Brzeg ciągnie się niemal bez końca. Im bliżej brzegu tym wilgotna trawa powoli ustępuje błotu i mokremu piachu. Fale szkolnego jeziora są niemal niewyczuwalne. W tym miejscu zazwyczaj uczniowie wylegują się na słońcu zaś w zimie niejednokrotnie miłośnicy sportu urządzają sobie jogging.
Autor
Wiadomość
Percival d'Este
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 203cm
C. szczególne : Piegi, tatuaże na całym ciele, kolczyki. Chorobliwie biała cera. Krzyż Dilys na łańcuszku na szyi. Szmaragdowa blizna na dłoni, która jawi się zielonkawym świetle przy ludziach z genetyką, blizna na nodze po złamaniu.
To mógł być wyjątkowy dzień – albo nie. Zależy jak ty do tego podchodzisz, bo dla mnie zdecydowanie nim nie był. Cały czas żyłem faktem okłamywania mnie przez siedemnaście lat i to nie przez byle kogo, a mojego starego, z którym myślałem, że żyłem w dobrych stosunkach i w zaufaniu do samych siebie. Okazało się, że się przeliczyłem, że chłop miał tak szybkie plemniki (ta, pewnie to nawet tak nie działa, ale skąd mam wiedzieć, nie mam biologii odkąd skończyłem jedenaście lat), że zamiast tylko mnie, było nas dwóch. Ja i Ashley. Chłop pojawił się na tyle niespodziewanie, że chyba każdy Gryfon w okolicy pomylił go ze mną, ponieważ no, wyglądaliśmy tak samo, lecz zawsze zauważalny był kolejny dysonans, bo o ile byliśmy bliźniakami jednojajowymi, to jednak Ashowi brakowało kilku strzępek włosów i przede wszystkim wzrostu, który dodawał mi rozpoznawalności w tej dziurze. Spotkanie z Fellinusem gwarantowało pewne odetchnienie od tego wszystkiego, a przynajmniej miałem taką nadzieję. Byłem w lekkim dołku emocjonalnym, odkąd brat pojawił się w Hogwarcie, ale starałem się z całych sił, żeby nie było tego widać – nie chciałem być tą osobą, którą należało się zająć, o którą trzeba było się martwić. Wolałem, żeby była nią Hope czy Ruby, bo wtedy to ja będę tym pocieszającym czy dającym opiekę, nie odwrotnie. Pomyślawszy o zaklęciu, którego będę się uczyć, doszedłem do wniosku, że należało się przygotować, choć w najmniejszym stopniu. Miejsce spotkania, jakie wybrałem wydawało mi się do tego najbardziej odpowiednie – będziemy strzelać tornadami, a raczej nikt nie chciał byśmy wyrządzili jakieś szkody na błoniach, natomiast wykorzystując taflę wody, mogłem być pewny, że nikt się nie przyczepi. Na brzeg jeziora przyszedłem nieco wcześniej, korzystając z chwili samotności i wolności, wyciągnąłem paczkę papierosów i szybko zrobiłem z niej należyty użytek. Wciągnąłem dym nikotynowy jak nigdy dotąd… no i się doigrałem bo szybko zacząłem kasłać i się krztusić. Przekląwszy tego szluga, wyrzuciłem go do wody, samemu wstając z pozycji siedzącej i wyciągnąłem różdżkę, chcąc zrobić z niej użytek, a jednocześnie pominąć jeden etap, który tak czy siak bym robił z Felkiem, a wcale nie był mi on do niego potrzebny, czyli rozgrzewka. Zacząłem od prostego zaklęcia, jakim była drętwota i z każdym kolejnym stawiałem sobie poprzeczkę nieco wyżej, jednocześnie wybierając bardziej odległe cele – które co prawda istniały tylko w mojej wyobraźni, bo przede mną leżało jedynie jezioro, z bardzo płaską powierzchnią wody. Największe problemy miałem z expecto patronum, zaklęciem, które w dużej mierze zależy od stanu psychicznego rzucającego, a ze mną nie było tak dobrze jak zazwyczaj, stąd problemy, ale nie na tyle duże, żeby mnie złamać – ostatecznie wyczarowałem lisa polarnego, hasającego po wodzie, jakby to była najzwyklejsza łąka. Zakończyłem na confringo, najnowszym zaklęciu w moim arsenale i zadziwiająco się patrzyło na to, jaką moc miało to zaklęcie. Gdyby trafić kogoś czymś takim to nie było czego zbierać, doprawdy.
Październik był dość... specyficzny. Ósmego dnia tego miesiąca kończyło się Felinusowi zwolnienie lekarskie, na którym powrócił do znacznie bardziej zdrowego wyglądu własnej sylwetki, która ubolewała poprzez eliksiry czuwania i inne mikstury, jakie to musiał brać. Mimo to właśnie ten pierwszy tydzień, mimo że tego nie okazywał, był pod tym względem najgorszy - organizm nadal wymagał działania na przedawkowanej substancji, w związku z czym bardzo często spał podczas poprawiania kartkówek bądź zwyczajnie nie był w stanie podjąć się pewnych dyżurów, które zahaczały o proste stanie i robienie tyle, co kot napłakał. Na szczęście sytuacja ta była zrozumiała dla większości, choć z kadry nikt nie wiedział, jakie wydarzenie miało miejsce, że ten wylądował od razu do szpitala. Zresztą, chciał i tak jak najbardziej ograniczyć plotki, które mogły przyczynić się do nieprzychylnego spojrzenia kogokolwiek, jakkolwiek. Po prostu - uważał, że pewne rzeczy powinny pozostać dla grona bliskich, a nie wchodzić z prywatą wśród środowiska służbowego. Na szczęście się już nie zamartwiał jakoś specjalnie tym, że koszula postanowi się ponownie odpinać na oczach dosłownie wszystkich. Może było to uciążliwe, ale stało się obecnie tylko nieprzyjemną przeszłością, choć musiał szczerze przyznać, że momentami się nieźle przydawało takie ciche wsparcie. Szkoda zazwyczaj nie wtedy, gdy było to potrzebne na już i teraz. Spotkanie z Percivalem miało odbyć się zatem w spokoju i bez większych ceregieli powiązanych z problemami w postaci nagłych wybuchów magii czy rozpinających się rozporków, aczkolwiek miał pod kopułą czaszki to, że spotkał jego całkiem podobnego brata bliźniaka, acz znacznie niższego. W sumie po tym był w stanie rozpoznać, że ma do czynienia z nastolatkiem, którego zna już od dłuższego czasu, a nie jego duplikatem prawie jeden do jednego. Od dłuższego czasu nie rzucał jednak patronusa. No ba - rzadko kiedy starał się to robić, czując, że obecne sytuacje mogą mieć na niego znacznie większy wpływ, a nie chciał jakoś się zniechęcić. Tym samym, przed pójściem na polanę, gdy miał okienko między lekcjami - a raczej między środkową a ostatnią lekcją - postanowił poczytać nieco więcej na temat zaklęcia, jakiego to chciał się nauczyć d'Este. Rzadko kiedy je rzucał, wszak nie było ono aż tak praktyczne, a też - Fluctus inpulsa miało być pewnym, nieco bardziej kontrolowanym odpowiednikiem, powiązanym co prawda z innymi procesami zachodzącymi podczas rzucania, ale nadal. Nieco bezpieczniejszym. Gdy zauważył Percivala, uśmiechnął się szerzej, wyczarowując co prawda nie świetlistego strażnika, a jego hologram - słowa Lupus palus opuściły jego usta, a pod kontrolą całkowitą pojawił się wilk, gotów spełnić każde jego polecenie. Nieco musiał się do tego przyłożyć, a ruch różdżką znalazł się w spektrum tych praktycznie idealnych, aczkolwiek efekt ciągle był imponujący. W międzyczasie lekko muskał palcami drewno, z którego został wykonany patyczek, a w którym to znajdował się obecnie w stanie spoczynku rdzeń z serca buchorożca. - Siema, stary! - przywitał się prostym zbiciem piątki, bo tutaj nie musiał zachowywać oficjalnego, idealnego tonu, jakby miał do czynienia z osobami kompletnie mu obcymi, podlegającymi czasowi lekcyjnemu. - Co tam ogólnie u ciebie? I jak pierwsze kartkówki oraz sprawdziany? - nie rozpoczął tematu bliźniaka, choć był ciekaw, czy oni się znają, czy jednak się nienawidzą z całego gryfońskiego serduszka. Sam nigdy nie miał brata i raczej już nie mógł przedłużyć własnej gałęzi, chyba że Williams wyczarowałby mu całkiem porządnie ruchliwe jaja. - Czytałeś co nieco na temat Turbonis, co nie? Co na jego temat się dowiedziałeś? - zapytał się, chcąc nieco go zaangażować pod względem procesów myślowych.
C. szczególne : Piegi, tatuaże na całym ciele, kolczyki. Chorobliwie biała cera. Krzyż Dilys na łańcuszku na szyi. Szmaragdowa blizna na dłoni, która jawi się zielonkawym świetle przy ludziach z genetyką, blizna na nodze po złamaniu.
Nie chciałem wiedzieć co będzie w listopadzie, patrząc na to jak potoczyły się losy września i października. Najpierw Ruby i Hope się pokłóciły, w międzyczasie brat Ruby poważnie zachorował, a teraz jeszcze mój brat pojawił się znikąd i twierdzi, że jesteśmy rodziną. Jak się zachowuje rodzina? Bo tego nie wiem, tym bardziej względem brata, którego nigdy w życiu nie posiadałem. Do tego dochodzi moja relacja z ojcem, który nigdy dotąd słowem się nie odezwał odnośnie dalszej rodziny, którą powinienem znać, ba, chociażby wiedzieć, że istnieje. Oprócz tego jednak, w życiu działo mi się wiele złego i neutralnego, więc można by rzec, że było stabilnie, przynajmniej na tyle, żebym nie odpierdalał i nie oszalał przykładowo pijąc kilka eliksirów naraz w łazienkach prefektów. Informacja odnośnie mojego brata rozniosła się po Hogwarcie jak skrzacie bułeczki w Wielkiej Sali. Ludzie podchodzili, pytali się czemu nic nie mówiłem, ja nie odpowiadałem, bo co miałem odpowiedzieć? Że nie wiedziałem? Że ten człowiek, którego widzicie, wygląda jak ja, ale brakuje mu trzydziestu centymetrów to brat, o którego istnieniu nie wiedziałem, bo nigdy mi nie powiedziano? Rzadko się spotyka sytuację, w której rodzeństwo, tym bardziej bliźniacze, nawet nie wie, że druga strona istnieje. Uświadomienie mnie o tym było dość burzliwe i zakończyło się bójką, ale czym innym mogłoby? Na pewno nie przyjacielskim przytulasem, o którym Ashley mógłby tylko marzyć. Usłyszawszy Felka, odwróciłem się i z uśmiechem przywitałem go zbiciem piony, drugą ręką zaś podrapałem pod brodą magiczną projekcję wilka, którą zaszczycił mnie asystent magii leczniczej. - Siema, siema – odpowiedziałem, przyglądając mu się z ciekawości. Ostatnią lekcję magii leczniczej niestety ominąłem (choć bardzo chciałem na niej być), długo więc się nie widzieliśmy, od ostatniego spotkania wiele rzeczy mogło się zmienić. - U mnie? Jakoś leci. Powiedzmy, że żyję obecnie w stanie, w którym nic nie traktuje za gwarant. Jeszcze miesiąc temu pewny byłem, że jestem jedynakiem, a za rodzeństwo mogłem traktować jedynie Ruby i Hope. Dzisiaj jednak nie jest to prawda, wolę więc nie zakładać niczego, żeby za tydzień nie okazało się, że i to było nieprawdą. – Odpowiedziałem mu dość ogólnie i szczegółowo zarazem, uśmiechając się przy tym nieco zmieszanie. Odetchnąłem, gdy Felek zapytał mnie o zaklęcie, o którym wolałem mówić zdecydowanie bardziej niż o moim bracie. - Czytałem, pomimo zaliczania tego zaklęcia jako jedno z najbardziej skomplikowanych, jego działanie jest dość proste, nie ma też wielu zmiennych. Tworzy się destrukcyjne tornado, które zachowuje się jak… no, tornado, poruszając się tylko po jednej linii prostej, nie zmienia kierunków. Samo zaklęcie nie wydaje się trudne, trudność pojawia się dopiero przy próbie go wyczarowania, największym problemem jest wizualizacja tych prądów wiatru, ciepłych i zimnych, które wspólnie tworzą tornado. Czy jakoś tak. – Wydukałem to, co zdołałem przeczytać na dzisiejszych zajęciach i spojrzałem na Felka. - A bo tak mówiłem tylko o sobie, a u ciebie co słychać? Mam nadzieje, że Hux nie daję ci w kośc. – Zapytałem.
