Brzeg ciągnie się niemal bez końca. Im bliżej brzegu tym wilgotna trawa powoli ustępuje błotu i mokremu piachu. Fale szkolnego jeziora są niemal niewyczuwalne. W tym miejscu zazwyczaj uczniowie wylegują się na słońcu zaś w zimie niejednokrotnie miłośnicy sportu urządzają sobie jogging.
Wydawało mu się, że przeczytanie opasłej księgi o graniach nie zajmie mi dłużej niż kilka dni, a jednak obfitujący w świąteczne przygotowania grudzień okazał się jeszcze bardziej wykańczający niż rok temu. Olivier zarówno ostatni rozdział, jak i artykuł o nowych rodzajach paszy przeczytał pomiędzy jednymi zakupami a drugimi, a wreszcie zapakował pożyczone fanty do torby, po lekcjach udając się wprost do gabinetu nauczyciela opieki nad magicznymi stworzeniami, którego niestety nie zastał na miejscu. Zapukał kilka razy w nadziei, że mężczyzna po prostu nie usłyszał go pośród głośnego szelestu, cykania i trzepotu skrzydeł, ale ostatecznie musiał odejść w swoją stroną, z rozczarowaniem wymalowanym na twarzy. Postanowił się przewietrzyć, ale zanim wyszedł na przysypane śniegiem błonia, zahaczył o szkolną kuchnię, skradając skrzatom wypełnionego marmoladą pączka, którego ze smakiem skubał po drodze. Nie miał żadnych szczególnych planów, ot wędrował tam, gdzie nogi go zaprowadzą. Najpierw przespacerował się więc po centralnym dziecińcu, a potem ruszył w stronę jeziora, zastanawiając się czy przy obecnych temperaturach zdążyło ono zamarznąć. Przed zajęciami jakoś nie miał okazji tego sprawdzić. - Panie profesorze! – Wykrzyknął nagle, powoli dochodząc do brzegu. Nie spodziewał się, że spotka Rosę akurat tutaj, ale nie ukrywał swojego zadowolenia. Ba, szczerzył się jak głupi do sera, nie tylko dlatego że mógł mu oddać książkę, ale miał również okazję zapytać, kiedy do Hogwartu przybędą wymarzone graniany. – Dzień dobry. – Przywitał się raz jeszcze, gdy tylko znalazł się bliżej blondwłosego, na widok którego jego rumieńce jakby przybrały na intensywności. Nie był pewien czy to urok wili, który wokół siebie roztaczał, ale na moment zapomniał języka w gębie. – Chciałem tylko powiedzieć, że przeczytałem już wszystko. Mam książkę i artykuł w torbie. – Poklepał lekko przewieszoną przez ramię listonoszkę, dopiero teraz uważniej przyglądając się rozłożonym wokoło deskom i palikom. – Potrzebuje pan pomocy? – Zapytał więc usłużnie, w głębi duszy czując że pragnie jeszcze raz spojrzeć w te jasnobłękitne, przenikliwe oczy Atlasa... właściwie pragnął nawet więcej, a przynajmniej tak podpowiadały mu tajemnicze szepty, których nijak nie był w stanie uciszyć.
Potrzebował wyjść z zamku. Dusił się w nim, było mu coraz gorzej. Przebywanie w gabinecie trochę regenerowało jego baterie, ale samo to miejsce zaczynało go przygnębiać, może to kwestia niedoboru witaminy D, a może rzeczywiście był uczulony na Wielką Brytanię. Projektem, który go zajmował ostatnimi czasy, była organizacja wymiany, z bliższymi czy dalszymi ośrodkami, która mogła dać mu szansę przedstawienia bardziej egzotycznych zwierząt studentom, a także, jak sam uważał, co ważniejsze nauki opiekowania się nimi. Nie był tu by im na sucho tłumaczyć co jest czym, a godzinne zajęcia z oceniania potrzeb łupduka nie były czymś, co rzeczywiście mogłoby w studentach zaszczepić potrzebę i umiejętność zrozumienia zachowań, odruchów i wymagać różnych magicznych istot. Uczyli się jak z nimi walczyć, jak się przed nimi bronić, jak na nie polować - ale agresja niekoniecznie zawsze musiała być rozwiązaniem. Wybrał sekcję nieopodal brzegu jeziora, gdzie zdecydował się stworzyć odpowiednią zagrodę i zadaszenie dla leucarott, które miały przybyć na tereny zamkowe już w przyszłym miesiącu. Musiał więc ocenić, czy teren nadaje się pod to, co zamierzał tam zbudować, maszerował więc z różdżką wzdłuż zamarzniętego brzegu, licząc kroki, rozglądając się, mamrocząc coś do siebie i jakimś francuskim zaklęciem pozostawiając barwne kleksy w śniegu. Kurtka wisiała porzucona, na jednym z wbitych w ziemię palików, kiedy rozgrzany całym tym ganianiem Rosa ściągnął nawet czapkę, by mieć większą swobodę ruchów. Akurat przykucnął, próbując ocenić, czy w razie wyższych temperatur, zamarznięta ziemia zmieni się w zabójcze bagno, czy akurat odpowiednią leucarottom podmokłą glebę, kiedy dotarł do niego z oddali jakiś studencki okrzyk. Podniósł jasne oczy w tamtym kierunku i wyprostował się, przeciągając lekko grzbiet. Nie wypadało mówić, że był już za stary na taki wysiłek, ale chyba nie sypiał ostatnio najlepiej, bo szybko się męczył. - Dzień dobry Panie Dear. - kiwnął mu głową - Bardzo się cieszę. - uśmiechnął się łagodnie, lustrując go jasnym spojrzeniem, by zaraz znów ruszyć na wykonywanie swoich pomiarów. Zaklęciem przyzwał sobie kilka palików i co kilka kroków wbijał jeden w zamarzniętą ziemię, z dziwną lekkością, jakby wbijał je w masło- Czy wyczytał Pan coś ciekawego? - zerknął na niego, kiwając głową w zachęcie, by ten ruszył za nim- Niekoniecznie, nie mogę wykorzystywać ucznia do ciężkiej fizycznej pracy... - posłał mu zniewalający, półwilowy uśmiech.
Podążył spojrzeniem wpierw za mierzącymi go uważnie, jasnobłękitnymi oczami, a potem za całą sylwetką nauczyciela, która zdecydowanie korzystniej prezentowała się bez ciepłego, wierzchniego okrycia. Złapał się na tej oderwanej całkiem od moralności myśli, że z chęcią przyjrzałby się nie tylko czerwonej od wysiłku twarzy mężczyzny, ale prężnym ruchom mięśni w nieco skąpszym odzieniu, a ta wizja na moment zbiła go z tropu, przez co tępo spoglądał na wbijane kolejno w zamarzniętą ziemię paliki, potrzebując czasu na przetrawienie zadanego mu pytania i przypomnienie sobie ciekawostek płynących z niedawnej lektury. - Podoba mi się skład tej nowej paszy, o której pan mówił. Nie jestem specjalistą do spraw żywienia, ale wydaje mi się, że ta mieszanka powinna rzeczywiście wzmocnić odporność granianów na niskie, zimowe temperatury. – Podzielił się swoimi spostrzeżeniami, sięgając do torby po książkę i gazetę. Chciał je wręczyć Rosie, ale ostatecznie zacisnął tylko na nich dłoń, odkładając z powrotem na miejsce. Nie była to przecież najlepsza chwila na zwrot, skoro Atlas co rusz machał różdżką, układając niezrozumiałą jak na razie dla Oliviera konstrukcję. – Nadal uważałbym jednak z kąpielą i omijał słabiznę. Lepiej nie ryzykować zziębnięciem nerek i rozwojem choroby. – Pokazał blondwłosemu, że nie próżnował i dokładnie zgłębił temat opieki nad skrzydlatymi końmi. Wiedział między innymi, jakich miejsc nie powinno się traktować chłodną wodą, a które należy szorować znacznie delikatniej. Ponownie zapomniał języka w gębie, kiedy nauczyciel posłał mu ten piękny, zniewalający uśmiech, w który wpatrywał się jak zaczarowany. Rozświetlał on i tak jasną i przyjazną sylwetkę mężczyzną, któremu teraz po prostu nie mógł odmówić wsparcia. – Nie powiedziałbym, że to wykorzystywanie, dopóki ja sam chcę panu pomóc. Czy nie mam racji? – Przekonał go, bez zawahania ściągając kurtkę, by odrzucić ją zaraz na leżący nieopodal pieniek. – Poza tym, opieka nad granianami to też ciężka, fizyczna praca, prawda? Ma pan okazję mnie sprawdzić. Proszę powiedzieć mi, co mam robić. – Dodał z uśmiechem, zacierając ręce w geście ukazującym, że nie obawia się harówki ani spływających po skroniach kropelek potu.
