C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Niestety, ale Samantha pracowała w różnych godzinach. Niekiedy wychodziła ze szpitala dopiero po godzinie osiemnastej, a czasami i w południe. Wszystko zależało od zapisanej liczby pacjentów na dany dzień, a i zdarzało się, że potrzebowała solidnie odpocząć po wszystkich kierowanych do siebie słowach. Zapewniła Theo, że znajdą czas na poduczenie paru prostych leczniczych czarów. Nie podawała terminu bo nie wiedziała jeszcze jak będzie wyglądać najbliższy miesiąc pracy. Chętnie opowiadała mu o Alexie, o sobie, o swoich odczuciach bowiem to było to, czym pragnęła podzielić się z kuzynem. To nie w jej stylu ukrywać emocje przed najbliższymi, a więc bezpardonowo streściła krótki pobyt na imprezie. - To było niechcący, zapewniam. Nie znasz tego powiedzenia, że słowa pijanej osoby to myśli trzeźwej? - zapytała czysto retorycznie i puściła mu oczko na znak, że niby żartuje, ale jednak było w tym ziarno prawdy. Tamtego wieczoru wiele słów wykrzyczała Alexowi i zrzucała winę na wypity alkohol, a jednak wcale go nie potrzebowała, aby zrozumieć, że kocha Alexa od zawsze. To tylko zazdrość musiała zniszczyć jego cierpliwość i rycerską uprzejmość. Nie rozumiała czemu z twarzy Theo zszedł uśmiech. - Jeśli powiedziałam coś nie tak, to powiedz mi o tym od razu. - dostrzegła wyraźne speszenie się i to nie tylko wzbudziło jej ciekawość, ale też lekki niepokój. Czyżby jej kuzyn miał jakieś kłopoty? Sięgnęła po kubek z sokiem i popijała kiedy usłyszała jego odpowiedź. Zakrztusiła się, zasłoniła usta pięścią i wybałuszyła oczy na chłopaka. - Co? - odchrząknęła parę razy, zamrugała powiekami, aby pozbyć się łez i złapała oddech. - Słodki Merlinie, od kiedy ty wolisz mężczyzn, Theo? - nie ukrywała szoku i to naprawdę solidnego szoku. - Przecież całe lata biegałeś za tamtą idio... niemądrą dziewczyną, a teraz mówisz mi, że spotykasz się z mężczyzną? - odłożyła sztućce i oparła łokcie o stolik, spoglądając z zamyśleniem na kuzyna. Nigdy nie brała pod uwagę takiej odpowiedzi, co jedynie dowodziło jak niewiele go znała. Listy to zaledwie kropla w morzu potrzeb. Theo zmienił się i to w taki sposób, którego się nie spodziewała. Żartowanie na temat rodzinnego gustu dotyczącego mężczyzn spotkało się z lekką konsternacją z jej strony. Nie mogła ot tak przejść z taką informacją do porządku dziennego, co nie znaczy, że jej stosunek do Theodore'a miałby ulegnąć drastycznej zmianie. Oparła brodę o brzeg swojej dłoni i wsunęła kosmyk włosa za ucho. - Brałam pod uwagę, że zmieniłeś się przez te wszystkie lata, ale nie myślałam, że od ślepego zadurzenia pomknąłeś do hm... zmiany orientacji? - przymknęła jedno oko i szukała słów, ale skoro należała do osób rozbrajająco szczerych, tak pytała bezpośrednio.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Nie potrzebował wcale konkretnych terminów, chociaż nie ukrywał, że nauka kilku uzdrowicielskich zaklęć korciła go już od dłuższego czasu. Życie pisało różne scenariusze i denerwowało go to, że na niektóre z nich, te bardziej niebezpieczne i krzywdzące, nie potrafi odpowiednio zareagować. Miał nadzieję, że niedługo uda im się znaleźć odrobinę wolnego czasu, nawet jeśli wiedział, że nie jest to takie proste. Sam nie mógł ostatnio narzekać na brak obowiązków, a domyślał się, że i panna Carter po wielogodzinnych rozmowach z pacjentami wraca do domu zmęczona. Czasami jednak przychodził nieco luźniejszy okres w pracy, czyż nie? A zresztą… żeby spotkać się z kuzynką gotów był wziąć również dzień wolnego, bo przecież o rodzinne relacje trzeba było zadbać! Naprawdę za nią zatęsknił, a i nie mógł doczekać się tego zapoznawczego mityngu z Alexem, którego niestety nie pamiętał zbytnio z czasów dzieciństwa. Chciał zobaczyć jego twarz na żywo, usłyszeć jego głos, żeby lepiej wczuć się w opowiadaną przez dziewczynę historię miłosną. - Znam… w sumie coś w nim jest… – Odpowiedział jej zamyślony, przypominając sobie ileż to razy dowiadywał się prawdy o samym sobie po wychyleniu kilku kieliszków ognistej. Oczywiście alkohol bywał doradcą najgorszym z możliwych, ale niekiedy potrafił również rozjaśnić człowiekowi umysł i sprawić, że wszystkie, skrywane gdzieś w głębi serca emocje wypływały na wierzch. Nie był nachalny i nie wypytywał Samanthy o ten wieczór, a poza tym sam musiał posilić się teraz o szczerość i chyba trochę obawiał się jej reakcji. Najwyraźniej nie bezpodstawnie, bo wyglądało na to, że o mało co swojej towarzyszki nie udusił sokiem. Jasne, wolałby usłyszeć od niej kilka słów wsparcia, ale jednocześnie rozumiał, że po tym jak wypisywał jej miliony listów o wspaniałej, przepięknej Connie, mogła być w niemałym szoku. – Emm… – Próbował włączyć się w dyskusję, ale nie był pewien, co powinien jej powiedzieć, skoro to była nowa sytuacja również i dla niego samego. Parsknął natomiast pod nosem, gdy kuzynka wspomniała o jego byłej lubej. – Idiotką. Nazwijmy ją po imieniu. – Może i nie powinien tak źle wypowiadać się o swojej dawnej partnerce, ale powiedzmy sobie szczerze, nadal miał do niej żal, a i po latach zrozumiał, że manipulowała nim jak chciała i że to właśnie przez nią stracił najlepsze czasy swojego życia, nie dając sobie szans na normalny związek, czy nawet szkolne romanse, które przecież także miały swój urok. Rozciągnął się na krześle, krzywiąc się nieco w odpowiedzi na ostatnie słowa Carter, ale starał się nie dać tego po sobie poznać. Po prostu obawiał się, czy to nadal zdziwienie, czy może przejaw braku akceptacji dla homoseksualnych relacji, wszak nigdy wcześniej nie mieli okazji rozmawiać na ten temat, a to oznaczało, że nie miał zielonego pojęcia, jak Samantha spogląda na pary jednopłciowe. – Może nigdy jej nie zmieniłem? – Mruknął zamyślony, próbując jakoś poukładać myśli kłębiące się w swojej głowie. – Sam nie wiem… uganiałem się za Connie jak głupi, zresztą pamiętasz... Zakochany byłem tak bardzo, że chyba nie chciałem widzieć innych opcji, a nawet po rozstaniu, przez długi czas, nie pozwalałem sobie na bycie szczęśliwym. – Westchnął cierpiętniczo, bo trudno było mu się teraz, na poczekaniu, z tego wszystkiego wytłumaczyć. Nie spodziewał się, że na ratunek przybędzie mu sowa, która nagle zaczęła głośno stukać w kuchenne okno. Theo wstał od stołu, gestem dłoni wskazując kuzynce, żeby poczekała, a zaraz po tym odczytywał już list jednego z pracowników banku. - Sam, strasznie cię przepraszam. Mam nadzieję, że nie będziesz na mnie zła, ale wzywają mnie do banku. Podobno jakaś pilna sprawa. – Popatrzył na nią przepraszającym wzrokiem, podkulając ogon. – Obiecuję, że wrócimy do tego tematu, zgoda? – Dodał zaraz po tym, by wiedziała, że wcale nie ucieka od rozmowy. Po prostu okoliczności przymusiły go do przerwania jej wpół, ale może nie było tego złego, co by na dobrze nie wyszło. Przynajmniej następnym razem mógł się lepiej do niej przygotować, a i jego kuzynka nadal żyła w błogiej nieświadomości, nie wiedząc że nie tylko zapałał uczuciem silniejszym niż nić sympatii do mężczyzny, ale do tego tym mężczyzną okazał się jego własny szef. Nie chciał jej okłamywać, ale nie widział również powodów, dla których miałby się chwalić swoim romansem niepytany, dlatego pożegnał ją tylko buziakiem w policzek, zgarnął z wieszaka w korytarzu swoją kurtkę, a chwilę później Samantha mogła usłyszeć głośny trzask teleportacji.
zt. x2 +
George Walker
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 177
C. szczególne : intensywny zapach cygara na ubraniu, dobrej jakości ubrania, spod kołnierza, przy szyi wystaje gruba warstwa bandażu.