Lowell niespecjalnie wiele wiedział na temat tego, co działo się w życiu Percy'ego - i nic dziwnego, skoro też jego własne życie go pochłonęło do tego stopnia, że w pełni oddał się pracy. Bo cóż za problem chłonąć nieskończone ilości eliksiru czuwania, gdy samemu można go zrobić za marne grosze, a potem na nim działać, by po prostu... działać. Pal licho z logiką, pal licho ze zdrowym zachowaniem. Wiele istotnych informacji z życia znajomych umykało mu sprzed nosa, chociaż starał się w nie jakoś angażować; nie mógł jednak zapomnieć o tym, że doba ma dwadzieścia cztery godziny, a nie, jak powszechnie myślał, czterdzieści osiem. Spał zatem częściej, wysypiał się już nieco bardziej, choć miłość za działaniem na miksturze pozostała. I w natłoku wydarzeń po wróceniu ze zwolnienia lekarskiego to właśnie brat Percy'ego, znacznie mniejszy, zwrócił na siebie uwagę. Trudno jest nie zapomnieć kogoś, kto nie dość, że wygląda jak całkiem znana gryfońska żyrafa-zaklęciarz, to jeszcze jest od niej niższy, nosi damski mundurek (szczerze nie kojarzył, by jakoś zapamiętał ten szczegół u kumpla od zaklęć), a do tego rozbija sobie rękę o kamienny murek. Idealnie, tego brakowało na sam start. Inne nazwiska jeszcze bardziej go nieco myliły, ale, gdy zerknął na dokumenty uczniów, jako że miał do nich dostęp, wyglądało na to, że Ashley wcale nie kłamał i w sumie jego nazwisko widniało w rubryczce nie jako d'Este, a rzeczywiście jako Phoenix. - Ach, chodzi ci o Asha? - zapytał się, nie zagłębiając jednak w szczegóły tego, jak miał okazję go spotkać. Projekcja wilka poddała się pieszczotom, kierowana przez Lowella, by następnie nieco się wyprostować, wysuwając leniwie łapy do przodu i się rozciągając. - Właśnie się zastanawiałem, czemu miałem okazję spotkać ciebie, ale niższego. Gdy zobaczyłem nazwisko, to wszystko mi się nieco rozjaśniło. - mruknąwszy, przeszedł jednak prawie od razu do tematu ich spotkania, choć wiadomo - skupiał własną uwagę również na tych bardziej istotnych aspektach. Nie samą nauką człowiek żyje przecież. - Otóż w ten sposób. Ogólnie nieco zastanowił mnie twój wybór, bo sytuacji, w których można użyć tego tornada, nie jest zbyt dużo. - nieco się zamyślił, spoglądając badawczo w jego kierunku. - Za niedługo będziemy mieli zaklęcia, które wywołają burzę śnieżną lub piaskową... - pokręciwszy nieco głową, coś zanotował w wyjętym notatniku i kontynuował. - Słyszałeś o zmodyfikowanej skali Fujity? Określa ona siłę tornada poprzez określenie prędkości wiatru. Stworzenie tornada z prawdziwego zdarzenia, takiego gotowego zniszczyć solidne domy, wymaga nieco skupienia i energii, a przede wszystkim rozwagi. Koniec końców znajdowanie się blisko takiego zjawiska może być... całkiem nieźle wciągające. - żadnych peleryn, przypomniał mu się słynny tekst Edny, niemniej jednak tylko lekko się uśmiechnął, kontynuując. Cofnąwszy wilka, postanowił przedstawić działanie na słabej wersji, nie chcąc wywołać żadnych większych szkód w terenie. - A w sumie w porządku, choć powiem ci szczerze, że jest co robić. - odpowiedziawszy, nie zdradzał tego, że w sumie go nie było, bo szczerze nie lubił gadać, że hej, byłem na L4, trzeba o tym porozmawiać. Nie. - Złapałem paru uczniów na ściąganiu, coś tam zorganizowałem Laboratorium Medyczne, a Hux nie daje w kość, no ba - pozwolił mi nawet poprowadzić w pełni własną lekcję. - uśmiechnąwszy się, część rzeczy zdawała się wrócić do normy, a i on nieco odnalazł spokój ducha poprzez fakt posiadania bliskich osób, które umożliwiły mu bardziej logiczne spojrzenie w kierunku zaistniałych problemów. - Ogólnie ruch różdżką i wymowa prezentują się w taki sposób... Turbonis. - musiał się skupić bardziej, dając jednak pełen wgląd w to, jak wygląda poruszenie nadgarstkiem w taki sposób, by osiągnąć idealny wręcz efekt. Aż nadto mistrzem z zaklęć nie był, dlatego brał pod uwagę własny margines błędu, niemniej jednak udało mu się posłać niewielkie, widoczne tornado, które pojawiło się tuż nieopodal jeziora, wzburzając wiatr w odpowiedni sposób. Po chwili, zgodnie z wolą Felinusa, ten zniknął, pozostawiając jedynie porozwalane na boki włosy i chłód przedzierający się przez skórę. - Prosto, przyjemnie, wymowa nieco miękka, ruch przypominający spiralę. Spróbuj samemu na razie, będę ci asystował. - zaproponował, czekając na jego decyzję.
C. szczególne : Piegi, tatuaże na całym ciele, kolczyki. Chorobliwie biała cera. Krzyż Dilys na łańcuszku na szyi. Szmaragdowa blizna na dłoni, która jawi się zielonkawym świetle przy ludziach z genetyką, blizna na nodze po złamaniu.
Nasze relacje nigdy nie opierały się na tym, że spotykamy się co tydzień w Oasis i mówimy sobie o wszystkich sekretach i co się akurat stało w naszym życiu. W ogóle dość mało sobie mówiliśmy, ale jak już, to były to szczere rozmowy, nieopierające się na krętactwie, ani szukaniu wymówek. Mi taki format pasował i myślę, że Felek należy do takich, którym też się tak podoba. Zresztą, gdyby było inaczej, pewnie by mi powiedział. Nic dziwnego, że Felek nie zapamiętał u mnie damskiego mundurka. Problem natomiast nie polegał na damskiej odzieży, którą zdarzało mi się nosić, ponieważ akurat tak mi się spodobało. Tu chodzi o ten drugi człon, „mundurek”, w nim samym Felek widział mnie może dwa razy w życiu, na zakończeniu roku szkolnego i jego rozpoczęciu. Unikałem tego pomiotu szatana najmocniej jak potrafiłem, obojętnie ile punktów mógłbym przez to stracić, wolałem wylądować jako ten, który stracił najwięcej punktów w historii Hogwartu, niż ubrać to brzydkie gówno. Jak się jednak okazało, Ash również nie miał problemu z noszeniem damskich ciuchów, ale przy okazji mundurek też nie był dla niego ścianą nie do obejścia, zdecydowanie różniliśmy się w tych kwestiach. Przytaknąłem głową, bowiem tak, chodziło oczywiście o Ashleya, nie wiedziałem jednak, że Felek i mój brat mieli już okazję się poznać. Nie dodałem niczego więcej od siebie, bo wciąż był to dość ciężki temat dla mnie i wolałem skupić się na samej nauce. - Jeśli jeszcze nie ma takich zaklęć to ja chętnie takie wymyślę, czasami w lecie jest tu zdecydowanie za ciepło, cały Hogwart dziękowałby mi za taką śnieżycę. – Odparłem, wyobrażając sobie samego siebie jako takiego koksa, dla którego takie zaklęcia byłyby niczym kichnięcie. - O żadnej takiej skali nie słyszałem, opis jednak nie brzmi jakoś skomplikowanie, wręcz dość oczywiście, dziwne, że ktoś sobie pod to podpiął nazwisko, ale nevermind. Cóż, można wystrzelić i się przeteleportować, choć i tak raczej nie wyobrażam sobie tworzenia tajfunu, o którym następnie byłoby głośno w całej Anglii. – Wzruszyłem ramionami, patrząc z ciekawością na Felka, odczuwając jednocześnie jakąś ekscytację, która jawi się we mnie za każdym razem, kiedy mamy nauczyć się jakiegoś ciekawego zaklęcia. - Ja bym poszedł do ciebie, będę potrzebował też pewnej wprawy w magii leczniczej, ale to sobie po prostu poczekam na kolejną twoją lekcję. Mam nadzieje, że znajdziesz tam miejsce dla swojego ulubionego ucznia. - Wyszczerzyłem się, wskazując palcami na siebie, jakoby były jakieś wątpliwości do kogo ten tytuł należy. Przyglądałem się ruchowi różdżki, jaki zaprezentował Fellinus, przy okazji przyjrzawszy się temu jak w ogóle wyglądało zaklęcie. Skinąłem głową z podziwu, ciekaw czy mi również wyjdzie tak łatwo, jak jemu. Zanim jeszcze chwyciłem za różdżkę, odpaliłem papierosa i dopiero mając dym w płucach, zająłem się odpowiednim ruchem różdżki i wymową. - Turbonis. Całkiem łatwe. Zaskakująco łatwe jak na trudność zaklęcia. Jesteś pewny, że nie ma jakiegoś Falus Punis Tunis du Turbonis, w wymowie prawdziwej wersji tego zaklęcia, żeby przypadkiem nie było za łatwe i jego nazwa oddawała? – Zapytałem z lekkim uśmiechem, nieco otulając się płaszczem, bo po felkowej demonstracji zrobiło się nieco zimniej.