Przywołał zaklęciem jeszcze kilka palików, słuchając wypowiedzi Deara odnośnie wyczytanych w gazetce szczegółów. - Czy znasz pojęcie termodynamiki? - zapytał wprost. Wiedział, że czarodziejskie wykształcenie rzadko obejmowało tak proste dziedziny nauki, sam jednak obcował przez większość swojej młodości ze środowiskami mugolskimi i fizyka sama w sobie wydawała mu się fascynująca- Im wyżej jesteśmy, tym powietrze staje się chłodniejsze, głównie ze względu na rozprężanie się cząsteczek w związku z coraz niższym ciśnieniem. Mniej więcej w tempie dziesięciu stopni Celsjusza na kilometr. - poinformował, zastanawiając się, czy to dobry czas i miejsce na lekcje procesów termodynamicznych, bo nieco nieobecne spojrzenie Goldwyna oraz pokrywające jego policzki rumieńce, które wydawały się nie być całkowicie spowodowanymi niską temperaturą, dawały pewną wątpliwość co do jego skupienia- Odpowiednia pasza pozwala przygotować organizmy stworzeń latających do wzmożonego wysiłku w obniżonych temperaturach i zmiennych warunkach atmosferycznych. Świadomość takich potrzeb i zależności pozwala potencjalnym nowym hodowcom dostosowywać swoje oczekiwania i przygotowywać się odpowiednio do sezonu. - uśmiechnął się do niego miękko i ponownie, po kilku krokach, wbił w ziemię patyk. Przechylił lekko głowę, rozważając entuzjastyczną chęć pomocy ucznia, ale w końcu skinął głową. W końcu mógł przynajmniej spróbować przemienić te współpracę w coś pouczającego, by jego wysiłek nie wydawał mu się taki niewdzięczny. - W porządku. Tam przy deskach znajdziesz linę, przeciągnij i przywiąż ją do każdego z tych słupków, żeby zbudować prowizoryczne ogrodzenie. Musimy wiedzieć jak duży jest ten teren i czy wystarczy. Później zabierzemy się za paśniki i małą stodółkę. Jak dobrze idą Ci zaklęcia? - dopytał, bo oczywiście można było wszystkim zająć się własnoręcznie, ale przy pomocy zaklęć szło znacznie szybciej i sprawniej. - Ministerstwo przekaże na tereny szkoły pięć leucarott, czy wiesz co to za zwierzęta? - nie powinien robić mu tu sprawdzianów z wiedzy o magicznych stworzeniach, w końcu to był Deara czas wolny, ale skoro ten już oferował chęć pomocy, dobrze byłoby wiedzieć jak daleko idącą jest jego fascynacja i czy opiera sie ona o zwierzęta, czy głównie o nauczyciela.
Prawdopodobnie sprawiał wrażenie skrępowanego i skołowanego, skoro nie do końca wiedział jak zachować się w obliczu tak wielu, atakujących go zewsząd bodźców. Spojrzenie błękitno-zielonych ślepiów podążało za przywołanymi przez Atlasa palikami, innym zaś razem na dłużej zatrzymując się na poruszającym się z gracją ciele mężczyzny, które wyjątkowo atrakcyjnie prezentowało się w opinającym swetrze. Na pewno o wiele korzystniej niż w opasłej kurtce, zasłaniającej idealnie proporcjonalne kształty. - Hę? – Wtrącił nagle tępo w odpowiedzi na pytanie nauczyciela, i to nie tylko dlatego, że niespodziewanie został wyrwany z odległej krainy własnych wyobrażeń. Niemagiczny świat wzbudzał jego zainteresowanie mimo że nie powinien, ale Goldwyn nadal został wychowany w czarodziejskiej, co więcej czystokrwistej rodzinie, a wyrwane z ust Rosy określenie usłyszał po raz pierwszy w życiu. – Ni… – Nie zdążył nawet zaprzeczyć. Prawdopodobnie blondwłosy mężczyzna zorientował się po głupawym wyrazie jego twarzy, że jego pomocnik byłby wdzięczny za tę parę zdań wyjaśnienia, które i tak trudno było mu zrozumieć. – Rozprężanie cząsteczek…? Stopni Celsjusza na kilometr…? – Wtrącał co rusz, udowadniając tym samym, że fizyka nie jest jego najmocniejszą stroną. Zabawne, że w murach Hogwartu uczono wychowanków jak zręcznie machać różdżką, ale nikt nie zająknął się choćby słowem na temat tego jak działa otaczający ich świat. - Nie wiem nawet czy to dobrze czy źle i czy to na pewno bezpieczne dla tych stworzeń. – Westchnął rozczarowany, czując że tym razem nie będzie mu dane poszczycić się szeroką wiedzą. Pochłonął książkę i artykuł o paszy, jasne, ale okazało się, że nie wszystkie niuanse był jeszcze w stanie zrozumieć. Niewykluczone, że faktycznie przydałoby mu się kilka lekcji procesów termodynamicznych i technologii żywienia. Nie był jednak taki pewien czy byłby w stanie w pełni się na nich skupić. Wystarczyło przecież, że jego spojrzenie ponownie spotkało się na krótką chwilę z tym należącym do Atlasa, by jego policzki pokryły się jeszcze intensywniejszym rumieńcem. Szczęściem w nieszczęściu, zawsze mógł wytłumaczyć reakcję organizmu niską temperaturą i mroźnym, dosyć silnym wiatrem. – Dobrze, ale czasami miło się zmęczyć. Wysiłek fizyczny podnosi adrenalinę i poprawia humor. – Mruknął z uśmiechem, znów nieco śmielej, skoro miał szansę dołożyć interesującą cegiełkę do tej luźnej pogawędki. Nie zamierzał jednak kłapać jedynie jęzorem. Sprawnie zrzucił kurtkę z ramion i odłożył ją wraz z ciepłym szalikiem i torbą na bok, zabierając się ochoczo do pracy. Zupełnie zapomniał o tym, że w ten sposób odsłonił zasinioną i podrapaną harpimi pazurami skórę na karku i szyi. - Wiem. – Wypalił trochę zbyt entuzjastycznie, usatysfakcjonowany możliwością zmazania wstydliwej plamy, jaką dał przy teście z termodynamiki. – Nie występują naturalnie na brytyjskich wyspach. Zdaje się, że można je spotkać gdzieś w Indiach. To takie, hmm… bardziej agresywne łosie z ogromnymi ustami? – Ni to stwierdził ni zapytał, szukając właściwych słów, za pomocą których mógłby opisać wygląd nietypowego i często nieznanego Anglikom zwierzęcia. W międzyczasie złapał również w dłonie linę, zawiązując ją ciasno wokół kolejnych drewnianych słupków. – Podobno nienawidzą mężczyzn i psów. Jak planuje pan zabezpieczyć tę zagrodę? – Postanowił dowiedzieć się więcej, zdając sobie sprawę z tego, że hodowla leucrott na terenie zamku nie należy do najbezpieczniejszych i najrozsądniejszych pomysłów. Wolałby, żeby żadna nie odgryzła mu ręki, choć paradoksalnie nie trząsł przed nimi portkami tak bardzo jak przed niektórymi z jadowitych pająków, gotowych zabić jednym, niepozornym ukąszeniem. Brr… aż wzdrygnął się na samą myśl, że można zginąć na skutek paru sekund nieuwagi. Przyśpieszył tempa, żeby dogonić profesora, a gdy dzieliły ich już tylko dwa paliki, na dłużej zatrzymał się przy zawiązywaniu węzła. Przypomniał sobie bowiem nagle o paczce, którą otrzymał na święta. – Ah. Zapomniałem podziękować panu za te granianowe pierniczki… no i za bzyczka. – Zerknął ukradkiem na Atlasa, unosząc lekko kącik ust. Nie spodziewał się, że cokolwiek od niego dostanie, a ten prezent, cóż, okazał się naprawdę przeuroczy. Nie przyznałby się jednak z własnej woli, że uwielbia maskotki i że ostatnimi czasy zasypiał, przytulając do siebie sprezentowanego mu pluszaka. – Teraz mi głupio, że wysłałem panu tylko piłkę. Może… – Zawiesił głos, zastanawiając się czy jego zaproszenie nie zostanie nieodpowiednio odebrane. Ostatecznie machnął jednak na targające nim wątpliwości ręką. Chciał go zaprosić, a przecież raz się żyje, czyż nie? – …może dałby się pan w zamian zaprosić na grzańca? – Zaproponował, podnosząc się do pionu, jednocześnie ukazując mężczyźnie swoje bielutkie uzębienie.
Uśmiechnął się łagodnie na tę uczniowską konfuzję. Zdawał sobie sprawę z tego, że uczniowie i studenci magicznych szkół i uczelni rzadko poświęcali czas na tak bazowe przedmioty, jak matematyka, fizyka, czy chemia, którą opisywali mugole. Wiele z praw, jakimi rządził się niemagiczny świat nie miało racji bytu w świecie czarodziejów, chociażby fizyka, której zasady bardzo łatwo łamały różne zaklęcia czy eliksiry. W jego opinii jednak warto było posiadać pewną podstawową wiedzę i definicje tego, jak działa świat. - Mogę Ci kiedyś o tym szerzej opowiedzieć, jeśli będziesz zainteresowany. - posłał mu uważne spojrzenie, zwieńczone ciepłym śmiechem, którym chciał go zachęcić jednak do wyduszenia z siebie jakiegoś sensownego zdania. Nie potrzebował teraz ucznia w głębokiej konfuzji, spowodowanej mugolską terminologią, szczególnie, jeśli sam oferował się do pomocy- Fizyka może być niebezpieczna - powiedział, machnięciem różdżki przywołując pudło, z kilkoma kolorami szmatek- Myślę jednak, że młody czarodziej Twojego rodowodu nie musi martwić się cząsteczkami, termodynamiką, ani nawet tym, czy zwierzętom z tym dobrze, czy źle. - zawiązał jedną ze szmatek na jednym z palików i odszedł kilka kroków dalej, by z odległości ocenić rozmiar wyznaczonego poletka. Kolejna praktyka, pozwalająca obliczyć powierzchnię na podstawie znajomości długości boków określonej figury geometrycznej. Wielka zagadka dla wszystkich uczących się tu dzieci. Milczał, słuchając słów Goldwyna, jego uważny wzrok jednak nie przeoczył zasinienia na jego szyi, ani zadrapań, które wyglądały szalenie znajomo. Stał więc tak, rzeźba dawidowa, wysoki, smukły, niewzruszony, w tym czarnym golfie, wiodąc wzrokiem za Dear'em i przysłuchując się padającym z jego ust słowom, ze spojrzeniem wbitym w te delikatne szramy na szyi. Może, gdyby skupił się na tym, co chłopiec mówił, zamiast na tym, co widziały jego oczy, zrozumiałby, że mu uczeń dziękuje za prezenty, których ten mu wcale nie podarował. Nie skupił się jednak na tym. - To jeszcze nie zagroda. Na razie wyznaczamy teren. - powiedział, odstawiając karton w śnieg i lekko marszcząc brwi- Rzeczywiście, są to zwierzęta pochodzące z Indii. Ministerstwo przechwyciło kilka sztuk, które próbowano przemycić do kraju. Dwie niestety padły, gdyż nie byli w stanie zapewnić im odpowiednich warunków. Szkoła będzie miała to szczęście móc się nimi przez chwilę zająć, więc wy, moi studenci, będziecie mieli okazję spotkać tak egzotyczne zwierzęta na żywo. - uśmiechnął się - I zająć się nimi. - chciałby za czasów swojej szkoły mieć takie możliwości. Czy stawał się już starcem, skoro zaczynał myśleć o tym, że "za jego czasów to tak nie było..."? - Podejdź tu, proszę. - powiedział swoim aksamitnym głosem, jednak w tym głosie dało się wyczuć wyraźną nutę nieugiętego rozkazu. Jakby prosił, ale nie dawał wyboru, czyniąc wypowiedź prośbą jedynie z grzeczności i dobrego wychowania. Wskazał tym samym palcem ziemię tuż przed sobą.