Świstoklik przeniósł ich do mieszkania Theo. Choć wylądował twardo na stopach to nie obyło się bez zduszonego w trzewiach dźwięku oznaczającego w głównej mierze ból. Oparł dłoń o swoje kolano i powoli wypuścił powietrze z płuc. - Obawiam się, że w chwili kiedy różdżka uległa zniszczeniu to któraś strona rany się otworzyła. - nie było czasu na udawanie, że jest w porządku bo jednak ból czarnomagicznej rany bywał nie do wytrzymania. W szpitalu jednorazowo podano mu Morphiusa kiedy rana nie był ani trochę ustabilizowana. Usiadł na najbliższym krześle, czując przy tym jak coś lepkiego przesiąkło już przez bandaż, którym był owinięty. Bezpardonowo odpiął koszulę i zdjął ją z siebie, odrzucając gdzieś na podłogę. Na materiale opatrunku widniała plama krwi wielkości pięści. - Do Munga za daleko.- wszak znajdowali się w mugolskiej dzielnicy i musieliby użyć teleportacji albo sieci Fiuu, a do tego nie kwapił się ani trochę w tym stanie. Nie ma co ukrywać, że zatrwożyła go wizja otwierającej się rany. Jak wiadomo, ta zadana od horkukrsa nie reagowała na działanie eliksirów leczniczych, a zaklęcia uzdrawiania przynosiły dosyć słaby i krótkotrwały efekt. Dopiero umówił się z panią Dear na uwarzenie Dekoktu, który usprawni jego życie codzienne, ale do tego czasu musi jakoś sobie poradzić. U Julii stosował zaklęcie czarnomagiczne, czyli bardzo ciężkie i do tego używał prawej ręki, czyli tej, która była uszkodzona. Nic dziwnego, że to tak się skończyło. Ba, podświadomie brał to pod uwagę jednak nie wpadł na pomysł zorganizowania sobie pomocy medycznej. Złapał kolejny haust powietrza i podniósł wzrok na zapewne zdenerwowanego Theo. Gdzieś w międzyczasie złapał jego nadgarstek i przysunął jegomościa w swoją stronę. - Pamiętasz co mówiłem o panice? - zapytał i niestety efekt wypowiedzi został zniszczony przez grymas bólu kiedy tylko uzmysłowił sobie, że sięgał po jego nadgarstek odruchowo prawą ręką. Czy się kiedykolwiek nauczy większego poszanowania własnego zdrowia? - Deportuj się... po uzdrowiciela. - wydusił na wydechu i wzdrygnął się, a jego odsłonięty tors pokryła gęsia skórka kiedy z rany wymknęło się więcej krwi, powiększając powoli plamę na bandażu. Nie miał fizycznie możliwości, aby go zdjąć. Chciał przestrzec Theo, aby nie panikował, ale zamiast tego oparł łokieć o swoje kolano i starał się wpaść na cudowny pomysł jak załagodzić swój stan. Nie uśmiechało mu się zostawać samemu, ale z drugiej strony nie chciał w tym stanie przemieszczać się znienawidzonym metrem.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Krok po kroku, wszystko w odpowiedniej kolejności. Najpierw podróż, potem oględziny. Powtarzał sobie w myślach ten niezbyt skomplikowany plan, żeby ukoić nerwy i nie martwić się na zapas, ale wystarczyło że wylądowali twardo stopami na salonowych panelach, a w jego uszach wybrzmiał odgłos dobitnie świadczący o towarzyszących George’owi boleściach, by w sercu znowu uczuł ukłucie stresu. Doskoczył do niego niemal od razu, układając dłoń na jego zdrowym, lewym ramieniu, tym razem usilnie pilnując własnych odruchów, by przypadkiem nie popełnić pomyłki. – Kurwa, George… – Dokładnie tyle zdołał z siebie wydusić, widząc po jego twarzy, że zdecydowanie nie jest najlepiej. Słowa mężczyzny jedynie potwierdziły jego obawy, wywołując głośne westchnięcie, podczas którego próbował poukładać kłębiące się w chaosie myśli. Niezbyt zresztą skutecznie. Póki co zdołał zdusić jednak jakiekolwiek przejawy paniki w zarodku. Nie stanął również jak wryty, wiodąc za Walkerem spojrzeniem, kiedy ten siadał na krześle i zrzucał z siebie koszulę, ujawniając bandaż przesiąknięty świeżą krwią, która najprawdopodobniej nadal sączyła się z ledwie co otwartej rany. Naprawdę starał się utrzymać nerwy na wodzy i przez długi czas nawet mu się to udawało, ale akurat ten widok zburzył jego spokój, zmuszając do gorączkowego wręcz krążenia po pomieszczeniu, jakby w nadziei na odnalezienie wyjścia z tej jakże beznadziejnej sytuacji. Dopiero po dłuższej chwili zatrzymał się tuż przy swoim towarzyszu, nie do końca z własnej woli – wszak to George chwycił go za nadgarstek, przysuwając bliżej siebie, dzięki czemu Theo mógł wreszcie spojrzeć prosto w jego ciemnozielone, zmęczone oczy. – Przecież wiem. Pozwól mi zebrać myśli. – Nie był nawet w pełni świadom swojego stosunkowo oschłego tonu, który złagodniał dopiero gdy twarz mężczyzny ponownie wykrzywiła się w bolesnym grymasie. Deportacja… Uzdrowiciel… słowa Walkera docierały do niego jak przez mgłę. Czy aby na pewno nie powinni iść z tym do Munga? Cóż, nie miał czasu, żeby się zastanawiać, bo w tym samym momencie zauważył, że krew coraz intensywniej barwi opatrunek szkarłatem, a że nie wiedział dokładnie dlaczego mężczyzna przyjął taką, a nie inną pozę, obawiał się że ten zaraz mu zemdleje. – Nie ma szans, żebym zostawił cię tutaj samego. – Rzucił podenerwowany, przyklękając przy nim, by ułożyć dłoń na jego kolanie. Nie pozostawał jednak biernym, bezużytecznym obserwatorem. Po prostu musiał wyszukać w pamięci nazwiska osób, które mogłyby im pomóc. Wtedy przypomniało mu się, że Lowell podczas ich ostatniej rozmowy o pochłaniaczu magii, oferował swoją medyczną pomoc. Nie znał nikogo innego, kto byłby w uzdrowicielskich zaklęciach tak biegły jak on, a co więcej, chłopakowi nie była również obca i czarna magia. Nadal nie był pewien, czy to lepszy wybór niż szpital, ale do tego rzeczywiście mieli daleko… Nie opanował zaś umiejętności teleportacji łącznej, a stworzenie kolejnego świstoklika z pewnością zajęłoby mu trochę czasu. - Ściągnę znajomego uzdrowiciela tutaj, okej? – Na bieżąco informował go o swoich zamiarach, ale nie chcąc marnować ani chwili, sięgnął naprędce po wizbooka, żeby napisać wiadomość do Felinusa. Stwierdził również, że nie będzie teraz wyjaśniał Walkerowi, że tak naprawdę to nie uzdrowiciel, a hogwarcki asystent. Wystarczało, że miał odpowiednie kwalifikacje, czyż nie? – Zna się też trochę na czarnej magii. Już do niego piszę. – Dodał natomiast, by uzasadnić jakoś swój wybór, chociaż tak naprawdę nie chciał po prostu zostawiać mężczyzny w obawie, że pod jego nieobecność stanie się coś gorszego. Dopiero gdy wysłał wiadomość, powrócił wzrokiem na twarz mężczyzny, przytrzymując jego zdrowy bark. – Zdejmujemy bandaż? Może do tego czasu uda mi się chociaż powstrzymać krwawienie… – Zaproponował również ściszonym, acz niespokojnym głosem, ukradkiem cały czas zerkając na powiększającą się plamę krwi, która przywodziła na myśl same czarne scenariusze.
George Walker
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 177
C. szczególne : intensywny zapach cygara na ubraniu, dobrej jakości ubrania, spod kołnierza, przy szyi wystaje gruba warstwa bandażu.
Zachowywał spokój bowiem w jego naturze nie leżało unoszenie się i popadanie w panikę co nie zmienia faktu, że trzewia ściskał strach. Powrót do szpitala uniemożliwiłby mu jakąkolwiek formę pracy w zawodzie, a już i tak warunkowo mógł piastować stanowisko z obietnicą nie przemęczania się. Przesadził dzisiaj… jednak czy gdyby nie to, to udałoby mu się zdjąć klątwę z Julii? Musiał uporać się jedynie z krwawieniem, a więc bez Theo sobie nie poradzi. Nie chciał myśleć co by się działo gdyby deportowali się w jego domu. Robin osobiście wcisnęłaby go na izbę przyjęć i zabarykadowała wyjście (oraz zamurowała kominek z siecią Fiuu) aby nie wychodził stamtąd dopóki się całkowicie nie wyleczy. Kochana dziewczyna, ale niczyje nerwy nie pomogą. Doceniał względnie zachowywany spokój Theo. - To tylko ból, nic nowego. - próbował wyjaśnić chłopakowi, że te grymasy wywodzą się z poważnego naruszania jego progu bólowego. Nie miał jednak pojęcia jak postępuje krwawienie. Sądząc po lekkim zawrocie głowy i podwyższonej temperaturze ciała to musiało postępować dosyć znacznie. - Znajomość czarnej magii mnie nie pociesza, Theo. Do tej rany nie potrzeba tej wiedzy. Trzeba to po prostu zatamować…- odezwał się kiedy ten w pośpiechu pisał wiadomość w jakimś zeszycie. Widział jedynie, że to ten "wizard-book", a więc nie dopytywał, bo to nie była jego liga. Wyprostował się lecz nie schodził z krzesła. - A weź przetnij bandaż. Nie ma co się babrać w odwijanie, i tak się na nic już nie nada. - chłód powietrza w mieszkaniu kontrastował z ciepłem jego ciała. Nie mógł powstrzymać dreszczu, a więc jedynie zajrzał przez ramię, chcąc sprawdzić która strona rany została naruszona. Pozwolił Theo czynić powinność. Zacisnął mocniej szczękę kiedy uzmysłowił sobie jak okropnie wygląda ta rana. Trzy czarne rany po ostrym narzędziu (dla wprawnego oka: po szponach), zaczerwienione wokół i otoczone ciemną siateczką żył. Cóż. Ta rana środkowa otworzyła się na tyle, aby wypływała z niej krew i brudziła całą resztę, przez co trudno było stwierdzić czy dwie pozostałe też się otworzyły. Dwa kolory mieszały się ze sobą: czerń i bordo. - Trzeba to obmyć i nie wiem, chyba uciskać przez materiał. Nie znam się na uzdrawianiu, to jedyne co przychodzi mi do głowy. Daleko mieszka ten twój znajomy uzdrowiciel? - oparł dłoń o swoje kolano i to w ten sposób opierał większość ciężaru swojego ciała. Skoncentrował się aby oddychać powoli i głęboko. Nie ruszał się ponadto, nie miał na to sił. Mięśnie ramienia paliły niemal żywym ogniem i większość energii poświęcał, aby zaniechać komunikowania bólu. Aż tak nie lubił być w centrum uwagi, a teraz był tym potrzebującym pomocy, co było dla niego trochę przykre.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Względnie zachowywany spokój – to określenie właściwie idealnie oddawało obecny stan Kaina. Chłopak nie wpadał w popłoch, ale nie potrafił również wmówić sobie, że „to tylko ból, nic nowego”, skoro wyciekająca z rany krew coraz intensywniej barwiła bandaż czerwienią. Czarnomagiczne zaklęcie unicestwiające krążącą w żyłach Julii klątwę niewątpliwie okazało się wyczerpujące, a chociaż rad był z tego, że George zdołał dziewczynie pomóc, tak miał nadzieję, że nie uczynił tego kosztem własnego zdrowia. Martwił się, to oczywiste, w szczególności wziąwszy pod uwagę fakt, że to on wplątał Walkera w całą sytuację, narażając go zarazem na niebezpieczeństwo. - Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Nie ruszaj się. – Mruknął do niego, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że powinni zatamować krwawienie. Najpierw jednak skupił się na wysłaniu Felinusowi wiadomości, zwięzłej acz wymownej w swej treści, aby mieć pewność, że kumpel od razu zrozumie powagę sytuacji i nie zbędzie go półsłówkami. Dopiero po tym podniósł się nieco, wyciągając swoją różdżkę zza paska spodni, ale zanim w ogóle zdecydował się na użycie jakiegokolwiek czaru, wpierw dotknął jeszcze dłonią czoła mężczyzny. Czuł pod opuszkami palców, że ten jest rozpalony, ale nie odezwał się ani słowem, żeby nie potęgować i tak nerwowej już atmosfery. Zamiast tego odsunął dłoń i machnął delikatnie kawałkiem tarninowego drewna, rozcinając zabrudzony opatrunek, co chyba nie było wcale najlepszym pomysłem… Miał wrażenie, że pozbycie się skrawka materiału podziałało niejako jak zwolnienie hamulca, a wokoło środkowej rany zebrało się jeszcze więcej szkarłatnej posoki, choć niewykluczone, że wmówił to sobie na skutek doświadczanego stresu. - Błagam cię, tylko mi nie odpływaj… – Wydusił z siebie chyba dla własnego poczucia komfortu, a potem znów manewrował nadgarstkiem nad ramieniem George’a, próbując obmyć okolice czarnej niczym smoła rany. Początkowo wydawało mu się, że zaklęcie odniosło oczekiwany rezultat, ale niestety po chwili skóra znów pokryła się krwistymi wybroczynami, a nawet jeśli starał się na wszelkie sposoby powtrzymać albo spowolnić chociaż wylew krwi, tak jego działania kończyły się fiaskiem. – Nie dam rady… – Westchnął boleśnie, kiedy wiara we własne możliwości zderzyła się z brutalną rzeczywistością. Mógł jedynie wyczarować kolejny, czysty bandaż i z aptekarską wręcz ostrożnością i subtelnością owinąć nim ramię Walkera, ale tak po prawdzie, nie był wcale przekonany czy ucisk materiału uczyni w tym przypadku jakąkolwiek różnicę. – Daleko czy nie, to nieistotne. Byle odczytał wiadomość i się tutaj deportował. – Wtrącił w trakcie, sięgając po swojego wizbooka. Przypadkiem zaplamił go krwią skapującą z dłoni, które jakimś cudem ubrudził najwyraźniej podczas opatrywania Walkera. - Dobra, odpisał. Zaraz tu będzie. Trzymaj się. – Rzucił wreszcie do swojego towarzysza, po czym odetchnął z ulgą, bo nie miał w zanadrzu żadnej alternatywy, gdyby jednak nie mogli liczyć na wsparcie Lowella.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Ilość wiadomości, jakie otrzymał, spowodowały, że zgarnął ze sobą torbę, a wepchnął do niej wszelkie potrzebne medykamenty, w tym osprzęt. Okulary diagnostyczne, fiolki z eliksirem wiggenowym, ostatnią fiolkę z eliksirem czyszczącym rany, a do tego parę innych eliksirów, które zazwyczaj były konieczne. Albo inaczej - nie byłoby czasu, by się po nie zawracać. Całe szczęście, że był w domu i dopiero nagminna ilość powiadomień spowodowała, że zauważył Wizbooka. Spędzał na nim ostatnio trochę więcej czasu, więc był prawie pod ręką. Prawie. Z wiadomości, które wysłał Theo, zrozumiał, że nie jest zbyt dobrze. Krwawiący szef, czarnomagiczna rana - jak na złość... znowu coś powiązanego ze sztukami zakazanymi. I o ile wiedza naprawdę mu się przydawała, tak upewniał się w tym, że w przeważającej ilości przypadków służy tylko do jednej rzeczy - do świadomego zadawania bólu i wykrzesania z ludzkiej duszy tego, co nieuniknione. Sama czarna magia powodowała znacznie inne spektrum, które trudno było sklasyfikować poprawnie; nie skupiał się zatem na niczym innym, jak na teleportacji do mieszkania, gdzie głuchy trzask zapanował nad otoczeniem, oświadczając o przybyciu osoby, która mogłaby się tym zająć. Jeszcze na złość była to mugolska dzielnica, więc musiał uważać z własnymi zdolnościami magicznymi - nic dziwnego zatem, że aportował się wewnątrz odpowiednich ścian, nie tuż obok nich. Pojawił się w jednym z pokoi w mieszkaniu Kaine'a - rozejrzawszy po otoczeniu, zauważył znajome twarze. O jednej wiedział, że ją tutaj zastanie, ale o tym, że pacjentem jest ktoś, kto wcześniej uratował życie jego partnera - kompletnie nie miał bladego pojęcia. Mimo to nie było czasu na to, by się tym przejmować. - Pan Walker... - mruknął sam do siebie, przechodząc po tym niemalże od razu do konkretów. - Co konkretnie się dzieje? Na spokojnie i powoli. - powiedział do obojga, choć wiedział, że sytuacja zdawała się wymykać powoli spod kontroli. Rana na ramieniu pozostawała widoczna dla jego oczu, a informacja o konieczności pomocy była nagła i niespodziewana, w związku z czym wyszedł tak, jak po prostu był ubrany. - Próbowałeś zaklęciami? I, co najważniejsze - z czego dokładnie wynika ta rana i jaki sposób doszło do jej ponownego otworzenia? - rozpoczął odpowiednie działania, choć to wszystko wyglądało wyjątkowo paskudnie - nie wiedział jednocześnie, jak mężczyzna zareaguje na to, iż to całkiem młoda osoba się nim zajmuje, a nie doświadczony wiekiem uzdrowiciel. - Pan Walker brał jakieś eliksiry? - jeszcze się zapytał. Musieli mu zaufać - nic dziwnego zatem, że starał się doprowadzić to wszystko do porządku i wprowadzić odpowiednie metody leczenia, choć już z góry to wyglądało na specyficzne działanie. Jakby... to nie było coś całkowicie normalnego. Już pierwsze próby udowadniały, że rana wcale nie zamierza współpracować.