Stawiał na szczerość - nie potrafił, zresztą, jakoś specjalnie udawać, iż coś mu nie pasuje. Nie potrzebował się spowiadać z własnych mniej lub bardziej pojebanych akcji, które to miały miejsce w życiu, jak również nie poczuwał do tego, by jakkolwiek wymsknąć z własnych ust tego typu słowa. Ot, nie każda relacja musi się opierać właśnie na zdradzaniu najgłębszych zakamarków duszy ludzkiej, a też, z czasem, gdyby jednak coś takiego miało miejsce, stawałoby się to wysoce męczące. Pożerałoby energię, uniemożliwiając podejmowanie się czegokolwiek więcej. Coś na ten temat wiedział - bo życie go nieco doświadczyło pod różnymi względami, w związku z czym lawirował po tej bezpiecznej stronie, nie dając jakoś specjalnie okazji do jakiegokolwiek wykorzystywania. Damski mundurek był tym, co rzuciło się w oczy Felinusa już bardziej niż damskie ciuchy ubierane przez Percy'ego. Ot, kompletnie to nie pasowało i chociaż musiał go leczyć, o tyle zdołał zrozumieć, że ma do czynienia z nieco niższym bratem bliźniakiem (nawet bardzo), niższym od jego samego. Co było nieco zaskakujące, w szczególności po tym, jak większość osób w Hogwarcie przekraczała magiczną granicę zwaną "metr osiemdziesiąt", choć osobiście mu to odpowiadało. Nie musiał być wysoki, liczyło się natomiast to, co ma w głowie. I, jak się okazywało, wiele wcześniej zależało od dnia i pogody, lecz teraz, gdy nieco oleju pozostało w umyśle, a mógł z niego korzystać, więc wygrana była podwójna. Lowell nie ciągnął zatem tematu, zapewne, dość nieprzyjemnego do Percivala. Przytaknięcie głową i cisza były jasnym sygnałem, iż wstąpienie na ten grunt przyniesie tylko przykrości, zamiast wytłumaczyć w rzeczywistości sytuację, jaka miała miejsce. Zresztą, miał nieco podejrzeń, że całość musiała d'Este'a męczyć. Człowiek przez naście lat swojego życia sądził, że jest jedyny, wyjątkowy w swoim rodzaju, a tu się okazało, że prawda jest zgoła inna i należy się do niej dostosować. — Nie ma, chyba że to dział pradawnej magii. Nie zagłębiałem się jednak w niego aż nadto, zresztą, nieco problemów już spowodowała przez te klątwy. — machnął dłonią, niemniej pomysł śnieżycy, jaka mogła wznieść nieco chłodu w te bardziej upalne dni - choć klimat w tym kraju wcale nie deptał po piętach gorącej Arabii - był nieco fascynujący. Zresztą, gdyby spojrzeć na to od innej strony, równie dobrze mogliby zmodyfikować obecne zaklęcie, by posiadało w sobie cząstkę bardziej widocznej magii żywiołów. Powietrze jest mimo wszystko niedoceniane, choć może ono posyłać pożar dalej, a pod odpowiednim ciśnieniem... spowodować rozległe obrażenia. — Kto sobie wyobraża, w sumie. — nieco się zaśmiał, by następnie spoważnieć. — Samych okazji na jego użycie nie będzie zbyt wielu, ale znajomość nigdy nie zaszkodzi. — zresztą, sam nie przypominał sobie, by jakkolwiek użył go w walce. Spoko, ciekawe zaklęcie, powiązane z wiatrem, aczkolwiek... czy było na tyle użyteczne co chociażby pierścień ognia gotowy przyczynić się do siania spustoszenia? No właśnie. — Chociaż... byłby to niezły sposób na zwrócenie na siebie uwagi. — błysk zastanowienia zawitał w czekoladowych tęczówkach, acz nie był on zbyt długi. Ot, półsekundowy co najwyżej, bo jakoś nie widziało mu się widnieć na nagłówkach jako osoba, która posłała tajfun, przyczyniając się do śmierci kilkudziesięciu cywili. Jak nie setki. — Coś konkretnie cię interesuje pod względem uzdrawiania? — podpytał, bo co jak co, ale warto było prowadzić lekcje poprzez potrzeby uczniów. Nieco starał się to wszystko poprawiać zajęciami z Laboratorium Medycznego, aczkolwiek nie chciał też spędzać całego dnia w pracy, w związku z czym jego obecność w murach średniowiecznego zamku kończyła się wraz z wybiciem godziny końca roboty. Był już mniej blady, śladów po wydarzeniu można dopatrzeć się było tylko pod lupą. — Panie, dla ciebie to ja mam specjalne miejsce na zapleczu! — zażartował, podnosząc brwi w tym podtekście. Lubił robić sobie tego typu jaja, a też - nie podchodził do tego aż nadto personalnie. Asystent nauczyciela uzdrawiania spojrzał nieco podejrzliwie na odpalonego papierosa, niemniej jednak nie zamierzał mu tego zabraniać. Zamiast tego skupił się w pełni na nauczeniu ziomeczka Turbonis, które wcale nie było takie trudne, a nazwa - co jak co - nieco nie pasowała do poziomu zaawansowania tego procederu. Ruch różdżką, głównie poprzez fotogeniczną pamięć Percivala, znajdował się w spektrum wręcz odpowiednim. — Jestem tego w stu procentach pewien, stary. Ot, nie oszukując się, dwa człony to poziom idealny. Im więcej ich dodajesz, tym zaklęcie może mieć osłabione działanie. — wytłumaczył co nieco, bo, jak oboje wiedzieli, zajmowanie się wymyślaniem kolejnych uroków stanowiło dla Felinusa coś, co zdawało się być chlebem powszednim. Nim się obejrzał, a takie tworzenie sentencji weszło mu w krew, tak samo odmiany łacińskich słów w połączeniu z ich odpowiednią wymową. — Wyjątkiem jest La Mère, Le Père, Le Frère, La Sœur, przy którego wymowie, jak sam widzisz, idzie się nieco człowiek zesrać... — pokręciwszy z niedowierzaniem głową, nieco zacisnął dłoń na drewnianym patyczku. Były też inne uroki, ale o pewnych nie zamierzał jednak wspominać. — Dobra, spróbujmy teraz z rzuceniem tego. Na spokojnie, najlepiej w kierunku jeziora, najwyżej nas pochlapie wodą czy coś. — mruknąwszy, pozwolił mu działać, by nieco się odsunąć, stawiając niewerbalnie jedną z najmniej docenianych barier - Accenure. To nie tak, że nie wierzył w umiejętności Gryfona, ale chciał po prostu uniknąć pewnych nieprzyjemności.
Mechanika:
Percy, rzuć sobie kostką k100, by przekonać się, co się stało. Za każde 20pkt z Zaklęć i OPCM możesz wykonać jeden przerzut.
1 - 44 - myślałeś, że ci się uda? No cóż, najwidoczniej wcale nie jest tak prosto, bo Twoja wola wykorzystana w celu rzucenia zaklęcia wcale nie przejawia się na czyny. Doznajesz częściowej blokady; musisz się bardziej skupić (ponów rzut k100).
44 - 54 - coś się udaje, coś wychodzi z tej różdżki - co prawda małe tornado, ale jak na sam początek jest... całkiem dobrze! Gratulacje, możesz przejść do dalszej części ćwiczeń.
55 - 100 - niby coś się udało, niby coś powstało, ale po dwóch sekundach... zniknęło. Zaklęcie sprawia Ci znacznie więcej problemów, niż na początku się tego spodziewałeś. Musisz nieco bardziej się postarać (ponów rzut k100).
C. szczególne : Piegi, tatuaże na całym ciele, kolczyki. Chorobliwie biała cera. Krzyż Dilys na łańcuszku na szyi. Szmaragdowa blizna na dłoni, która jawi się zielonkawym świetle przy ludziach z genetyką, blizna na nodze po złamaniu.
Kiedyś, moje życie było cięższe od tego, co reprezentowałem jeszcze we wrześniu – brak jakiejkolwiek wiary w siebie i własne umiejętności sprawiał, że bardzo się blokowałem w jakiejkolwiek działalności magicznej. Dopiero w drugim semestrze szóstej klasy zobaczyłem światełko w tunelu i na dobrą sprawę moim Gandalfem, prowadzącym mnie do niego był właśnie Fellinus, jako pierwszy pokazał mi mój „talent” w zakresie zaklęć i umiejętności magicznych. Dlatego czułem jakieś duże przywiązanie do jego osoby oraz do tych naszych dodatkowych zajęć, które może i są czasem wtórne, tak mają w sobie pewien element wyjątkowości i zawsze chętnie się spotykałem z nowym asystentem magii leczniczej. Temat mojego brata nieraz zostawiał niesmak na języku – sam fakt jest istnienia sprawiał, że czułem niepohamowany szereg złych emocji, wszystkie wycelowane w mojego starego, który tyle lat siedział cicho i przedstawiał mi moją historię w zakłamany sposób. Nie miałem pojęcia kiedy mi się to zmieni, kiedy widok Ashleya nie będzie sprawiał, że poziom adrenaliny w moim organizmie skacze do niewiarygodnych poziomów. Na szczęście temat znikł, a my zaś skupiliśmy się na zaklęciu i paru pobocznych spraw, szczerze mówiąc wolałem słuchać o Felku, nawet jeśli miały być to rzeczy niezrozumiałe bez kontekstu, którego nie znałem, aniżeli mówić o swojej sytuacji rodzinnej. - Pradawna magia, pewnie nawet nie jest po łacinie, to takich zaklęć się nie uczymy, nie nie – zażartowałem sobie, nawiązując do jednej z naszych rozmów. Zaklęcie śnieżycy było czymś co bym chętnie osiągnął. Miałem też wiele innych pomysłów na zaklęcia, o których nie słyszałem, a chętnie bym je sam zaprojektował i… stworzył. Miałem przed sobą dowód, że żeby stworzyć własne zaklęcie, nie trzeba być wielkim czarodziejem pokroju Merlina czy Dumbledore’a. Wystarczy trochę talentu i w chuj samozaparcia i pracy. A to dało się zrobić. - Może nie będzie za wiele, ale to zawsze flex, na który można wyrwać w Oasis, myślisz, że po co ja się tego wszystkiego uczę? – Zaśmiałem się, oczywiście żartując, gdyż pomimo mojego dość ognistego charakteru, to nie należałem „chyba” do tych, co biegają od klubu do klubu, żeby zwiększyć swoją szansę na wenerę do maksimum. - Stary, mam ponad dwa metry, nie muszę bardziej zwracać na siebie uwagi. Przynajmniej powiedzmy, bo jeszcze się okaże, że za tydzień wyczaruje tajfun obok hogwartu i co będzie – Zaśmiałem się, po czym jednak do głowy wpadł mi pewien pomysł, który w sumie warto poryszyć. - A w sumie z drugiej strony. Gdy ktoś wyczaruje tego typu tajfun, czy istnieje jakieś zaklęcie defensywne o podobnej mocy, żeby zneutralizować taką anomalię pogodową? Czy w ogóle istnieje zaklęcie, które byłoby w stanie ujarzmić pogodę? – Zapytałem, gdyż możliwe, że właśnie wpadłem na pomysł, dzięki któremu znalazłbym jeszcze więcej samozaparcia do uczenia się i finalnego stworzenia zaklęcia o takim działaniu. - Znasz mnie, jestem prosty człowiek. Potrzebuję leczniczej, żeby w razie jakby coś mnie ujebało, to żebym mógł się wyzdrowieć i ujebać to coś jeszcze mocniej. – Odpowiedziałem prosto, acz zapewne Felek zdecydowanie nie takiej odpowiedzi się spodziewał, skoro było to pytanie pod przyszłe lekcje. - O, to miło z twojej strony, obiecuję, że jak skończę Hogwart i zostanę kurwa nikim, to też znajdę ci miejsce honorowe pod godrykowym mostem – Wyszczerzyłem się, lubiąc sobie czasem pożartować z samego siebie, choć tego typu żart był już raczej reliktem dawnego mnie, który faktycznie nie potrafił zbyt wiele. W tym momencie jednak było inaczej, bo znalazłem już swoje „powołanie”. -A był jakiś kongres, który to uchwalił? Bo im więcej takich zasad, tym bardziej wydaje mi się, że istniał jakiś Bóg czy inny kurwiarz i sobie powymyślał takie głupoty. – Zapytałem, dodając do tego swoją opinię, gdyż ten ktoś, kto wymyślił magię, musiał być na jakiejś potężnej najebie, albo po prostu nie mieć solidnego pomysłu jak to ustanowić. Ale mówiliśmy tu też o stwórcy, bogu naszego świata, więc takie obrażanie go w myślach mogłoby sprawić, że jeszcze rzuci na mnie klątwę i zostanę charłakiem. Uniosłem różdżkę przed siebie, w kierunku jeziora, w drugiej ręce trzymając szluga. Wziąłem bucha i wypuściłem go z płuc, uznając, że jestem w pełni gotowy i wypowiedziałem zaklęcie: - Turbonis. – Wraz z moimi słowami i ruchem różdżki, z niej wyleciało dość karłowate tornado… ale powstało! Nie spodziewałem się, że stanie się to już za pierwszym razem, ale najwidoczniej były to owoce mojej pracy z byłym Puchonem. - No i zajebiście, fajne. – Rzuciłem w pełni rzetelną i krytyczną recenzją samego zaklęcia.