Gdyby w hogwarckim grafiku uwzględnić dodatkowe godziny nauki języka angielskiego, matematyki czy szeroko pojętych przedmiotów przyrodniczych, uczniowie prawdopodobnie wylądowaliby z wycieńczenia na oddziale intensywnej terapii w szpitalu świętego Munga. Nie dało się jednak ukryć, że o ile wiele zaklęć bądź eliksirów przeczyło zasadom fizyki, tak podstawowa wiedza o świecie przydałaby się każdemu człowiekowi, również temu który dzierżył różdżkę w dłoni. Opieka nad magicznymi stworzeniami lub zielarstwo stałyby się wówczas zdecydowanie prostsze, ale benefitów można by się było doszukiwać nie tylko w zakresie hodowli magicznej fauny i flory; wszak naturalne zjawiska pozwalały odnaleźć nowe, zaskakujące zastosowanie rozmaitych zaklęć, nawet tych pojedynkowych. - Zainteresowany jestem i chętnie posłucham, ale musielibyśmy chyba zacząć od postaw. – Mruknął z nieco mniejszym skrępowaniem, unosząc delikatnie kąciki ust w odpowiedzi na cieplejszy uśmiech nauczyciela. Nie został potraktowany jak skończony kretyn, a to niewątpliwie podniosło go na duchu. Nie widział również przeszkód, dla których nie miałby liznąć odrobiny wiedzy spoza ram programowych. Ba, akurat fizykę przedłożyłby ponad wróżbiarstwo czy numerologię, które uważał za całkowicie niepraktyczne zajęcia. – Magia też, wszystko zależy od tego jak ją wykorzystamy. – Wtrącił a propos niebezpieczeństw, przewiązując ciasno linę wokół kolejnego drewnianego słupka. Spojrzenie uciekało mu już jednak w stronę barwnych szmatek, które zresztą zachęciły rozleniwione zwoje mózgowe do pracy. – O co chodzi z tymi kolorami? Coś nimi oznaczamy? – Zapytał dopiero po chwili namysłu, będąc święcie przekonanym, że tęczowe kolory nie są dziełem przypadku, a skrywają drugie dno, którego na razie nie dane mu było zrozumieć. Przynajmniej pojął, czym jest „wyznaczanie terenu”, acz z matematyką przyjaźnił się mniej więcej tak dobrze jak z fizyką, czyli wcale, więc niekoniecznie byłby w stanie obliczyć wytyczoną palikami powierzchnię. - Przez chwilę? Czyli… zostaną potem przetransportowane do swojego naturalnego środowiska? – Zaciekawił go temat nielegalnie przemycanych stworzeń, a chociaż życzył im jak najlepiej, skłamałby mówić że nie jara się możliwością obcowania z nimi na szkolnych błoniach. Choćby tymczasowo. – Leucrotty, graniany… może zachęci pan innych uczniów do udziału w zajęciach z ONMS. – Rzucił z uśmiechem, ciesząc się że trafił na tak zaangażowanego mentora. Nie oszukujmy się, nie każdy członek grona pedagogicznego tak bardzo starał się o zapewnienie wychowankom intrygujących, niecodziennych lekcji. Nie mógł się doczekać kolejnych, ale… nie samą nauką człowiek żyje, czyż nie? Na razie więc skoncentrował się na podziękowaniach za prezenty i zaproszeniu blondwłosego mężczyzny na grzańca. Podniósł lekko głowę, niecierpliwie wyczekując odpowiedzi, a poczuł jeszcze wyraźniejsze ukłucie stresu, kiedy zamiast niej, został stanowczo przywołany przez Atlasa. Przez moment przyglądał mu się tylko podejrzliwie, ale wreszcie odłożył sznur i powłóczył nogami w kierunku profesora, stając tuż przed jego obliczem. – Coś nie tak? – Musiał się odezwać, jakby obawiał się, że dłuższa chwila milczenia uczyni mu krzywdę.
Nie bez powodu nie zaliczył pierwszych podejść egzaminacyjnych na nauczyciela i wykładowcę, bo jego podejście do edukacji młodzieży i tego, co on uważał za słuszne w meandrach studenckiego rozwoju, niekoniecznie pokrywało się ze standardami ministerialnymi. Atlas uważał, że nauka, w każdej płaszczyźnie, wymagała podejścia indywidualnego. Poznawania jednostki. Jej silnych stron, jej słabości, zalet, jakimi się odznaczała, wad, jakie mogły stanowić przeszkody na drodze rozwoju. Niestety, uczenie studentów w takiej placówce jak Hogwart, uniemożliwiało praktykowanie nauki według jego własnych wartości. Nie tylko ze względu na odgórnie narzucony schemat, ale też, chociażby, ilość uczniów na metr kwadratowy. Zdążył przywiązać jedynie kilka ze szmatek, nim ciekawość ślizgona znów zagrała pierwsze skrzypce wtórujące wietrznej ciszy wokół jeziora. Zawiązał supeł na kolejnej i z uśmiechem skierował słowa w jego stronę. - Trochę nie chcę wchodzić w paradę szkolnemu gajowemu, a trochę chcę wyznaczyć odpowiednie miejsca na paśniki i bramki. Nie ma w tych kolorach żadnej głębszej filozofii. - przyznał. Był przecież trochę estetą, komunikacja w sposób wizualny nie była niczym nadzwyczajnym w jego przypadku, ale ciekawość ucznia wzbudzała w nim pewne rozczulenie. Może tiara pomyliła się, przydzielając go do domu węża? Z taką dociekliwością na każdy temat z pewnością odnalazłby się pod herbem ravenclawu. - Tak. Jak ich kondycja będzie już wystarczająco satysfakcjonująca, wrócą na swoje miejsce. Niewątpliwie byłoby im dobrze w zakazanym lesie, ale to nie nasza rola przyznawać im powinność zadomawiania się tu. - skinął przytakująco głową, po czym przechylił ją, lekko unosząc brwi- Zachęcę do udziału? - w jego wyobrażeniu uczniowie mieli obowiązek na lekcje chodzić, no ale może to tylko praktyki znane mu z Beauxbatons. Cieszył się niemniej, widząc, że zainteresował przynajmniej Dear'a swoim przedmiotem. Od zawsze miał świadomość, że ma trochę łatwiej, bo przecież robił lekcje o zwierzątkach, jednak niekoniecznie każde z owych 'zwierzątek' wzbudzało ciekawość, rozczulenie, czy jakąkolwiek chęć wysiłku w pracy przy oporządzaniu go. Leucrotty były jednym z tego typu właśnie gatunków. Odczekał chwilę, aż Goldwyn stanął we wskazanym mu miejscu, po czym podniósł bladą, zimną od wiatru, długopalczastą dłoń, którą odchylił kołnierz jego mundurka, by ocenić, czy to, co błysnęło mu przez chwilę to to, co rzeczywiście widział. Ten widok nie był mu przecież obcy, ślady pozostawione przez szpony wili na szyi człowieka, to coś, co mógłby naszkicować przez sen - sam niejednokrotnie dawał się ponosić emocjom jako nastolatek i on również, w momentach furii, celował w gardło. - Proszę mi powiedzieć, czy dorobił się pan takiej pamiątki na terenach szkolnych..? - jego głos był tak gładki, tak spokojny, że trudno było zchwycić jaką miał w tym pytaniu intencję.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
W głowie szumiało mu od nadmiaru adrenaliny, kiedy zacisnął zmarznięte, nieznacznie poparzone palce na kamykach, piasku i trawie – mokrym, a jednak suchym lądzie. Dystans, który przebył wpław, nie był daleki, ale i tak padł na kolana, gdy tylko było to możliwe, dysząc nie tyle ze zmęczenia, ile od buzujących w nim emocji. Wciąż na czworaka, zwrócony tyłem do rozpościerającej się w tle tragedii, uśmiechnął się pod nosem mimo bez przerwy docierającego do uszu echa okrzyków i wrzasków. Coś w tej kuriozalnej scenie dawało mu tak wiele absurdalnej satysfakcji, jakby on sam, nie żaden smok, podłożył ogień. Jakby patrzył na własne dzieło, własne dziecko. Wbrew pozorom nie czerpał jednak przyjemności z cierpienia pozostałych na pokładzie czarodziejów – do losów większości nie przykuwał wszak najmniejszej uwagi. Jego cieszyło własne szczęście, własny refleks, dzięki któremu opuścił statek, zanim rozpętało się na nim prawdziwe, tonące w ogniu piekło. Usiadł na mokrym piasku, zwróciwszy się twarzą w stronę jaśniejącego żywym płomieniem okrętu i sięgnął po różdżkę, by otoczyć się szeregiem zaklęć izolujących go od zimna i niespiesznie doprowadzić do jako-takiego stanu.