Ból wpływał na samopoczucie, a co za tym idzie też na poziom cierpliwości. Z reguły miał jej nieskończone pokłady jednak okoliczności udowadniały, że nawet George Walker ma jej granice. - Nie potrzebuję pocieszenia, Theo, a uzdrowiciela. - sprostował, niejako podświadomie reagując na jego oschły ton. Nie chciał żadnych słodkich zapewnień, że wszystko będzie dobrze. Chciał jedynie, aby rana przestała krwawić, aby mógł ją na nowo schować pod bandażem oraz koszulą, a następnie wrócić do codzienności gdzie zwalczał swoje tymczasowe ograniczenia magiczne. - W grafiku nie mam opcji "odpływania".- nieudolnie próbował rozładować atmosferę jednak ton głosu przeczył tej możliwości. Zamilkł więc i nie reagował na dotyk na czole, zdając sobie sprawę, że jest rozpalony. Skrzywił usta w chwili kiedy Theo odsuwał od jego skóry lepiący się od krwi bandaż. Nieprzyjemne uczucie, które wzdrygnęło ciałem. Jego uwadze nie uszedł trzask teleportacji. Z jednej strony czuł ulgę bo nadeszła wykwalifikowana pomoc, a z drugiej na widok młodego Lowella poczuł niepokój. Toż to chłopak niewiele starszy od Robin. Na całym świecie nie spodziewał się akurat jego. - Zawczasu powinienem się zorientować, że jesteście jedną paczką przyjaciół.- być może Theo tego nie zrozumiał jednak Lowell powinien dodać dwa do dwóch. Może i był w kiepskim stanie jednak nie dało się nie spostrzec zmiany wyglądu nowo przybyłego. O ile wcześniej siedział względnie prosto, tak teraz wyprostował całkowicie kręgosłup, zawieszając wzrok na bladym uzdrowicielu. - Może pan mówić do mnie bezpośrednio, bo jakby nie patrzeć, jestem przytomny. - rzucił przez zaciśnięte zęby bo jednak ból odbierał zdolność zachowania jasnego umysłu. Zbyt młody, aby sprostać takiej ranie. Zbyt niedoświadczony, taki mu się wydawał. Nie znał go zbyt dobrze i nie wiedział co ma o tym myśleć. Właśnie w takim momencie - najgorszym z możliwych - nagle miał problem z zaufaniem. Zmarszczył brwi i dał sobie chwilę na odzyskanie kontroli nad oddechem. - Jeśli faktycznie, tak jak Theo mówi, ma pan uprawnienia medyczne, to byłbym dozgonnie wdzięczny za zatamowanie krwawienia z czarnomagicznej rany. - ach, ta formalność oraz krótkie spojrzenie posłane Theo. Celowo nie odpowiadał na wszystkie pytania, uznawszy je z góry za zbyt osobiste jak na spotkanie przy którym potrzebował jedynie "pierwszej pomocy" choć w nietypowych okolicznościach. Nie był do końca sobą, to wszystko przez ukrywany skrzętnie strach. - Rana oporna na wszystkie eliksiry, a zaklęcia uzdrawiania przynoszą połowiczny, słaby albo krótkotrwały efekt. Tyle wiem i tyle powinno wystarczyć bo samo pochodzenie rany…- urwał kiedy obraz zatrząsł się przed oczami. - … związane jest z agresywną reakcją cholernie potężnego artefaktu. - to dodał już ciszej i wzdrygnął się na nowo, choć do przykrego i przerażającego wspomnienia. Ledwie uszedł z życiem, taka była prawda. Kwestię okoliczności sprowokowania otwarcia się rany zostawił Theo w kwestii opisania sytuacji bo sam George wolał na moment odpocząć od mówienia. Nie chciał też zdradzać jak bardzo, ale to bardzo chętnie zamknąłby teraz oczy i odpłynął w długi i głęboki sen - co było spowodowane utratą krwi, a nie faktyczną potrzebą.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że potrzeba im uzdrowiciela, a nie niewiele znaczących zapewnień, że wszystko się ułoży, ale niestety nie był tak biegły w używaniu zaklęć leczniczych, a na fachową pomoc musieli jeszcze trochę poczekać. Mimo to starał się uczynić wszystko co w jego mocy, a że słowa George’a wybrzmiały w jego uszach nieprzyjemnym, w pewnym sensie krzywdzącym tonem, mimowolnie obrzucił go spojrzeniem spod byka, wcale a wcale nie kryjąc swoich wyrzutów. Na szczęście zapomniał jednak o nich równie szybko, przystępując do niezbyt skutecznych prób oczyszczenia rany i powstrzymania intensywnego krwawienia, a i uświadomił sobie zarazem że najwyraźniej im obu udzieliła się dość nerwowa atmosfera i że nie powinien nadinterpretować słów rzuconych najprawdopodobniej na skutek złości i zniecierpliwienia. Poza tym akurat kolejna wypowiedź, jaka uwolniła się z ust Walkera nie miała już tak negatywnego wydźwięku, a w niewielkim stopniu zdołała nawet go uspokoić, rzecz jasna, w zespół z otrzymaną od Felinusa wiadomością. – Bardzo cię boli? – Również złagodniał, a że jego starcie z czarnomagiczną raną zdawało się na niewiele, zdecydował się chociaż na rzucenie prostego zaklęcia mierzącego temperaturę ciała poszkodowanego przełożonego. Właśnie wtedy w pomieszczeniu rozległ się donośny trzask deportacji, a Theo odwrócił głowę w kierunku znajomej sylwetki przyjaciela. Spoglądał to na niego, to na swojego szefa, początkowo nie do końca orientując się w zaistniałej sytuacji. Musiał uważniej przeanalizować ich zachowanie, by zrozumieć, że… - Chwila, to wy się znacie? – Mruknął zdziwiony, ale zaraz machnął ręką, bo w świetle tak poważnych okoliczności, nie mieli czasu na podobne tłumaczenia. Nie wyjaśniał również Walkerowi dlaczego zdecydował się poprosić o pomoc tak młodą osobę, ani nie przyznawał otwarcie, że w gruncie rzeczy mają do czynienia ze szkolnym asystentem, a nie doświadczonym uzdrowicielem. Papiery to nie wszystko, czyż nie? Liczyły się umiejętności, a tych Lowellowi nie można było odmówić. Gotów był mu zaufać. Zresztą… i tak nie miał innego wyjścia. - Próbowałem, ale raczej z marnym skutkiem… tylko wiesz, weź też pod uwagę to, że nie jestem zbyt dobry w zaklęciach uzdrowicielskich. Zmierzyłem też temperaturę: 38,5 stopnia. – Wyjaśnił pokrótce kumplowi, by wiedział na czym stoją, żałując że może udzielić mu jedynie tak szczątkowej informacji. – Nie używaliśmy żadnych mikstur. – Dodał również gwoli ścisłości, mając nadzieję, że nie oberwie w łeb za to, że nie spróbowali przedtem eliksiru wiggenowego. Niewykluczone, że by pomógł, ale Kain po prostu nie posiadał takiego w mieszkaniu. Otwierał już usta, żeby opowiedzieć, co takiego dokładnie się wydarzyło, ale rozumiał też podejście swojego przełożonego, bo sam przecież nie chciałby zostać pominięty, szczególnie że to właśnie jego mieli ratować. Właśnie z tego względu zamilknął na chwilę, pozwalając mu samodzielnie, bez niczyjej pomocy, opisać własny stan. Dopiero gdy zauważył, że twarz mężczyzny stała się bledsza i domyślił się, że mówienie sprawia mu więcej problemów, niż mogłoby się wydawać, postanowił włączyć się do dyskusji. - Zdejmował klątwę z Brooks. Nie znam tego zaklęcia, ale przypominało srebrzystą mgiełkę i miało oczyścić jej żyły z czarnomagicznych toksyn. Na koniec jego różdżka pękła, i to chyba wtedy doszło też do otwarcia rany. – Dokończył za George’a, tak jak zapamiętał całą historię z własnej perspektywy, a całą swoją uwagę skupił teraz na Felku, spoglądając w jego ślepia błagalnym wzrokiem. – Umiesz to powstrzymać? Nie wiem czy ja sam jestem w stanie w czymkolwiek pomóc… – Westchnął głośno, bo wkurwiała go ta bezsilność. Na cóż mu była znajomość szerokiego arsenału zaklęć pojedynkowych, skoro w sytuacjach takich jak ta zdawał się kompletnie bezużyteczny…
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Nie spodziewał się tego, co będzie miał okazję tutaj zastać. Po pierwsze, z harmideru odpoczynku wyrwała go prośba nagła i niespodziewana, a gdy dotarł na miejsce, okazało się, że osobę potrzebującą profesjonalnej pomocy bardzo dobrze kojarzył. Jeżeli miał kiedykolwiek spłacić dług, to była to właśnie ta okazja; los podsunął mu możliwość odwdzięczenia się za uratowanie jego partnera, a więc zamierzał zrobić wszystko, by rana, która nieustannie krwawiła, przerwała swój bieg i rytm szokujących wszystkich. Nikt nie spodziewał się takiego przebiegu zdarzeń i jeżeli mógł, to chciał, by uzyskana od niego pomoc mogła wpłynąć w ten dobry sposób na mężczyznę. - Świat jest wyjątkowo... mały. - powiedział, gdy odstawił torbę tuż nieopodal, by następnie dokładniej zająć się panem Walkerem, który w najlepszym stanie po prostu nie był. Poniekąd informacje, jakie to dostawał, dawały mu do myślenia, że to, co się działo, nie pozostawało w spektrum normalnych ran. Nim się obejrzał, a został wepchnięty w coś, co musiał zrozumieć i rozgryźć na własną rękę, jak nad tym zapanować. Może było to coś trudnego, ale nie zamierzał się poddawać - koniec końców życie wiele razy podsunie mu jeszcze trudniejsze sytuacje. - W porządku. - odpowiedział, niemniej jednak obecnie mężczyzna nie wyglądał na kogoś, kto powinien się odzywać. Ból mógł przeszywać jego organizm jeszcze bardziej, jeszcze intensywniej, a samemu musiał skupić się na czynnościach w idealnym wręcz stopniu, perfekcyjnym. Nie miał z tym problemu. Tak niedawno przecież składał po ataku Derwiszy dziewczynę, która oberwała Sectumsemprą, a nie porzucał jednocześnie własnych umiejętności na rzeczy innych, w związku z czym wyjął z torby eliksir wiggenowy, by pozostawić go na krótki moment na stole, dość prędkim ruchem różdżki starając się dopełnić diagnozy rany. - Owszem, posiadam. - nie rozgadywał się na ten temat, a zamiast tego spróbował zatrzymać krwawienie początkowo przez działanie Haemorrhagia Iturus. Zrobił to niewerbalnie, wierząc we własne zdolności, kiedy błysk światła przyozdobił lekko jego różdżkę, choć nie wniósł niczego. O tym, że popełnił błąd, nie było mowy. Zmarszczywszy brwi, na kolejną informację Theo, która była znacząca, postanowił poprosić go o pomoc. Wyczarowany z różdżki bandaż przyłożył do rany, znacząco ją uciskając, by przez tę chwilę braku działania zaklęcia zmniejszyć obfitujące coraz to bardziej krwawienie. - To ważna informacja. Podaj panu Walkerowi eliksir wiggenowy, który położyłem nieopodal. - zalecił, poniekąd rozkazał, by następnie spróbować znieczulić miejsce, które zapewne powodowało trudniejsze myślenie. Podwyższona temperatura wskazywało albo na zakażenie, albo na stan zapalny, więc nic dziwnego, że w ruch pójdzie - wedle tego, co ustalił pod kopułą własnej czaszki - eliksir czyszczący rany. - Ostrożnie, niech się pan nie wysila. - poprosił, gdy wsłuchał się w to, co miało miejsce. Najwidoczniej artefakt posiadał tak potężną moc, iż potrafił pozostawić na ciele mężczyzny znaczącą ranę, której tak łatwo się nie pozbędzie. Takie były najgorsze - wszak czarna magia dotykała innego spektrum, pozostawiając widoczne, wyróżniające się blizny i ścieżki przeżytego wówczas bólu. - W takim przypadku zwykłe zaklęcia nie pomogą. - zmarszczył brwi, bo jeżeli to było czarnomagiczne zaklęcie, to nawet najsilniejsza wersja Vulnery mogła tutaj w ogóle nie pomóc. Mimo to musiał spróbować, choć, kiedy to spróbował jeszcze raz zatamować krwotok podstawowym zaklęciem, by posoka nie zabarwiała opatrunku, nie przyniosło to żadnego widocznego skutku. Wsłuchał się w to, co miał do powiedzenia Theo, mocniej zaciskając palce na własnej różdżce. Nie było łatwo i musiał to przyznać, ale nie miał wyjścia, by spróbować każdej możliwości, jaka istniała. Nieco się zdziwił na to, że ten zdejmował klątwę z Brooks, czując kolejny dług, który się powiększył. Znał dziewczynę i to, że George się nią zajmował, wskazywało na otrzymaną pomoc. Musiał się odwdzięczyć i nie miał prawa, by popełnić w tym przypadku jakikolwiek możliwy błąd. Mimo to wewnętrznie czuł, że samo pęknięcie różdżki nie było zbyt dobrym znakiem. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. - odpowiedział całkowicie szczerze, bo nie zamierzał mydlić mu oczy poprzez puste obietnice, które mogły źle wpłynąć na zachowanie, gdyby jednak coś się nie udało. Lowell znacząco zmarszczył brwi, wiedząc, że zastosowany eliksir wiggenowy mógł pomóc odzyskać część zdrowia, choć i tak czy siak pierwszym, najważniejszym zadaniem było powstrzymanie rany od ciągłego wyrzutu szkarłatu. Po samym Walkerze było widać to, że utrata krwi na niego znacząco wpłynęła, więc nic dziwnego, że przystawił lekko różdżkę do rany, by następnie zacząć inkantować najbardziej zaawansowaną formułę. - Vulnera Sanentur... - przedostało się z jego ust niczym pieśń, która miała przynieść ukojenie. Vulnera Arcuatum by tutaj nie zadziałała i wcale nie musiał się nad tym dłużej zastanawiać; pozostawało liczyć zatem na to, że to przyniesie jakiś odpowiedni, cząstkowy efekt. Zachowywał zimną krew i spokój, które były tutaj wymagane.
W stronę Theo zdołał jedynie mruknąć, że bywało gorzej z bólem. To tylko utrata krwi. Rana się trochę otworzyła bo przeciążył mięśnie magicznej ręki. Bywało gorzej, prawda? Nie mógł jednak w pełni skoncentrować się na ich pośpiesznej wymianie zdań bowiem od podwyższonej temperatury ciała kręciło mu się w głowie, a jego nagie ramiona pokryły się cieniutką warstwą wilgoci. Wzdrygnął się. Zakrył ciepłą dłonią nadgarstek Theo kiedy ten podszedł z eliksirem wiggenowym. Ten krótki kontakt fizyczny był mu chyba potrzebny. Potrząsnął głową. - Nie mogę łączyć wiggenowy z Morphiusem. Musiałem… wypić go przedwczoraj w nocy. - wyznał, a warto wspomnieć, że nie mówił o tym Theo. Najsilniejszy eliksir znieczulający miał przepisany tylko w sytuacjach nader ciężkich, jak dwie noce temu kiedy ból go obudził i nie pozwalał zasnąć, a miejsce obok było pozbawione kojących i ciepłych ramion Theo. Zdawał sobie sprawę, że chłopak będzie miał mu to za złe… Syknął z bólu i odruchowo odsunął się nieznacznie spod różdżki Felinusa. - Te zaklęcia parzą skórę.- wydusił z siebie i oparł łokcie o swoje kolana, pochylając się na jakiś czas, aby uspokoić kołysanie świata. - Czy to daje jakiś efekt? - zakrywanie rany bandażem wydawało mu się świetnym pomysłem, ale nie był wyedukowany medycznie więc niczego nie sugerował. Z tego wszystkiego z opóźnieniem zorientował się, że nie zabrał dłoni z nadgarstka Theo. Zreflektował się i cofnął palce, wplatając rękę w swoje włosy. Westchnął ciężko. - Jeśli w ciągu dwudziestu minut nie uda się tego powstrzymać to muszę wyjść do Munga. Za bardzo kręci mi się już w głowie. - nawet na nich nie patrzył, zaaferowany zaciskaniem powiek i mentalnymi próbami przekonania świata do zaprzestania kołysania się na boki.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Nie miał pojęcia skąd się znali, ale nie był w stanie zaprzątać sobie teraz głowy tak bzdurną i niepotrzebną myślą. Zbyt wiele działo się wokoło, przez co nadal nie do końca orientował się w sytuacji, i dopiero rozkazujący ton Felinusa jako tako go otrzeźwił, pozwalając mu odnaleźć własne miejsce we wszechobecnym rozgardiaszu. Pędem rzucił się do stołu, chwytając fiolkę z eliksirem wiggenowym, a zaraz znowu schylał się nad George’em gotów pokryć jego ranę magiczną miksturą. Łapał już za korek, kiedy nagle poczuł ciepło męskiej dłoni na swoim nadgarstku, powstrzymującej go przed wykonaniem kolejnego kroku. Słysząc słowa Walkera, uniósł głowę, darując mu to jedno jedyne spojrzenie, przepełnione wyrzutem, bo nie pamiętał, żeby jego przełożony wcześniej podzielił się z nim podobną informacją. Przypomnijmy, niezwykle ważną informacją. A przecież obiecywał, że nie będzie przed nim niczego zatajał… Theo domyślał się, że mężczyzna nie uczynił tego ze złej woli, że jak zwykle chciał chronić i jego przed gorzką prawdą, ale… Nie, nie był zły. Nie mógł. Pewnie w innych okolicznościach by się wściekł, ale teraz… po prostu martwił się o jego zdrowie i żałował, że nie może przejąć na siebie chociażby odrobiny jego bólu. Podniósł swą dłoń, żeby okryć nią grzbiet dłoni George’a, ale zatrzymał się wpół drogi, spoglądając pytającym, zdezorientowanym wzrokiem na Lowella. – To prawda? Z tym wiggenowym i Morphiusem? – Zapytał z nutą czczej nadziei w głosie, jakby naprawdę liczył na to, że jego kumpel zaprzeczy wszystkiemu, uświadamiając Walkera, że ten padł ofiarą jakichś głupich, bezsensownych plotek, a zastosowanie obu mikstur w tak krótkim odstępie czasowym nie wiąże się z żadnym szczególnym ryzykiem. Czuł jednak, że podobny scenariusz się nie wydarzy, a co gorsza widział, że rzucane przez Felka czary nie przynoszą większego rezultatu. – Pomyśl, że tylko ją łaskoczą. Wytrzymasz. Miałeś do czynienia z gorszymi rzeczami, czyż nie? – Skoro nie mógł pomóc inaczej, próbował chociaż podnieść swojego przełożonego na duchu, przypomnieć mu o tym, że może i nie jest niezniszczalny, ale przetrwał w swoim życiu wiele więcej niż parzące skórę zaklęcia. Chciał… potrzebował otoczyć go swoją opieką, objąć swym ciepłym, kojącym ramieniem, tak dosłownie, jak i w przenośni, ale zdawał sobie sprawę z tego, że George potrzebuje obecnie nie jego, a doświadczonego uzdrowiciela. Opuścił więc dłoń, przez krótką chwilę zatrzymując wzrok na wycofujących się palcach Walkera, a potem po prostu usunął się hogwarckiemu asystentowi z drogi, żeby przypadkiem nie przeszkodzić mu swoją obecnością. Odwrócił się również na moment od szefa, nie chcąc mamić go żadnymi kłamstwami, co i tak było chyba wystarczającą reakcją na jego pytanie, wyraźnie wskazującą na brak widocznej poprawy. Kurwa mać. Dlaczego życie wiecznie rzucało kłody pod nogi? Odsunął się o krok, zaciskając zaraz palce na lewym barku George’a, chociaż przez cały ten czas patrzył jedynie na zapracowanego Felinusa. Wierzył… musiał wierzyć, że chłopak da sobie radę, ale po słowach cierpiącego tuż obok Walkera zrozumiał, że przydałby im się również jakiś awaryjny plan w razie, gdyby coś poszło jednak niezgodnie z planem. – Na nic się tutaj nie przydam. Zajmę się świstoklikiem… Na wszelki wypadek. – Mimo że nie było to łatwe, starał się zachować względny spokój, by nie zburzyć poczucia bezpieczeństwa mężczyzny, na którym naprawdę zaczęło mu zależeć. Szukał więc w sobie siły, by nie koncentrować się na spływającej z otwartej rany krwi i nie wyczekiwać bezczynnie na efekt leczniczego zaklęcia. Nie był uzdrowicielem, ale miał przecież kilka innych atutów, które mógł wykorzystać we właściwy sposób. Wziął głębszy oddech, sięgając po stojący nieopodal puchar, nagrodę za pierwsze miejsce w hogwarckiej lidze pojedynków, a po wyciągnięciu zza paska różdżki, w pełni skupił się na kreacji świstoklika prowadzącego wprost do budynku szpitala św. Munga. Pamiątka po jego występach na deskach szkolnego klubu pojedynkowego – w przypadku niepowodzenia - miała stać się również ich ostatnią deską ratunku.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Sytuacja nie wyglądała najlepiej, no ba - zahaczała o struktury, o które to lepiej było po prostu nie zahaczać. Nie westchnął, nie wydobył z siebie żadnego głębszego zaciągnięcia powietrza do płuc w celu jego wyrzucenia. To wszystko wymagało profesjonalizmu i jedną z rzeczy, którą się charakteryzował, było to, że po prostu działał. Nie panikował, nie poddawał się skrajnym emocjom, a zamiast tego w pełni był w stanie oddać się leczeniu, jakie miało zagwarantować Walkerowi odpowiednią opiekę. Czarnomagiczne rany nie były mu obce, gdy wcześniej otrzymał rykoszetem zaklęciem Sectumsempra, a do tego jeszcze przetestował je na własnej nodze. Była to jednak przykra przeszłość, z której to miał doświadczenie, a o której to momentami chciał zapomnieć. Mimo to nie mógł - gdyby to zrobił, już dawno by go tutaj nie było. - W jakiej dawce? - zapytał się jeszcze, prostym ruchem dłoni odwlekając Theo od podania wiggenowego. Standardowo nie powinno być z tym problemów, ale podejrzewał, że do leczenia dochodziły także inne mikstury, które jednak pozostawiały ślad w organizmie i wątrobie. To znacznie komplikowało sprawę, bo obecnie nie miał możliwości sprawdzenia, jakie dokładnie ten zażywa, w związku z czym musiał działać bez pomocy medykamentów. Co nieco go frustrowało, ale gdzieś wewnątrz - nie okazywał tego względem otoczenia - wszak nie to było jego obecnym celem. - Nie jest dobrze. - odpowiedziawszy, wiedział, że leczenie w warunkach domowych nie jest niczym dobrym, a brak tego, co znajduje się na szpitalu, uderzał go jeszcze bardziej. Uroki coraz to bardziej powodowały zwiększenie doznań bólowych, a nawet Vulnera Sanentur z początku nie chciała działać, na co się nieco skrzywił, gdy nic nie zdawało się istnieć. - Jasne, na pewno nie zaszkodzi. - odpowiedział w kierunku byłego Puchona, zajmując się tym samym próbą zatamowania tego wszystkiego. I, jak się okazywało, wcale nie było tak kolorowo, w związku z czym musiał też się bardziej pod tym względem postarać. Świadomość tego, że trzymał w sumie ludzkie życie we własnych dłoniach... wydawała się być nadmiernie obciążająca. - Theo, panie Walker... aby było panu nieco łatwiej, zastosuję pewne zaklęcie. Uśmierzy ono ból wynikający z próby zatrzymania krwawienia, ale musicie mieć na uwadze to, że jest ono dość... specyficzne. - zaproponował, spoglądając na nich porozumiewawczo, a gdy otrzymał zgodę od co najmniej jednego z nich - a i George usadowił się nieco wygodniej - różdżkę skierował współmiernie z własnymi czynami. - Analgesia Areflexis. - pozwolił na to, by wiązka światła wydostała się z końca drewnianego patyczka, a panem Walkerem zawładnął brak bólu, jak i uczuć, powodując, że ten stał się tylko i wyłącznie odpowiednikiem osoby rozmawiającej bez konkretnych