Sam nie wierzył we własne zdolności i możliwości półtora roku temu. Będąc wewnętrznie nieco bardziej zepsutym człowiekiem, może był na studiach, może osiągał coś w dziedzinie Uzdrawiania, ale nie sprawiało mu to żadnej wówczas przyjemności. Mimo to cieszył się, w szczególności teraz, że udało mu się wydostać z tego stanu istnienia, bo o ile mógł być materialnie, o tyle jednak wewnątrz też musiał odczuwać chęć życia. Chciał żyć. Wiele rzeczy mu się układało i naprawdę nie zamierzał tego zepsuć. Chciał być dla innych wsparciem, może nie tyle światłem, co po prowadzić. Nie nadawał się na lidera, a przynajmniej samemu tak uważał. Mimo to możliwość obserwowania poczynań innych przyczyniała się do tego, że widział w tym sens. Widział w przekazywaniu wiedzy to, co naprawdę mu sprawiało radość i nie zamierzał się od tego odwrócić tak łatwo, nawet jeżeli momentami miał chwile zawahania. Temat Ashleya, jak zdołał wyczuć - może nie był w tym dobry, może nie wyłapywał aż nadto emocji, ale był spostrzegawczy na mowę ciała, na tonację głosu i jego wysokość - nie pozostawał w spektrum najprzyjemniejszych. Nic dziwnego zatem, że wolał przejść od razu do tematu nauczania, jako że podejrzewał, iż to wypłynie przy innej, bardziej stosownej ku temu okazji. - Nie jest, ale pozostaje zapewne bardzo podobna. Koniec końców sięga to języków, które pierwotnie były wykorzystywane. - no tak, łacina to jednak temat dość specyficzny, a każdy język posiadał swojego protoplastę, coś na kształt wzoru, foremki do pieczenia, choć wytwarzanie czegoś nowego z niczego nie było do końca takie proste. Zaskakujące, jak kultura z poprzednich wieków wpływała na obecne czasy. Gdyby pewne rzeczy zostały ustalone w innym porządku, całkiem możliwe, że wszystko posiadałoby jakieś swoje odwrotne znaczenie. Nie bez powodu uczył się nieco na własną rękę tego języka, co było wymagane przy poszerzaniu horyzontów z tworzenia nowych uroków. Jak również eliksirów. - Tak? - podniósł brwi znacząco, wszak nie zamierzał tak łatwo odpuścić tego tematu. Już miał jedną pannę pod okiem, która się nie zabezpieczyła do tego stopnia, iż miała do czynienia z chorobą weneryczną. - Słyszałem, że zdobycie wszystkich wener skutkuje specyficznym, magicznym zjawiskiem. - tak, z nieba pojawiały się największe ruchadła Hogwartu, wręczając dyplom i puchar, a tajemniczy głos oznajmiał, że "wszystkie aktualizacje programu wenera+ zostały zainstalowane". Oczywiście jaja sobie robił, jak żeby inaczej. - Pomyślę zatem nad lekcją wychowania do życia w rodzinie, skoro dochodzą do mnie takie informacje. - wyszczerzył się w jego stronę. - Będzie wpierdol od nowej dyrektor! Jako pierwszy doznasz tego zaszczytu, stary. - no w sumie, jakby nie było, zostałby nieźle zapamiętany. Pierwszy, który wylądował u niej na dywaniku. Na kolejne słowa nieco się zastanowił, otwierając księgę informacji znajdującą się pod kopułą czaszki. Przeczesując kolejne szuflady, nie myślał jakoś specjalnie pod innymi względami, by następnie wydobyć to, na czym mu najbardziej zależało. Zamierzając w pełni odpowiedzieć na interesujące Percy'ego zagadnienie, nieco się wyprostował. - Czysto teoretycznie mógłbyś użyć Finite, ale zaklęcie to jest na tyle silne, że nie zawsze można mu przeciwdziałać. - obrócił parę razy różdżką, pozwalając na to, by drewienko przemieszczało się między palcami z zaskakującą precyzją. A raczej na tyle dobrą, iż nie musiał się martwić o potencjalne jej wypadnięcie. - Excluditur dałoby sobie z tym rady, ale kwestia też jego użycia. Na pewno nie należy to do najłatwiejszych rzeczy, więc w sumie jest nieco ryzykowne, ale jeżeli nie ma innego wyjścia, to warto spróbować. - wytłumaczył, spoglądając w jego kierunku z widocznym zaintrygowaniem w czekolaodwych tęczówkach. - Jakby cię wenera ujebała, o. Szkoda świecić sprzętem przed uzdrowicielami. - wyszczerzył się widocznie, wszak lubił sobie z tego żartować, a słowa o wyrywaniu w klubie Oasis jakoś pozostały mu na dłużej w głowie. Oczywiście sobie żartował, bo nie widział na horyzoncie nikogo, kto mógłby mu tego zabronić. W sumie, jakby nie było, świadomość tego, jak należy pewne choroby leczyć, pozwalała na unikanie szpitali, co było całkiem przydatne. Pomijając fakt, że i tak w swoim dość specyficznym przypadku musiał świecić brakiem jaj zarówno przed Whitehorn, jak i profesorem Williamsem. - No i gitara, jesteśmy umówieni. Będzie chociaż kawusia z ekspresu? - oczywiście, że podchodził do tego na luźno, bo wiele jeszcze czasu zostało przed znacznie młodszym kolegą, a też - nic na razie się nie zapowiadało na to, by ten miał jakkolwiek skończyć pod mostem. Ojca miał bogatego, dryg do zaklęć pozostał, a na domiar dobrego jeszcze zapowiadał się z niego niezły zaklęciarz żyrafa. - Oczywiście, że nie. To po prostu czysta wiedza naukowa, coś, co się przyjmuje. Czy to, że kongres nie uchwalił srania do czary ognia, oznacza, iż ci się opłaca to robić? Otóż nie. - porównanie było powiązane z pewnym mugolskim memem, a kultura niemagiczna nie pozostawała mu obca, w związku z czym nic dziwnego, że brnął w to wszystko tak łatwo i tak gładko. Jak się okazało, umiejętność szybkiej nauki zachowała się pod kopułą kędzierzawych włosów, bo nim się Lowell obejrzał, a Percy wypuścił za pierwszym razem małe, urocze tornado, które może nie było w stanie spowodować wielu uszkodzeń, aczkolwiek było czymś, za co mógł go pochwalić. Koniec końców użył zaklęcia, które było w swojej strukturze wysoce zaawansowane, uderzając w pojęcie wyższej magii, zarezerwowanej dla nielicznych. Mało jest dorosłych, którzy potrafią tego typu uroki, a co dopiero nastolatków. - No i zajebiście, fajne. Tylko żeby było większe, to by było coś. Postaraj się w to włożyć nieco więcej energii i własnej woli, a powinno wyjść jak najbardziej prawidłowo. - zaleciwszy, spoglądał na jego kolejne starania i próby, nadal trzymając w gotowości postawioną wcześniej barierę.
Mechanika:
Kostki te same, co poprzednio, ale w razie powodzenia wypuszczasz większe tornado.
C. szczególne : Piegi, tatuaże na całym ciele, kolczyki. Chorobliwie biała cera. Krzyż Dilys na łańcuszku na szyi. Szmaragdowa blizna na dłoni, która jawi się zielonkawym świetle przy ludziach z genetyką, blizna na nodze po złamaniu.
Temat mojego brata póki co był intensywny, ale wierzyłem, że z czasem się on nieco oswoi, ja się oswoję z myślą o posiadaniu bliźniaka. Póki co wciąż drzemała się we mnie złość i gniew, że doszło do takiej sytuacji, dzisiaj zaś z każdym kolejnym wymienionym zdaniem powoli ten temat gdzieś zanikał. Zapaliłem kolejnego papierosa, patrząc z zdziwieniem na Felka po wymianie kilku śmieszków. - Finite? To zadziała? Bo mi się nie wydaje, to znaczy w mojej głowie ma to równą zasadność co rzucanie Finite na Avadę. – Skrzywiłem się, bo nie miałem pojęcia jak to do końca działało. Magia była wciąż pełna tajemnic i niewyjaśnionych informacji. - Kawusia z brudnej wody ze strumyka, tyle będę w stanie ci podarować w zamian za te wszystkie lata przyjaźni – odrzekłem, uśmiechając się do Felka, wyobrażając sobie w głowie taki właśnie scenariusz, w którym wszystko poszło nie tak, jak powinno. Samotny ja, bez dachu nad głową, przynajmniej takiego prawdziwego, bez duszy przy boku i sensu w życiu. Jeszcze jakiś czas temu nie widziałem żadnej innej opcji dla mojego żywota, lecz dość drastycznie się to zmieniło. - Zły przykład, to nie ma tak, że sranie do czary ognia mi się opłaca, czy nie opłaca. Sram to sram, nie mam w tym żadnej wartości dodatniej czy ujemnej. – Odpowiedziałem mu, zanim przeszliśmy w pełni do nauki. Pierwsze moje tornado, w porównaniu do tornada, takiego, jakim miało być, przypominało te smocze figurki odwzorowujące oryginały. Podobnie sprawa się miała w tym przypadku. - Jasne, szefie – przytaknąłem mu głową i skupiłem swoją całą wolę na tym właśnie zaklęciu. Wyobraziłem sobie napięcie magiczne przenikające moją różdżkę, żeby później sformułowało ono dany kształt – gwałtownie obracające się powietrze o różnych temperaturach, w przeciwnych kierunkach. Czyli właśnie tornado. Otworzywszy oczy, wiedząc już co mam dokładnie zrobić, uniosłem swoją krwistą różdżkę i wymówiłem inkantację. - Turbonis – pierwsze było może lekko większe od poprzedniego, ale wciąż nie było wystarczającym ogniwem. Splunąłem, zdeptałem szluga i podjąłem się drugiej próby, wpadając niejako w trans, trans skupienia. Ponownie wymówiłem inkantację i tym razem również wyszło mi tornado, ale zdecydowanie większe od poprzedniego. Uśmiechnąłem się do Felka, ciesząc się, że byłem już z pewnością za połową drogi do ujarzmienia tego zaklęcia.
Lowell nieco bardziej myślał nad tym szlugiem w gębie Percivala. Owszem, nie mógł mu tego zabronić, niemniej jednak ciche zastanowienie weszło mu na twarz, gdy ostatecznie wziął głębszy wdech i postanowił nieco bardziej skupić się na tematyce ich dzisiejszego spotkania. Koniec końców może mu się nie spieszyło, ale dość dobrze byłoby odpocząć we własnych czterech ścianach. - Można spróbować. To znaczy się, na Turbonis, na Avadzie to jednak nie. - wyszczerzył się. Mimo to nadal nie widziało mu się ciskanie czarnomagicznych zaklęć niewybaczalnych w kierunku kogokolwiek, jakkolwiek. Po prostu nie. Każde z nich miało swoje konsekwencje, a posiadanie wiedzy na ten temat może było przydatne, ale wyniszczało go również od środka. Jakby ta ciemniejsza strona miała zostać przez to jeszcze bardziej aktywowana, wydobyta na zewnątrz. Musiał zachować umiar, wszystko w nadmiarze jest niezdrowe, a im bardziej zatracał się w sztukach zakazanych, tym linia, która się przed nim znajdowała, jeszcze bardziej zdawała się przesunąć dalej. Cienka, trudna do ustalenia granica. - Serio? Panie, chętnie wezmę! Trzeba jakoś uodparniać organizm. - wyszczerzywszy się, co prawda miał okazję widzieć z bardzo bliska wodę i raczej ze względu na to, ile niewidocznych dla oka stworzonek się tam znajdowało, nie przełknąłby takiej kawusi. Gdyby nie miał różdżki, został postawiony pod murem i nie pozostawało mu inne wyjście, zapewne by tak czy siak uzupełnił braki płynów. - W sumie, sława na całe życie. Ktokolwiek, kto by się tego odważył, byłby pierwszą osobą w historii, która nasrała do Czary Ognia. - nieco się zaśmiał, by przejść następnie do etapu nauczania. - Na Merlina, nie jestem szefem. Nie posiadam żadnej działalności gospodarczej. Mów mi Felek czy coś, będę wdzięczny. - uśmiechnął się nieco, bo co jak co, ale nazywanie szefem było normalne, no ba - rzucił to w rozbawieniu następującym na fasadę nadal bardzo lekko bladej twarzy - Nie no, mów mi, jak chcesz. Bycie chujem też jakoś przełknę. - machnął koniec końców na to ręką. Felinus dokładnie obserwował kolejne poczynania Percivala, nie chcąc jednak dopuścić do zaistnienia problemowej sytuacji w postaci tornada, które rozwaliłoby okoliczne brzegi jeziora. Otoczenie wokół niego było naprawdę niesamowite, a samemu miło wspominał to, jak udało mu się nieco dogadać z Wielką Kałamarnicą. Co prawda wiązało się to z agonią w łaskotkach, niemniej nie miał na co narzekać - wspomnienia, jakie to zasiedliły się w jego głowie na dobre, by urządzić własny pokój, były pod tym względem pozytywne. I miał nadzieję, że takie pozostaną, bo mimo wszystko i wbrew wszystkiemu zdenerwowanie dość potężnej istoty poprzez próbę nauki Turbonisa nie widziało mu się w ogóle. Nic dziwnego, iż wiara postanowiła się w nim na dobre zagościć. - Jest dobrze, wykonaj ciut szybszy ruch nadgarstkiem, a będzie fajne i duże tornado. Jak ci się uda, to możemy powoli pakować graty. - przeanalizował jego ruch mięśni, połączeń i wszystkich innych aspektów, by nieco bardziej zwrócić uwagę na rzeczy, które wpływają na ostateczny wynik całego przedsięwzięcia. Nieco więcej skrupulatności, bardziej precyzyjne poruszenie nadgarstkiem, zgodność nie tylko z tym, co napisane jest w księgach, ale także z własną wolą - bo bez niej czarodziej nie jest w stanie w pełni przenieść swoich wyobrażeń do rzeczywistości. Pokazał nieco pewniej, pokazał również prawidłowo, kiedy świst powietrza przedostał się do ich uszu, a z drewnianego patyczka, gdzie znajdował się nieco uśpiony ponownie rdzeń z serca buchorożca, wydostało się tornado. I to całkiem spore; asystent nauczyciela uzdrawiania miał nadzieję, że trytony nie postanowią się na niego wkurzyć.