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Carly właściwie nadal nic nie słyszała. Wybuch wciąż brzmiał w jej głowie, w uszach jej dzwoniło, a płuca wypełniał chłód powietrza, potęgowany jeszcze lodowatą wodą. Początkowo płynęła całkiem sprawnie, ale im bliżej była brzegu, tym bardziej była zmęczona i odnosiła wrażenie, że niesie ją już tylko i wyłącznie adrenalina. Nie miała pojęcia, co powinna zrobić, myśli jej się mieszały, czuła zwierzęcą, prostą satysfakcję wywołaną tym, że po prostu przeżyła, że wyleciała w powietrze i poszybowała prosto do wody, skąd zdołała się uratować. Nie oglądała się za siebie, doskonale wiedząc, że to byłoby z jej strony szaleństwo, nie próbowała przekonać się, co działo się ze statkiem, co działo się na statku, z tymi wszystkimi ludźmi, którzy tam zostali. W głowie jej wciąż huczało i była zbyt przerażona, czy oszołomiona, by myśleć o tym, że powinna kogoś ratować. Teoretycznie, skoro była Puchonem, powinna się czymś podobnym zainteresować, ale mimo to odwaga i altruizm opuściły ją, gdy szybowała w stronę wody, starając się chwycić głęboki oddech i przygotować się na zderzenie z zimnem, które objęło całe jej ciało. Potem wcale nie było lepiej, gdy uparcie machała rękami, plącząc się w sukience i ciesząc się, że mimo wszystko kreacja nie okazała się dla niej zabójcza. Była jednak potwornie zimna, kiedy Carly w końcu zdołała wypełzną na brzeg i utknęła tam na czworaka, łapiąc głębokie oddechy, czując jednocześnie, jak całe ręce jej drżą. Zaczęła kaszleć, gdy chłód zaczął wdzierać się do jej płuc, powodując, że nie była w stanie w ogóle się ruszyć, że po prostu nie miała sił pchać się gdzieś dalej. Tkwiła więc, jak kołek w płocie, starając się wyrównać oddech, ale z każdą kolejną chwilą było to coraz trudniejsze. Gdzieś za jej plecami rozległ się kolejny wybuch, ale Carly nie słyszała go zbyt dobrze, bo wciąż jeszcze zdawała się cała drżeć po własnych przygodach. Rozejrzała się, starając się ustalić, gdzie właściwie się znajduje, gdzie wylądowała i jak daleko będzie musiała się jeszcze przemieścić, żeby spróbować usiąść, gdy całkiem dramatycznie padła na piach.
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
— Mon Dieu, co za marny widok — zaśmiał się pod nosem, bo oczywiście ani wyjście dziewczyny z wody, ani jej późniejsza walka o oddech nie mogły ujść jego uwadze, nie kiedy byli tu, jak na razie, zupełnie sami. Nie było jednak żadnej pewności, czy mówi o niej, czy może o tonącym statku. Nad tym, że jeszcze chwilę temu wyglądał co najmniej w połowie tak marnie jak ona, nie zastanawiał się i nie zamierzał się do tego przyznawać. Zamiast tego przyjrzał jej się krytycznie, z pozoru kpiąco, a tak naprawdę po prostu badawczo, odruchowo kontrolując jej stan. — Jeśli wolisz dyszeć solo, to w porządku. Ja jednak wolę robić takie rzeczy w towarzystwie, a tak się składa, że tutaj — zatoczył różdżką półokrąg nad swoją postacią, sprawiając, że utrzymująca się wokół niego bańka ciepłego powietrza zabłysnęła bladym światłem na swoich granicach, ukazując się jej oczom, jeśli tylko spojrzała w tę stronę — jest o wiele cieplej niż tam. — Ruchem podbródka wskazał miejsce, w którym dalej klęczała i uśmiechnął się kącikiem ust, serwując jej tym samym zagadkę, czy uśmiech ten był miły, czy jednak złowieszczy. Nigdy nie był bowiem jednoznaczny. Szarpnął za sznurówkę przy swoim bucie i zdjął go razem ze skarpetką, by móc swobodnie wysuszyć wszystko różdżką. Najwygodniej byłoby po prostu ściągnąć z siebie rzeczy, ale teraz, kiedy miał towarzystwo potencjalnie nieletniej dziewczyny, odpuścił sobie ten zamiar. Nawet on miewał jakieś zasady w tej kwestii. Właściwie nie zamierzał mówić do niej nic więcej, ale kiedy tylko zajął się swoimi sprawami, ta padła na ziemię, wzbudzając w nim niepewność, czy był to akt niezdarności, czy jednak czegoś poważniejszego. Przewrócił oczyma i wciąż bez jednego buta podniósł się, niechętnie wyszedł na zimne powietrze i kucnął przy niej. — Nie jesteś trochę za młoda, żeby pchać się w piach? — zaczął żartobliwym tonem, ale jednak wyciągnął ku niej dłoń i wyraźnie spoważniał, tak miną, jak i tonem — Chodź, nie chcę mieć cię na sumieniu. Tutaj zamarzniesz na śmierć.
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Prawdę mówiąc, Carly nie do końca słyszała to, co było do niej mówione, mając dziwne wrażenie, jakby wylądowała w jakiejś bańce albo znalazła się niespodziewanie, ponownie, pod wodą. To było nieznośne uczucie i przestawała mięć chęć na trwania w tym bałaganie, ale nie była w stanie nic na to poradzić. Była za słaba, żeby tak od razu ze wszystkiego się wyrwać, żeby znowu być sobą, tą samą, niezależną i nieco szaloną dziewczyną, która nie zamierzała się zatrzymywać, kiedy już raz znalazła jakiś pęd. Teraz całkowicie go wytraciła i nawet nie miała ochoty na zabawy w niewiastę w opałach, czy coś podobnego, bo ani nie było to zabawne, ani nie było to miłe, ani nic nie zmieniałoby w jej położeniu, ponieważ już tą niewiastą w opałach była. - To bardzo miłe zaproszenie - wychrypiała, nim udało jej się faktycznie paść z fasonem w piasek, mając wrażenie, że nie jest w stanie w ogóle się poruszyć, jakby jej ciało całkowicie odmówiło posłuszeństwa. Nogi i ręce zdawała się mieć z waty, całym jej ciałem wstrząsały dreszcze, a płuca były lodowato zimne, co Carly w pewnym sensie niesamowicie denerwowało, tym bardziej że miała świadomość, że nie jest do końca w stanie tego zmienić. Była niczym ryba wyrzucona na brzeg, niczym jakaś meduza, która nie była w stanie się ruszać, ani oddychać, ot, coś, co było skazane na całkowitą porażkę, ty, teraz i natychmiast. I oto zjawił się rycerz w jednym bucie, któremu postanowiła w pełni zaufać i podała mu dłoń, unosząc się nieco, i ponownie chwytając głębszy oddech, by zaśmiać się cicho, bo ten czarny humor w tym momencie, zdał się jej naprawdę przezabawny. - Wolałabym satynę, zamiast tego piachu - przyznała, a jej głos zabrzmiał dość paskudnie, zupełnie, jakby nałykała się za dużo wody i zimnego powietrza, więc spróbowała odchrząknąć, trzęsąc się z zimna w cienkiej, przylegającej do ciała sukience, która miejscami z całą pewnością stała się wręcz prześwitująca. Wstyd był jednak ostatnią rzeczą, jaką Carly odczuwałaby w tej właśnie chwili. - Mam nadzieję, że mogę się również czołgać. Nie czuję nóg. Ani rąk. Jednym z moich noworocznych postanowień było zadbanie o sylwetkę, ale nie sądziłam, że spełni się od razu o północy.
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Objął jej wątłą dłoń upiaszczonymi, równie zimnymi co jej palcami i zacisnął je na niej, oferując poczucie względnej stabilności. Skrócił dystans między nimi i po chwili analizy, czy lepiej będzie się ruszyć, czy rzucać na nowo wszystkie zaklęcia, objął ręką jej plecy, pomógł jej chwiejnie stanąć na nogach i przeprowadził ją do ciepłego wnętrza kręgu. Łatwiej byłoby po prostu ją przenieść, do tego potrzebował jednak obu rąk... a jedna z tych, którymi dysponował pozostawała niezmiennie niesprawna. — Zgadzam się, wszystko wskazuje na to, że w czerwieni lub purpurze byłoby Ci do twarzy. Z naciskiem na czerwień. — Wydusił z nieco słyszalnym zmęczeniem, bo choć nie była szczególnie ciężka, to on po przepłynięciu tego samego dystansu nie był jeszcze w pełni sił. Starał się nie zwracać uwagi na podkreślone mokrym materiałem krągłości, bo choć były kuszące, wciąż nie znał jej wieku, a w pewien sposób anielska buzia ani trochę nie pomagała mu w rozwikłaniu tej tajemnicy. Odpychał od siebie myśl o tym, pod jak wieloma względami przypominała mu Emily w czasie ich pierwszych, przypadkowych spotkań. Ta myśl tylko pomagała mu pozostawać ślepym na dziewczęce wdzięki i zająć się bardziej przyziemnymi sprawami. — Myślę, że to lepsze niż czołganie, szkoda by było zniszczyć tę... sukienkę — zakłopotanie nie leżało w jego naturze, toteż zamiast odwrócić wzrok, uśmiechnął się tylko. — Wierzysz w to? W postanowienia noworoczne? — Zagadnął ją, siadając obok na piasku. Ściągnął z ramion ciemnozieloną marynarkę, która w półmroku rozganianym światłem różdżki wyglądała jak czarna i wysuszył ją zaklęciem, zaraz – już suchą – wręczając dziewczynie. — Wszystko w porządku? Nie fikniesz mi tu zaraz? Martwa uczennica kiepsko wygląda w rejestrze, wolałbym, żebyś mnie ostrzegła. No i może coś zaradzę, chociaż niczego nie mogę obiecać.