emocji w słowach. Upewnił się jednak, by ten znalazł się w wygodnej pozycji, wspomagając się początkowo własną siłą. - Proszę się nie martwić, wszelkie odruchy zostały zniesione. Nic nie powinno teraz boleć. - wytłumaczył, by przejść do kolejnych prób. Zauważył jednocześnie to, że zaklęcia, z których to wcześniej korzystał, nijak dawały odpowiednie, współmierne efekty. To bardziej komplikowało sprawę, bo z każdą kolejną nieudaną próbą krew nadal się lała, a organizm zaczynał coraz mocniej to odczuwać. Nic dziwnego zatem, że zastosował w momencie po rzuceniu wynalezionego całkiem niedawno zaklęcia, zrobił to samo z Transfusion, by zmniejszyć objawy utraty krwi, niemniej jednak nie dał tego za dużo - organizm musiał się dostosowywać i tym samym wlanie od razu znacznie większej jej ilości wiązałoby się ze skutkami ubocznymi. - Theo, podtrzymaj go na chwilę. - zalecił, nie stosując prośby, a prędzej zwyczajne polecenie. Tylko z jego pomocą mogli pomóc George'owi, w związku z czym nic dziwnego, iż ponownie zaczął działać, by zatamować krwawienie, które powoli przeradzało się w krwotok. Głębszy wdech, gdy Kain przejął mężczyznę, opuścił jego usta, choć nie miał ani sekundy do zmarnowania - przeszedł od razu do konkretów. Jeszcze raz. - Vulnera Sanentur... - wypowiedział, analizując dokładniej to, jak zaklęcie częściowo, niewiele, ale jednak - powstrzymało płynięcie posoki. Co prawda wiele jeszcze brakowało do czegokolwiek więcej, ale na obecną chwilę nie musieli się martwić tym, że ten zejdzie w mgnieniu oka z bólu. Nie poruszał się niepotrzebnie, a i jakoś to zaczęło działać, w związku z czym Lowell poczuł wewnętrznie ulgę, choć nadal nie mógł uznać tego za zwycięstwo. - Zaklęcie działa, ale będę musiał je powtórzyć jeszcze parę razy. - oznajmił, palcami muskając nieco ciepłą już od ilości magii przepływającej przez rdzeń różdżkę, usuwając niepotrzebną krew, która postanowiła się wydostać dodatkowo z rany.
Był dorosłym mężczyzną, teoretycznie doświadczonym przez życie a jednak popełniał błędy. Uznał, że ważniejsze jest wyzdrowienie Julii aniżeli oszczędzanie własnych sił. Niepoprawna empatia a może chora ambicja, aby pokazać, że potrafi poświęcić własne siły i udowodnić, że nawet obolały jest w stanie dokonać czegoś znaczącego? Trudno stwierdzić jednak faktem jest, że zabolało go pełne wyrzutu spojrzenie Theo i co więcej, nie mógł mu mieć mu to za złe. Reagował adekwatnie do jego przewinień, co nie zmienia faktu, że zachował się dosyć nieodpowiednio skoro nie wycofywał się z ich nietypowej relacji. Sięgnął pamięcią do tamtej nocy kiedy sięgał po najsilniejszy eliksir. Niełatwo było wytężyć umysł, ale ciepła dłoń na ramieniu nakierowała jego myśli do odpowiedniego momentu. - Pięć uncji.- mimo ogólnej bladości, zimnych potów i gorączki to brzmiał całkiem pewnym siebie tonem. Zarejestrował opuszczenie ciepłej dłoni. Ich głosy dochodziły już niczym zza tafli wody. Słyszał pojedyncze słowa "świstoklik", "zaklęcie", a gdy tknęła go jasna wiązka światła… wszystko minęło. Ból, czucie, zmartwienie, zorientowanie, wyrzuty sumienia. Rozluźnił się, oddychał spokojniej ale nie szukał kontaktu wzrokowego. Wyglądał na głęboko zamyślonego jednak nie marszczył charakterystycznie brwi. Patrzył gdzieś przed siebie nieobecnym wzrokiem i choć słyszał co mówili to nie kwapił się na to reagować. Tak było przyjemnie - bez bólu, a emocje zostały magicznie wyciszone i dały mu ulgę, jednocześnie zmieniając jego mimikę w niepodobną do niego obojętność. Co rusz przymykał oczy czując silną potrzebę zaśnięcia. Głosy obu mężczyzn wybijały go z tej chęci. Krew przestanie w końcu płynąć, a za godzinę albo dwie będzie mógł już wrócić do prawidłowego funkcjonowania. Później będzie martwić się potęgą rzuconego na niego czaru.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Odszedł parę kroków dalej, układając przed sobą obrany za obiekt translokacyjnego zaklęcia puchar, ale niełatwo było mu skupić się na prawidłowym wykonaniu dość złożonego w swym działaniu Portusa. Co chwila zerkał w kierunku George’a i Lowella, jakby w nadziei, że uzdrowicielska magia zaczyna przynosić namacalne rezultaty, a i drżące dłonie odmawiały mu posłuszeństwa, przez co niewiele brakowało, by wypuścił różdżkę spomiędzy niezbyt pewnego uścisku palców. Przymknął ślepia, łapiąc głęboki wdech, mając nadzieję że zdoła nabrać sił i nie pogrzebie już na przedpolu ich jedynego, awaryjnego planu ucieczki. Przekonywał zarazem w myślach samego siebie, że jego lęk pozostaje niczym w zderzeniu z obezwładniającym Walkera bólem i że… musi wspomóc Felinusa, nawet jeśli nigdy nie wątpił w jego umiejętności. Odłożył na moment różdżkę, zacisnął dłoń w pięść, a potem rozluźnił ją, jeszcze raz przystępując do próby nałożenia czaru. Pod nosem wyszeptał też cicho inkantację, co pomogło mu skoncentrować się na skomplikowanej formule i dopełnić ciążącego na nim obowiązku. Ledwie uderzył koniuszkiem tarninowego drewna o pozłacany brzeg hogwarckiej nagrody, kiedy w jego uszach wybrzmiała stanowcza prośba puchońskiego kumpla. Bez zawahania poderwał się z miejsca, gwałtownie doskakując do bledniejącego w oczach George’a, by złapać go mocno za ramiona. Zajęty uprzednio kreacją świstoklika dopiero teraz spostrzegł jego nieobecne spojrzenie, które wprawiało go w jeszcze bardziej ponury nastrój. Próbował jednak pocieszać się tym, że twarz mężczyzny nie krzywi się już w grymasie przewlekłego, wymęczającego bólu. - Jak… – Zwrócił się do Lowella, ale nie dokończył nawet, po raz pierwszy mogąc w niewielkim chociaż stopniu odetchnąć z ulgą. Zaklęcie działało, wystarczało je tylko kilka razy powtórzyć, no nie? – Rób to, co konieczne. W razie komplikacji możemy skorzystać z świstoklika. – Oznajmił Felinusowi krótko i zwięźle, wiedząc że nie jest to odpowiedni czas na zadawanie pytań. A jednak… przed tym jednym nie mógł się powstrzymać; samo cisnęło mu się na usta. – Wyjdzie z tego, prawda? – Wydusił z siebie nieśmiało, a chociaż głos mu się łamał, tak palce jeszcze mocniej zacisnęły się na przysłaniającej barki Walkera koszuli. Chociażby budynek płonął, nie miał zamiaru wypuścić go ze swych rąk.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Utworzenie świstokliku było mimo wszystko ważne - bo to, że Lowell posiadał niebagatelne doświadczenie względem korzystania z magii leczniczej, wcale nie oznaczało, że i tym razem nie mógł tego wszystkiego jakoś zepsuć. Ludzka niepewność nie przedzierała się przez jego czyny, akcje, muśnięcia palców na różdżce wykonanej z ostrokrzewu pod czujnym okiem zakładu różdżarskiego Fairwynów; robił. Pracował, robił to, co najbardziej potrafił, będąc całkowicie świadomym tego, że w przypadku korzystania z uroków najważniejsza jest pewność. Pierwsza myśl, iskra, chęci. Przekierowanie magii w taki sposób, by służyła, zamiast właśnie szkodzić. I każda minuta tutaj zdawała się być godziną, każdy ruch patyczka i drzemiącego w nim rdzenia z serca buchorożca obarczone były ryzykiem. Nie zamierzał tego spartaczyć. I choć rana wyglądała paskudnie, to nie zamierzał przerywać czynności, które pozwolą panu Walkerowi na zniknięcie spod objęć skrzydeł świętego Munga. Jedni przepadają za obecnością uzdrowicieli wokół siebie i tłumem, inni wolą... unikać nieprzyjemnych pytań. Przyjął zatem odpowiedź ze strony starszego od ich dwójki mężczyzny; czas zacząć działać. Zaklęcie wynalezione przez Perpetuę naprawdę się przydawało - i zamierzał tym samym podziękować jej jakoś za to, że ta postanowiła się z nim podzielić takim doświadczeniem oraz informacjami. Bo znacznie ułatwiało to pracę, a też, nie zawodził jej; nie wykorzystywał tego uroku w celach złych, a prędzej po to, by uratować zdrowie lub nawet i życie ludzi. Początkowo było to na niefortunnej wycieczce z Derwiszami, teraz nie minęło zbyt dużo czasu, gdy ponownie go musiał użyć. Życie zaskakuje, konieczność pomocy znajdowała się natomiast w naturalnych odruchach asystenta nauczyciela uzdrawiania. Może nie od zawsze, ale od dłuższego czasu, gdy nie potrafił pozostawić za sobą innych. - Nauka. - odpowiedział bez większych historii. Wysuwanie się na przód z historią o twórczyni uroku nie wchodziło teraz w grę - no ba, w grę nie wchodziło w ogóle rozmawianie na tematy, które nie były potrzebne. Nic dziwnego, że młody już mężczyzna w pełni skupił się na leczeniu szefa Biura Rzeczoznawców. Vulnera Sanentur pozwalała na zatrzymanie krwotoku, choć ewidentnie musiała zostać powtórzona parę razy. Lowell uznawał to nie tyle za sukces, co prędzej za furtkę wobec tego, by uniknąć wizyty w bardziej wyspecjalizowanej placówce. Aby móc uznać to za sukces, musiał się upewnić, że rzucenie uroku ponownie przyczyni się ostatecznie do zażegnania pewnej części wynikającego z nieprzychylnego losu wydarzeń. Nic dziwnego zatem, że poprosił nieco wcześniej Theo o to, aby przytrzymał Walkera, by dostęp do rany był znacząco ułatwiony. A i manewrowanie nadgarstkiem nie sprawiało większego problemu. - W porządku. - skinąwszy głową, powtarzał pod nosem formułę zaklęcia, nie zamierzając się tak łatwo poddawać. Z kolejno mijającymi sekundami stan nadal nie był do końca pewny, ale wiele rzeczy wskazywało na to, że idzie to w dobrym kierunku. Głos Theo wzbudzał w nim to, czego wobec siebie kiedyś nie lubił czuć - współczucie. Współczuł mu cholernie tego, co się wydarzyło i samemu nie chciałby być na jego miejscu. Współczuł mu, bo od kiedy naprawdę mu na kimś zaczęło zależeć, nie potrafił wyobrazić sobie takiej sytuacji. Poczucia bezsilności i obserwacji, jak w cudzych rękach jego bliska osoba byłaby odsuwana od nabicia się na dzierżoną przez Śmierć kosę. - Wyjdzie, ale będzie musiał odpocząć. A na pewno się nie przeciążać. - prosta odpowiedź, dość oczywista, kiedy ruch nadgarstka i wypowiadane kolejno słowa wskazywały na to, że droga ta, choć kręta, kolców już nie posiada. Felinus leczył zatem Walkera, a gdy czas mijał, tarcza zegara jawiła się bez wskazówek, a kolejne tyknięcia zdawały się zanikać w eterze otaczającej ich atmosfery, wraz z transfuzją krwi - powtarzaną co jakiś czas, by nie wywołać szoku w organizmie - Walker wyglądał lepiej. Może nie był to stan, który jawił się jako najlepszy, ale ewidentnie różnica pozostawała odczuwalna dla ludzkich palców. Skóra stawała się mniej blada, z czasem rzucony urok tracił na sile, ale to dobrze - bo George ewidentnie ją odzyskiwał. W ograniczonych ilościach, to oczywiste, aczkolwiek popychających go ku lepszemu samopoczuciu.
