarzy przemknął cień rozbawienia. W rzeczywistości jednak wierzyła w intencje hinduski, sama miała podobne zdanie na ich temat, gdyby była animagiem, kobrą, najchętniej zagryzłaby wszystkich nikczemnych, którzy marnują powietrze. Po chwili z zamyśleń wyrwały ją słowa przyjaciółki. Spojrzała na jej ramię. Ależ to była chudzinka! Roześmiała się głośno, głośniej niż powinna. - Wyskocz do kogoś z takimi mięśniami, to przemiana w kobrę będzie zbędna.- przymknęła oczy, delektując się odprężającym zapachem. Otworzyła jedno oko, a jej usta utworzyły się w piękny uśmiech. - Ja to wolę swoich nie pokazywać. Jeszcze kompleksów się dorobisz. Rose popiła herbatkę. Oh, tego jej było trzeba. Anjali nie zrozumiała jej, ślizgonka jednak się nie dziwiła. Mówiła chaotycznie, tak, że samej jej było ciężko się zrozumieć. - Chodzi o to... nie chcę sobie robić nadziei. Ktoś może mnie podpuszcza... ale chodzi plotka w szkole, że Matthew wrócił. - zagryzła mocno wargę, oczekując na jej reakcję. - Że żyje...
Cóż, przyjaźń Anjali nie była łatwa do zaskarbienia, mało kto spełniał jej kryteria zarówno pod względem charakteru jak i siły. Dla tych poza Slytherinem było to jeszcze cięższe. Jeżeli jednak już komuś się udało to wtedy Hinduska była gotowa zrobić dla tego kogoś wszystko. Na takiej pozycji była właśnie Rosemarie. -Ty skarbie? Ty jesteś dla mnie jak siostra. To raczej Twoi wrogowie powinni obawiać się, że kiedyś obudzą się z wężem w łóżku powiedziała szczerząc się do przyjaciółki. Rosemarie na pomoc Anjali we wszystkim mogła zawsze liczyć. Hinduska zdawała sobie sprawę, że to też działa w drugą stronę. Wiedziała też, że Rosemarie zgadza się z jej stwierdzeniem, bo właśnie tak wiele osób marnuje powietrze i przestrzeń w tym zamku! -A co Ty myślisz, położyłabym wielu jednym ciosem! podeszła do Rosemarie i dotknęła jej ramienia. -Daleko do tego, żebym miała jakiekolwiek kompleksy! powiedziała wybuchając również śmiechem. Słysząc kolejne słowa uniosła brew do góry. -Matthew wrócił? Ożył? Jeżeli to są żarty to nie chciałabym być w skórze tego kto je rozpowiada. Kath, Anissa i ja już się zajmiemy żartownisiem. Ale jeżeli to prawda...to cudowna wiadomość! powiedziała i jeszcze raz przytuliła Rosemarie.
Wtuliła się po raz kolejny w ramiona przyjaciółki, nie mogąc uwierzyć, że ma kogoś, komu może powiedzieć aż tak absurdalną rzecz, a ona z pewnością cię nie wyśmieje. Mimo wszystko Rosemarie pokręciła głową. - Jeżeli to jest prawda, Anjali... - dziewczyna zawahała się na chwilę. - To moje serce pęknie. Posłuchaj, pozwoliłby mi cierpieć z powodu Jego rzekomej śmierci, a on za to korzystałby z wolności, ponadto to nie ufałby mi, w końcu istnieje jakaś przyczyna, że zasłonił się śmiercią. - zagryzła jedynie wargę, żeby nie wybuchnąć płaczem. - O niczym nie wiem... czuję się jak taka naiwna idiotka. Ślizgonka napiła się herbaty. Miała ochotę w tym momencie coś rozwalić, kimś się zabawić, zobaczyć ból u kogoś, byleby nie dostrzegać swojego...
Misia, rozkręcę się, dawno mnie nie było i muszę się wczuć!
Anjali oczywiście przytuliła przyjaciółkę ponownie bardzo mocno. Oczywiście, że mogły sobie nawzajem ufać, szczególnie w takich ciężkich momentach jak ten. W pierwszej chwili i odruchu Hinduska nie pomyślała o tym, najpierw cieszyła się, że chłopak po prost żyje, jednak po wysłuchaniu przyjaciółki pokiwała smutno głową. -Rosemarie, nie wiem co Ci poradzić. Nie ma dobrego wyjścia. Jeżeli to jest prawda... to daj mu dzień lub dwa, powinien sam przyjść i Ci wszystko wytłumaczyć bez Twojego pytania. Może są jakieś ku temu powody, choć szczerze mówiąc nie mam pojęcia co to by mogło być powiedziała szczerze tak jak myślała. Bo nie wiedziała co można zrobić i czy jest jakieś sensowne wyjście. -Ale na pewno nie jesteś naiwną idiotką. I wiesz, że masz mnie cokolwiek się nie stanie, prawda? Anjali patrzyła jak przyjaciółka popija herbatę i wiedziała, że będzie trzeba dużo więcej niż herbaty żeby jej pomóc.
Lloyd rzadko interesowała się ludźmi, jeśli jej nie podpadli, ale plotka o rzekomym hipnotyzerze wzbudziła w niej mieszane emocje. Z jednej strony wystarczyło, żeby pstryknął palcem i miałby ją w swoich ryzach, a z drugiej - mógł jej pomóc wyzbyć się tego pieprzonego lęku przez ludźmi. Celowo wybrała Wieżę Wiatrów na spotkanie. Na początku zastanawiała się nad jakimś pubem, chociaż pubów nie lubiła, ale perspektywa zamówienia alkoholu mieszałaby jej w głowie, a chciała przecież podejść do sprawy poważnie. To miejsce natomiast kojarzyło jej się tylko z samotnością i od pierwszych dni w szkole lubiła spędzać w nim dużo czasu. W gruncie rzeczy, stało się jej pokojem. Nie mogła powiedzieć, że Noel należał do grona osób, które mocno zapadły jej w pamięć - wręcz przeciwnie, jego nazwisko niewiele jej mówiło, ale machnęła na to ręką i postanowiła po prostu zaryzykować i napisać. Miała tylko nadzieję, że się nie zawiedzie. Rozpięła kurtkę i poprawiła obcisłą, białą podkoszulkę. Ciekawe, ile będzie czekać...
Czekać na szczęście nie musiała zbyt długo, bo Noel to popołudnie miał absolutnie wolne. Och, co za fart. Ją samą nieco kojarzył, choć bardziej z opowieści napalonych gówniarzy ze Slytherinu niż widzenia, pomimo, że mijali się w dormitorium(pewnie częściej niż sądził). Nie mieli przyjemności(oby nie wątpliwej) rozmawiania ze sobą, ale jej list cholernie go zaintrygował. Być może to wynikało z bezpośredniości, a może z subtelnej prowokacji jaką wobec niego zastosowała. Cóż, miała go. Lubił wyzwania. Miał jedynie nadzieję, że nie zmarnuje tego czasu na pierdolenie o Szopenie i dziewczyna okaże się warta zachodu. Ona, bo w sam problem właściwie wątpił. Wyczuwał tu jakiś drobny szmugiel, ale nie mógł się inaczej przekonać niż przyjść na umówione spotkanie. W tej wieży bywał rzadko, bo… jakoś się nie złożyło. Mało kiedy można było na niego trafić w zupełnej samotności, zwykle siedział otoczony tłumem ślizgonów lub innych ludzi, bacznie obserwując otoczenie. Rozejrzał się dokładnie za tą blondwłosą pięknością, która rzeczywiście mogłaby być dla niego nie lada wyzwaniem, gdyby szedł tu z tą wymowną intencją, ale pojawił się tu bardziej z ciekawości niż chęci pomocy, czy próby przelecenia Lloyd.. Dostrzegł ją, gdy stała tyłem. No, szlag, nie było nikogo innego, więc musiała to być ona. Ruszył po cichu w jej kierunku i zanim jeszcze zdążyła się obejrzeć, zawisł nad jej uchem. — Której części garderoby mam się pozbyć pierwszej? Nie dotykał jej, ale był na tyle blisko, że bez trudu mógłby być posądzony o naruszenie jakiejś strefy intymnej.
Opowieści napalonych gówniarzy ze Slytherinu, och. To, co Lloyd lubiła najbardziej - jej ukochane bajki na dobranoc, szeptane przez przemiłe koleżanki z dormitorium myślące, że Voice tak łatwo jest uśpić. Większość Ślizgonek zawsze była z resztą na tyle uprzejma, by mówić głośno, żeby nikt nie musiał wytężać słuchu. Co powodowało, że facetom krążyły po głowach tak brudne myśli na jej temat? To, że była zagadką. I to, że mówiła rzeczy dwuznaczne z niesamowitą lekkością, jakby właśnie z takich słów, a nie z nieustannych krzyków była stworzona jej historia. Zastanawiała się, czy czyjaś pomoc faktycznie jest jej potrzebna do osiągnięcia zamierzonego celu. Życie w końcu rucha, jak to kiedyś powiedział jej ukochany brat, a ona powinna coś z tym zrobić sama, a nie prosić jakiegoś studenta, by się nad nią zlitował... Studenta, którego z resztą prawie nie znała i niekoniecznie mu ufała. Zapewne widziała go już wiele razy, ale za cholerę nie mogła skojarzyć nazwiska z żadną konkretną gębą. Uśmiechnęła się, gdy usłyszała jego głos. Nie był to jednak supermiły uśmiech wyrażający radość z całego tego spotkania, tylko raczej mieszanka kpiny i rozbawienia. - Na początku możesz się pozbyć swoich brudnych myśli, Payne, bo prędzej pocałowałabym pana Hampsona w dupę, niż zdjęła w twoim towarzystwie chociażby kurtkę, a podobno łatwo jest mnie zdobyć - odparła, odwracając się w jego stronę i zakładając ramiona na piersi. Nie przyszła tu, żeby z nim flirtować czy ładnie się uśmiechać. - Pamiętasz jeszcze, po co do ciebie napisałam, czy zwróciłeś uwagę tylko na wzmiankę o seksie?