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
W tej chwili Carly zdawała się nieco bezwolna, co nie było do końca prawdą. Lubiła, gdy mogła i uważała to za korzystne, udawać mniej zdolną, bardziej nieporadną, zmęczoną, czy cokolwiek podobnego. Teraz jednak naprawdę miała problem z tym, żeby pewnie stanąć na nogach, a każdy krok, chociaż czyniony u boku starszego mężczyzny, był dla niej co najmniej wyzwaniem. Miała wrażenie, jakby brnęła przez piach, przez gęstą mgłę, przez coś, czego nawet nie była w stanie opisać. Jej umysł również zdawał się dziwnie przytępiony i chociaż miała świadomość, że reakcja na podobne sytuacje kryzysowe mogła u każdego być inna, nie była w stanie powiedzieć, co się z nią dokładnie działo. Zwłaszcza że uśmiechnęła się lekko na uwagę dotyczącą czerwieni, przykładając nawet palce do ust, gdy ostatecznie znaleźli się w bezpiecznym, zdecydowanie cieplejszym miejscu, a ona usiadła z westchnieniem ulgi. - Pochwaliłabym się czerwienią, ale obawiam się, że woda wszystko zmyła - powiedziała, mając świadomość, że jezioro na pewno zabrało nie tylko cały jej makijaż, siły, ale również kwiaty, które częściowo były przyszyte do jej sukienki. Wyglądała teraz zapewne jak zmokła kura, kiedy rozczochrane włosy kleiły się do jej twarzy, szyi, ramion, ale to nie było w tym wszystkim ważne. Ostatecznie bowiem żyła, nic jej nie złamało, nic jej nie zniszczyło i dotarła do brzegu. W oddali zaś płonął statek, który powoli zapadał się w wody jeziora, na jego tle widziała zaś szalupy, które powoli kierowały się do brzegu, dając nadzieję na to, że innym ludziom udało się ujść z życiem z tego ognistego piekła, z miejsca, które pozornie było takie bezpieczne i miłe. - Och, na to chyba za późno! - powiedziała, spoglądając w dół, na to, co zostało z jej kreacji. - Nie, nigdy w nie nie wierzyłam. Nikt nigdy nie jest w stanie ich dotrzymać i zapomina o nich, kiedy tylko wybije północ, tak po prostu - dodała, kręcąc głową, a potem z wdzięcznością przyjęła podaną marynarkę, mając świadomość, że też powinna coś zrobić, ale na razie miała zgrabiałe z zimna palce i nawet ciężko byłoby jej sięgnąć po różdżkę. Zamiast tego zaśmiała się cicho. - Studentka. To będzie wyglądało mniej niebezpiecznie w papierach, jeśli okaże się, że za chwilę odlecę w niebyt - stwierdziła prosto i potrząsnęła głową. - Jestem tylko zmęczona. Strasznie zmęczona. I dzwoni mi w uszach, ale chyba nic mi się nie stało. Wybuch wyrzucił mnie za burtę - wyjaśniła, kuląc się nieznacznie, gdy zdała sobie sprawę z tego, jak bezbarwnie mówiła o tym, co ledwie chwilę temu ją spotkało.
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
— Teraz będzie mi przykro, że nie miałem okazji przekonać się na własne oczy. Gdzie chowałaś się na statku przez cały ten wieczór? — zaczepnie puścił do niej oczko, bardziej jednak żartując, niż rzeczywiście flirtując. Nie zmieniało to jednak faktu, że naprawdę zastanawiał się, gdzie przebywała, kiedy smok z całą swoją mocą uderzył na sylwestrowy statek. Nie bardzo potrafił ją rozszyfrować, jednoznacznie stwierdzić, czy pasowałaby do kasyna, w którym spędził większość wieczoru, czy jednak odstawałaby od niego jak niewłaściwy kawałek układanki? Może słodka twarz stwarzała tylko odpowiednie pozory? A może nazbyt wszystko analizował? — Całe szczęście — odpowiedział z wyraźną, teatralną wręcz ulgą, przykładając nawet zdrową dłoń do piersi — bałem się już, że to ze mną jest coś nie tak. Słowo daję, że nigdy żadnego nie dotrzymałem. Właściwie mam wrażenie, że cokolwiek sobie postanowiłem, działo się wręcz przeciwnie. To pewnie dlatego tyle palę. Zdjął drugiego buta, wysuszył go i odstawił obok pierwszego. Następnie odkleił od piersi koszulę, która i w jego przypadku eksponowała zdecydowanie więcej, niż było planowane, co krępowało go w równym stopniu, co dziewczynę jej sukienka. Wysuszył i ją, strumień różdżki kierując też na włosy i resztę ubrania. Właściwie był już nieźle ogarnięty. — Studentka? Och, kiepsko — zasępił się z powagą na tym poziomie, na jakim utrzymywał większość ich rozmowy. Jak na wydarzenia, w których właśnie uczestniczył, miał wybitny humor i nastrój do żartów. — Prawdopodobieństwo, że miałaś ze mną zajęcia nagle drastycznie wzrosło. Mam nadzieję, że nie przyprawiłem Cię o traumę? Nie kojarzył jej twarzy z zajęć, ale nauczał przecież jakiś czas temu, w dodatku krótko. Nie zdążył dobrze poznać „swoich” uczniów, zwłaszcza że pozostawał tylko asystentem. Czasem tęsknił za pracą w Hogwarcie, ale w momentach takich jak ten przeważało w nim zadowolenie. Miał w sobie za mało powagi na taką funkcję, za mało pokory i samokontroli. Pod różnymi względami. — Palisz? — zapytał, na swój sposób próbując nieco ją rozchmurzyć, a przynajmniej odciągnąć jej myśli, które nieumyślnie sam nakierował na nieprzyjemne tory. Widział to po jej minie. Poklepał się po torsie, a potem przypomniał sobie, że jego papierośnica – nieodłączna towarzyszka – została w marynarce. Sięgnął więc do jej wewnętrznej kieszeni, niewiele robiąc sobie z tego, że nachyla się nad bezimienną studentką w dwuznaczny sposób, że trąca dłonią mokre odzienie i ukrytą pod nią stopniowo rozgrzewającą się skórę. Mógłby dostać za to w twarz – ale jego zamiary pozostawały przecież czyste jak łza. Z triumfalnym uśmiechem pokazał jej srebrne pudełeczko z wypukłym lisem drepczącym nerwowo wte i wewte. Otworzył je, z ulgą przekonał się, że zaklęcie zabezpieczające przed wodą wciąż działało bez zarzutu i wyciągnął ku niej rękę, proponując jej papierosa jeszcze zanim sam po niego sięgnął. Miał przecież nienaganne maniery.
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Carly zaśmiała się cicho, dźwięcznie, jakby to pytanie było najzabawniejsze na świecie, ale musiała przyznać, że w zaistniałych okolicznościach było w nim coś dziwnie szalonego. Zupełnie, jakby właśnie prowadzili jakiś niezrozumiały taniec, coś, co była w stanie sklasyfikować, opisać i nawet wstawić na właściwą półkę wspomnień, a jednocześnie zdawało się, że gdzieś umyka jej główny wątek tego, co się właśnie działo. Towarzyszyło jej w tym wszystkim równie dziwne uczucie lekkości bytu, jakby unosiła się gdzieś ponad ziemią, jakby była tutaj obecna jedynie ciałem, ale zdecydowanie nie duchem i miała wrażenie, że gdy zbudzi się w końcu z tego niemądrego snu, wszystko to okaże się jedynie jakimś żartem, wytworem otumanionego umysłu, który na ten sposób przeżywał ból i traumę, jaka ją spotkała. - Ukrywałam się, bo bałam się, że moja karoca zamieni się w dynię - powiedziała, przyznając, że spacerowała po prostu po pokładzie, spędzając samotnie czas z drinkiem, czy oglądając wody jeziora, które jeszcze nie tak dawno wydawały jej się takie spokojne i właściwie nudne, jakby zupełnie nic się w nich nie kryło, jakby nie było w nich niczego, na czym mogłaby się skupić, co mogłoby przynieść jej chociaż cień rozrywki. Nie dalej jak godzinę temu wzdychała, zastanawiając się, czy do północy wydarzy się coś ciekawego, czy spotka kogoś, z kim naprawdę mogłaby spędzić nieco więcej czasu, czy będzie skazana na podsłuchiwanie wszystkich i oczekiwanie na gwiazdkę z nieba. - Właśnie dlatego nie można sobie nic zakładać. Och, chyba że to działa dokładnie na odwrót i postanowienia noworoczne powinny być jak najgorsze - odpowiedziała, zastanawiając się przez chwilę nad tą kwestią, ostatecznie sięgając po własną różdżkę z zamiarem wysuszenia sukienki. Buty zgubiła już dawno temu, ale nie przejmowała się teraz ani trochę szpilkami, które zawieruszyły się Merlin raczy wiedzieć gdzie, bo nie były tak istotne, jak jej życie. Straciła co prawda trochę galeonów, ale to nie oznaczało, że nie mogła ich w miarę łatwo odzyskać. Wciąż jeszcze miała zgrabiałe palce, więc rzucanie poprawnych zaklęć nie szło jej zbyt dobrze, ale jej kreacja częściowo zaczęła już schnąć. - Ależ skąd! Powiedziałabym, że moje zainteresowanie eliksirami nawet jakby wzrosło - stwierdziła, przeciągając nieco słowa, chociaż tak naprawdę w tej chwili jedynie bawiła się tą sprawą, nie pamiętając zbyt dokładnie siedzącego obok niej mężczyzny. Jego twarz była jednak znajoma, a skoro lubiła dziedzinę nauki, przy której asystował, trudno byłoby, żeby jakoś go nie kojarzyła. Gorzej było z jego imieniem, ale tym się nie przejmowała, pozostając dla niego również całkowicie bezimienną, anonimową studentką, którą tak nieoczekiwanie uratował z opresji. Uniosła lekko brwi, gdy zadał jej pytanie, a później obserwowała go, gdy szukał papierosów, nie mając najmniejszego problemu z tym, że tak się do niej zbliżył. Spojrzała nawet na niego z bliska, spod przymkniętych powiek, obserwując go, jakby szukała u niego jakichś oznak szoku. Być może obaj w tym trwali, zachowując się, jak na jakimś przyjęciu, gdy przed nimi wciąż toczyła się tragedia, gdy wciąż nie wszystko zostało wyjaśnione, a pozostali uczestnicy balu dopiero kierowali się do brzegu. Bez słowa sięgnęła po papierosa, których choć zbyt często nie paliła, nie uważała za aż takie zło konieczne. - W zaistniałych okolicznościach to niemalże szaleństwo.