C. szczególne : Piegi, tatuaże na całym ciele, kolczyki. Chorobliwie biała cera. Krzyż Dilys na łańcuszku na szyi. Szmaragdowa blizna na dłoni, która jawi się zielonkawym świetle przy ludziach z genetyką, blizna na nodze po złamaniu.
Nie zauważyłem spowolnionego spojrzenia Felka, po prostu już przyzwyczajony do faktu, że podczas wspólnych lekcji palimy jak dwa smoki. - Czym się jedno różni od drugiego w takim razie? Czemu na jedno finite zadziała, a na drugie nie? – Zapytałem, bardzo zaciekawiony tą kwestią. Nie miałem żadnego pojęcia o czarnej magii, oprócz wiedzy o obronie przed nią, która wpajana była na lekcjach opcm. - No to jesteśmy umówieni. Na za kilka lat. – Odwzajemniłem uśmiech. - Szefie, nie bądź już taki skromny no. A skoro już o tym mowa, to mógłby mi Pan wreszcie dać tę umowę zlecenie, bo skarbówka nie daje mi spokoju… – Popatrzyłem zasmuconym wzrokiem na Felka, tylko przed kilka sekund, by po nich parsknąć śmiechem, żeby przy okazji podkreślić zaistnienie żartu. Zaklęcie przychodziło mi z pewną łatwością, to znaczy nie potrzebowałem po trzydzieści prób, jak w przypadku Lupus Palus, ale już pierwsze pokazywały jakieś zalążki tego, czym samo zaklęcie miało być. Oczywiście rozmiarem nie przypominało prawdziwego tornada, ale nie o to też w tym zaklęciu chodzi, raczej mało kto chce stworzyć taki magiczny twór. Ostatnia rada od Felka była tą finalnie potrzebną, by dojść do początkowej perfekcji, czyli do porządnie wykonanego zaklęcia. Porobiłem sobie parę prób przed wyczarowaniem ostatecznie zaklęcia, trwało to może z pięć minut. Tak, żeby pamięć mięśniowa zadziałała w odpowiednim momencie, o odpowiednim czasie. - Turbonis. – Z mej różdżki wyleciało już naprawdę poważne tornado, które wzbudziło leniwe jezioro z letargu, unosząc wodę w postaci wzburzonych fal. Uśmiechnięty, uznałem dzisiejszą lekcję za sukces i powoli mogliśmy zbierać się na dzisiaj, z pewnością Felek miał swoje rzeczy do roboty i trzeba było się pospieszyć. Spaliwszy ostatniego szluga, pożegnałem się z przyjacielem i udałem się w stronę dormitorium.
Lowell nieco się zastanowił nad kwestią, dlaczego na jedno Finite działa, a na drugie - no cóż, niespecjalnie. Musiał sięgnąć do wiedzy, jaka to kotłowała się pod kopułą jego czaszki, skupionej w najróżniejszych szufladach. Przechadzał się zatem po korytarzach własnego umysłu, przechodząc do pewnych rzeczy, o których to się dowiedział przede wszystkim poprzez chęć zrozumienia natury działania zaklęć, jak również poprzez fakt, że nieco zasięgnął bardziej profesjonalnej wiedzy poprzez wypożyczenie książek z biblioteki. - Czarna magia sięga kompletnie innych struktur i opiera się na innych zasadach. Na takich, które powodują, że jest splugawiona. - wytłumaczył krótko, nie zamierzając zdradzać w pełni własnej wiedzy na tematy bardziej zakazane. Sam poprzez posiadanie informacji już wystarczająco ubolewał, wszak im bardziej starał się czegoś z niej dowiedzieć, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że nie wszystko jest takie kolorowe. Do nauki tej dziedziny trzeba poświęcić cząstkę samego siebie; a im bardziej się temu przyglądał, tym spojrzenie w tafli wody zdawało się być mniej wyraźne. - Osobiście przyjdę i rzeczywiście sprawdzę, czy będziesz tam urzędował. - wyszczerzył się nieco, w stosunku do poprzedniego tematu, bo jakoś nie chciał wierzyć, by Percy z takim bagażem umiejętności skończył pod mostem, ale mógłby się również zdziwić. Wejście w dorosłe życie bez wsparcia jest czymś w rodzaju wrzucenia do głębokiego jeziora, bez pomocy z zewnątrz. Sam nie wiedział, jak udało mu się doprowadzić pewne rzeczy do istnienia, ale wiedział jedno - to wszystko miało jakąś cenę. - Nie stać mnie na zatrudnienie pracownika w legalny sposób. Musisz nacieszyć się obecnie pracą na czarno. - śmiech nie bez powodu opuścił jego usta, choć takie warunki potrafiły być wyjątkowo korzystne dla pracodawcy. Mimo to skarbówka prędzej mu by się do dupy dojebała, aniżeli "pracownikowi", w związku z czym nie zamierzał - gdyby kiedykolwiek założył firmę - decydować się na zatrudnianie na lewo. Tornado miało to do siebie, że mogło siać ogromne zniszczenia. Nie bez powodu pewne zaklęcia nie znajdowały się w programie nauczania, o czym wiedział, gdy bardziej zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo magia potrafi pomóc, jak i zaszkodzić. Dwukierunkowa broń, która przysługuje im ze względu na geny i płynącą w ciele mniej lub bardziej szkarłatną krew. Nawet w drobnym, niewielkim stopniu, choć nie wpływało to w żaden sposób na końcowe efekty rzucanych uroków. Nie inaczej było z Turbonis - Percy przecież pochodził z mugolskiego środowiska, a dawał sobie rady bardziej niż ktoś zdecydowanie starszy. Następne tornado skutecznie udowodniło siłę dzierżonej przez d'Este'a mocy. Nim się obejrzał, a eleganckie i gładkie tornado z całkiem widoczną potęgą postanowiło się zmaterializować, wzburzając powietrze w ruch. Po czasie zniknęło, gdy woda z jeziora uniosła się do góry, okraszając kropelkami otoczenie; nic dziwnego, że na twarzy asystenta nauczyciela uzdrawiania pojawił się widoczny, szczery uśmiech. Dobrze było patrzeć, jak ktoś pod jego okiem staje się bardziej doświadczony, co poprawiało nieco samoocenę. Był dobrym mentorem i musiał to przełknąć, choć wcale nie było takie proste. Po czasie, gdy próby zakończyły się w pełni sukcesem, Felinus pożegnał się z Percym, by jeszcze udać się na jedną lekcję; koniec końców czekał go potem odpoczynek w domu.
Ledwie skończyły się lekcje to zabrał Doireann ze sobą na wyższe piętra po to, aby poszli po Robin. Rzucił w jej stronę jedynie, że "muszę wam opowiedzieć o czymś ekstra" i dlatego od razu ruszyli pod salę lekcyjną gdzie Ślizgonka miała wykłady. Gdyby rano jej nie słuchał to nie wiedziałby, że kończy dzisiaj jakimś egzaminem i nie miałby pojęcia gdzie jej szukać. Tak czy siak po jakichś trzydziestu minutach znajdowali się już nad jeziorem - on, Dori trzymana przez niego za rękę i Robin, która najwyraźniej gdzieś zgubiła Huntera (chciał zabrać od niej ciężką torbę bo dźwigała ją i dźwigała ale wystarczyło, że wyciągnął po to rękę to pogoniła go spojrzeniem; i bądź tu dżentelmenem!) Szedł między dziewczętami i odsłaniał zęby w pełnym zadowolenia uśmiechu. Wolne popołudnie, listopad ulitował się i wpuścił trochę słońca na jasne niebo, a kiedy tylko dostrzegł jak promienie odbijają się od spokojnej tafli jeziora to czuł jak się naładowuje pozytywną energią. Zarzucił kaptur na głowę, a mimo wszystko kiedy słońce go na moment oślepiło to wydawać by się mogło, że skóra na jego twarzy reaguje na atak słońca i lśni w nieco podobny sposób. Taki był zadowolony, że byłby w stanie w to uwierzyć. - Zajebisty dzień, co nie? Nie zadali nawet pracy domowej... albo nie usłyszałem nic o niej bo spałem. - roześmiał się, bo czemu by nie chichrać się ze swoich dennych żarcików. Splótł ciaśniej palce z drobną dłonią Doireann i zerkał to na jedną to na drugą. - Kojarzycie tego wysokiego i bladego jak inferius Krukona, Hawka? Spotkałem go ostatnio i.... nie uwierzycie! - nabrał powietrza do płuc i wyszczerzył się jeszcze szerzej, a jego skóra jeszcze jaśniej zalśniła choć równie dobrze mogła to być wina pięknego listopadowego słońca. - Zawilowałem go i dzięki temu wypił DUSZKIEM caaaalutki kubek wzmocnionego przeze mnie miodu pitnego. Słyszycie? Zawilowałem go ot tak, znienacka i on się nawet nie zorientował... Pierwszy raz tak wilowałem bez totalnego przygotowania. Czułem się wyśmienicie. - chwalił się i oczekiwał słów aprobaty bo jednak dokonał czegoś znaczącego w swoim nieogarnianiu wilowatości. Obie dziewczyny znały go na tyle, aby wiedzieć, że kryje się za tym dosyć solidna historia. Cały czas szli wzdłuż brzegu jeziora. Wydawało mu się, że to ta piękna błyszcząca tafla tak naładowuje go energią, bo rozpierała go od wewnątrz jakby chciała wydostać się z niego pełną mocą - być może to dlatego jego skóra nie chciała znormalnieć.
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. Nie miała nic przeciwko temu porwaniu. I tak nie zrobiła żadnych większych planów na to popołudnie. Niekoniecznie miała ochotę, by krążyć dzisiaj po kuchni, a właśnie zbliżała się do końca serii książek, której - wedle plotek - autor nie miał zamiaru kontynuować. Z sagi zrobiła się trylogia, a ona sama nie była gotowa, by pożegnać się z bohaterami. Ostatnie rozdziały czytała więc powoli, dawkując sobie ich treść naprawdę rygorystycznie. I chociaż ciekawość ją zjadała, to miała świadomość, że dzisiejszy limit wykorzystała podczas porannego sączenia herbaty. Lubiła spędzać czas z Robin. Nie czuła z niej szczególnie niesamowitej więzi, ale nie przeszkadzało jej to w mieniu dobrego zdania o Ślizgonce. Bez problemu poczekała na koniec jej egzaminu, rzucając jej wesołe “I jak poszło?”, kiedy tylko dziewczyna opuściła salę, by potem udać się we trójkę gdziekolwiek Clearwater ich nie prowadził. Morgano, chłopak wyglądał dzisiaj tak szczęśliwie, że trudno było nie podłapać jego humoru. Doireann szła, wyglądając na całkowicie spokojną, z twarzą przyozdobioną delikatnym półuśmiechem. Z łatwością można było zauważyć, że od czasu do czasu zerkała sobie na Eskilową twarz - i wtedy, na moment, jej spojrzenie zdawało się podchwytywać ten wilowy blask. No, błyszczał się, no! To nigdy nie zwiastowało złego dnia. Słuchała sobie o tej pracy domowej i spaniu na lekcjach, nie czując najmniejszej potrzeby, by przypomnieć mu, że nie powinien tego robić. To jest spać na lekcjach, nie rozwiązywać zadanych przez profesorów zadań. Nie czuła też nadchodzącej grozy, kiedy wspomniał o Hawku. Znała Krukona z widzenia i darzyła go pewną dozą sympatii. Był spokojny, cichy i kiedy już miała okazję przebywać gdzieś w jego otoczeniu, nigdy nie była przez niego zaczepiona. Ot, żyli sobie w ciszy, ignorując siebie nawzajem i Puchonce bardzo się to podobało. A potem... nadeszła wieść o wilowaniu i całkowicie zmieniła swoje zdanie o Hawku-bezwstydniku, który był łajzą i uwiódł jej półwila. Gdyby ktoś postanowił zmierzyć, jak wiele kalkulacji przechodziło teraz przez mózg Sheenani, zapewne mógłby stwierdzić, że była całkiem dobrym przeciwnikiem dla komputerów kwantowych. Różniła się jedynie tym, że nie posiadała jedynie odpowiedniego chłodzenia - a to zaskutkowało uderzającą ją falą nieprzyjemnego gorąca. Jej chłopak używał bardzo jednoznacznie kojarzącej się magii na całkowicie innym chłopaku i wyglądał przy tym na absolutnie dumnego z siebie. Procesy poznawcze Doireann nie wiedziały, co mają zrobić z tym faktem; dlatego też kiedy tylko Puchonka otworzyła usta, by coś powiedzieć, wydała z siebie jedyne dziwne, ciche dukanie. Zaraz to podjęła kolejne próby komunikacji, tym razem nie zapominając, że należy używać słów. - A-Ale jak to? - pisnęła, biegając wzrokiem pomiędzy Robin, a Eskilem. - Po... Poprosił cię o to? Sheenani najwyraźniej wywaliło błąd krytyczny w głowie.