Kiedy odwróciła się z tym przemiłym, przesympatycznym i niesamowicie wystudiowanym uśmiechem, kąciki jego ust również poszybowały w górę. Była ładniejsza niż się spodziewał, ba! Była zjawiskowa. Jej kształtne wargi o malinowym kolorze przyciągały uwagę, zupełnie zatracając gdzieś w pustce pomiędzy nimi tą kpinę, która miała się malować na jej twarzy. Była zbyt subtelna i urocza by być puszczalska, ale wyglądała również na taką, która bez wahania strzeli mu w pysk. Nie żeby go to miało zniechęcić, mógłby przecież zbierać kolekcje liści, a ten od niej jedynie poprawiłby mu dzień. Ale pierwsze co mu przyszło do głowy, że jest kurwa pieprzoną wilą. Podniósł wzrok na jej jasne oczy i uniósł szelmowsko brew. — To nie moje myśli są brudne, choć zapewne bardzo byś tego chciała. Cóż, muszę Cię rozczarować, ale to nie twoja wymowna obietnica mnie tu przyciągnęła. — Wsunął dłonie do kieszeni spodni i odchylił się nieco do tyłu w pewnej siebie pozie. Otaksował ją też bezczelnie wzrokiem i to w taki typowy, obraźliwy sposób, jakby oceniał konia przed wyścigami lub miotłę przed kupnem. Cóż, był pod wrażeniem jej kreatywności i pomysł ze złapaniem go na łóżkową ofertę mógł być nawet niezły. Prawdopodobnie dlatego nie stracił jeszcze zainteresowania. Był ciekaw co takiego mógłby jeszcze od niej usłyszeć. — Czyli odrobiłaś pracę domową. Zanim napisałaś dobrze wiedziałaś, co napisać bym się pojawił. Brawo, Lloyd — mruknął z przekąsem i wzruszył ramionami z niewinnym, nieco pobłażliwym uśmiechem, ani na moment nie spuszczając z niej wzroku. — Mówiłaś, ze masz jakieś lęki. Już wiem, że to nie są związane z nawiązywaniem nowych znajomości. Więc... z czym masz problem? Boisz sie, że koleżanki zrobią Ci psikus nocą?
Voice miała z wilami tyle wspólnego, co nic. Ba, mogłaby się nazwać ich tępicielką, bo to właśnie takie dziewczyny najbardziej facetów kręciły, a nie było w tym nic poza zwykłym czarem. Kurewsko niesmaczne, tak jak używanie perfum z domieszką amortencji czy dolewanie takowej do kubków z soczkiem swoim kolegom, przynajmniej w mniemaniu Lloyd. Co takiego w nim było, że wydawał jej się przystojny? Cholera wie. Z resztą nie spotkała się z nim przecież po to, żeby patrzeć bez pamięci w te ciemne oczy i trzepotać jak idiotka rzęsami z nadzieją, że obdarzy ją łaskawym spojrzeniem... W gruncie rzeczy już gapił się na nią jak na obrazek, więc pewnie niewiele musiałby zrobić, żeby zatrzymać jego wzrok na sobie na dłużej. - Moje myśli są pewnie tak samo czyste, jak twoje - odparła z uśmiechem, patrząc mu wyzywająco w oczy. Na pewno nie należał do grona osób, którym w głowie były tylko tęcze, kwiatki i pokój na świecie. - Pisałam do ciebie tylko o faktycznym stanie rzeczy. Nie mam pieniędzy, czeków wypisywać nie umiem, ale wątpię, czy bym ot tak poszła z tobą do łóżka - dodała tak lekko i niewinnie, jakby właśnie opowiadała, co zamierza zjeść na kolację. - Myślisz, że moim największym problemem jest to, że koleżanki mnie nie lubią? A za co w ogóle mają mnie nie lubić? Za to, że przywłaszczam sobie ich facetów? Przygarniam przecież tylko niczyich - uśmiechnęła się lekko, odgarniając z twarzy blond kosmyki. Doświadczenie nauczyło ją, że najlepiej flirtować tylko z tymi facetami, którzy kobiet nie mają, bo już raz czy dwa zdążyła się owym dziewczynom narazić i wyjść na puszczalską niszczycielkę związków, co z rzeczywistością miało niewiele wspólnego. - Nie do końca chodzi o nawiązywanie znajomości. Boję się ludzi. Boję się, że zrobią mi krzywdę i nie lubię, gdy ktoś mnie dotyka... Co oczywiście bliskich, erotycznych stosunków nie wyklucza. Chodzi tu raczej o coś bardziej niewinnego - dodała, spuszczając na chwilę wzrok, bo w końcu dzieliła się z nim swoją tajemnicą nie wiedząc, czy jej słowa przypadkiem nie zostaną wykorzystane. W końcu prawie nie znała Noela i nie wiedziała, czy naprawdę mógłby jej pomóc, ale wycofać się nie wypadało. - I definiuję się przez swoje dłonie, które najpiękniejsze nie są - dodała, poprawiając skórzaną rękawiczkę. - A przecież wiesz, że nie jestem tak szpetna, jak mi się wydaje - zakończyła zaczepnie, patrząc na niego swoimi jasnymi, rozbawionymi oczami.
Noel oczywiście nie wiedział nic o pochodzeniu i historii Lloyd, o czystości jej krwi czy ewentualnych umiejętnościach — no bo skąd? Jej uroda była zniewalająca i z pewnością niejednego faceta już ścięła z nóg. Nie ma dla kolesia chyba nic gorszego niż dostać kosza od laski, która ma naturę flirciary. Totalne dno, to jak spaść z najwyższego konia. Nie spisałeś się, stary i tyle, to jedyne co można takiemu powiedzieć. I Voice właśnie takie sprawiała wrażenie, ale jemu to wcale nie przeszkadzało. Słuchał uważnie jej głosu, poważniejąc, a spojrzenie mu ciemniało z każdą chwilą. — Tak myślisz? Zamierzasz z tym coś zrobić, Lloyd? — spytał, unosząc lekko brwi w odpowiedzi na jej wyzywające spojrzenie. — Pieniędzy nie potrzebuję, czeki bym pewnie zgubił przy pierwszej wizycie w barze, a długów nie lubię. — Przekrzywił głowę, zaciskając wargi w smutnym uśmiechu. — Nie słyszałaś o tym, że chodzenie od tak do łóżka jest już passé? Nie ma nic bardziej nudnego. Ale nie musisz się martwić, nie umrzesz dziś z nudów.— Spojrzał na nią zadziornie, kiedy lekko nachylał się w jej stronę, a kiedy spytała go o to, co myśli wzruszył jedynie ramionami i minął ją, subtelnie ocierając swoim ramieniem o jej. Podszedł do ściany i ogarnął spojrzeniem wszystkie szczeliny przed nim, przez które prześlizgiwał sie lekki, cichy wiatr, jakby było w tym coś pasjonującego. — Odpowiada ci to, czy tylko mi się wydaje, że przemawia przez ciebie gorycz? — spytał, odwracając się powoli i dokładnie oglądając mury wieży dookoła. — Zazdrosne zdziry. Ale bez nich byłoby całkiem smutno, co nie? — Uśmiechnął się krzywo, podnosząc na nią wzrok i wolnym, nieco leniwym krokiem ruszył ponownie w jej kierunku. Nie lubił bezczynności, ale jego szwędactwo miało swoją logikę. Gdy mówiła o sobie i swoim lęku przyglądał jej się bez wyrazu. Dopiero kiedy poprawiła skórzaną rękawiczkę, zmarszczył brwi. — Ktoś cię zranił. Ktoś bliski. Ktoś komu pozornie powinnaś ufać. — Bardziej stwierdził niż spytał i wcale nie czekał na odpowiedź z jej strony, po prostu myślał głośno. — I hipnozą chciałabyś się uwolnić od strachu, który ciąży Ci na barkach. — Skinął głową zanim spuścił wzrok, by sobie to poukładać w głowie. To miało sens i wcale nie było tak zabawne jak mógłby przypuszczać, dlatego spoważniał. Nie wyrażał sobą współczucia ani litości, bo nigdy tego nie robił. Przyjął do wiadomości jej tajemnicę, chociaż z dziką przyjemnością i dziecinną łatwością mógłby to wykorzystać. Ale nie miał w tym celu. Przynajmniej teraz. — Okay — rzucił w końcu, unosząc na nią spojrzenie. — Jesteś gotowa?
Lloyd chyba nigdy ot tak nie zostawiła żadnego faceta. Z reguły to faceci zostawiali ją - bawili się resztkami jej zaufania, by dzień później rwać je na jeszcze mniejsze kawałki. Może między innymi także dlatego starała się do nikogo nie przywiązywać, nie wierzyć w miłość i inne, podobne bzdety, nie pozwalać sobie na zbyt wiele. Voice dobrze wiedziała, jak to jest być skrzywdzonym i mówimy tutaj o każdym sposobie zadawania ciosów. Nieraz przecież dotknęły jej i pięści, i noże, i słowa, w dodatku nie tylko wtedy, gdy mieszkała jeszcze w Windsor. W końcu dość często na jej drodze pojawiają się ludzie, którzy nie umieją poradzić sobie sami ze sobą, więc doprowadzają do takiego samego stanu innych. Doprowadzają do upadku. Niszczą i upokarzają, chcąc, by wszyscy byli im równi. - Myślałam, że ty coś z tym zrobisz, Payne - odparła, unosząc lekko brwi. - Dziękuję za informacje. Gdy znów zachce mi się z kimś iść do łóżka, na pewno przemyślę sobie twoje słowa - mruknęła. Zadrżała lekko, gdy ich ramiona się zetknęły - ni to ze strachu, ni to z zadowolenia, odwracając się w jego stronę i lekko zaciskając zęby. - Nie wydaje ci się - odparła, obserwując go uważnie, gdy oglądał wieżę. Ona nie musiała tego robić - znała układ wszystkich szczelin na pamięć. - Tak smutno, że aż dobrze. Lubisz zdziry, że tak mówisz? - parsknęła z krzywym uśmiechem i jakby zawodem w oczach. Zbyt mało o nim wiedziała, żeby wydawać takie sądy, ale jego słowa zabolały. Dla Lloyd bez tych idiotek było lepiej. Nie odpowiedziała. Stwierdził w końcu fakty i w dodatku wiedział, że ma rację, więc tylko uśmiechnęła się smutno w ramach potwierdzenia. A więc jednak chciał jej pomóc. - Od samego początku. I... Dziękuję - dodała, podnosząc na niego wzrok. Kwiatów mu w końcu nie da, ale może znajdzie się coś, co w ramach podziękowania będzie mogła dla niego zrobić.