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
— Intuicja podpowiada mi, że mogę śmiało wątpić w czystość przyczyny, dla której to akurat ja miałbym wzbudzić w Tobie zainteresowanie nauką. Może się mylę? — odnalazł jej spojrzenie, złapał je i przyszpilił własnym. W bladym świetle różdżki z jego oczu spozierało głównie rozbawienie, kilka figlarnych ogników i żywe zainteresowanie. Nie potrafił pozbyć się wrażenia, że dziewczyna z nim pogrywa, jeśli lecz miał rację, była w tym tak subtelna, że nie potrafiłby udowodnić jej winy. To tylko skłaniało go do uważniejszej obserwacji. — Oczywiście, że to szaleństwo — przyznał jej rację, kiwając przy okazji głową — to nie dlatego dalej tutaj jesteś, zamiast uciekać w bezpieczniejsze miejsce? Nie zastanawiaj się nad tym, daj mu się ponieść. Oddychaj. I podziwiaj fajerwerki. — Ruchem głowy wskazał statek, na którym przed momentem doszło do kolejnego i raczej jednego z ostatnich pomniejszych eksplozji. Wzruszył ramionami, wziął papierosa i wetknąwszy go pomiędzy wargi, nachylił się ku różdżce, by rozżarzyć jego końcówkę. Zaraz potem zaoferował jej ogień z tego samego źródła i zaciągnąwszy się dymem, rozluźnił się całkowicie. Oparł się tyłem głowy o pień pobliskiego drzewa, wyciągnął przed siebie jedną nogę, na drugiej, zgiętej, oparł zaś rękę. Miał idealny widok na zmąconą taflę jeziora. Nie miał ochoty zastanawiać się nad tym, czego był dzisiaj świadkiem. Zamierzał odpychać od siebie myśli o smoku tak długo, jak tylko było to możliwe, bo obawiał się wniosków, do jakich mógłby dojść. Jednocześnie wciąż jak wariat czuł się tym wszystkim do pewnego stopnia rozbawiony. Wiódł spokojne życie w podróży – niby w nieustannym pędzie, a jednak bez żadnych niemiłych niespodzianek. A po wszystkich tych miesiącach sielanki wystarczyło zaledwie kilka dni w ojczystym kraju, by wdepnąć prosto w świeże gówno. Jednego dnia kosztował świeżych owoców morza, drugiego śmigał na czartach, a trzeciego skakał z płonącego okrętu jak jakiś cholerny auror do zadań specjalnych. Było to tak nieprawdopodobne i ironiczne zarazem, że nie potrafił brać tego całkiem na poważnie. Przytrafiało mu się tu wszystko, co najgorsze... a mimo to nieustannie wracał w to samo miejsce, za każdym razem obiecując sobie, że po raz ostatni. — Właściwie myślę, że powinniśmy dołożyć wszelkich starań, żeby to szaleństwo trwało jak najdłużej. Tylko w ten sposób do reszty nie zwariujemy.
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Dziewczyna zaśmiała się cicho, mrużąc przy tej okazji oczy i spoglądając na niego spod rzęs, przybierając taką minę, jakby zamierzała mu powiedzieć, że musiał sam sobie odpowiedzieć na to pytanie. Nie zamierzała mu niczego ułatwiać, bawiąc się tym chwilowym szaleństwem, w jakim się znaleźli, zupełnie jakby nadal tańczyli pośród płomieni, chociaż Scarlett nie była w stanie powiedzieć, skąd dokładnie wzięło jej się to porównanie. Nie robiła ostatecznie niczego niebezpiecznego, niczego naprawdę szalonego, gdzie musiałaby uważać na każdy swój krok, gdzie musiałaby dbać o to, jak się prezentuje. Ta sprawa nie była dla niej w tej chwili istotna, zeszła gdzieś na dalszy plan, po prostu istniejąc w tle, jednakże niczego nie zmieniała. - Zapewne tak - przyznała, spoglądając ponownie w stronę statku, nie mając pojęcia, co powinna o tym wszystkim myśleć, odnosząc jednocześnie wrażenie, że nie myślała w ogóle, po prostu płynąc z prądem, spoglądając faktycznie na fajerwerki, które nie pasowały do tego, co się działo, a jednocześnie były dokładnie tym, czego się w tej chwili spodziewała. Ostatnim porywem tego przyjęcia, balu, który miał okazać się czymś tak abstrakcyjnym i pełnym niespodzianek, że zapewne nie dało się go nazwać nudnym. Spodziewała się, że gdy już otrząśnie się z tego letargu, gdy w końcu dotrze do niej, co się wydarzyło, to na jej silnej psychice pojawi się niewielka rysa, dołączając do tego, co pozostało jej po wakacyjnym krwawym rytuale. Znowu otarła się o śmierć, znowu się z nią zmierzyła, przyjmując ją w inny sposób niż ostatnio, zaprzyjaźniając się z nią i sprawdzając, jak ta smakowała. Była gorzka, a jednocześnie krył się w niej smak, który Carly byłaby w stanie określić dziwnie pociągającym. Jakby składał się z amortencji, podszytej dziką, nieopisaną wręcz adrenaliną. Ta jednak wypaliła się teraz całkowicie, a jedyne, co jeszcze się tliło, to trzymany przez nią papieros, którym powoli się zaciągnęła, rzuciwszy osuszające zaklęcie również na swoje włosy. - Ciekawa teoria. A teorie, żeby je poprzeć albo im zaprzeczyć, należy przetestować - stwierdziła wydmuchując dym, odnosząc wrażenie, że ku statkowi zaczęły kierować się pierwsze grupy ratownicze. Były niewielki, stanowiły jedynie maleńkie figurki na tle ciemności i ognia, jaki nie mógł tak łatwo dogasnąć, wciąż i wciąż wzbijając się ku niebu. - Nie zdążyłam wznieść noworocznego toastu. Szampan zapewne spłynął już na dno jeziora - dodała z westchnieniem, ponownie zaciągając się papierosem.
______________________
I come from where the wild
wild flowers grow
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Niechętnie przyznał sam przed sobą, że poddaje ją kolejnym sprawdzianom. Starając się zachować przy tym jakieś wyczucie, testował jej cierpliwość i sprawdzał reakcje. Większość słów, które dziś wypowiedział, była podszyta nieszkodliwym szyderstwem, z którym nawet się nie krył. Dźgał ją patykiem w bok od samego początku przypadkowego spotkania, wyczekując momentu, w którym w końcu go ugryzie. A ten, o dziwo, nie nadchodził. Cechowała ją jakaś niepojęta, anielska cierpliwość, czy miała w tym jakiś cel? A może, co wydawało mu się najmniej prawdopodobne, w jakiś sposób odpowiadał jej ten pokręcony wizerunek, jaki dziś prezentował? Może trafił swój na swego? Ta ostatnia myśl była szczególnie kojąca i choć było o stokroć za wcześnie, by móc mówić o jakimkolwiek porozumieniu, pozwoliła mu się rozluźnić w rzadki dlań sposób – w ten prawdziwy. Nie tylko wyglądał na odprężonego, nie tylko półleżał sobie wygodnie i pławił się w swoim wariactwie, obserwując szczątki statku, ale naprawdę odpoczywał, pozwalając się rozluźnić i temu prawdziwemu sobie, który zwykle nie miewał do tego pierwszeństwa. Na chwilę przymknął powieki i rozkoszował się ostrym, miętowym smakiem błękitnych gryfów, który stopniowo wypełniał jego płuca, wprawiając go w subtelną błogość. — Podoba mi się Twój tok myślenia — przyznał, tym razem bez kpiny. Bez testowania i podchodów. Słysząc o szampanie, westchnął cicho, pozwalając sobie na pojedynczą myśl o toczonej codziennej walce z najsilniejszym przeciwnikiem, jakiego mógłby sobie wyobrazić – z samym sobą. Zdał sobie sprawę z tego, że pod tym jednym względem może lepiej stało się, że statek nie wytrwał do północy. Nie czuł się gotowy na taką próbę charakteru. — Gdybym był choć trochę lepszy z transmutacji, może coś bym na to zaradził. Ale mimo najszczerszych chęci – nie potrafię. — Uśmiechnął się ciut przepraszająco, choć w gruncie rzeczy nie czuł się winny, i ujął w palce papierosa. — Za szaleństwo. I przypadkowe spotkania — znacząco wyciągnął rękę z tlącym się fajkiem w jej stronę, chcąc stuknąć się nimi tak samo jak kieliszkami. Zaśmiał się pod nosem. — Odstawić Cię gdzieś? Myślę, że to dobry moment, żebym sobie stąd poszedł, nie chcę tłumaczyć się, czemu siedzę tutaj z uczennicą. Studentką — machnął lekceważąco ręką — ci z magicznych wypadków i katastrof są szczególnie upierdliwi. Sięgnął po buty i zaczął je wzuwać, lecz w trakcie wiązania drugiego z nich przerwał na moment i podniósł na nią pytające spojrzenie: — Chyba że poszukamy miejsca, w którym rzeczywiście da się wznieść toast?