Oczywiście jak zwykle miała milion ważniejszych rzeczy do zrobienia, niż szwędanie się z Clearwaterem po całym zamku. Poza tym, miał przecież Doireann i to jej powinien truć dupę o wszystko, nie jej. Dzięki temu Robin miała czas skupić się na nauce, czyli na tym, co powinna zrobić. W końcu miała dzisiaj naprawdę ważny egzamin! I musiała go zdać śpiewająco. Innej opcji w ogóle nie brała pod rozwagę, po prostu nie i już. Za bardzo zależało jej na dobrych ocenach, szczególnie teraz, gdy miała tak wiele innych rzeczy na głowie, aby pozwolić sobie na chwilę odpoczynku. Więc na tym się skupiła. Kiedy więc wyszła z egzaminu, z rozczochranymi włosami i książkami pod pachą, kompletnie nie spodziewała się spotkać od razu za drzwiami Eskila i to w towarzystwie Doireann. W duchu jęknęła, bo to oznaczało, że nie będzie mogła w spokoju posiedzieć i powtórzyć swoje notatki. - Oh, całkiem nieźle - odpowiedziała na zadane przez Puchonkę pytanie. Pokrótce opowiedziała jej, co to w ogóle był za egzamin, czego dotyczyły zagadnienia na nim poruszane, by zakończyć swoją wypowiedź bardzo optymistycznym “poszło całkiem nieźle” gdy właśnie pokonywali ostatnie stopnie wielkich schodów. Eskil w tym czasie jak zwykle był w swoim świecie, gdzie rozprawiał nad jakimiś bardzo ważnymi rzeczami, w które ona raczej się nie wsłuchiwała, bo wiedziała, że jak zwykle dotyczą jego lenistwa. Byli już nad brzegiem jeziora, kiedy Eskil zmienił sposób swojej wypowiedzi, a Robin od razu zorientowała się, że to jest temat, na którym naprawdę chciał się skupić. Zmarszczyła brwi, słuchając go dokładnie. Odłożyła swoją ciężką torbę na ziemię i zaplotła dłonie na wysokości swojej klatki piersiowej. Pierwsza zareagowała Doireann i może to nawet lepiej, bo słowa, które cisnęły się na język Robin, były o wiele bardziej niecenzuralne, niż te, którymi posługiwała się Puchonka. - Czyli, on nie wiedział, co mu się dzieje? Zrobiłeś to, ot tak, po prostu, bez żadnego uprzedzenia? - upewniła się, bo w przeciwieństwie do Dori, nawet nie pomyślała o tym, że chłopak mógł poprosić półwila o podobne rzeczy. Nie, to było nierealne. Znała go na tyle, by wiedzieć, że pewnie zrobił to dla własnej zabawy. Merlinie uchowaj...
Eskil Clearwater
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : wszędzie nosi ze sobą bezdenny plecak; na głowie czapka z daszkiem + kaptur bluzy
Nie obchodziły go popołudniowe plany Robin. Kiedy tylko miał coś ważnego do powiedzenia to po prostu szedł, zabierał tego ktosia ze sobą i zamierzał opowiedzieć barwnie o swoim przeżyciu. Dzielił się swoją ekscytacją, a więc dla niego oczywistym było zmienić wszelkie plany na rzecz spontanicznego spotkania nad przepięknym jeziorem przyciągającym non stop jego wzrok. Zatęskniło mu się do lasu... ale tym razem prawdziwego, a nie oszukiwanego w Pokoju Życzeń. Zachowywał się tak, jakby spontaniczne wilowanie Hawka na nowo zaczynało wybudzać z letargu jego wilowe pochodzenie. Dlatego teraz skóra błyszczała, uśmiech był ładniejszy niż normalnie, a i krew w żyłach przyjemnie wrzała. Wyznał im co zaszło - a to ledwie był początek - i choć oczekiwał gratulacji zamiast niedowierzania to nie dał sobie zetrzeć z twarzy uśmiechu. Przystanął z Doierann obok Robin. - Oczywiście, że mnie o to nie poprosił. - zaśmiał się jakby wyjaśniał coś banalnie prostego. Spoglądał przez chwilę w zdziwione oczy Doireann i nie, nie żałował, nie widział w swoim zachowaniu absolutnie nic złego. Ba, to powód do pochwały! Przeniósł wzrok na panią Doppler, a ślepia jego zalśniły wesoło. - Noooo! W ogóle się nie zorientował. Nie wiem co sobie pomyślał, ale był chyba nieźle skołowany tym co się odmerlinowało. Pierwszy raz tak szybko udało mi się to tak mocno w sobie "zebrać". Co prawda to nie była pełna moc bo jakby ktoś mnie wtedy zawołał to od razu bym się zdezorientował, ale zadziałało! - żywo opowiadał i nawet energicznie gestykulował, przy tym wypuszczając dłoń Puchonki. Mimiką i gestami okazywał swój entuzjazm, którego nie potrafił w sobie pomieścić. - Powiedziałem mu, że jak nie będzie chciał się napić to uszanuję. ALE... - uśmiech poszerzył się na tyle, aby odsłonić większość jego zębów. - ... ale sprawiłem, że jednak chciał czyli wcale go nie okłamałem. Od razu zaczął się uśmiechać, był sympatyczniejszy... robi się całkiem fajnym gościem jak tylko nie wygląda jak na jakiegoś zaszczutego czy co. - podzielił się swoimi wrażeniami. Włączył mu się tryb gadulstwa, tak bardzo chciał, aby dziewczyny z nim to przeżywały! Całkowicie był zaślepiony na ostrzegawcze nuty w ich słowach czy spojrzeniach. Nie brał pod uwagę, że w tym opowiadaniu jest coś godnego potępienia. - Potem się porypało, ale i tak było zajebiście. - wyprostowany, wysoki, zadowolony... zaczerpnął głęboko powietrza i promieniał sobie, niezwykle ożywiony swoją historią.
Doireann Sheenani
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 158
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. Doireann milczała, procesując wszystko, co zostało właśnie powiedziane. Jej chłopak, szanowny pan półwil, od tak napadł sobie na Hawka-jednak-nie-bezwstydnika, z m u s z a j ą c go do zrobienia czegoś, czego wcześniej wspomniany robić pewnie nie chciał. Bogowie przenajsłodszy, naprawdę nie spodziewała się podobnego zachowania po Eskilu. Przecież od niej słyszał znienawidzone "nie" częściej, niż można by sobie to wyobrazić, a i tak był w stanie cofnąć łapki i pogodzić się z faktem, że pewnych rzeczy po prostu się nie dotyka. Nagle świat się trochę zawalił, bo respektujący granice Clearwater stał się mentalnym gwałcicielem niepasującym do obrazu, który dziewczyna stworzyła. - Zrobiłeś to bez jego zgody? - powtórzyła za Robin, jakby wciąż musiała upewnić się, że zrozumiała tę część historii w sposób poprawny. Jak dobrze, że chłopak wypuścił jej rękę, bo brzydząca się przemocy Puchonka naprawdę miała najszczerszą ochotę rzucić w niego czymkolwiek - i w tym wypadku byłaby to jego własna dłoń. Pozostawała teraz bez jakiejkolwiek amunicji, toteż jedynie wpatrywała się w niego z czymś, co mogłoby przypominać rosnące zdenerwowanie. - E-Eskil, ty tam niczego nie uszanowałeś. - jęknęła, wciąż starając się zachować jak największe pokłady irytacji tylko dla siebie. - Jak kogoś odurzyłeś, to odebrałeś też tej osobie decyzyjność. - chciała być teraz spokojna, opanowana, mądra i rzeczowa; z tym, że jej trzęsące się dłonie jasno wskazywały, że wcale nie było jej łatwo z tym, co jej chłopak zrobił. Wiedziała już, że Clearwater zjebał. Pozostawało dowiedzieć się, jak bardzo i czy był przez to w jakikolwiek sposób zagrożony. Wbiła spojrzenie krzyczące "Robin, ale proszę, ale weź coś zrób, bo ja nie umiem" na studentkę, szukając u niej ratunku. Naprawdę nie wiedziała, jak wytłumaczyć chłopakowi, że cała opowieść zaczynała się co najmniej nagannie; a przecież zaznaczył, że później wszystko się porypało. - Jak... Jak się popsuło? - zadała to konieczne pytanie, na które odpowiedzi chyba wolałaby nie znać. - Zgłosił cię? - Miałby prawo, dodała w myślach, by zaraz potem stracić kolory z twarzy. Wyobraźnia Doireann działała w sposób niekontrolowany - a to z łatwością kończyło się wizjami nad wyraz sterującymi. Jak Hawk, który zamroczony wilowym czarem, uznaje, że tego Clearwatera to on jednak by chciał.
Robin Doppler
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 166 cm
C. szczególne : Podobnież duże oczy, trzy podłużne blizny po pazurach od lewego nadgarstka aż do łokcia, bardzo jasne, blond włosy
Tak jak się spodziewała, Eskil niespecjalnie odznaczał się czymś takim, jak poszanowanie cudzych granic, poglądów, planów i niestety, nie tyczyło się to tylko niej, bo jak widać, innych osób również. I co gorsze, taki wyraźny brak poszanowania ze strony Eskila, spotykał się z jego ogromnym zadowoleniem. Uwadze Ślizgonki nie umknęło to, jak bardzo był z siebie dumny, choć jeszcze nie znała powodu tej dumy. Jak widać, nie zamierzał pozostawiać ani jej ani Doireann w niepewności, bo bardzo szybko pospieszył z wyjaśnieniami, co w ogóle spowodowało, że zachowywał się tak, jak się zachowywał i że był z siebie taki dumny. A że był półwilem, to ta duma wyraźnie odznaczała się na jego całej twarzy, więc po prostu promieniał. Słuchała w ciszy i jednego i drugiego, jedynie tylko spoglądając po kolei na obojgu. Widać było wyraźnie, że Ślizgon nie widział nic złego w swoim zachowaniu, czy sposobie w jaki potraktował chłopaka. A im dalej szedł ze swoją opowieścią, tym bardziej Robin upewniła się w przekonaniu, że to było nic dobrego. Merlinie… Z jednej strony czuła dumę, że udało mu się coś podobnego osiągnąć, z drugiej natomiast czuła moralny obowiązek upomnienia go, że takich rzeczy nie powinien robić, jeśli druga osoba go o to nie poprosi. I jak tu wybrać? Pokręciła z niedowierzaniem głową. Właśnie zdecydowała, że jednak go upomni, kiedy ten zaczął opowiadać o szczegółach tego wszystkiego i mały uśmiech mimowolnie pojawił się na jej wargach. Widziała spojrzenie Dori, które stało się bardzo mocne. Rozumiała, czego od niej oczekiwała. - Eskil, ty debilu.. - jęknęła, ale mimo wszystko parsknęła śmiechem. No nie potrafiła, chociaż bardzo chciała! przyjąć wspólnego frontu z Puchonką przeciwko chłopakowi i jego zachowaniu. - Rozumiesz już, dlaczego ludzie postrzegają półwilów i półwile w taki a nie inny sposób? Chodzi o to, że ty faktycznie jeśli chcesz, to możesz zmusić ich do wszystkiego. A ci ludzie boją się odbierania im własnej woli. - próbowała stanąć po jednej i po drugiej stronie, choć wiedziała, że nie było to do końca możliwe. Zerknęła na Dori, jakby szukając w jej spojrzeniu poparcia dla tego, co właśnie mówiła. - Znaczy wiesz, świetnie, że ci się udało, ale dalej wydaje mi się, że nie powinieneś tego robić. - tak, te słowa były bardzo rozsądnymi! Jednocześnie pokazywała swoje zadowolenie z jego postępu, ale i oznajmiała zgorszenie względem metod, które wybrał. Chociaż podejrzewała, że gdyby nie obecna tutaj Doireann to prawdopodobnie razem z nim śmiałaby się do rozpuku z całej sytuacji… Kiedy Doireann zadała kolejne pytanie, sama postanowiła się w to nie wtrącać i nie powtarzać jej słów. Może to był dobry moment, aby… delikatnie się odłączyć od rozmowy? Niech się kłócą i jej w to nie mieszają… Wpatrywała się to w jednego, to w drugiego, gotowa nie wtrącać się w to wszystko. Bo już zauważyła, że opinia jej i Dori na niektóre tematy jest odmienna. A poza tym, Eskil, to nie jest jej chłopak, niech Puchonka sobie z nim radzi.