Noel nie wierzył w miłość. A może tylko tak mówił, a w gruncie rzeczy było zupełnie odwrotnie i dlatego tak bardzo jej unikał. Słyszał dookoła zbyt wiele smutnych i tragicznych historii o tych zakochanych i skrzywdzonych cierpiących z powodu własnej głupoty. Nie zniósłby tego, nie potrafił sobie wyobrazić siebie traumatyczne poszkodowanego przez kobietę. Nie. Nie i jeszcze raz nie. Był szczęśliwy, miał taki być. Sytuacja Lloyd nie była zbyt pozytywna i pewnie nie miała zbyt wiele powodów do wewnętrznego szczęścia, ale wstrzymywał się przed osądami, skoro i tak miał się za chwilę wszystkiego dowiedzieć. Spojrzał na nią z lekkim sceptycyzmem, by za moment uśmiechnąć się szyderczo. — Skąd wiesz, że nie? Będziesz pod hipnozą, a ja będę mógł z tobą zrobić co tylko będę chciał, Lloyd. — Przygryzł policzek od środka, hamując cisnący się na usta szeroki uśmiech i mruknął z aprobatą. Miał świadomość, że dziewczyna obdarza go sporym zaufaniem, nie tylko mówiąc mu o swojej historii, ale zostając w obcym facetem na szczycie wieży bez nadzoru i to poddając się czemuś, co całkiem przysłoni jej świadomość. Niezła zachęta, Payne. — Uhm — zamruczał niewyraźnie, zbliżając się do niej dość blisko. Właściwie dzieliło ich zaledwie dziesięć, dwanaście cali. Patrzył bezczelnie w jej oczy, zastanawiając się zupełnie szczerze nad odpowiedzią. — Zdziry są potrzebne. Tak samo jak skurwysyny. Stanowią element pewnego łańcucha społecznego i bez nich równowaga byłaby zachwiana. A jeśli sądzisz, że bez nich żyłoby ci się łatwiej to jesteś w błędzie, panno Lloyd. — Wzruszył niewinnie ramionami, lustrując wzrokiem jej twarz, czego chyba nie był nawet świadom. — Wszystkie szmaty, które ci dokuczają, robią na złość i rujnują życie kształtują twoją osobowość. Sprawiają, że z dnia na dzień stajesz się silniejsza, bardziej odporna na ich ataki, sprytniejsza. A gdy upadniesz i tak znajdzie się ktoś, kto pomoże ci wstać. — Przewrócił oczami, czując, że zaczyna to brzmieć zbyt banalnie, ale i tak oddało sens tego, w co wierzył. By Voice mogła być piękna musiało ją otaczać kilka przeciętnych i niczym niewyróżniających się pustaków. Bo gdyby wszyscy byli jednakowi, dobrzy lub źli, świat by się skończył. — Siadaj. Nie chcę żebyś zrobiła sobie krzywdę. — Cofnął się nieco, jakby dając jej do zrozumienia, by siadła tak jak stoi. Sam spoczął na ziemi po turecku i zaczesał opadającą na czoło grzywkę.
Lloyd chciała się wycofać. Chciała stchórzyć. W jej głowie tłukły się tylko myśli o tym, że może to zbyt gwałtowne, że działała pod wpływem impulsu, że zmiana będzie zbyt drastyczna. Prawdopodobnie to była zwykła panika, taka sama jak ta przedśmiertna, a ona przecież nie miała właśnie umrzeć, tylko zacząć nowe życie. Może nie tyle nowe, co nieco inne. Życie, w którym miała pożegnać strach i stawić czoła przeszłości, która coraz bardziej ją niszczyła, dzień po dniu. Czego się bała w tej chwili? Niezrozumienia? Nie potrzebowała przecież tego, żeby ktoś się nad nią użalał. Wyśmiania? Przecież do tej pory się z nim nie spotkała. Braku skuteczności? Przecież zawsze można spróbować kolejny raz. - Możesz to wykorzystać, Payne - wzruszyła ramionami, patrząc na niego chłodno. - Pobiję ci gębę dopiero, gdy będzie już po wszystkim - dodała z cieniem uśmiechu, poprawiając opadające na czoło kosmyki. Cała ta groźba nie miała racji bytu, bo Lloyd nie należała do osób, które byłyby w stanie kogoś uderzyć, ale coś takiego na jej ustach wydawało się przestrogą przed czymś realnym... Chyba, że ktoś znał ją dostatecznie dobrze, by wykryć, że Voice po prostu pociesza samą siebie. Zamyśliła się przez chwilę, bawiąc się materiałem rękawiczki. - Skurwysyni są spoko - odparła w końcu, zdobywając się na lekko kpiący uśmiech. - Potrafią najlepiej dogodzić kobiecie - dodała, pozwalając, by jej szare oczy się roześmiały. Najciekawsze było to, że faktycznie tak myślała, ale rzadko mówiła o tym głośno, bo w końcu jest to dość odważne stwierdzenie. - Nie mam nikogo, kto by mi pomógł. Ty też jesteś w błędzie twierdząc, że każdy kogoś takiego ma. Gdybym nagle została kaleką i nie mogła już dogadzać facetom, żaden nawet by na mnie nie spojrzał. A ja w końcu mam tylko facetów, w dodatku tych, którzy czegoś ode mnie chcą i kilka innych osób, które oczekują ode mnie informacji. - Uśmiechnęła się smutno, pochylając jakby lekko głowę. Matka? W życiu by jej nie pomogła. Przyjaciółka? A jaka przyjaciółka? Brat? Do cholery, przecież on nawet nie chce na nią patrzeć. A przypadkowe osoby nie zauważyłyby nawet jej upadku. Myśl o tym kurewsko mocno naciskała jej na serce, ale nie chciała dać tego po sobie poznać. Posłusznie usiadła (na tej przeklętej, kamiennej ziemi) naprzeciwko niego. Najwyższa pora na hipnozę, cóż. - Jak mnie tyłek rozboli, to ufundujesz mi masażystę, Payne. Najdroższego w Londynie - skomentowała, uśmiechając się krzywo i usiłując oddychać miarowo. Nie działo się w końcu nic strasznego. Nic, co mogłoby ją przygnieść do dna - najwyżej pomóc wypłynąć na powierzchnię.
Uśmiechnął się szeroko na dźwięk jej słów i pokręcił głową, opierając łokcie o uda. — Chcesz chyba przez to powiedzieć, że jak już będzie po wszystkim to poczujesz się w końcu spełniona po tych latach życia w fałszywym przekonaniu, że wiesz, co to jest orgazm — mruknął zaczepnie, zerkając na nią z dołu, bo był mocno pochylony. Przekrzywił głowę, słysząc jej stwierdzenie, a jego usta wykrzywiły się w kpiącym uśmiechu. — Są spoko — powtórzył po niej. Nie zamierzał tego komentować, więc jedynie przytaknął skinięciem głowy. Uśmiechał się sardonicznie, rozbawiony jej podejściem, ale nie spoważniał nawet wtedy, gdy zeszła na cięższy temat. To, co mówiła było smutne, ale prawdziwe. Dewizą Noela mogłoby być: "umiesz liczyć — licz na siebie", ale nie zamierzał jej jeszcze dowalać z tym wszystkim. — Staram się jedynie dodać ci otuchy, mała. — Puścił jej oko z uśmiechem. Rzeczywiście, próbował ją w jakiś sposób podnieść na duchu, może pocieszyć? Był w tym kiepski, bo raczej się to nie zdarzało. Jesli już jakaś dziewczyna płakała mu na ramieniu to miał tysiąc innych sposobów, by rozproszyć jej uwagę i odsunąć nieprzyjemny temat. Ale Voice przecież nie żaliła się, mówiła samą prawdę i co najgorsze, wydawała się być oswojona z tą myślą. W tej rozmowie dotarli do miejsca, w którym Noel powinien zaprzeczyć i powiedzieć, że na pewno gdzieś czaił się taki, który przygarnie ją nawet jak będzie kaleką, ale to był Noel, a to nie było w jego stylu. Podobnie zresztą jak niepewność, która się zrodziła w jego głowie. W gruncie rzeczy nie chciał jej hipnotyzować wcale. I to z niewiadomych przyczyn. Czuł opór przed tym, jakby popełniał błąd, lub robił coś niewłaściwego, a w jego hedonistycznym odczuciu niewiele było takich sytuacji. Pojawiła się jakaś potrzeba, której nie umiał nazwać i kłóciła się z tym, co zamierzał zrobić. — Lloyd, wstydziłabyś się. Jeszcze nie zaczęliśmy, a tu już myślisz o jakiś frajerach, którzy zabraliby się za macanie twojego tyłka. Spuść z tonu, nie spinaj pośladów, bo podłoga jest zimna. Jak będą boleć to zajmę się nimi osobiście. I to w najlepszy sposób jaki możesz sobie wyobrazić — rzucił, zadzierając brodę wyżej z wymownym uśmiechem, malującym się na twarzy. Wziął głęboki wdech i westchnął ciężko, jakby czekała go potworna praca. — Wszystko, co teraz musisz zrobić to mi zaufać, jasne? Wiem, że to brzmi kurewsko patetycznie i sztucznie, ale tak musi być, jeśli to się ma udać. Nie znasz mnie, a ja nie znam ciebie, ale nie musisz się bać. Przymknij oczy — polecił, po krótkiej pauzie i potarł dłońmi uda. — Gdy policzę do dziesięciu zaśniesz w głęboki sen. Jeden. Wsłuchuj się w mój głos. Jesteśmy tu tylko oboje, sami. Dwa. I nie dzieje się nic, co mogłoby cię stresować. — zniżył i ściszył głos, który i tak sam w sobie już brzmiał melodyjnie i lekko. Zamilkł na chwilę, obserwując ją uważnie, jej odruchy i reakcje, analizując jej osobę w głowie jak najdokładniej mógł. Cóż, przynajmniej teraz mógł się bez spiny pogapić na jej kształtne piersi ukryte pod obcisłym topem. Ale do rzeczy. — Trzy. Jesteś spokojna i odprężona. Cztery. Nie musisz się bać, bo nikt cię nie skrzywdzi. Pięć. Znajdziesz się w miejscu bezpiecznym i dalekim od wszystkich przykrości. Sześć. Słuchasz mojego głosu, który poprowadzi cię przez to. Siedem. — Wokół nich zapadła zupełna cisza. Wiatr nagle przestał świszczeć w szczelinach i grac swoją subtelną melodię. Jedyne, co rozbrzmiewało się po murach wieży był Noelowy głos i głośne tykanie zegarka, który miał na ręce. — Cofasz się w czasie, do momentu, w którym doświadczyłaś strachu po raz pierwszy. Ale nie musisz się bać. Osiem. Nie jesteś uczestnikiem tych zdarzeń, stoisz gdzieś obok i przyglądasz się, nie czując nic wobec tego, co widzisz. Dziewięć. To wszystko cię nie dotyczy. Wciąż jesteś spokojna i odprężona, bezpieczna, dopóki słyszysz mój głos, słodka Voice. Dziesięć. — Ruszył się z miejsca jeszcze zanim powiedział ostatnie słowo. Klęczał tuż obok, amortyzując jej bezwładność.