+
Ostatnio zmieniony przez Nathaniel Bloodworth dnia Pon 20 Lut - 21:58, w całości zmieniany 1 raz
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Ponieważ Nathaniel jej nie znał i nie miał pojęcia, kim jest, a co za tym idzie, jaka jest, nie mógł wiedzieć, że Norwood sama nie należała do takich zwyczajnych ludzi. Była trzpiotką, na swój sposób odstawała od reszty, uwielbiając się śmiać, ale gromadząc również we wspomnieniach wszystkie warte zapamiętania uwagi, nie przejmując się jednocześnie zupełnie opinią innych ludzi. Wychodziła z założenia, że przez życie trzeba było iść tak, jak się chciało, być tym, kim się chciało i nie można było się wahać. W końcu wszystko można było stracić, jeśli tylko zbyt długo się o czymś myślało, jeśli na siłę próbowało się dostosować się do norm, których nawet dobrze nie było widać. Istniały, ale trudno było powiedzieć, kto je ustalał. Nawet teraz mogliby dowiedzieć się, że nie właściwie przeżywają tę tragedię, której byli świadkami, ale niewiele ją to obchodziło. Każdy bowiem miał prawo do własnych reakcji i jeśli chcieli leżeć na ziemi i palić papierosy, to dokładnie to mogli robić. Uśmiechnęła się lekko na ten pozorny komplement, a później zerknęła w stronę patronusa, który nieoczekiwanie się przy niej zjawił, otrzymując wiadomość od brata. Zaraz również zapewniła go, że z nią wszystko w porządku, oddychając nieco głębiej, mając świadomość, że teraz, gdy wiedziała, że oboje byli bezpieczni, nie musiała się niczym przejmować. Była pewna, że Jamie ostatecznie zdecyduje się pomagać, może dla świętego spokoju wybierze się do Skrzydła Szpitalnego, żeby tam sprawdzono, czy z nim wszystko w porządku, więc właściwie była wolna i mogła zrobić, co chciała. Z uwagi na doświadczenia związane ze swoją mamą nie chciała jednak dać się zamknąć chociaż na chwilę w Mungu, zupełnie, jakby to miało oznaczać automatycznie koniec. - Gdybym miała odpowiednie składniki, mogłabym przygotować ciasto, którym moglibyśmy świętować ten nowy rok - oznajmiła w rewanżu, a potem zaśmiała się cicho i wzniosła tlącego się papierosa, by w ten sposób wznieść te szalony toast. - Za szaleństwo. I kolejne przypadkowe spotkania - dodała, przymykając lekko powieki i obserwując mężczyznę. Kiedy tylko wspomniał, kogo się spodziewa, Carly podniosła się z ziemi, jakby zdała sobie sprawę z tego, że nie ma najmniejszej ochoty dalej tutaj siedzieć. Wątpiła, żeby w Hogwarcie znalazł się nagle jej tata, ale mimo to wolała nie kręcić się gdzieś w pobliżu, wolała nie zwracać na siebie uwagi, a skoro wiedziała, że z Jamiem wszystko dobrze, że oboje są bezpieczni na lądzie, to nie musiała zostawać tutaj ani chwili dłużej. Co prawda oddech wciąż jeszcze odzyskiwała po tych swoich podróżach wodnych, ale nie czuła się fatalnie. Jedynie krytycznie przesunęła dłonią po swoim policzku, domyślając się, że resztki makijażu nadal się tam jakoś trzymały. - Poszukajmy.
Szkoda, że nie wszyscy członkowie grona nauczycielskiego hołdowali indywidualnemu podejściu do swych wychowanków, wszak każdego z uczniów cechował zupełnie inny charakter, każdemu towarzyszyły również zgoła inne problemy, których często nie dostrzegało się w trakcie zajęć. Karmiono młodziutkich, wkraczających w dorosły świat, czarodziejów wiedzą z rozmaitych magicznych dziedzin, a jednocześnie brakowało pedagogicznych rozmów, które nauczyłyby ich jak radzić sobie z wszelkimi przeciwnościami losu, nieważne czy mowa o szponach używek czy chociażby despotycznego ojca, niepozwalającego oddychać pełną piersią. - Nie dogaduje się z nim pan? – Wtrącił się bez zastanowienia, próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miał styczność z gajowym i czy rzeczywiście koleś zachowywał się nieprzystępnie. Dotarło do niego z niemałym opóźnieniem, że nie powinien wypytywać o relacje pomiędzy pracownikami zamku, stojącymi w hierarchii zdecydowanie wyżej od niego. Nie przeprosił jednak, zamiast tego wzdychając cicho, z pewnym rozczarowaniem, gdy jego spostrzegawczość zdała się na nic, skoro zabarwienie szmatek nie niosło za sobą żadnego głębszego znaczenia. – Nie wiadomo czy tak dobrze byłoby innym bytującym tutaj gatunkom… – Mruknął zamyślonym tonem, odwracając na moment wzrok w kierunku zacienionego, zakazanego lasu. – Gdyby zostały na dłużej, moglibyśmy przypadkiem zaburzyć panujący tutaj ekosystem. – Zasugerował również, prawdopodobnie po raz kolejny udowadniając, że swą ciekawością nie ustępuje reprezentantom Domu Kruka. Szkopuł w tym, że akurat inne przedmioty aż tak bardzo go nie interesowały. Poza tym, jakkolwiek nie narzekał na własną inteligencję, tak nie zaryzykowałby stwierdzeniem, że jest geniuszem. - Noo… tak. Zwłaszcza studentów. Poza tymi, którzy marzą o karierze opiekuna smoków, większość rezygnuje z zajęć opieki nad magicznym stworzeniami. – Wzruszył delikatnie ramionami, jakby tym gestem chciał powiedzieć kompletnie ich nie rozumiem. Darował sobie natomiast wspomnienie o wagarach, które w obecnych czasach zdawały się w Hogwarcie praktyką powszechną. Zresztą… rozmowa prędko zboczyła na inne tory, gdy został przywołany belferskim gestem, przystając tuż obok postawnej sylwetki Rosy. Początkowo nie rozumiał przyczyny, ale wystarczyło że poczuł jak palce mężczyzny odchylają kołnierz jego mundurka, by zareagował instynktownie, chwytając nadgarstek Atlasa, który przecież i tak zdążył zaobserwować nietypową ranę. – To… Nic takiego. – Zwolnił uścisk, opuszczając rękę, a potem ukrył dłonie w kieszeniach spodni w nadziei, że w ten sposób zamaskuje także towarzyszące mu zakłopotanie. – Ot, zwykła przepychanka między kumplami. Nie chcę tego zgłaszać. – Dopowiedział zaraz, spoglądając w błękitne oczy nauczyciela z większym zdecydowaniem. Mimo że nadal był na Jamiego wściekły, nie zamierzał mu robić kłopotów. Wolał zresztą, żeby ta cała bitka i pobudki, które ich do niej skłoniły, nie ujrzały światła dziennego.
Kiwał głową, słuchając wypowiedzi swojego ucznia. Bez wątpienia miał on prawidłowe postrzeganie perspektyw opieki nad zwierzętami. Cieszyło go, że potrafił rozpatrywać zaistniałą sytuację szerzej, niż tylko jako wizytację egzotycznych stworzeń na terenie szkoły. O ile zawsze był gotów docenić zainteresowanie ludzi swoją dziedziną ekspertyzy, to jednak doceniał znacznie bardziej i czulej, kiedy ludzie dostrzegali w magicznych stworzeniach coś więcej, niż ich nietypowość. Kiedy rozmówca przejawiał zrozumienie dla charakterystyk społecznych i naturalnych poszczególnych gatunków, w oczach Atlasa wydawał się być jakby nad-osobą. Ważnym rozmówcą. A nie zwyczajnie egzystującym na tej samej płaszczyźnie czasu istotą. - Dokładnie tak, panie Dear. Nie można przewidzieć ani jak zachowają się leucrotty, ani jak zachowa się lokalny ekosystem. Bardzo słuszne spostrzeżenia. - pochwalił. Być może w czasie wolnym od lekcji nie powinien kłaść nacisku na to, by uczniów edukować, ale przecież każda chwila była ku temu dobra. Szczególnie, kiedy można było swój przedmiot przestawiać empirycznie, pokazując, jak przyjemna i łatwa może to być dziedzina magii. - Bycie obecnym na zajęciach z opieki nad magicznymi stworzeniami to dobry początek, ale do opieki nad smokami niestety trzeba dużo ciężkiej pracy. Nie, żebym kogokolwiek zniechęcał. - zaśmiał się czarująco. Całej tej uroczej scenie współpracy nauczyciela z podopiecznym mogłoby nie być końca, gdyby nie to, co Atlas dostrzegł na Goldwynowej szyi, a co chłopiec nieroztropnie obnażył, ochoczo pomagając nauczycielowi w pracach przy konstrukcji prowizorycznego opłotka. - Ja dobrze wiem, co to jest. - powiedział chłodno, choć wciąż głosem łagodnym, to jednak zdradzającym jakąś ostrą twardość. Łatwo zapomnieć w towarzystwie uśmiechającego się ciepło wykładowcy, że był nie tylko pięknym półwilem. Bo półwile nie są jedynie pięknymi potomkami mitologicznych stworów. Są też tymi stworami.- To bardzo szlachetne z Pana strony, panie Dear, ale jeśli pan Norwood nie jest w stanie nad sobą panować i kiedyś dojdzie do takiej... przepychanki między nim a kimś od Pana słabszym, czy chciałby to Pan mieć na sumieniu? - zapytał, precyzyjnie zgadując kto był sprawcą tych śladów. W końcu nie było stada półwil w Hogwarcie, a on, jako pedagog wciąż miał obowiązek dbać o bezpieczeństwo swoich uczniów.