Eskil Clearwater
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : wszędzie nosi ze sobą bezdenny plecak; na głowie czapka z daszkiem + kaptur bluzy
Przytaknął, że zawilował Hawka bez jego zgody i nie miał z tym absolutnie żadnego problemu. Sycił się świadomością, że udało mu się tego dokonać, a że komuś się to nie podobało? Oj tam, to przecież jedynie nakłonienie do wypicia alkoholu zmieszanego z eliksirem. Najwyraźniej właśnie w teraz w Eskilu było więcej potomka wili aniżeli tego chłopaka, co marudzi kiedy kradziona herbata Huntera okazuje się zimna i gorzka. Wmawiał sobie, że niedowierzanie malujące się na twarzy Doireann dotyczy szoku związanego z dokonaniem czegoś, co wcześniej przychodziło mu z trudem. Tym bardziej nie podobał mu się fakt kiedy okazało się, że postanowiła bronić Hawka. Momentalnie jego czoło naznaczyła zmarszczka. - Nie odurzyłem go niczym. - prychnął, ale już uśmiech powoli uciekał z jego twarzy bo przecież nie dało się utrzymać go za długo na ustach kiedy ktoś go oskarżał, że nie uszanował decyzji Hawka. Uszanował i tyle. - Nie zrobiłem mu nic złego, e tam. Potem rozwalił sobie łeb ale to przez przypadek. To było fajne, bo on nigdy nie chce patrzeć w oczy, a gdy złapałem wzrok na sekundę to go pochwyciłem i od razu zaczął się uśmiechać jak należy. - bronił swojego sukcesu bo najwyraźniej chciały mu go odebrać. Przeniósł wzrok na Robin, która mianowała go debilem. Bacznie jej słuchał. - HA! To znaczy, że ciebie też mogę zawilować jak kiedyś? - zachichotał i wyszczerzył zaraz zęby. Skrzyżował ręce na karku. - Zgrywam się! - puścił jej oczko, bo jednak droczył się i walczył dzielnie o swój dobry humor. Tak, teraz bardziej czuł się półwilem niż zwykłym człowiekiem i było to widać w każdym centymetrze jego uśmiechu. - Wiecie co, nie obchodzi mnie co myślą o półwilach. Jak chcą się bać to ich sprawa. Ja mam was i mi starczy. - prychnął, niemalże urażony do żywego, że w ogóle mogły wziąć pod uwagę, że zrobił coś źle. On się tutaj chwalił swoim dokonaniem i doceniał, że jednak Robin zauważyła postęp. - Ja im nie odbieram żadnej woli. Ja mu odebrałem tylko asertywność, wielkie mi rzeczy. I podobało mi się jak wtedy na mnie patrzył. - dodał jeszcze, dobitnie zaznaczając, że nie żałuje tego, ale... ale jednak po jego twarzy przemknął grymas, który mógłby jasno dowodzić, że gdzieś tam trafiła w jego serce ta zadra wątpliwości. Skoro obie potępiały to, co zrobił... skrzyżował teraz ręce na ramionach. Wrócił wzrokiem do Doireann. - Nie, no co ty. Wypił tę mieszankę, ale potem spanikował, krew mu poleciała z nosa i zemdlał. No ale nie zostawiłem go samego! - opowiadał o tym już z mniejszym entuzjazmem bo wiedział, że będą go potępiać, dlatego też przyjął pozycję obronną. - Zawołałem kumpla, związaliśmy go żeby w razie transportu nam nie wierzgał na prawo i lewo gdyby nagle się obudził i panikował, zakryłem go peleryną niewidką i lewitowaliśmy do skrzydła szpitalnego... ale wtedy ludzie wysypali się z Wielkiej Sali i musieliśmy wejść do schowka na miotły żeby go nie stratowali. Hawk wtedy jeszcze przyrżnął głową we framugę bo lewitowanie niewidzialnej osoby jest przekichaną sprawą. Utknęliśmy w schowku i kiedy Hawk się obudził to był zgryźliwy, ale jak zorganizowałem nam ratunek to sobie zwiał. - opisał tonem pogodynki, która niespecjalnie angażuje się w to, co opowiada. Nie było w nim skruchy, ale minę miał mówiącą "no dalej, opieprzajcie mnie skoro chcecie, ale nie żałuję". Najwyraźniej moralność wilowata nie szła dzisiaj w parze z moralnością zwykłego nastolatka. Blask zszedł z konturów jego twarzy i kiedy tylko wspomni się tę jasność sprzed chwili to można poczuć smutek, że to już nie wróci.
Doireann Sheenani
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 158
C. szczególne : Jest drobna i wygląda zdecydowanie młodo. | Na lewym barku ma blizny po Sectumsemprze, a pomiędzy łopatkami ma tatuaż. | Posiada kolczyk w nosie. | Końcówki włosów pofarbowane są na żółto.
. Tak naprawdę nie miała najmniejszego pojęcia, jak wyglądała kwestia wilowania u Eskila. Otwarcie rozmawiali o tym… może raz? Pamiętała, że siedząc wiosną na drzewie, pytał się jej co o tym sądzi; zarówno o jego zdolnościach, jak i sytuacjach, w których ktoś chce, by półwil miał na niego wpływ. Dość jawnie kojarzyło jej się to wtedy z ćpaniem - bo jak inaczej miała postrzegać moment, w którym w zamian za jakieś niecodzienne, może nawet ekstatyczne doświadczenie poświęcało się wolną wolę i decyzyjność - czego też zresztą przed nim nie ukrywała. Tutaj jednak była mowa o braku zgody w każdym jednym momencie. Sheenani skupiała się głównie na tym aspekcie, kompletnie nie myśląc, że mogło to być jakieś niesamowite osiągnięcie. Ciche - Oh. - wymsknęło się z jej ust, kiedy usłyszała o wilowaniu Robin. ROBIN. Bogowie, no, lubiła tę dziewczynę. Doireann miała zwyczaj dawania ludziom na samym wstępie całkiem sporej dozy sympatii i zaufania (bo dość idealistycznie trzymała się myśli, że złych ludzi jest bardzo mało, a ona wyczerpała już swój limit spotkanych w życiu drani), a ona nie zrobiła niczego, przez co miałaby ją stracić, jednak… No, nie podskakiwała radośnie na myśl, że podobna rzecz w ogóle miała miejsce. Wiedziała jednak - albo nie chciała nawet zakładać inaczej - że musiały to być czasy sprzed ich poznania się, a nie będzie przecież wściekać się o przeszłość, której częścią nigdy nie była. Puchonka nie komentowała niczego głośno. Przez moment słuchała jedynie dyskusji pomiędzy Clearwaterem, a Doppler, dając sobie chwilę, by raz jeszcze powtórzyć w myślach wszystko, co zostało powiedziane. Dopiero ostatnia część opowieści sprawiła, że dziewczyna otworzyła ze zdumienia usta i nieco przy tym zbladła. Znała kiedyś wysokiego blondyna, któremu okazjonalnie zdarzało się wiązać ludzi, których wcześniej bardziej, czy mnie bezpośrednio doprowadzał do jakiś krwotoków. Ten sam człowiek miał w zwyczaju trzymać niektórych szczęśliwców w ciasnych, ciemnych, piwnicznych schowkach, z których ciężko było się wydostać. Podobieństwo pomiędzy tym mężczyzną, a Eskilem trochę ją przeraziło - zwłaszcza, że tajemniczego jegomościa nazywała swoim ojcem. - Bogowie. - jęknęła, nie będąc pewną, czy podchodziło to już pod Kompleks Elektry, czy też jeszcze umykała wszelkim formom daddy issues. - Czy… Eskil, kiedy to było? Widziałeś go później? On… wiedział, że chciałeś mu pomóc, a nie… zrobić coś złego? Znaczy… Wiesz, gdybym to ja ocknęła się związana w schowku przy człowieku, którego ledwo znam byłabym raczej przerażona.
Eskil Clearwater
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : wszędzie nosi ze sobą bezdenny plecak; na głowie czapka z daszkiem + kaptur bluzy
Według jego osądu to obie dziewczyny wyolbrzymiały. Jak miał się cieszyć z własnego osiągnięcia skoro postanowiły mu to odebrać? Nie widział swojej winy i choćby stawały na rzęsach to nie uwierzy, że jest tym złym i niedobrym, który tylko krzywdzi. Oczywiście nie było to ich celem, co nie zmienia faktu, że potrafił sobie dopowiedzieć to lub tamto, jeśli tylko poziom jego odczuć osiągał niemiły wymiar. Spodziewał się po Robin choćby pojedynczych gratulacji, a tu proszę - stanęła po stronie Dori. Posłał Ślizgonce spojrzenie z ukosa, z ukrywanym wyrzutem. Kiedy znowuż Puchonka zapewniła, że ona byłaby przerażona w takiej sytuacji to musiał ugryźć się solidnie w język - aż do krwi - aby nie odpowiedzieć, że ona to w wielu miejscach i sytuacjach jest bardziej przerażona niż dwie osoby naraz. Zacisnął zatem zęby tak, aż linia szczęki zarysowała się wyraźnie. - On nie jest z porcelany. - burknął, odkrywając jaki ma przy tym nieprzyjemny sposób. - Odechciało mi się wam o tym opowiadać. Spodziewałem się choćby jednego uśmiechu, że udało mi się zawilować kogoś tak szybko i krótko bo jeszcze rok temu byłoby to nie do pomyślenia. Ale spoko, jestem ten zły i niedobry a Hawk to niewinna ofiara. Jasne. Ogarniam. - ironia wylewała się spomiędzy jego ust na skalę już niebezpieczną. - To popsioczcie sobie jeszcze na mnie, a ja idę robić złe i niedobre rzeczy. - oznajmił, urażony do żywego i ... po prostu sobie poszedł. Zostawił je obie i nie reagował na potencjalne zawołania. Musi poszukać Astrid. Ta pochwali jego działania.
| zt x3
Augustine Edgcumbe
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 188
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Zazwyczaj bardzo lubiłem przesiadywać przy jeziorze. Jednak od kiedy księżyc zniknął, wydaje mi się, że jest to istne przekleństwo. Ostatnio ugryzł mnie langustnik i oczywiście pół dnia zdarzały mi się kompletnie niefortunne wypadki. Potykałem się, wypadały mi z rąk rzeczy, ktoś mnie szturchał. Myślę że dlatego też nadziałem się na Pattona. Wpadłem na niego z hukiem i mimo moich przeprosin (pewnie uznał, że są zbyt mało entuzjastyczne, ale byłem po prostu sobą), uznał że zgotuje mi najwyższą karę. A było to szukanie składnika, którego każdy dobrze wiedział, że obecnie nie spotkam, bo przecież wszystkie księżycowe wody i rosy, najróżniejsze rośliny na które wpływ miał księżyc, były równie rzadko spotykane co jednorożce czy lunaballe. Ale skoro kazał to kazał. I oto od bitej godziny chodziłem wokół jeziora, gdzie niby Patton cokolwiek wcześniej widział (mhm). Przeszukiwałem trawy w poszukiwaniu księżycowej rosy z kawałkiem papieru na którym miałem jej obrazek (bo oczywiście sam nie miałem pojęcia jak ona wygląda). Praktycznie musiałem nurzać się po kolanach jakichś trawach, bo jezioro zdecydowanie powiększyło swoją objętość. W końcu natrafiam na jakiś minimalny fragment plaży. Staję na kamieniach i sięgam po coś co wydaje mi się podobnym kwiatkiem do tego co miałem znaleźć. Jednak dziwacznie się wykrzywiam, ślizgam jakimś cudem (albo raczej pechem) i po raz kolejny w tym miesiącu ląduje w zimnej wodzie. Wstaję z przekleństwami na ustach. Zdejmuję z siebie mokrą bluzę dresową i nadal klnąc ciskam ją w wodę, w której teraz nieszczęśliwie stoję, a ta dosięga mi do kostek. Moje włosy ciemnieją gwałtownie, paznokcie zamieniają się w dłuższe, a rysy wyostrzają jeszcze bardziej niż zwykle. Wyżywam się metamorfogicznie ze złości. Co za okropny dzień. Rozglądam się za nieszczęsną karteczkę z potrzebnym mi składnikiem.