Lloyd uniosła rozbawiona lewą brew, a w jej oczach nadzwyczaj wyraźnie było widać kpinę. Kurwa, lubiła go. Powodował, że przestawała się stresować i wprowadzał jej wyobraźnię na najwyższe obroty. - Nie, Payne. Jak już będzie po wszystkim, to ty poczujesz się w końcu spełniony po tylu latach fałszywych wierzeń - odparła, przechylając głowę ze słodkim uśmiechem. Podobały jej się jego usta, zwłaszcza wtedy, kiedy usiłował nimi przybrać kpiący wyraz. Był inny, niż go sobie wyobrażała, w dodatku pod każdym względem. Zgadzała się tylko jedna rzecz - nie była w stanie bezgranicznie mu zaufać. Nigdy nie umiała tego robić. - Dla odmiany możesz mi mówić duża. Albo jakkolwiek inaczej. Dlaczego faceci lubią mówić do kobiet mała? Gdybym była wyższa od ciebie używałbyś tego samego słowa? - spytała, absolutnie ignorując jego słowa o dodawaniu otuchy. Potrzebowała jej, ale nie chciała jej przyjąć. Nigdy i od nikogo. Lloyd nie należała do grona dziewczyn, które płakały komuś na ramieniu. W ogóle rzadko płakała. Nie pozwalała sobie na takie rzeczy, a przynajmniej nie w obecności innych ludzi. W ogóle nie pozwalała sobie na zbyt częste okazywanie uczuć. Nauczyła się już utrzymywania tej obojętnej miny na ustach przez cały dzień, a razem z nią przyszedł też chłód w szarych oczach i dłonie schowane w rękawach. - Powiedzmy, że wierzę w twoje umiejętności... Wszystkie umiejętności - odparła, patrząc mu w oczy z miną, z jaką rodzic karci swoje dziecko, bo właśnie zrobiło coś niewłaściwego. Przetarła lekko palcami kąciki oczu. Chciała powiedzieć mu, że się boi, ale pokazałaby tym swoją słabość, a tego unikała przecież jak ognia. - Uznajmy, że ci ufam, Payne - rzuciła krótko, przymykając powieki. Nie było już odwrotu. Zaczęła posłusznie wsłuchiwać się w jego głos, walcząc z chcącymi zamknąć się do końca oczami. To, że byli tu sami na pewno nie pomagało jej w odprężeniu się, ale już w tym momencie czuła, jak jej ciało zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Nic, co mogłoby ją zestresować? Okej. Nie dawała już rady analizować jego słów, ale wiedziała, że wiele znaczą. Jej powieki drżały, a prawa dłoń poruszyła się lekko, jakby Voice próbowała ją unieść. Wciąż jeszcze czuła na sobie jego wzrok. Na twarzy, na piersiach, na nogach. Może było to tylko złudzeniem. Przez kilka sekund słyszała jeszcze cichy szum wiatru, a później nie było nawet jego. Był tylko głos Noela i tykanie zegarka na rękę. Nie była już w stanie walczyć z opadającymi powiekami - przysłoniły do końca jej szare oczy. Poczuła przypływ zaufania. Nie wiedziała, skąd i dlaczego, ale właśnie tak było. nie musiała się przecież niczego bać. Moment, w którym po raz pierwszy się bała... Miała wtedy chyba siedem lat, a jej matka dopiero co wróciła z Walii. Co takiego Voice zrobiła, że ją rozwścieczyła...? Nie mogła sobie przypomnieć, ale wiedziała, że zaraz to zobaczy. Zaraz zobaczy cały swój ból i go nie poczuje. Dopóki słyszysz mój głos, słodka Voice. Chciała go poprosić, żeby nie przestawał mówić, ale nie dała rady. Usłyszała jeszcze tylko jedno słowo i odpłynęła. Jej ciało jeszcze przez chwilę utrzymywało się w pionie, po czym lekko zachwiało się, głowa delikatnie opadła do przodu, a blond kosmyki opadły na twarz.
Widziała małą, uroczą dziewczynkę o blond włosach, około siedmioletnią, stojącą na stołku na jakimś poddaszu, usiłującą ściągnąć coś z szafy. Podłużne pudełko. Nagle otworzyły się drzwi do pokoju, dziewczynka zachwiała się i spadła na ziemię, strącając na nią opakowanie, które w locie otworzyło się i wypadła z niego różdżka. Przedmiot uderzył o zakurzoną podłogę i roztrzaskał się, a blondyneczka z krzykiem i płaczem podniosła głowę na stojącą nad nią kobietę. Dość niską, przeraźliwie chudą, ciemnowłosą, o przenikliwie szarych oczach. - Przepraszam! Przepraszam, mamusiu! Nie chciałam! Przepraszam! - Voice, ta siedemnastoletnia, stojąca z boku przyglądała się swojej młodszej wersji. Młodszej wersji z czystymi dłońmi. - Idiotko! Wstawaj! Wstawaj, natychmiast! - Mamo, boli... - niedane jej było dokończyć. Amity Lloyd chwyciła córkę za koszulkę i powlokła po ziemi w stronę drzwi. Dziewczynka krzyczała, prosiła, płakała, ale nic to nie dawało. Została po prostu ściągnięta po schodach na dół, a Cataclysm najzwyczajniej na świecie szła za nią, patrząc na całą scenę z mocno zaciśniętymi wargami. Nie czuła bólu, w przeciwieństwie do tego, co było dziesięć lat temu. - Siadaj tutaj i nie waż się ruszyć! - mała Voice została wręcz rzucona na krzesło w kuchni, by z płaczem czekać na wracającą z nożem matkę. - Mamo, proszę, nie, mamo... - chlipała, gdy kobieta zaczęła sunąć narzędziem po jej drobnych dłoniach. - Cierpienie jest nieodłączną częścią życia, kochanie - Amity szeptała, cicho i słodko, obserwując pojawiające się na skórze córki szramy. - Spokojnie. Tak będzie lepiej dla nas obu... Gdy przestaniesz krzyczeć, przestanie boleć. Musisz być cicho... - mruczała, a Voice, ta prawie dorosła, stała nad swoją młodszą wersją, patrząc na jej ręce. Na swoje ręce. Zdjęła ostrożnie rękawiczkę z prawej dłoni i położyła ją obok tej mniejszej. To wszystko było kiedyś. Kiedyś i już nigdy więcej się przecież nie stanie.