Czasami odnosił wrażenie, że odnajduje więcej zrozumienia w towarzystwie zwierząt niż czarodziejów, dlatego nie potrafiłby nawet spojrzeć na nie wyłącznie przez pryzmat potrzeby zaspokojenia własnej ciekawości, pozbawionej zupełnie empatycznego podejścia do dobra i bezpieczeństwa magicznych stworzeń. Leucrotty stanowiły intrygowały swym pięknem, ale doskonale rozumiał, że hogwarckie błonia niewiele mają wspólnego z naturalnym dla nich środowiskiem, a pozostawienie egzotycznego gatunku na dłuższej pod opieką gajowego i rozbrykanych uczniów nie przysłuży się drzemiących w nim instynktom. - Dziękuję. – Mruknął nauczycielowi w odpowiedzi cichym, spokojnym tonem, chociaż wewnątrz rozpierała go duma, wszak jak każdy człowiek miał swoje wady, a za jedną z nich można by uznać próżne, niezaspokojone pragnienie uznania ze strony niedoścignionych autorytetów. – Nie powiem, że nie chciałbym spróbować, ale opieka nad smokami na dłuższą metę wydaje mi się ogromnie wyczerpującym zajęciem. Chyba wolałbym ograniczyć się do zbierania smoczych figurek, a swoją uwagę poświęcić stadninie. – Przypomniał z uśmiechem o zamiłowaniu, jakim darzył graniany i aetonany. Miał nadzieję, że kiedyś zdoła uzbierać sumkę galeonów pozwalającą na zakup kilku wyścigowych koni, chociaż na ten moment zadowoliłby się nawet jednym czterokopytnym przyjacielem. Niestety dla chłopaka, rozmowa zboczyła na zupełnie inne tory niż skrzydlate stworzenia, a przypadkiem odsłonięty skrawek szyi obnażył skrywane przez niego sekrety. – Nie powiedziałem kto to… – Wtrącił uparcie, starając się nie tylko wybronić wcielającego się ostatnio w rolę oprawcy kolegę, ale przede wszystkim odsunąć Rosę od własnej strefy komfortowo, którą ten niebezpiecznie próbował przekroczyć, co gorsza uciekając się do całkiem logicznych, a jednocześnie łechtających ego argumentów. Przez moment się zawahał i niewiele wcale brakowało, żeby im uległ, a jednak ostatecznie podciągnął bluzę wyżej, decydując się na taktyczny krok w tył. – Nic takiego się nie wydarzyło… wybaczy pan, zapomniałem że miałem jeszcze dzisiaj oddać wypracowanie ze starożytnych run. – Podniósł delikatnie dłoń, jakby dla uwiarygodnienia wymyślonej naprędce wymówki, a potem odwrócił się na pięcie, umykając w kierunku zamkowych wrót.
Lubił dostrzegać w uczniach ten dryg, to zainteresowanie i ciepło w stosunku do braci mniejszych. Wskazywało to na wrażliwość i piękno duszy człowieka, a nie każdy takowe w sobie posiadał. Atlas w swym bezbrzeżnym samouwielbieniu przekonany był, oczywiście, o własnej doskonałości, ale bez paski pracy ze zwierzętami, było niemal pewnym, że stałby się kryminalistą, wykorzystującym swój urok do złych uczynków. Uśmiechnął się, dość wesoło, na wspomnienie smoczych figurek i pokiwał głową. - Sam jestem ich kolekcjonerem. - zauważył, choć jego kolekcja wciąż należała do skromnych, to sukcesywnie ją powiększał- Jest tyle fascynujących ras i gatunków magicznych stworzeń, że nie tylko smokami da się żyć. - przyznał, wspominając swojego nowego znajomego, który smokami pasjonował się bardziej, niż ktokolwiek poznany wcześniej. Mimo wszystko westchnął, gdy Dear spróbował kryć swojego kolegę z domu. Po Hogwarcie nie biegało aż tak wiele potomków wili, by Atlas nie mógł zawęzić grona podejrzanych i zwyczajnie, z łatwością, trafić w punkt, kto był winowajcą tego zamachu. Otworzył już nawet usta, by coś dodać, ze spokojem i cierpliwością, jednak nim zdołał to zrobić, chłopiec umknął mu, zbierając prędko swoje rzeczy. Nauczyciel odprowadził go spojrzeniem, notując w pamięci, by odbyć, tak czy inaczej, poważną rozmowę z młodym Norwoodem, na temat jego radzenia sobie z własnymi umiejętnościami. Jednocześnie wrócił do pracy, by dokończyć przygotowania zagrody na przyjęcie nowych gości.
zt
+
Ruby Maguire
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160
C. szczególne : golden retriever energy | irlandzki akcent | duże oczy | zapach cytrusów
Siedziała sobie nad brzegiem jeziora, korzystając z ładnej pogody i organizując trening właśnie w tym miejscu. Czekała na swoją drużynę, mając nadzieję, ze odpowiednio im wytłumaczyła gdzie się spotykają, choć świecące nad wodą obręcze powinny być widoczne z daleka, więc nie martwiła się aż tak. Mogła mieć kompletny syf w swoim życiu, ale zbliżający się mecz ze ślizgonami skutecznie przypomniał jej, że miała obowiązki kapitańskie i należało je wypełnić. Tak więc zebrała się w sobie i rozpisała trening, myśląc też o tym, by w razie czego nie rozkwasili się na twardej ziemi. Mieli już dość kontuzji w drużynie, by ryzykować czymś takim. Witała się z każdym, kto przychodził, zbijała piątki i szczerzyła zęby w uśmiechu. Nie wątpiła, że każdy wiedział co się u niej działo, ale nie chciała tego pokazywać, kiedy słońce wisiało wysoko na niebie, a ich czekała kąpiel, to znaczy trening przed meczem, ma się rozumieć. — Siema! Meczyk już niedługo, więc musimy przypomnieć kościom jak się lata — powiedziała i wskazała na obręcze na taflą wody, które były teraz za nią — Przelatujecie przez obręcze jak najszybciej i unikacie za wszelką cenę tych czarnych — krótko i na temat — Mam nadzieję, że umiecie pływać — dodała jeszcze i się wyszczerzyła. Sama też wzbiła się w powietrze, by ładnie sędziować i mieć lepszy widok na to, co będzie się działo.
Etap I
Wokół jeziora nad taflą wody widzicie świecące, zaczarowane i kolorowe (białe, żółte, czerwone i czarne) obręcze, których kolory się zmieniają. Zadaniem jest przelecenie przez wszystkie, które nie są czarne!
Najpierw rzut kostką k100 – jej wynik określa szybkość, z którą lecicie, im wyższa wartość tym szybciej.
Potem rzut kostką k6 na wydarzenie po drodze: 1 – Z początku czujesz się jak ptak w locie, pędzisz i suniesz w powietrzu jak prawdziwy zawodowiec. Nagle jednak znikąd pojawia się stado ptaszorów, które lecą prosto na Ciebie. Jeśli posiadasz cechę gibki jak lunaballa (zwinność) udaje ci się przed nimi uskoczyć, jeśli jej nie posiadasz – wpadasz prosto do zimnej wody! 2 – Lecisz sobie spokojnie, całkiem szybko przelatujesz przez kolejne obręcze, aż w końcu docierasz do żółtej. Jest za późno, żeby ją ominąć i chyba nie jesteś takim tchórzem, żeby nie dowiedzieć się co robią. Przelatujesz przez nią i nagle zwalniasz. Musisz odjąć -10 od wyniku k100. 3 – Wszystko jest w porządku, póki tuż przed twoją twarzą obręcz nie zmienia koloru na czarny! Ruby ostrzegała, że przez nie nie przelatywać. Dorzuć kostkę literkę na manewr – na samogłosce z sukcesem robisz ostry zwrot, na spółgłosce przelatujesz przez obręcz i wpadasz do wody zanim się zorientujesz co się dzieje (-20 od k100 szybkości). Jeśli posiadasz w kufrze powyżej 30pkt z GM, nie musisz dorzucać kości, możesz uznać, że manewr jest udany. 4 – To chyba największe szczęście, jakie mogło Cię spotkać! Przed tobą obręcze zmieniają swoje kolory – dorzuć k6, by wiedzieć ile kolejno obręczy zmieniło kolor na czerwony. Czerwony to szybki, więc wartość k6 pomnóż x10 i tyle dodaj do wyniku k100. 5 – Zbliżasz się do osoby przed sobą i będziecie musieli razem przelecieć przez obręcz. Ta jednak nagle się zmniejsza i tylko jeden z was się zmieści. Ty i osoba, która możesz sobie wybrać rzucacie kolejne k100. Przelatuje ten z wyższą wartością, ten z niższą wpada do wody i odejmuje od k100 szybkości -10. 6 – Rzuć kostką jeszcze raz
C. szczególne : loki; magiczny tatuaż przedstawiający pszczołę (normalnie jest na lewym nadgarstku); piegi; dołeczki w policzkach; blizny wzdłuż żył od dłoni do łokcia.
Mało było momentów, których nie spędzał z Jinwoo, ale jakby teraz zabrał go też na trening, to Ruby najprawdopodobniej by go wywaliła na zbity pysk i zasugerowała, że randeczki to mogą sobie robić prywatnie. No cóż, treningi z Koreańczykiem i tak miał za sobą, a za to takiego w towarzystwie Harmony to dawno nie miał, a szkoda! I aż żal nie skorzystać. Będzie mógł na nią krzyknąć raz czy drugi, abo to wolno leciała czy coś, a ostatniego meczu nawet nie miał zamiaru komentować, szczególnie po jej, jakże dotkliwych, kontuzjach, więc... - Siema! - przywitał się tylko ze wszystkimi, pozbijał piony, jak przystało na wzorowego rezerwowego; no nie mógł się doczekać na wpierdol, jaki teraz miał obskoczyć. Już się widział, jak wlatuje do tej wody z wysokości; dobrze, że był z tych pirackich Seaverów, co to pływać potrafią od małego, bo ktoś musi wskakiwać do wody czy tam refować bukszpryt, czy coś. No i słonko ładnie świeciło, to chociaż nie będzie się musiał martwić, że mokry długo będzie. Nie minęło długo, jak w to powietrze się wzbili. I nawet jakąś dobrą szybkość osiągnął; z tym to raczej nie miał problemów, szybkość to normalnie była jego drugim imieniem, on był szybkością. No tylko ptaki raczej tego nie lubiły. I wleciały w niego. A on, no debil, nie ogarnął. I wleciał do wody. Ale sobie ją wywróżył normalnie! Szkoda, że różdżka nie chciała go słuchać, kiedy tak próbował siebie jakimiś czarami wysuszyć. No, trudno. Wyschnie, jak jeszcze raz osiągnie taką prędkość. O ile w ogóle jeszcze osiągnie...