Nigdy nie pomyślałby, że jego mrzonki o aurorskiej karierze i te wszystkie kursy, którymi katowano młodych adeptów okażą się przydatne w okolicznościach zgoła odmiennych niźli czarodziejski pojedynek. Nawet w ferworze walki nie odczuwał takiej presji jak teraz, kiedy spoglądał na wykrwawiającego się Walkera, a jedyna myśl, jaka czaiła się niebezpiecznie z tyłu jego czaszki – to, że ten mężczyzna nigdy więcej się nie obudzi – nie pozwalała mu utrzymać różdżki pomiędzy palcami. Gdyby nie lata doświadczenia i mozolnej pracy, niewykluczone że nie dałby rady wzniecić pokładów drzemiącej w nim siły. Rozłożyłby tylko ręce w poddańczym geście, zamiast powtarzać te słowa niczym mantrę: głęboki oddech, opanowanie, skupienie na celu. Celu, który ostatecznie udało mu się osiągnąć, ale nie potrafił się nim nawet cieszyć, kiedy zatroskane serce nadal biło nie do rytmu, w obawie o zdrowie towarzysza. Felinus był jego kumplem, znał jego możliwości, ale dopiero teraz potrafił docenić je tak naprawdę, zrozumieć ich wagę, ale i ciężar, przekleństwo, jakie za sobą niosły. Zdecydowanie łatwiej było przecież stanąć w szranki. Wrócić z tarczą lub na tarczy, ale ze świadomością, że ma się na cokolwiek wpływ. W przypadku magii uzdrowicielskiej nie zawsze decydował człowiek i jego wiedza; nieraz to przeklęty los krzyżował plany, kiedy nawet najsilniejsze zaklęcia nie były w stanie zasklepić ran. Bezsilność… Tak, bezsilność była zdecydowanie najgorszym, obezwładniającym wręcz uczuciem. Nic dziwnego, że Theo zerkał z nad ramienia Lowella niczym pies łaknący choćby słowa pocieszenia. Otrzymał je, ale dopiero gdy dostrzegł wcześniej niewidoczne spod spływającej w zastraszającym tempie krwi szramy na barku mężczyzny, mógł tak prawdziwie odetchnąć z ulgą i uwierzyć. – Jestem twoim dozgonnym dłużnikiem. – Poprzysiągł Felkowi, nie wiedząc w jaki sposób mógłby mu się odwdzięczyć. Prawdopodobnie takowy nie istniał. Przykucnął przy George’u, przytrzymując jego dłoń, i patrzył jak jego skóra powoli nabiera kolorytu. Nie był już tak niebezpiecznie blady, nie wyglądał jak śmierć na chorągwi, ale nawet godny pozazdroszczenia warsztat hogwarckiego asystenta nie mógł unicestwić uczucia zmęczenia. – Dajmy mu odpocząć. Pomożesz mi go przenieść na kanapę? – Widząc opadające powoli powieki Walkera, poprosił jeszcze puchońskiego kolegę o ostatnią przysługę, a potem… opuścił swojego przełożonego tylko na chwilę, by po raz kolejny podziękować Felinusowi, odprowadzić go do drzwi, a i zaparzyć kubek gorącej kawy, który pozwoli mu przetrwać kilka godzin warty. Tak, nie zamierzał w ogóle kłaść się spać. Pilnował Walkera, co jakiś czas sprawdzając, czy aby na pewno oddycha i czy nie potrzeba jednak skorzystać ze szpitalnego świstoklika.
zt. x3
+
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Przypomniał sobie o umówionej wizycie Maxa zdecydowanie zbyt późno, teraz przypatrując się swojej twarzy w lustrze, która niewątpliwie niosła za sobą oznaki kilku nieprzespanych nocy i cisnących się do ślepiów łez. Sińce pod przekrwionymi oczami i pomięta koszula, której nie miał nawet sił wyprasować, zdawały się jednak nic nieznaczącym tłem; czubkiem góry lodowej stworzonej z tęsknoty, zmartwień i problemów. Nie potrafił zapomnieć o ostatniej rozmowie z George’em, o wysłanym mu liście i zdawkowej, lakonicznej odpowiedzi, która nie wyjaśniała kompletnie niczego. Wyobraźnia także płatała mu figle, wszak gdzieś w jej odmętach nadal tkwił w uścisku ciepłych, męskich ramion, uszczęśliwiony jego szczerym uśmiechem i subtelnymi pocałunkami. Nie chciał się wybudzać z tego snu, bo i nie mógł pogodzić się z tym, co zaszło. Samotność zdawała się obezwładniającym uczuciem, a kiedy tylko pomyślał, że to już koniec, miał wrażenie, że jego serce po raz kolejny łamie się wpół, desperacko próbując wyrwać się z piersi. Całe szczęście, że wziął wolne w pracy, bo w takim stanie nie nadawał się nawet do podawania kawy. Prędzej to jemu by się taka przydała, bo czasami nie miał motywacji, żeby zwlec się z łóżka. Innym razem z kolei miał ochotę całemu światu wykrzyczeć, jak bardzo jest mu źle… tylko po co? Słysząc pukanie do drzwi, naprędce przeczesał dłonią włosy i – na tyle na ile się dało – poprawił swą wygniecioną, białą koszulę, która w parze z jeansami i tak tworzyła całkiem elegancki komplet. Nie było tak tragicznie. Przynajmniej nie otworzył kumplowi drzwi w samych bokserkach, co biorąc pod uwagę to jak spędził ostatnie dni, nie byłoby wcale aż tak nieprawdopodobnym zdarzeniem. – Wbijaj. – Kiwnął Solbergowi głową, zapraszając go do środka. – Musimy się napić. – Oznajmił mu również po drodze do kuchni, nawet nie pytając czy chłopakowi w ogóle odpowiada taki plan. Ot, wyciągnął z lodówki butelkę Ognistej i dwie szklanki z szafki i polał im brunatnego trunku, niemalże od razu zatapiając usta w kojącej goryczy. – Albo spić. – Nie ma to jak decyzyjność, czyż nie? – Chuj z kacem. Mogę mieć kaca. – Wzruszył obojętnie ramionami, pozwalając sobie jeszcze na dwa spore łyki. – Chcę mieć kaca. – albo w ogóle się nie obudzić, ale tego już nie dopowiedział. Wziął za to kolejny haust, nim tak naprawdę podniósł głowę, po raz pierwszy łapiąc na dłużej kontakt wzrokowy z Maxem. Obraz nędzy i rozpaczy, chciałoby się rzec, ale przecież każdy miał prawo do chwili słabości, a on… cóż, akurat teraz znalazł się w całkowitej rozsypce i potrzebował kogoś, kto pomoże odbić mu się od dna. Przynajmniej dna butelki.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
W końcu udało im się umówić, tak jak planowali już chyba od pół roku i Max naprawdę cieszył się, że będzie mógł wpaść do kumpla na luźne popołudnie przy serialu i pogaduchach o dupie Maryni. Dał znać wszystkim zainteresowanym, że może dziś nie wrócić na noc i udał się do Londynu, pod wskazany mu wcześniej adres. Pukając do drzwi nie przeczuwał jeszcze tego, co może za nimi zastać. Poprawił na ramieniu bezdenną torbę, którą dostał od Steph z przepięknym wizerunkiem dzika na materiale i przejechał palcami po włosach, które jak zwykle były w lekkim nieładzie po teleportacji. -Siemaneczko! - Przywitał się radośnie, ale kolejne słowa Theo jasno dały mu do zrozumienia, że chłop nie jest w najlepszym nastroju. Automatycznie miał odmówić alkoholu, ale widząc ten obraz nędzy i rozpaczy uznał, że w ramach solidarności szklaneczka, czy dwie nie powinny zaszkodzić. -Jeżeli pozwolę Ci się skończyć, powiesz mi co jest powodem tego stanu? - Zapytał mierząc kumpla wzrokiem i rozkładając się powoli na kanapie. Nie miał problemów, by robić za wsparcie. Nie chciał, by Theo cierpiał w samotności, skoro już i tak Solberg był na miejscu.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Wstyd przyznać, że w tym wszystkim tak późno przypomniał sobie o wizycie Maxa, a wspólne plany urządzenia sobie maratonu Gry o Tron zaginęły gdzieś daleko w odmętach niezbyt dobrze funkcjonującej aktualnie pamięci. Niewykluczone, że takie luźne popołudnie przed telewizorem i gadki o głupotach - ot choćby obsmarowywanie wszystkich słynnych postaci umieszczonych na kartach z czekoladowych żab, jak to zwykli z kumplem przy wielu okazjach czynić - podziałałoby na niego korzystnie, ale chyba rana była jeszcze zbyt świeża, by potrafił skoncentrować się na przyjemnościach. Przywoływane w wyobraźni obrazy i te przykre słowa, które odcisnęły na nim bolesne piętno, sprawiały że chyba nie do końca wiedział, czego chce. Zapomnieć? Zatruć w sobie to, co go trapiło? Nie był pewien, a szklanka ognistej po prostu wydawała mu się w tej sytuacji najprostszą drogą do celu, nawet jeżeli nie był w stanie go skonkretyzować. Emocje tłamsiły go od środka, ale nie do tego stopnia, by w ogóle nie zwracał uwagi na otoczenie. Słysząc radosny ton Solberga, starał się więc odpowiedzieć subtelnym półuśmiechem, który niósł za sobą jednak cień goryczy i rozżalenia. Choćby chciał, robienie dobrej miny to złej gry nigdy zbyt skutecznie mu nie wychodziło. – Eh… – Początkowo westchnął tylko na pytanie Maxa, bo chociaż potrzebował się wygadać i wyrzucić z siebie tę całą toksynę, tak nie wiedział nawet jak zacząć. Przechylił więc swoją szklankę raz jeszcze, jakby to w niej poszukiwał odpowiedzi na nurtujące go wątpliwości, aż wreszcie obdarzył chłopaka tym swoim spojrzeniem smutnych oczu, które rozczuliłoby chyba nawet samego dementora. Zabrakło już w nim bowiem wcześniejszej stanowczości; ot jak gdyby rozłożył ręce w bezradnym geście. – Zer… George mnie zostawił… – Mruknął żałośnie, bo i sam na siebie był wściekły, że tak mocno to wszystko przeżywa. Przecież nie byli nawet de facto razem, facet miał rodzinę, był od niego wiele lat starszy. Zapewne tak było lepiej, ale podobna racjonalizacja niestety nie przynosiła oczekiwanych efektów; nadal czuł się tak, jakby nagle zawalił mu się cały świat. – Ah, ty nawet nie wiesz kto to jest George. Kurwa, mamy sporo do nadrobienia. – Wtrącił po krótkiej chwili namysłu, kręcąc ze zrezygnowaniem głową. Nigdy nie chciał czynić z tej relacji żadnego sekretu, ale rozumiał również sytuację Walkera, szanował jego wolę, toteż przez cały ten czas zachowywał dyskrecję. Teraz jednak przestało mu już na niej zależeć, skoro sam czuł się jak przerzuty przez trójgłowego psa, a potem wypluty. – Emm… Powinienem chyba zacząć od tego, że miałem od kilku miesięcy romans z szefem? – Odszedł od parapetu, odstawiając trzymaną w dłoni flaszkę alkoholu na stolik. – Nie. Najpierw powinienem zapytać co u Ciebie. – Rzucił jeszcze po drodze, zanim faktycznie rozsiadł się na kanapie. – Przepraszam. – Dodał też ściszonym głosem, w poczuciu winy, bo chociaż każdy miał prawo do chwili słabości, tak czuł się głupio, że już od wejścia zarzucił kumpla ciężarem swoich własnych problemów.