— Przestań się przechwalać, nie jesteś tak dobra w łóżku jak mówisz — burknął z rozbawieniem, kręcąc przy tym głową, a to wszystko zanim rozpoczął się cały ten trans. — Nawet jakbyś ważyła przeszło sto kilo mogłabyś być Małą. Nie mów, że wtedy by ci się to nie podobało. — Uniósł brwi, a jego głos zalatywał ironią. — Kobiety są proste w rozumowaniu, bo zawsze oczekują czegoś odwrotnego. Drobna nigdy nie będzie chciała być nazywana małą, a wysoka wielką. Blondynka będzie chciała być brunetką, a ta z prostymi włosami mieć kręcone. — Skrzywił się i westchnął nie chcąc wciągać się w ten temat, który rozpoczęty mógłby nigdy się nie kończyć. — Nigdy nie jesteście zadowolone z obecnego stanu rzeczy, co nie? Raz oczekujecie braku litości i współczucia, a gdy je otrzymujecie macie pretensje, że nie mamy serca i wrażliwości — zaśmiał się, choć bardziej przypominało to dłuższe prychnięcie owiane niedowieżaniem z takiego stanu rzeczy. Spoważniał po chwili, a spojrzenie mu pociemniało, gdy w ten prowokacyjny i dwuznaczny sposób na niego patrzyła. — Świetnie. W końcu w czymś się zgadzamy, to chyba znaczy, że jesteśmy na dobrej drodze do jakiegoś...porozumienia. Mówił do niej cicho, spokojnie, lecz przez dźwięk jego głosu brzmiało zdecydowanie i coś przypominające nieznoszący sprzeciwu rozkaz. Nie odrywał od niej spojrzenia, obserwując każdy jej najmniejszy ruch, zmianę na jej twarzy i pojawiającą się zmarszczkę. A gdy skończył odliczać, miał ją już w ramionach. Była ciepła i krucha, a jego nos wypełnił jej słodki zapach, którego nie mógł skojarzyć z niczym typowym. Jej głowa bezwładnie spoczęła na jego ramieniu, zakryta długimi blond kosmykami, a jej oddech stał się miarowy i ledwie słyszalny. Znacznie większym echem roznosiło się bicie jej serca, które głośno dudniło jej w piersi. Objął ją delikatnie i powoli ułożył na zimnej ziemi. Wyglądała spokojnie i niewinnie, pozbawiona tych wszystkich ironicznych i kpiących uśmiechów, wykrzywiających jej pełne malinowe usta. Odgarnął jej włosy z twarzy i szyi, muskając jej skórę zaledwie dwoma palcami, by nie wzbudzać w niej niepotrzebnego poczucia zagrożenia. Był blisko, ale nie stykali się ze sobą. Wiedział, ze potrzebuje swobody i komfortu i zamierzał jej go dać, by zbadać jej prawdziwą naturę, której nie okryje płaszczem złośliwości i "wszystkomijedności". — Jesteś już na miejscu. Nie dzieje ci się żadna krzywda. To tylko wizja i nikt cię nie zrani. Możesz się czuć bezpiecznie. — powiedział, opierając się dłonią o podłogę i patrząc na nią z góry. — Chcę żebyś opowiedziała mi co widzisz, Lloyd. — Przyglądał jej się dopóki na jej twarzy, pomiędzy brwiami nie pojawiła się zmarszczka niezadowolenia bądź strachu. Wtedy zaczęła mówić. Z jej ust spływały słowa niosące ze sobą lęk i gorycz. Melancholijnym tonem opisywała to, czego była świadkiem, sytuacji ze swojej przeszłości, domu, w którym strzaskała różdżkę, za co została straszliwie ukarana. A więc to była matka. Miał ochotę prychnąć, ale powstrzymał się, starając nie wzbudzać negatywnych emocji w dziewczynie, która leżała tuż przy nim. Sam nie miał najlepszej opinii o swojej rodzicielce, bo przecież wspomnień i doświadczeń z nią nie miał żadnych. Wiedział tylko, że porzuciła jego i jego ojca i za to ją nienawidził. I słowa Lloyd przypomniały mu o tych odczuciach, obudziły je gdzieś, choć były głęboko ukryte. Potrafił jednak chować się pod maską obojętności i pomimo, że nie było poza nimi nikogo jeszcze, nie uzewnętrzniał swojej niechęci i irytacji. Spojrzał na dłoń dziewczyny, gdy zdjęła rękawiczkę, na co zmarszczył brwi, uważnie oglądając ślady przeszłości. — To... — zawahał się, bo wiedział, że powinien powiedzieć coś innego. — To tylko złe wspomnienie i nic nie czujesz już wobec niego. Nie przeraża cię i wcale nie musisz o tym pamiętać jeśli nie chcesz. Pogrzeb swoje koszmary, Lloyd. Pożegnaj się z tym, co cię ukształtowało, co cię skrzywdziło. Jesteś już dorosła i znacznie silniejsza od tej małej blondynki. Czas żebyś się przeciwstawiła temu. Możesz to powstrzymać. Jesteś tam, obok niej i możesz ją ocalić, wiesz o tym. Zrób to i pokaż jej, że wcale tak nie musi być. — Nachylał się nad nią, patrząc na jej piękną i spokojną twarz. Obrazy, które przywoływały były traumą, a ona nie zasłużyła na nią. To wszystko powinno było się potoczyć zupełnie inaczej. Położył się tuż obok niej i spojrzał wysoko na dach wieży. Przygryzł policzek od środka, słuchając jej spokojnego oddechu, aż w końcu zamknął oczy, a jej słowa zmieniły się w obrazy, które miał przed sobą. — Co jeszcze widzisz, Voice? Gdzie jesteś?
Lloyd nie chciała się z nim sprzeczać. Nie lubiła wdawać się w takie gadki, wolała po prostu przemilczeć niektóre rzeczy. Chciała już mieć ten cały koszmar za sobą. Bała się tego, co zobaczy i usiłowała to ukryć pod maską kpiny i obojętności, która - jak sama dobrze wiedziała - nie była specjalnie dziurawa i nie pokazywała tego, co działo się w jej środku. Dotykał jej. Nie w taki sposób, w jaki bała się, że to zrobi - nie zaborczo i bez grama delikatności, ale ostrożnie, jakby zaraz miała się rozsypać. Czuła, że jest gdzieś blisko, ale nie bała się go. Lepiej - to właśnie poczucie, że Noel jest gdzieś obok sprawiało, że nie zaczęła jeszcze w tym całym koszmarze panikować. Jej brwi lekko zmarszczyły się, a usta delikatnie wykrzywiły w grymasie jakby strachu i smutku. Nie chciała nic mówić, ale coś ją do tego po prostu przymusiło. - Mała dziewczynka... Ja - szepnęła, a jej pierś lekko zadrżała, jakby zaraz miała się po prostu rozpłakać. Tak jak wtedy. - Stoi na stołku, na poddaszu, przed szafą i próbuje z niej zdjąć pudełko z różdżką... Ale ktoś otwiera drzwi i dziewczynka spada, strącając opakowanie na podłogę. Przedmiot z niego roztrzaskuje się na pół, a dziewczynka... Ja... Miałam wtedy kilka siniaków, ale nic więcej. Płakałam, ale tylko dlatego, że wiedziałam... Czułam, że matka stoi nade mną. Była tam. Jest tam. Krzyczy, wyzywa mnie... Ją. Szarpie i ciągnie po schodach, sadza na krześle i każe czekać. Wraca z nożem, a ona... Ja. Nie wiem. Wraca z tym nożem i... - jej głos załamał się, a w kąciku zamkniętych oczu pojawiły się łzy. Nie chciała tego widzieć. Nie chciała tego przeżywać na nowo, ale była do tego zmuszona. - Kaleczy jej, moje dłonie... Zobacz. Tylko, że moje już nie krwawią - wyszeptała, potrząsając głową, jakby samej sobie tłumacząc, że wszystko już jest w porządku. Włosy znowu opadły na jej czoło, a rękawiczka wróciła na dłoń.
Możesz to powstrzymać. Jesteś tam, obok niej i możesz ją ocalić, wiesz o tym. Zrób to i pokaż jej, że wcale tak nie musi być. Z tym, że to wszystko nie było takie łatwe. Ba - było trudne, bo Lloyd praktycznie nie przeciwstawiała się matce. Bała się po prostu, że znowu zostanie posadzona na krześle i przymuszona do milczenia, jak tamta mała dziewczynka. - Zabierz ręce, kochanie - wyszeptała wprost do ucha, dziewczynki, gładząc jej miękkie, jasne włosy. - Zabierz ręce. Nie bój się. Nikt nie może cię przecież skrzywdzić, maleńka. Nie w ten sposób - przykryła swoją dłonią ręce mniejszej blondynki i zsunęła je ze stołu. Niemalże czuła na palcach jej ciepłą krew, ale to nie było ważne. Coś nią szarpnęło. Na chwilę jakby straciła wzrok, by już sekundę później znaleźć się znowu na ciepłym, zakurzonym poddaszu. Znowu ją widziała. Znowu widziała tą małą, z krwawiącymi dłońmi, siedzącą na małym tapczanie w rogu pokoju, trzymającą na kolanach połamaną różdżkę. O czym wtedy myślała? Ach, tak. Skąd się to wzięło w ich domu. Lloyd usiadła obok dziewczynki i po prostu na nią patrzyła. Po chwili drzwi od pokoju gwałtownie się otworzyły, mniejsza blondynka krzyknęła przerażona, a na podłodze wylądowała para wełnianych rękawiczek i dwa bandaże. - Bądź cicho! - rozległ się krzyk, a drzwi zatrzasnęły się równie szybko, jak otworzyły. Mała Voice wstała i sama, nieumiejętnie opatrzyła swoje rany. Po chwili jednak podeszła do niej ta starsza i delikatnie, z matczyną niemal czułością poprawiła bandaże, po czym ostrożnie zakryła je rękawiczkami.
- Pomogłam jej. Pomogłam sobie. Zabrałam jej, moje dłonie... - szepnęła, jakby lekko się rozluźniając. - Nie wiem, co później się wydarzyło, ale jestem znowu na poddaszu. Jest ciepło, słodko pachnie kurzem, słońce wpada do środka przez małe okno... - jej twarz rozjaśnił delikatny uśmiech. - Nigdy nie było tutaj zbyt wielu rzeczy. Nie miałam zabawek, gdzieś w kącie pewnie do tej pory leżą trzy, te same książki. Siedzę, ta obok mnie, na tapczanie i ogląda tą połamaną różdżkę... Drzwi znowu się otwierają, a ona krzyczy... Ale ja już się nie boję. To było tak dawno... Matka wrzuca rękawiczki i bandaże, a malutka próbuje sobie je zawiązać... Pomagam jej, bo pamiętam, jak bardzo wtedy potrzebowałam tej pomocy...
Chwilę później drzwi znowu otworzyły się, a Amity Lloyd wpadła do środka jak burza. - Co zrobiłaś z sukienkami, gdy mnie nie było?! Ty paskudna, mała świnio! - Nie chcę ich nosić, mamo. Wolę spodnie. Jak chłopcy z podwórka... - Jesteś wstrętna! Obrzydliwa! Brzydka! I jeszcze chcesz wyglądać jak chłopiec! - Mamo, przestań, mamo...! - Zaraz zetnę ci włosy, skoro tak bardzo tego chcesz! Kiedyś będziesz wstrętną, nieszanującą się dziwką! - Kim...? - Nieważne! Siedź tu! - drzwi zatrzasnęły się, a dziewczynka zadrżała. Starsza Voice wiedziała już, co się szykuje. Pamiętała to. Pamiętała opadające na podłogę, blond kosmyki.