Jezioro zdawało się mnie uspokajać. Niczym niezmącona tafla wody koiła moje nerwy, choć nawet nie wiedziałem czym się w ogóle przejmuję. Chyba udzielał mi się niepokój zniknięciem księżyca, bo choć z początku kompletnie tę sprawę olałem, to im dłużej to wszystko trwało, tym bardziej i ja się zaczynałem martwić. Obawiałem się tego jak to wpłynie na czarodziejów, bo przecież długotrwały stres nie był niczym dobrym, w niczym też nie przypominał tremy przed wyjściem na scenę, więc zdawał się być dla mnie czymś zupełnie nowym. Spacery były miłe, kiedy ignorowałem fakt, że prawdopodobnie powinienem się uczyć, a stawiałem spokojne kroki wzdłuż brzegu jeziora. Z każdym dniem coraz mniej potrafiłem wysiedzieć w zamku, coraz bardziej ciągnęło mnie na zewnątrz, gdy tylko przypominałem sobie, że już maj, coraz bardziej inspirująca wiosna. Nie wziąłem tym razem gitary ze sobą, jakby w obawie, że niespokojne ostatnio wody zrobią jej krzywdę – a tego bym nie przeżył. Nuciłem za to pod nosem nową piosenkę, nad którą pracowałem, choć nie była jedyną nieskończoną melodią w mojej głowie. Układałem kilka słów, jakby nadając jej większego sensu i dopasowując ją do sytuacji, gdy spomiędzy moich warg dało się usłyszeć ciche słowa me, myself and I. Chyba każdy kiedyś potrzebował chwil w samotności, będąc sam na sam z własnymi myślami, porządkując je, odpoczywając. Przystanąłem na chwilę, widząc jakieś zmagania nieznajomego mi raczej chłopaka z czymś w wodzie. Uniosłem nawet lekko brew i parsknąłem cichym śmiechem, gdy ten wpadł do wody. Uznając, że to niespecjalnie miłe z mojej strony – zamaskowałem uśmiech i podszedłem do niego, po drodze zbierając z brzegu jakąś karteczkę, bo jak sądziłem należała do drugiego Krukona. — Tego szukasz? — rzuciłem, wyciągając rękę ze zgubą w jego kierunku i sympatycznie się uśmiechnąłem. Nie miałem pojęcia kim był, z daleka chyba nawet go kojarzyłem ze szkolnym murów, a jednak z bliska nikogo kompletnie mi nie przypominał. Starałem się zapamiętywać twarze, ale miałem wrażenie, że wcale nie idzie mi to aż tak dobrze.
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Żenada istna żenada. - Kurwa - krzyczę poirytowany i kopie wodę, żeby dać jej do wiwatu za to co tu się dzieje. Przez moją złość i rozglądanie się za durną karteczką, nie zauważam że ktoś do mnie podchodzi. A kiedy odwracam się, by zobaczyć kto był światkiem tej katastrofy jestem gotowy powiedzieć parę niemiłych słów, by przegonić delikwenta jak najszybciej. Jednak orientuję się kto wyciąga do mnie dłoń, ja stoję jak widły w gnoju, nic nie mówiąc. Moose mignął mi już w Pokoju Wspólnym i na kilku lekcjach. Zoe podpuszczała mnie, żebym poszedł po autograf za każdym razem jak tylko pojawiał się w zasięgu wzroku. Lubiłem Darlinga, którego zdążyłem już usłyszeć na ostatniej domówce u... kogoś tam; ale nie było tam Granta ku mojemu rozczarowaniu. Zawsze byłem większym fanem mniej oczywistych gwiazd niż piosenkarzy. - Tak - mówię w końcu i dość nieuprzejmie wyrywam karteczkę z dłoni Krukona. Suszę prędko swój dresik zaklęciem, a potem świstek papieru. Macham prędko ręką kiedy widzę, że paznokcie nadal mam wydłużone ze złości i kręcę pośpiesznie dłonią, by odrobinę ułagodzić swoje rysy. - Patton mi kazał znaleźć - dodaję gapiąc się w jezioro (w którym nadal głupio stałem po kostki) i dotykam swoich włosów, by poprawić swoją nieistniejącą fryzurę. Czy kojarzy w ogóle okropnego nauczyciela transmutacji? Przesuwam wzrok na obrazek kwiatka, by postarać się zapamiętać cokolwiek z niego. Ale skoro jedyne co mi zaprząta głowę to jak zagadać do kogoś takiego. Nie mogę jednak pozwolić, by sobie poszedł! O co będzie trudno z moimi niskimi umiejętnościami zabawnej retoryki. - Jestem August. Wiem kim Ty jesteś - mówię w końcu i mam nadzieję, że mój wzrok, który w końcu pada na chłopaka nie wyraża bezbrzeżnego podziwu i niemego pytania czy mogę go przytulić chowając nos w długie loki, tylko wyraża jak zwykle pozorną obojętność. Wydłużam nogę, by stanąć na suchy brzeg obok muzyka.
Uniosłem delikatnie brew, ale nijak nie skomentowałem wybuchu Krukona. Kto jak kto, ale ja nie miałem żadnego prawa, do pouczania innych, szczególnie w kwestiach przeklinania, bo prawda była taka, że kiedy przychodziło co do czego - to kląłem jak szewc. Tak więc stałem tylko z lekkim uśmiechem, błądzącym gdzieś w kącikach moich ust i z wyciągniętą ręką, trzymając jakąś karteczkę, choć nawet nie zdążyłem się dokładnie przyjrzeć co na niej jest. Właściwie chyba nawet nie powinienem tego robić, więc może dobrze wyszło. Nie specjalnie wiedziałem jak zareagować na fakt, że chłopak stanął na mój widok jak wryty. Nie byłem przyzwyczajony do tego, że ktokolwiek mnie rozpoznawał, a jeśli już, to zdarzało się niebywale rzadko, choć przyznaję, że coraz częściej. O tym też nie wiedziałem co myśleć. Nie przywykłem do tego, lubiłem scenę, lubiłem grać i lubiłem być sobą, rozmawiać z ludźmi, którzy doceniali moją muzykę. Ale widziałem po Archiem z czym tak naprawde wiązała się wielka sława i nie byłem pewien, czy na pewno jestem na to gotowy. Oddałem kartkę, nawet lekko unosząc dłonie w obronnym geście, kiedy ruch chłopaka był bardziej gwałtowny niż się spodziewałem. Przez chwilę rozmyślałem, czy może się nie wycofać, bo mój rozmówca nie wyglądał jakby był chętny do rozmowy. Ale w momencie, w którym już chciałem się odwracać, dotarły do mnie jego słowa, więc nie ruszyłem się ani o cal. — Eee… Patton, to ten stary typ od transmutacji? — słyszałem coś o nim, ale nie widziałem go chyba nigdy na oczy, chyba, że na korytarzu, ale wtedy niespecjalnie zwracam uwagę na nauczycieli, bo po co. Prawdę mówiąc jeśli nie jestem na lekcjach, to trudno mnie złapać w szkole. Albo całkiem opuszczam jej teren, albo - tak jak teraz - spędzam czas na zewnątrz, szczególnie, że robiło się coraz cieplej. Czekając na odpowiedź Krukona, wyciągnąłem z kieszeni paczkę merlinowych strzał i wyciągnąłem ją w stronę chłopaka, częstując papierosem. Samemu wziąłem jednego i krótkim zaklęciem odpaliłem, oddychając nikotyną i od razu czując jak poprawia mi się humor. Magiczne szlugi to był najwspanialszy wynalazek świata. — Moos… — nie zdążyłem się przedstawić, kiedy okazało się, że doskonale wiem kim jestem. Chwila zaskoczenia nie trwała długo, kilka sekund szoku przerodziło się w szeroki uśmiech na mojej twarzy. — Miło mi — skinąłem głową, jakby też w podziękowaniu, że mnie kojarzy, chociaż wcale nie miałem pewności, że ma o mnie dobre zdanie. Całe szczęście byłem gotowy w razie czego walczyć z bezwartościową krytyką.
C. szczególne : Miodowe końcówki włosów | dziwny wąs pod nosem | pieprzyk po lewej stronie nosa | blizna na lewej ręce | zawsze gotów rzucić w Ciebie kasztanem
Czasem trzeba być dorosłym i odpowiedzialnym: powiedzieć stanowcze nie głupotom, które krążą po głowach znajomych czy we własnych myślach. Ulec zdrowemu rozsądkowi, a nie porywowi serca. Dobrze, że tylko czasem, bo tak życie stałoby się nudne już w okolicach drugiego roku nauki, w porywach do trzeciego. Dziś studenckim ekscesem, wywołanym euforią płynącą z wizji nadchodzącego weekendu, był magiczny berek. Goniący czarodziej miał asortyment trzech zaklęć, którymi mógł łapać całą resztę, a ta miała do dyspozycji jedno błahe, dzięki któremu mogli się bronić. W zabawie liczył się dobry refleks albo dobre umiejętności władania swoim magicznym kijkiem. Wacław daleki od wszystkich wyżej wymienionych, został napiętnowany brzemieniem berkowego-trendowatego co rusz. Jego zabawa praktycznie polegała na ciągłej pogoni za kimś. Co musiał przyznać bardzo niechętnie, w okolicach jeziora dopadła go kolka. Bieg zmienił się w niekoniecznie najlepiej wyglądający trucht, a chłopak, którego gonił również zdawał się już nie być w formie. Mark, bo tak go teraz nazwałem, miał niekorzystne buty, przez co nie mógł przebiec przez kamienie wokół brzegu ze swoją standardową zręcznością. Tu więc pojawiała się desperacja Wacława oraz resztki wiedzy z zajęć, które trzymał w głowie. W sali lekcyjnej przecież zawsze, wszystko wygląda łatwo. Na tablicy rozpisane są wskazówki, trudniejsze momenty, o których należy pamiętać podczas rzucania zaklęcia i przede wszystkim grono osób, które ci pomagają w czasie jakiegoś pożaru bądź czegokolwiek podobnego. A teraz Wacław mógł polegać tylko na sobie. Różdżka uniesiona w górę drżała w jego dłoni. Trucht utrudniał celowanie w jakikolwiek przedmiot. Cały zasapany, łapczywie nabierał powietrza w płuca, które zdawały się go wcale nie przejmować. Z trudem wypowiadał jakiekolwiek słowa. Dlatego postanowił rzucić zaklęcie, które ledwo znał. Jednak wybór swoistej amunicji do zabawy nie leżał w jego gestii. - Stój, Mareczku! - Krzyknął, łapiąc powietrze między sylabami. Chłopak Puchona się nie posłuchał, stąd ten posłuchał sam siebie. Stanął w miejscu. Spocone włosy opadły mu na czoło, oko zaczęło piec. Drugim nieśmiało szukał punktu zaczepienia do zaklęcia. Nogi zgięte w kolanach idealną pozycją do czarowania nie były, stąd Wacław się wyprostował i krzyknął. - Draconifors - kamyczki pod stopami Marka jakby zaczęły nabierać kształty. W całej, swej, zwierzęcej naturze niedorobione smoki rozpięły skrzydła, ruszając się mozolnie ku ofierze Wodzireja. Po kilku krokach straciły swój kształt, opadając bezwładnie na ziemię. Puchon podniósł z ziemi mokry kamyczek, podchodząc do przodu kilka kroków i rzucił go w stronę Marka. Tym razem spokojniejszy i pewniejszy swoimi możliwości - miał w głowie plan. Wiedział, że nawet dobry plan mógł nie wyjść, ale to jedynie teoria, warto skupić się na praktyce. Lecący kamień nie miał szans dolecieć do Marka, to wiadome. Jednak ptaszek-iluzja już mogła. - Avifors - zakrzyknął się celując w kamień, który tylko bezwładnie opadł na ziemię. Niemniej samo zaklęcie dosięgnęło celu, zmieniając sznurowadła drugiego chłopaka w pożądaną iluzję. Te go dotknęły i Wacław mógł świętować małe zwycięstwo tegoż dnia.