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Życie już tak działało, że jedno nieprzyjemne wydarzenie potrafiło zatrzeć pamięć o innych, bardziej luźnych rzeczach, które człowiek miał zaplanowane i choć Solberg był gotów na maraton cycków i smoków, to jednak nie wyobrażał sobie zignorować tego, że Theodore wyglądał jakby przejechało go coś wyjątkowo ciężkiego i brutalnego. Dlatego też postawił na najważniejsze rzeczy najpierw, by następnie zdecydować, czy będą zmieniać plany, czy też nie. Dał mu potrzebny czas na zebranie myśli i słów. Wiedział bardzo dobrze, że niektóre rzeczy wyjątkowo ciężko powiedzieć na głos i nie chciał go do niczego przyciskać. Nauczył się, że czasem człowiek potrzebuje przestrzeni i był świadom także tego, że kumpel może nie mieć ochoty wyjawić mu powodu swojego złego stanu. Okazało się jednak, że Kain w końcu przemówił, a to co usłyszał zdziwiło Maxa, który nie miał pojęcia, że ten ma kogoś. -A to chuj. - Wywalił z siebie od razu solidarnie, nie mając jeszcze pojęcia kim ten George jest. Skinął więc głową pokazując tym samym, że chętnie przyjmie jakiekolwiek wyjaśnienia na ten temat. -Czekaj, czekaj, czekaj, czekaj... - Podniósł się nieco, wpatrując się w Theo wielkimi oczami, bo właśnie połączył kilka kropek. -Geroge? TEN George? Walker w sensie? - Chciało mu się nieco śmiać ze zbiegu okoliczności, ale dzielnie się powstrzymał. W myślach jednak przesłał Theo swój szacunek za poderwanie szefa. -Masz rację mamy SPORO do nadrobienia. I nie zmieniaj mi tu tematu, u mnie jak zawsze po staremu i w ogóle. - No teraz to już musiał wszystko wiedzieć. Nawet jeżeli sam zostałby misterem świata i dostał Order Merlina, albo chochlik kornwalijski zajebałby mu matkę, to ta sprawa była jednak ważniejsza. -Jak to się stało, że z Tobą zerwał? Pojebało typa? - Zapytał bez ogródek bo zawsze miał dobre zdanie o mężczyźnie i nie wyobrażał sobie, by potrafił tak po prostu kogoś zostawić bez słowa. Szczególnie, że tym kimś był słodki Theo. -Masz, napij się, naprawdę Ci trzeba. - Podał mu szklankę wiedząc, że alkohol może nie jest rozwiązaniem, ale może pomóc chłopakowi wywalić z siebie to, co go naprawdę dręczyło.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Nieszczęścia zwykły chadzać parami, a że jedno już ciążyło na jego barkach i złamało mu serce na pół, nie potrafił włączyć pozytywnego myślenia i uwierzyć, że spotka go jeszcze w życiu cokolwiek miłego. Czuł się dokładnie tak, jakby przebiegł po nim buchorożec i po prostu czekał na kolejny cios od losu na dokładkę, no bo przecież jak się kurwa wali, to się wali wszystko, co nie? Głupie, pewnie też i przekoloryzowane podejście, ale ludzie w dołku zachowywali się różnie, a on – bez wielkiego doświadczenia w związkach – nie zdążył chyba jeszcze nabrać do swoich emocji dystansu. Albo po prostu był wrażliwą duszyczką, która odczuwała wszystko zbyt mocno i zbyt głęboko. - Pewnie łatwiej byłoby myśleć o nim w ten sposób… – Mruknął zrezygnowany, wzruszając delikatnie ramionami na znak, że nie był w stanie przekuć towarzyszącego mu smutku w nienawiść. Nie potrafił myśleć o nim źle, niezależnie od okoliczności. Pamiętał bowiem te wszystkie wspólnie spędzone chwile, które przepełniały go szczęściem i dodawały mu skrzydeł. Problem w tym, że wspomnienie uśmiechu mężczyzny tylko rozdrapywało rany. Tym bardziej nie mógł bowiem pogodzić się z decyzją Walkera. Próbował wyprzeć ją, udawać że nigdy nie miała miejsca, co tylko potęgowało poczucie krzywdy. – Czekaj… – Nagle się ożywił, jakby wyrwany z półsnu. – Wy się znacie?! – Patrzył na niego jak otumaniony, bo ten niespodziewany news całkiem zbił go z tropu. Zatracił również ostatki pewności siebie i stanowczości w głosie, bo o wiele łatwiej było mówić o kimś zupełnie dla kumpla przypadkowym. Nic dziwnego, że pogubił gdzieś wątek, a co gorsza… teraz to Max nakręcony jak ślimak w skorupie, naciskał na opowieść ze szczegółami. Potrzebował chwili namysłu, żeby przeanalizować nową, nieoczekiwaną sytuację, ale na niestosowny komentarz Solberga zareagował nawet subtelnym półuśmiechem i cichym prychnięciem pod nosem, co należało uznać za pewien progres, biorąc pod uwagę jego opłakany stan u progu wejścia do mieszkania. – Od kilku miesięcy mieliśmy romans, zaczęło się jeszcze przed wyjazdem do Arabii. Nie chciał na razie nikomu o tym mówić, uszanowałem to. Potem prawie zginął, wracałem do niego do szpitala, pomagałem w rehabilitacji… Przynajmniej na tyle, na ile mogłem. Wiesz, to ten typ, co wiecznie odmawia pomocy. Wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Planowaliśmy wspólne wyjazdy i… – Nie dało się streścić tej więzi (brutalnie teraz zerwanej) w kilku słowach. Przerwał, bo zdał sobie sprawę, jak trudno połapać się w tej chaotycznej opowieści, a i wspomnienia powracały ze zdwojoną siłą, przez co miał ochotę rozbić wszystko wokoło w drobny mak. Na szczęście Max w porę przyszedł z odsieczą. – Dzięki. – Wydusił z siebie niedbale, ledwie zrozumiale, upijając kilka kolejnych, solidnych łyków, w ogóle nie zważając na zawrotne tempo, jakie sobie narzucił. – Stwierdził, że… Sam nie wiem, może to po prostu moja wina. Liczyłem na zbyt wiele, zbyt szybko się zaangażowałem… – Zaczął obarczać odpowiedzialnością samego siebie, no bo przecież „problem tkwił na pewno w nim”. Może nawet chciał tak myśleć. Gdyby spieprzył, miałby też szansę naprawić swój i sprawić, że wszystko wróci do normy…
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
No tu już by się obruszył, gdyby usłyszał co siedzi w głowie Theo. Jak to nie spotka go nic dobrego. A WIZYTA SOLBERGA TO CO KURWA BYĆ MIAŁO? No to ugodziłoby w godność każdego, a tym bardziej Maxa, ale na szczęście ten nie miał pojęcia o tych wewnętrznych przemyśleniach. -Tak wiem, złamane serce nie pozwala. - Może nie brzmiał zbyt przekonująco, ale też nigdy specjalnie nie był w podobnym położeniu. Nie wierzył w takie bzdury i dopiero uczył się czym jest miłość. Mógł wyjść przez to na delikatnie niewrażliwego, ale jak zwykle język działał szybciej niż mózg. -No oczywiście, że się znamy. Znalazł mnie zakrwawionego na poboczu. - Powiedział, jakby był to kolejny piątkowy wieczór, a nie sytuacja, która mogła skończyć się naprawdę tragicznie. Zawdzięczał Walkerowi życie i akurat tego faktu nie miał zamiaru nigdy zapomnieć nawet, jeżeli ten złamał Theo serce. Czekał jednak na to, jak to się stało, że kumpel był tyle czasu w sekretnym związku i nastolatek nie miał o tym bladego pojęcia. Nie raz rozmawiali przecież o dupach i Theo ani razu się nie zdradził. Max nie wiedział, czy to szanować czy czuć się poniekąd zawiedzionym, że nie został wtajemniczony w to wszystko. -Nie no wiadomo, jakby się rozniosło że ma romans z pracownikiem, mogłoby nie być ciekawie. - Przyznał zaskakująco logicznie jak na siebie. Historia nie brzmiała jak związek, który ma się rozjebać w każdej chwili. Raczej jak coś, co powinno trwać, a przynajmniej coś, na co obydwie strony miały ochotę by trwało. Przelanie burszytnowego trunku do szklanki wydawało się być naturalne, choć Max pominął własne naczynie. Pamiętał jeszcze o swojej drodze ku lepszemu i nie tak łatwo było go złamać -A tam pierdolisz... - Mruknął pod nosem na kolejne słowa. Nie podobało mu się to podejście i nie miał zamiaru udawać, że jest inaczej. -Co dokładnie Ci powiedział? Na pewno nie jest to Twoja wina. Daj spokój. Skoro wszystko się układało to niemożliwe, by ta nagle jebło. - Naprawdę trzeźwy Max był zaskakująco myślącym Maxem, co raczej nie zdarzało się tak często. Sięgnął ręką do swojej toby, by po chwili pokręcić głową. Nie, to nie był najlepszy pomysł. Przynajmniej nie teraz.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Nie śmiałby naruszać godności Solberga w tak brutalny sposób i to nie tak, że nie doceniał jego towarzystwa, które tak naprawdę spadło mu przecież z nieba i pomagało przetrwać ten najgorszy, parszywy jak chuj okres. Gdzieś w głębi serca oczywiście traktował wizytę chłopaka jako coś miłego, a pewnie użyłby nawet i większych słów, gdyby nie to, że na pierwszy plan wysuwały się aktualnie defetyzm i kapitulacja. A jednak… i w przygnębiającym nastroju dało się odnaleźć pewne zalety – skoncentrowany na wewnętrznych przeżyciach przynajmniej nie zwrócił uwagi na ten mało przekonujący ton kumpla i nie potraktował go jak słonia w składzie porcelany. Niewykluczone, że miał sporo racji… że przydałoby się nim potrząsnąć, ale w tym momencie chyba bardziej potrzebował jednak wysłuchania i przysłowiowego poklepania po plecach. Wymamrotał więc tylko coś, co miało przypominać potaknięcie, ale po tym znów jakby został wyciągnięty z sideł marazmu. – Że co?! Chyba nie tylko ja powinienem się dzisiaj wyspowiadać… – Delikatnie zasugerował, że takie wyjaśnienie nie do końca go satysfakcjonuje. Halo! Max opowiadał o tym jak o niezbyt udanej imprezie, mimo że sytuacja brzmiała poważnie, a Theo w domyśle założył już sobie, że zagrażał mu najczarniejszy ze scenariuszy. Co prawda ta myśl o dobroduszności George’a okraszająca tło tej całej historii nie podziałała na niego korzystnie, ale nawet odpuścił na chwilę swoje rozterki, pozostawiając trochę miejsca na rozwinięcie tematu poruszonego przez kumpla, który jedynie uświadomił mu, jak wiele o sobie nie wiedzą. Początkowo utrzymywanie relacji z Walkerem w sekrecie nie przychodziło mu z taką łatwością, acz starał się, bo wiedział że taka plotka może mężczyźnie zaszkodzić i że potrzebuje on czasu, aby oswoić się z zupełnie nową dla niego, a właściwie dla nich obu, sytuacją. Wiele razy żałował, że nie może pochwalić się nim całemu światu, wspomnieć o nim w rozmowach z przyjaciółmi, ale przynajmniej starał się trzymać tej pieprzonej obietnicy, bo mu zależało. Nadal zresztą nie miał zamiaru paplać o ich rozstaniu na prawo i lewo, ale teraz potrzebował się wygadać. Potrzebował wsparcia, bo niezbyt dobrze radził sobie z przytłaczającą go samotnością. – Pewnie by nie było. – Przyznał więc rację chłopakowi, darując mu jednak przy okazji swe przepraszające spojrzenie, bo w pewnym sensie czuł się winny, że nigdy wcześniej nie wyjawił mu tej tajemnicy, a teraz obarczał go swoimi problemami. Nie wyglądało to wcale sprawiedliwie. Zerkał