- Ona chce jej ściąć włosy... Chce je ściąć mi. Mówi, że jestem paskudna. Brzydka. Że kiedyś będę dziwką... - na wpół szeptała, na wpół jęczała, obejmując się dłońmi za brzuch i marszcząc lekko czoło. Jej dłonie drżały. Bała się. Bała się tego, co zobaczy i usłyszy. Zawsze starała się zapomnieć epitetów, którymi obdarzała ją własna matka. Starała się nie myśleć o sobie w tych wszystkich krzywdzących kategoriach, ale nigdy jej to nie wychodziło. - Przecież byłam wtedy śliczna... Ona jest śliczna. Płacze, a ma tak ładną, niewinną buzię... Ona na to nie zasługuje. Nie zasługiwałam na to - w kącikach jej oczu znów zebrały się łzy. Chciała uciec z tego koszmaru. Chciała się z niego uwolnić, a równocześnie chciała przestać się go bać. Była rozdarta, jak skóra na jej dłoniach.
Słuchał jej uważnie, każdego słowa, oddechu i uderzenia serca, leżąc na wznak na zimnej, kamiennej posadzce na szczycie wieży wiatrów. Czy było mu smutno z powodu Lloyd i tego co mówiła? Nie. Nie czuł litości i współczucia, choć nie pozostał obojętny wobec tych wspomnień, jak mógł przypuszczać na początku. To, co się w nim rodziło bliższe było złości niż przykrości. Uważał to za zwyrodnialcze, a jej matkę za potwora, chociaż zwykle wystrzegał się pochopnej oceny innych. W tym jednak nie było pochopności, dziewczyna miała wiele na barkach. Nie chodziło mu o satysfakcję z tego, że by się to mogło udać — a wiedział, że prędzej czy później się uda. To było raczej coś bardziej ludzkiego, coś co przedostało się przez skorupę zimnego sukinsyna. Bo tak, istniało kilka takich rzeczy, które mogły go ruszyć i to prawdopodobnie właśnie taka. —Voice, nie bój się — powiedział z wciąż zamkniętymi oczami. Czuł jej nerwowe ruchy i słyszał jej przyspieszony oddech. Jako hipnotyzer miał wiele przygód w życiu, w których korzystał z tego daru. Najczęściej działo się to na własny użytek, ale czasem byli również inni, którzy go potrzebowali. Wyciągał już informacje i odświeżał pamieć, gdy inne środki na to nie pozwalały, a czasem nawet wszczepiał gdzieś głęboko jakaś ideę, od której długo nie było ratunku. Ale przypadek Lloyd był pierwszym takim w jego życiu. Nie bał się, że coś chrzani, bo był pewny siebie i swoich umiejętności, ale to, co robił niosło ze sobą wielką odpowiedzialność związaną z tym, co zostanie w jej podświadomości. Dlatego miewał wątpliwości, co do tego, jak jej pomóc, nie wspominając nawet o tym, że nie chciał tego robić, nie hipnozą. — Nie masz się czego bać, to się nie dzieje naprawdę. To tylko wizja, która nie ma na ciebie wpływu. Ale ty masz wpływ na nią. Uspokój się, słuchaj mojego głosu. Nie jesteś tam sama. Jestem tam razem z tobą. —Wziął głęboki wdech, robiąc krótką pauzę na własne przemyślenia. Poza tym to był czas dla niej, miała mówić, a on miał słuchać cierpliwie. Przed oczami pojawiała się wizja zrodzona z jej słów. Czuł się tak, jakby stał tam za nią, kawałek dalej i obserwował nie małą blondynkę, lecz tą starszą, prawie dojrzałą i to jak sobie radzi. — Nie odbierzesz od niej krwi i bólu, nie odbierzesz jej ran i blizn, ale możesz zabrać jej strach, jej łzy. Nie jest przecież sama, jesteś tam razem z nią, a ja razem z tobą. Nie jesteś już tą samą, małą dziewczynką, Lloyd. Jesteś duża, silna i piękna. Powiedz jej to, powiedz jej, że nawet z tymi krótkimi włosami będzie piękna. Powiedz jej, ze to tylko koszmar, który skończy się pewnego dnia. Obudzi się i zostawi wszystko za sobą — powiedział, marszcząc lekko brwi. Doskonale wiedział, że ta maleńka Voice to właśnie źródło strachu tej starszej, jej powracające wspomnienie, skupisko lęku i najważniejszym etapem w tym było przekonanie Lloyd, że jest szczęśliwa, że się nie boi i panuje nad sobą, tak by z pełnym przekonaniem mogła to samo przekazać maleńkiej. Ale to nie było proste, a sprawa okazała się delikatniejsza niż myślał. — Musisz ją uspokoić, zapewnić ją, że nie ma czego się bać. A ty wraz z nią, Voice. Nie będzie dziwką. Nie jesteś dziwką, wiesz o tym dobrze. Czeka ją wspaniała przyszłość i tylko pokonanie tego strachu jej pomoże. On już odszedł, nie ma go. Nie czujesz go i ona również. Zostawiłaś go daleko za sobą, wiele lat temu na poddaszu, wraz ze swoją matką. Kiedy się spięła i chwyciła za brzuch otworzył powoli oczy i po chwili przewrócił na bok, przodem do niej, by sprawdzić jak się trzyma. Spojrzał na nią i wyciągnął rękę, by odgarnąć jej z twarzy kosmyki włosów. Widział strach na twarzy i przygryzł policzek od środka, wiedząc, że za chwilę to skończy, że będzie musiał to przerwać. Być może dlatego, że to było dla niej trudne i intensywne, ale dla niego wbrew pozorom też. Łzy były czymś czego nienawidził, bo nie było przeciwko nim żadnej ochrony. Rozbrajały i łamały na kawałki. Ale ona nie mogła tego kontrolować, to było dla niej niesamowicie trudne, a w jego głowie pojawiła się rozterka. Przeciągnął wierzchem dłoni po jej policzku i mruknął cicho, wypuszczajac powietrze ze świstem: — Zostaw ją. Zostaw ją za sobą.
Lloyd nie chciała tego kończyć. Nie teraz. Nie w tym momencie, kiedy najgorsze było już prawie za nią. Nie po to w końcu widziała to wszystko jeszcze raz, by teraz zrezygnować. Ufała mu. Leżała tam, na tej zimnej podłodze i kurwa bezgranicznie mu ufała. Jego głos ją uspokajał, podpowiadał jej, co ma robić, koił psychiczny ból związany ze wspomnieniami. Wierzyła, że to on ją w ten koszmar znowu wprowadził i że to on ją z niego wyprowadzi. Ją, ale już nie tak wystraszoną, jak wcześniej. Silniejszą. Dlaczego ze wszystkich hipnotyzerów chodzących po Londynie i okolicach wybrała właśnie jego? Dobre pytanie. Może dlatego, że jeszcze go nie znała i nie miała szansy, by się do niego zrazić. Nie miała wyrobionej o nim opinii i mogła dopiero ją nabyć, być może kosztem zszarganych nerwów, ale mogła. Pewnie właśnie skarżyłaby się, że jest jej zimno i niewygodnie, ale to nie było ważne. Nie było tak ważne jak to, co właśnie rozgrywało się w jej głowie. - Nie dzieje się naprawdę, ale jest cholernie prawdziwe - mruknęła, a jej lewa łopatka lekko drgnęła, jakby usiłując znaleźć wygodniejsze miejsce do leżenia.
Drzwi znowu otworzyły się, tym razem o wiele ciszej. Amity Lloyd w jednej dłoni trzymała stołek - ten sam, z którego jakiś czas temu mała Voice spadła, a w drugiej nożyczki. Postawiła mebel na środku pokoju i wyciągnęła palec, by wskazać go córce, która z płaczem podniosła się z tapczanu, by zająć miejsce. Starsza Cataclysm nie zwlekała - kucnęła przed dziewczynką i po prostu patrzyła w jej jasną twarz, wykrzywioną grymasem bólu. Odwróciła głowę, by przyjrzeć się zmierzającej w ich stronę matce, która stanęła z tyłu blondynki, ucinając krzywo pierwszy kosmyk włosów, co spotkało się tylko z cichym jękiem. - Spokojnie, Voice - szepnęła, jakby nie do końca pewnie, gładząc lekko kolano swojej młodszej wersji, już nie tak bardzo różnej od obecnej. - Kiedyś będziesz duża. Jak ja. I tak samo silna. Tak samo piękna. Kiedyś zostaniesz sklasyfikowana jako zaradna i ambitna, tak samo ja ja, a to wszystko dzięki temu, co przeszłaś i jeszcze przejdziesz, kochanie. - Z każdym kolejnym słowem jej głos stawał się jakby pewniejszy. To już nie był po prostu jej głos. To ona była tym głosem. Szeptała, cicho i spokojnie, obserwując wysychające łzy na policzkach dziewczynki. - Włosy ci odrosną... Widzisz? Jestem tobą, a ty jesteś mną. Mamy te same rany i myślimy w podobny sposób. Ale ja już nie czuję bólu, maleńka. Ból jest krótkotrwały, przynajmniej ten fizyczny. Kiedyś będzie ci lżej, tak jak mi jest teraz. Ale nie możesz płakać. Nie możesz się poddać, skarbie, bo nie na tym to wszystko polega. Zaufaj mi. Zaufaj sama sobie. To się skończy. Obudzisz się, tak jak niedługo ja, a to wszystko będzie już za tobą... Ale ten ostatni etap jest jeszcze przed nami obiema. Nie mogę ci powiedzieć, jak to jest, gdy wychodzisz obronną ręką z bitwy z samą sobą... Ale mam nadzieję, że jest to chociaż w połowie podobne do tego, co czuję teraz, gdy już tę bitwę kończę - dodała, zdając sobie sprawę, że trzyma głowę pochyloną, gardło ma zaciśnięte, a po jej policzkach najzwyczajniej na świecie płyną łzy. Tak, jak nie płynęły od lat. Wstała, przetarła palcami kąciki oczu małej Voice i po prostu wyszła przez uchylone drzwi. Wyszła na ten pierdolony korytarz, zostawiła ten zakurzony pokój za sobą, a razem z nim zostawiła tą małą istotkę, która teraz była dla niej uosobieniem zmiany, a nie bólu. Małego zwycięstwa.
Jej ciało jeszcze lekko zadrżało, zanim jej oddech zaczął się uspokajać. Ręce powoli opadły na boki, głowa jakby lekko się przechyliła, a po jej policzku spłynęła ostatnia już chyba łza tego wieczoru. - Już nie płacze. Wiem, że nie płacze. Już się nie boi i ja też się nie boję. Powiedziałam jej, że kiedyś będzie tak samo silna jak ja, musi tylko z tym wygrać... Ten korytarz... Już nie słyszę na nim własnego krzyku. To dobrze, prawda? - szepnęła z cieniem uśmiechu na ustach. Jej dłonie były zimne, ale już nie drżały, a serce biło spokojniej.
Nie mógł wiedzieć, ile ją to kosztuje, bo nie miał zdolności do wchodzenia w głąb ludzkiego umysłu. Oceniał jej siły i formę jedynie przez jej stan, który był rozchwiany, lecz tłumaczył sobie go powrotem do przeszłości. Każdy miał w sobie demony i duchy, których nie chciał wywoływać, miał chwile i wspomnienia, o których najchętniej by zapomniał. Niektóre z nich jednak są zakorzenione zbyt głęboko, pomimo, iż znajdują się tuż pod powierzchnią skóry i reagują na bodźce z niesłychaną wrażliwością. Nie da się ich po prostu usunąć, wyciąć, czy wytępić. Często nie da się z nimi poradzić w żaden inny sposób, a jednak Lloyd postanowiła spróbować hipnozą. Oddała mu swoje ciało i duszę i mógł zrobić z tym, co tylko chciał. Mógł to uratować, a mógł zniszczyć z okropnym okrucieństwem. Czemu mu zaufała? Tego nie wiedział. Stawiał na desperację, brak innego wyjścia, ale nie zastanawiał się nad tym właściwie. Jego umysł pochłonęły jej słowa, odbijające się echem w jego głowie. Przyglądał się jak srebrzyste łzy spływają po jej alabastrowych, rozpalonych policzkach. Dotknął go, przytrzymując słoną kroplę palcem, jakby dzięki temu mógł powstrzymać powstawanie podobnych do tej. Nie mógł, ale co innego mu pozostało? Oblizał wargę, przesuwając palcem po jej skórze i po chwili ponownie przewrócił się na plecy. — Kiedyś było — mruknął pod nosem, bardziej do siebie niż do niej i podniósł wzrok w górę na sklepienie. — Tak, to dobrze. Jesteś silna, Voice. Bardzo silna. Mierzysz się ze swoimi największymi koszmarami, po to by o nich zapomnieć lub pogodzić się z tym, że należą jedynie do przeszłości i nie wrócą dopóki ty nie będziesz tego chciała. Jesteś panią własnego świata i nic z zewnątrz nie ma takiej siły, by wzbudzić strach większy niż ten, który nosisz w sobie sama. Zapanowałaś nad tym, uporałaś się z jednym z tych demonów przeszłości, który cię nawiedzał. To jest ten spokój, którego szukałaś, Voice? Chcesz już wrócić? — spytał i wiedział, że odpowie szczerze, bo odnosił się do jej podświadomości. Nie mogła tego więc przemyśleć i rozważyć, racjonalnie uzasadnić, a jedynie działać przysłowiowym sercem. Powinien sam sprawdzić czy to był koniec? Przemknęło mu to przez myśl, ale nie. Nie powinien. To miała być jej decyzja, zgodna z jej odczuciami. To mogło zniknąć, a mogło tylko się ukryć na pewną chwilę. — Voice... jeśli czujesz, że to koniec możesz opuścić ten dom, nie oglądając się za siebie. Zostaw go w tyle, za sobą. Jeśli coś cię trapi znajdź ten moment. I czuł się z tym dziwnie. Miał jakieś przykro niepokojące odczucie, że wcale nie chce, by było po wszystkim. To co się działo zbyt mocno go fascynowało i pochłaniało. Jej osoba, wspomnienia, reakcje i cały ten przygnębiający rytuał. Przecież, gdy się obudzi nie będzie tego pamiętać, a on zostanie z tym wiercącym uczuciem i niedosytem. To nie tak, że jej źle życzył, bo rodzące się poczucie misji oddziaływało na niego prawidłowo. Ale czy można teraz było tak po prostu przejść do normalności? Tak jakby to się nigdy nie zdarzyło?
Lloyd nigdy nie zastanawiała się zbyt długo nad swoimi decyzjami. W przewadze były spontaniczne. Nigdy nie myślała nad tym, co powiedzieć, jakim tonem, jak się uśmiechnąć... A przynajmniej rzadko postępowała inaczej. Rzadko dreptała dookoła, rzadko owijała w bawełnę i odstawiała melancholijne szopki. Mówiła to, co myślała i robiła to, co chciała, chociaż nie zawsze było to stosowne. Po latach milczenia i gryzienia się w język uważała to za najlepsze rozwiązanie. Dotykając jej można było się sparzyć, rozmawiając - zrazić, ale na pewno nie można było jej odmówić szczerości... Chociaż nie do końca. Skłamać też umiała i to niekoniecznie w szczytnym celu. Jeśli już mijała się z prawdą, to robiła to absolutnie naturalnie, bo w końcu nadzwyczaj często okłamywała samą siebie. Czasami sama nie była pewna, czy kłamie, czy mówi prawdę, a takie zachowanie było w końcu chore, a nie po prostu dziwne, ale walczyła z tym. Walczyła sama ze sobą, tak samo jak teraz walczyła z tym koszmarem, a wygrana z tym drugim ciągnęła za sobą zwycięstwo z tym pierwszym. Nieświadome, ale zawsze. Słuchała go. Słuchała, chociaż wiedziała, że o tym zapomni. Że zapomni o jego dotyku i o tej małej dziewczynce, którą naprawili razem. Nie ona. Zrobili to razem, bo bez niego Lloyd nie dałaby rady. Chciała to zapamiętać. Chciała zakodować sobie każde jego słowo i mimo wszystko usiłowała to zrobić. - Dziękuję - uśmiechnęła się lekko, naprawdę delikatnie, ale był to chyba najszczerszy uśmiech, jakim go do tej pory obdarzyła. Pewnie w życiu by mu tego nie powiedziała, nie w ten sposób, ale nie mogła odpowiedzieć inaczej. To słowo zostało stworzone przez jej serce, a nie mózg. Wszystkie zdania, które wypowiadała od kilku minut były tym, co czuła naprawdę. Tym, czego nie mogła nijak zmienić. - To to - dodała cicho. - Chcę już wrócić. Chcę cię przytulić - dodała, i gdyby powiedziała to świadomie, pewnie od razu po tych słowach wyczarowałaby sobie pistolet i strzeliła sobie nim w głowę. To nie pasowało do otoczki, jaką wokół siebie tworzyła. Nie pasowało do jej wizerunku, ale widocznie było tym, czego akurat naprawdę chciała. Prawdopodobnie zapomni (naumyślnie) całej tej sprawy załatwić, ale liczą się dobre chęci i tak dalej. - To już wszystko. Gdzieś w swojej głowie właśnie wychodziła z tego domu. Trafiła na długą ulicę, tak dobrze jej znaną - ulicę, którą niedawno widziała, ale nie patrzyła na nią w ten sam sposób. Wiedziała, czuła, że już nic nie będzie w jej oczach takie jak jeszcze przed chwilą, nawet jej popierdolona matka, o ile jeszcze kiedykolwiek się zobaczą.