ukradkiem jak Solberg polewa kolejne szklanki whisky, a właściwie to tylko jego szklankę. - Ty… Nie pijesz? – Zapytał zdziwiony, ale nie namawiał nachalnie do wlewania w siebie kolejnych porcji alkoholu. Nawet jeśli wolałby urżnąć się wspólnie, tak wiedział, że nie powinien go do niczego przymuszać. Już i tak dał dupy, całkiem rujnując ich wcześniejsze plany. – Co mógł powiedzieć… – Westchnął pod nosem, nie umykając przed odpowiedzią. Po prostu musiał ją sobie dokładnie przypomnieć i poukładać w głowie. Bolesne doświadczenie. – Powiedział, że ten związek nie ma przyszłości. – Usta same skrzywiły się w cierpiętniczym grymasie, jakby po raz kolejny przeżywał to na nowo. – Ponoć jego była żona zaczęła coś podejrzewać, może coś widziała, i zagroziła mu zabraniem dzieci. Stwierdziła, że ma na nie zły wpływ. – Przechylił szklankę, racząc gardziel łykiem gorzkawego trunku. – Pewnie obawiał się też o swoją renomę. Tak jak powiedziałeś, romans z podwładnym raczej nie przyniósłby mu chluby. – Chciał to z siebie wyrzucić, ale nie był pewien, czy po tym jak wypowiedział to wszystko na głos, nie poczuł się jeszcze gorzej niż wcześniej. Wszak argumenty te brzmiały racjonalnie, jak miałby z nimi walczyć, a jednak nachodziła go ta powracająca nieustannie myśl: gdzie w tym wszystkim byli oni? Pamiętał jak po raz pierwszy ujrzał ten jego szczery, prawdziwy uśmiech, a nie wyuczony, teatralny wyraz twarzy wyrażający nic innego jak namiastkę pozytywnych emocji. Wiedział przecież, że nie udawał. Nie mógłby tego udawać, bo tak samo było z nim samym. A skoro byli ze sobą szczęśliwi… dlaczego to wszystko musiało się skończyć…
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Do wysłuchania Max tutaj był, ale Theo musiał liczyć się z tym, że kumpel nie będzie siedział tak zupełnie w milczeniu, bo miał zamiar wyrazić swoją opinię na ten temat nawet jeżeli nie była ona do końca tym, co Kain chciałby usłyszeć. Jednocześnie dawał zrozpaczonemu chłopakowi przestrzeń do wyrzucenia z siebie wszystkiego i odzywał się dopiero wtedy, gdy ten robił przerwę sugerującą na to, że Max może coś od siebie dodać. Może powinien jakoś delikatniej to ująć, ale jakby na to odpowiednio spojrzeć to była po prostu niezbyt udana impreza. No dobra, w chuj nieudana impreza, choć do pewnego momentu Max bawił się zajebiście i nawet całkiem nieźle się bił jak na kogoś, kto ledwo trzymał się na nogach. -Daj spokój, nie pierwszy nie ostatni raz skończyłem z poobijaną mordą, no nie? - Próbował zmyć temat, choć chcąc nie chcąc tamte wydarzenia znów go uderzyły i Max lekko pobladł, gdy jego nozdrza uderzył tamten cholerny zapach potu i wilgotnej ziemi. Jebana psychika. Nie chciał jednak zarzucać Theo tą starą sprawą, a po prostu wyjaśniał, skąd znał George`a. Solberg nigdy nie rozumiał ukrywania związku. Może nie powinien mieć tutaj zbyt wiele do powiedzenia, ale dla niego było to po prostu dziwne, choć w tym wypadku rozumiał sens podobnej akcji. Społeczeństwo raczej krzywo patrzyło na tak bliską relację podwładnego z przełożonym i mogło to mieć dość poważne konsekwencje dla obydwu mężczyzn. Zdawkowe odpowiedzi Theo jasno pokazywały, jak ciężko jest mu się rozgadać w tym temacie i choć Solberg nie naciskał zbyt mocno, to jednak chciał, by kumpel się otworzył wiedząc, że czasem to naprawdę pomaga. Zadawał więc kolejne pytania, próbując zdobyć szerszy obraz całej sytuacji. -Nie ja tu przeżywam kryzys, co nie. - Odpowiedział wymijająco, bo jakby nie było po raz kolejny nie chciał robić tego popołudnia o sobie. Kumpel miał zdecydowanie poważniejszy problem, przynajmniej z punktu widzenia byłego ślizgona. -Ja. Pierdolę. - Wyrwało mu się tylko, a oczy Maxa jeszcze bardziej się rozszerzyły. Nie dowierzał w to, co słyszał, a jednocześnie zbyt dobrze znał podobne teksty. -Co go kurwa obchodzi była żona? Przecież zawsze jeden z was mógł zmienić robotę i tak naprawdę problem by się rozwiązał. Nie wyglądał na kogoś, kto dałby się tak zastraszać. - Zaczął wyciągać wnioski mniej lub bardziej zgodne z rzeczywistością, ale coś mu po prostu się kupy dupy tutaj nie trzymało. Tęsknie spojrzał na flaszkę, ale nadal nie ugiął się. Ciężko jednak rozmawiało się o takich tematach na trzeźwo.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Nie mógł mieć do niego pretensji ani o wyrażenie własnych opinii, ani o ograniczoną wylewność w kwestii swoich prywatnych spraw, niezależnie od tego jak poważnie by one nie wybrzmiały. Nie oczekiwał przecież, że ktokolwiek siądzie obok i zacznie płakać razem z nim; chyba nawet by tego nie chciał, bo wtedy już w ogóle rozsypałby się na kawałki. Potrzebował tego wsparcia, wysłuchania, rozmowy, a może i poklepania po ramieniu, ale niekiedy kilka słów gorzkiej prawdy – nawet bolesnych – pozwalało również spojrzeć na problemy z nieco innej perspektywy. Albo nazwanie kogoś chujem, to też często pomagało, nawet jeśli ktoś nie zasłużył sobie wcale na podobne miano. - Maaaax… – Wymownie przeciągnął jego imię, krzywiąc przy tym usta, bo nie trzeba było niebywałej intuicji, by wyczuć, że chłopak mało zgrabnie omija temat. Trudno było również potraktować jego zdawkową, lakoniczną wręcz odpowiedź za satysfakcjonującą, ale mimo to… odpuścił, bo co innego mu pozostało? Niewykluczone, że Solberg po prostu nie chciał do tego wracać, miał do tego pełne prawo, a on nawet nie mógł mieć mu tego za złe, bo wówczas sam wyszedłby na hipokrytę. Suma summarum to on przez bite pół roku nawet słowem nie wspomniał mu o gorącym romansie z szefem, a przecież byli kumplami i wiele razy miał okazję, żeby napomknąć o tym, że jego serce mocniej zabiło w towarzystwie innego mężczyzny. - Musisz na siebie bardziej uważać, okej? – Niechętnie, bo niechętnie ograniczył się więc tylko do tej niewinnej, nienachalnej prośby, rezygnując z włażenia z buciorami w życie ślizgońskiego rozbójnika. Pech, że zdążył sobie już wyobrazić chłopaka leżącego gdzieś w kałuży krwi i naprawdę zaczął się o niego martwić jeszcze bardziej niż zwykle. - Mam nadzieję, że nie? – Ni to stwierdził, ni to zapytał w odpowiedzi na słowa towarzysza, spoglądając przy tym na niego podejrzliwie, jakby licząc na to, że wyrzuci z siebie coś więcej, ale ten wymijający ton świadczył dobitnie, że tego popołudnia skupią się raczej na jego złamanym serduszku. Podniósł się więc trochę gwałtowniej z kanapy, by sięgnąć po odłożoną wcześniej na stolik szklankę z whisky i wtedy po raz pierwszy poczuł, jak mu zaszumiało w głowie. Nie minęło zbyt wiele czasu, a tempo wlewania w siebie całkiem mocnego alkoholu i zmęczenie powoli dawały się we znaki. Nie przeszkodziło mu to jednak w skradnięciu kolejnego, mniejszego tym razem łyka. Cóż, przynajmniej język mu się rozwiązał, a zawsze to lepiej niż cierpieć w samotności, przywołując w myślach przytłaczające wspomnienia, czyż nie? Gwóźdź do trumny. - Nie wiem, Max. Może nie chodzi tylko o zasady, ale o homofobiczne podejście, chęć odegrania się, zemsty? Może jedynie szuka pretekstu, by odebrać mu dzieci i pokazać, że matka jest lepsza. – Próbował przeanalizować sytuację raz jeszcze, ale i jemu na usta cisnęły się same przekleństwa. – Nigdy jej nie poznałem, nie wiem jaka jest, a przecież wiadomo, że różnie w takich rodzinnych koligacjach bywa… – Sam już nie był pewien, czy nie stara się w ten sposób w pewnym sensie usprawiedliwić decyzję Walkera. Rzeczywistość mieszała się z jego własnymi domysłami i przekonaniami, emocje zaciemniały obraz, ale czy mógłby aż tak bardzo się pomylić? – Nie wygląda na kogoś, kto dałby się zastraszać, ale kto wie jak jest, kiedy w grę wchodzą dzieci. Pewnie musiał dokonać wyboru… i wybrał dotychczasowe życie, które moja obecność mogłaby doszczętnie zrujnować. – Częściowo przyznał Maxowi rację, ale z drugiej strony nie miał pojęcia jak sam zachowałby się na miejscu Walkera. Wejście w czyjeś buty nie było możliwe, mógł jedynie próbować go zrozumieć. Nerwowo przechylił po raz kolejny szklankę, mając świadomość tego, co zaraz powie. – Wiem, jak to zabrzmi, ale ja… po prostu byłem pewien, że to jest to. Wiesz o czym mówię? – Niektórych uczuć nie dało się wyrazić prostymi słowami. Nieważne co by powiedział, i tak żadne sformułowanie nie oddałoby jego zaangażowania i towarzyszącego mu teraz poczucia niesprawiedliwości i wysysającej duszę jak dementor krzywdy. Czy to kiedyś minie? – Pamiętam jeszcze jak mówił, że za mną tęskni, że jestem cudowny, że… – Tak bardzo chciałby się znów rozpłynąć w tym rozbrajającym uśmiechu George’a, który przyozdabiał jego twarz nawet mimo ogromnego bólu, przyjmowanych w niezliczonych dawkach eliksirów i mozolnej rehabilitacji. Pamiętał, że pomimo niewdzięcznego losu i niesprzyjających nijak okoliczności potrafił go przywołać, rozbawić, i że spleceni w uścisku ramion, z których żaden nie chciał drugiego wypuścić… najzwyczajniej w świecie: byli szczęśliwi. – Max… Ja… naprawdę czułem, że on tego nie chce… to znaczy, że on wcale nie chce rezygnować ze mnie… – Nie wiedział jak ma się wyrazić, ale nie był w stanie w pełni powrócić do tego pożegnania i rozżalonych spojrzeń, jak gdyby żaden z nich tak naprawdę żegnać się nie chciał. – …ale to tylko sprawia, że boli jeszcze bardziej. – A mógł sobie poderwać jakiegoś zimnego drania; wtedy nie byłoby tak bardzo szkoda. – Rozumiem go. – Pokręcił ze zrezygnowaniem głową, kompletnie bezradnie. – Powinienem mu to ułatwić. Pozwolić mu odejść, zamiast błagać go, żeby mnie nie zostawiał. Nie mogę przecież konkurować z jego dziećmi. Ale ja… – Przerwał, przecierając grzbietem zaszklone oczy, bo tylko tego brakowało, żeby całkiem się rozkleił. Nie mógł. Nie chciał. Musiał znaleźć w sobie siłę. – …ja po prostu nie umiem przestać o tym myśleć. Nie umiem się z tym pogodzić. – Wydusił z siebie rozpaczliwie, ledwie kończąc słowo, a już sięgając do szklanki, bo chociaż alkohol nigdy nie był rozwiązaniem, tak w duchu liczył na to, że pozwoli mu chociaż przyćmić emocje i po raz pierwszy od kilku dni przespać całą noc.