Zastanawiał się (i to zupełnie poważnie) na ile coś takiego może być skuteczne. Leczenie traumy dzięki hipnozie rzecz jasna. Ot tak, po prostu, bo nigdy nie miał z czymś takim do czynienia. Mimo to, liczył, że udało jej się osiągnąć dokładnie to, co chciała, że zapomni i nie będzie rozpowszechniać durnych plotek o tym, że jego metody są nieskuteczne. To byłby absurd, Noel był perfekcjonistą w każdym calu i nie spocząłby dopóki by mu się nie udało osiągnąć zamierzonego celu. I tutaj miał jeden konkretny, którym był powrót Lloyd do normalności. Bo to od normalnego tematu wyszło, prawda? Kwestia dotykania, tego niewinnego. A co z tym mniej niewinnym? Jak przez to przebrnęła? Pokręcił głową, by wyrzucić z umysłu brudne myśli, ale i tak nie mógł opanować łobuzerskiego uśmiechu. Westchnął ciężko i przymknął powieki, wsłuchując się w szum wiatru, wdzierającego się do środka przez liczne szpary. Było już zimno, zbyt zimno, by dłużej leżeć plackiem do góry brzuchem, ale za nic w świecie nie chciało mu się ruszyć, szczególnie, że z prawej strony grzało go ciepło Lloyd. — Nie ma sprawy. Polecam się na przyszłość — mruknął pod nosem i przeciągnął się leniwie, ostatecznie wkładając ręce pod głowę. Kąciki ust drgnęły mu niespokojnie, ale nie chciał się wdawać z nią w dyskusje, kiedy była pod hipnozą, bo kto wie, dokąd by to mogło zajść. — Przytulić. A ja wiszę ci chyba ten masaż pośladków. Voice... — zaczął powoli i ze spokojem. — Kiedy doliczę do dziesięciu obudzisz się ze snu. Jeden. To jasne, że będziesz spokojna i odprężona, wypoczęta jak niedźwiedź na wiosnę. Dwa. Swój strach pozostawisz daleko za sobą, gdzieś tam w głębi rękawiczek i nie będziesz do nich więcej zaglądać. Trzy. Nie będziesz czuła już dłużej panicznego lęku przed dotykaniem i czuciem, bo to najlepsze co można dostać od życia. Cztery, pięć. Podążając za moim głosem oddalasz się od domku, w którym byłaś. Nie oglądasz się za siebie, bo to, co zostawiłaś za sobą nie jest tego nawet warte. Sześć. Zmierzasz w stronę... — zawahał się na moment, otwierając jedno oko, by wymyślić coś na szybko(jakby gdzieś na stropie była wypisana odpowiedź) — w stronę światła. — Zacisnął usta, by nie wybuchnąć śmiechem i kontynuował swój wywód, ponownie zamykając oczy. — Siedem. Kiedy otworzysz oczy nie będziesz pamiętać o naszych rozmowach ani o tym, co widziałaś, gdy spałaś. Osiem. W końcu będziesz wolna, pewna siebie i uwierzysz w swoją siłę i piękno. Dziewięć. — Zamilkł na moment, zastanawiając się, czy wielkim przegięciem będzie to, co chce powiedzieć, ale przecież tego chciał, więc co go powstrzymywało? — I pomimo, że pozbyłaś się strachu będziesz odczuwać niezmierną potrzebę kolejnej sesji. Dziesięć. — Nie mógł się powstrzymać. Ten typowy dla niego uśmiech wykwitł na jego twarzy, ale szybko spoważniał, bo dziewczyna zaczynała dochodzić do siebie. Nie spojrzał na nią jednak, wciąż leżąc wygodnie — o ile na kamiennych płytkach w zimnej wierzy tak może być — niczym na wakacjach. Trudno powiedzieć jak jej zleciał ten czas. Być może tak jak komuś kto przespał całą noc jak zabity, zasnął a za moment się obudził, całkiem wyspany i wypoczęty. A może było coś innego. On sam nigdy nie był świadom hipnoz, w które wpędzała go Sonia, a był przekonany, że to robiła choć nigdy mu tego nie powiedziała. Nie wiedział, czy pewne sny były jawą, czy odwrotnie, większości pewnie nie pamiętał wcale.
Czekała na ten moment. Czekała na moment, w którym Noel znowu zacznie odliczać. Na moment, w którym jego spokojny, pewny głos znów wypełni jej głowę, odbijając się w niej echem, by już za chwilę zniknąć razem z tymi wszystkimi, męczącymi chwilami, które właśnie przeżyła na nowo, nie czując bólu i upokorzenia. Chwilami, które on spędził razem z nią, ocierając jej łzy. Teraz wiedział o niej dużo, może nawet zbyt dużo, ale czuła, że zatrzyma to dla siebie. Może było to tylko chwilowe uczucie, bo jej świadomość jeszcze nie wróciła do pracy, ale w końcu najistotniejsze jest to, co w sercu... Lalalala, tęcza i jednorożce, napisałabym coś o tym, że serce nie jest od podejmowania decyzji, tylko od pompowania krwi i jest to tok myślenia zarówno mój, jak i Lloyd, ale już się tak miło zrobiło, że trochę mi szkoda całej tej gadki. Może tak - najistotniejsze jest to, czego nie zdążymy stłumić fałszywymi przekonaniami. Najistotniejsze było to, co mówiła w czasie transu. To, co czuła naprawdę. Przemilczała wzmiankę o masażu, unosząc lekko prawy kącik ust. W tej chwili po prostu chciała się wybudzić i skończyć tą całą szopkę świadomie, z użyciem siły lub nie. A może w ogóle nie chciała jej kończyć? Wypoczęta jak niedźwiedź na wiosnę? Dobre sobie. Jej pierś zadrżała lekko, jakby stłumiła śmiech. Nigdy nie była wypoczęta i w stu procentach zrelaksowana, ale może to najwyższa pora, by zobaczyć, jak to jest. Zmierzanie w stronę światła odbiło się na jej twarzy delikatnym uśmiechem, może nie tyle kpiącym, co rozbawionym. Tak w niektórych książkach opisywano śmierć. Długa droga w stronę jednej, wielkiej jasności. I pomimo, że pozbyłaś się strachu będziesz odczuwać niezmierną potrzebę kolejnej sesji. Że jak? Chciała coś dodać, powiedzieć, wyjechać mu z tym, że jest po prostu zwykłym chamem i w ogóle po cholerę to mówi, ale doliczył do dziesięciu, a cała złość odeszła w zapomnienie. Poruszyła lekko głową na boki, po czym najzwyczajniej na świecie obróciła się na bok, przenosząc ręce pod głowę i już miała się skulić, by ochronić przed zimnem, gdy nagle zdała sobie sprawę z tego, że kamienna podłoga nawet nie umywa się do łóżka. Wróciła na swoje miejsce i uniosła dłonie do twarzy. Przesunęła palcami po suchych już śladach łez, otwierając szare oczy. Co takiego się działo i jak długo? Pamiętała, że miała poddać się hipnozie. Pamiętała wszystkie słowa, jakimi obdarzyła Noela i wszystkie, jakimi on obdarzył ją, ale nic od momentu, gdy przymknęła oczy... Z resztą wtedy jeszcze siedziała. Obróciła głowę w lewą stronę, wyczuwając stamtąd ciepło. Leżał obok i wyglądał kurewsko dobrze. Mógłby teraz trzymać ją za rękę. Lloyd szybko odsunęła od siebie tą myśl i cicho, sennie powiedziała: - Nic nie pamiętam - miała na czole włosy, które opadły jej na nie, gdy się przewracała. Byłaby niesamowicie wypoczęta, gdyby nie zimno i obolały cały tył ciała. Powinna chyba wstać, ale jej się nie chciało. Mogłaby tak w końcu leżeć i leżeć, dopóki Payne byłby obok. Czy ona myślała o tym, że ktoś mógłby dotykać jej dłoni? No to bardzo jej się w główce poprzewracało, ale nie wiedziała, jak mu to wynagrodzić.
Wydawało mu się, że te minuty, w których wraca do siebie dłużą się i ciągną w nieskończoność. Jej serce biło rytmicznie, zegarek tykał, a wiatr świszczał w szczelinach, robiąc się już powoli nie do zniesienia. Jeszcze chwilę wcześniej tą pozorną ciszę wynagradzał mu dźwięk jej głosu, a teraz wsłuchiwał się jedynie w odgłosy świata. O tak, Noel był chamem. Był też kimś, kto nie zastanawiał się zbyt długo, gdy rzecz tyczyła jego szczęścia i zadowolenia. No bo właściwie... czemu nie? To było egoistyczne z jego strony, ale nie podejmując się tego, czułby się poszkodowany, bo kiedy ona o wszystkim zapomniała, jemu każda opisywana przez nią sytuacja i każde wypowiedziane słowo utkwiło w pamięci. A teraz praktycznie wciąż stali w tym miejscu, od którego się to zaczęło, z jednym, drobnym wyjątkiem. Ona go nie znała, a on znał ją już całkiem nieźle. To tak jakby podglądał ją przez kilka lat z ukrycia, by się czegoś dowiedzieć, obserwując jej wzloty i upadki, będąc przy chwilach jej największej porażki i tryumfu, nawet jeśli nie była świadoma czyjejkolwiek obecności. To było klujące uczucie, pewnego rodzaju niesprawiedliwość i nierówność ciążyła nad relacją i to go kurewsko irytowało. Czy chciał dać się poznać? Czy chciał by te relacje wyglądały inaczej? Nie. Tak samo jak nie ubolewał nad tym, że nie pamięta zdarzeń, w których jeszcze chwilę temu była czynnym uczestnikiem. Tak po prostu ma być i kropka. Ale nie mógł odmówić sobie odrobiny rozrywki(nie jej kosztem rzecz jasna) i dobrego towarzystwa. Jak więc mogłaby mu wynagrodzić ten pomyślny seans? Przecież nie pieniędzmi, przysługą, czy seksem. Właśnie w ten sposób, po prostu jeszcze na to nie wpadła, nie zdążyła tego zaproponować, a wszystko było z góry ustalone. Noel był egoistą lub raczej niezwykle często nim bywał. Miał też swoje wielkie momenty przecież. Lecz tak jak w tej sytuacji, jako facet żądny władzy i kontroli brał co chciał, nie pytając nikogo o zdanie. Może nie powinien był podawać tej sugestii Lloyd, być może sama wyszłaby z taką propozycją. Ale to nie byłoby już to samo. To nie byłby jego krok i jego działanie. — Dzień dobry, królewno. Wyspana? Kiedy się poruszyła, uśmiechnął się pod nosem i leniwie obrócił głowę w jej stronę, by móc na nią spojrzeć z boku. Nie dostrzegł wiele, bo jej twarz przysłaniały włosy. To był ten irytujący w kobietach moment, kiedy najpiękniejsza część zostaje ukryta pod gęstymi kosmykami i choć ona może cię obserwować spomiędzy nich, tak ty nie jesteś w stanie odczytać nawet malujących się na niej emocji. Nie zastanawiał się zbyt długo i wyciągnął rękę spod głowy, by w tej samej pozycji, w której tkwił, odgarnąć palcem włosy z jej szarych oczu. — Zupełnie nic? — spytał po dłuższej chwili milczenia, a na jego twarzy pojawiło się rozgoryczenie i przygnębienie. — Kompletnie? Nie... Lloyd, musiałaś coś zapamiętać. Przecież to było... — jęknął, odwracając głowę tak, by swój fałszywy smutek ulokować w drewnianym dachu wieży. To było podłe, ale rzeczywiście chciał ją zdekoncentrować.