Brzeg ciągnie się niemal bez końca. Im bliżej brzegu tym wilgotna trawa powoli ustępuje błotu i mokremu piachu. Fale szkolnego jeziora są niemal niewyczuwalne. W tym miejscu zazwyczaj uczniowie wylegują się na słońcu zaś w zimie niejednokrotnie miłośnicy sportu urządzają sobie jogging.
Zobaczyłam zawód na mojej ukochanej twarzy i poczułam, że zaraz pęknie mi serce. Miałam świadomość, że chłopak może być rozczarowany bo na pewno oczekiwał, że od razu otrzyma ode mnie entuzjastyczną zgodę - nie mogłam jednak robić niczego wbrew sobie, chciałam mieć dłuższą chwilę na porządne przemyślenie tej decyzji, szczególnie, że oświadczyny i małżeństwo kojarzyły mi się raczej ze średnio sympatyczną, formalną umową, a nie dowodem szczerego uczucia. Udowadniałam mu swoją miłość i to, że jest najważniejszą osobą w moim życiu każdego dnia, więc nie byłam ani trochę w stanie zrozumieć dlaczego wpadł na pomysł, by tak szybko sformalizować nasz związek. Ja czułam się jeszcze strasznie niedojrzała, a on czasem zachowywał się jak totalny dzieciak, a w moim mniemaniu małżeństwo było instytucją przeznaczoną dla dorosłych ludzi. Wzięłam głęboki oddech, a przez moją głowę przeszedł milion myśli. Przez jeden moment rozważałam zgodę, tylko po to by zadowolić ukochanego, ale po chwili dotarło do mnie, że nie mogę robić nic przeciwko sobie. Miałaś świadomość, że sprawię mu przykrość, ale w tym konkretnym momencie musiałam myśleć nie tylko o nim, ale o nas obojgu. Położyłam dłoń na jego policzku i spojrzałam mu w oczy - kochałam go, więc w moim mniemaniu zasługiwał na stuprocentową szczerość. Musiałam jednak pamiętać by przekazać mu prawdę delikatnie, by nie sprawić mu jeszcze większego zawodu. - Nie mówię nie - powiedziałam cicho, ani na moment nie spuszczając wzroku - Pragnę tylko, żebyśmy z tym poczekali, żeby to wszystko stało się naturalnie, a nie za szybko. Chcę, żebyśmy oboje byli już jakoś ustabilizowani życiowo, żebyśmy poznali swoje rodziny i powoli, rozsądnie układali swoją przyszłość. Westchnęłam cicho delikatnie muskając jego policzek. - Bardzo cię kocham, niezależnie od kawałka metalu na palcu.
Słuchał dokładnie tego, co mówiła, ale jakoś wcale to do niego nie docierało. Nie wyobrażał sobie tego w ten sposób i nawet nie potrafił zrozumieć, co poszło nie tak. Zrobiło mu się słabo, gdy powiedziała, żeby ich rodziny się poznały. W końcu on nie miał praktycznie żadnej rodziny, poza ojcem, którego nie widział na oczy nigdy w życiu, oraz matką, która przeprowadziła się z Anglii i Rayener teoretycznie nie wie, gdzie ona teraz jest. A rodzina Vivien? Przecież to czystokrwiści czarodzieje. On w ogóle do nich nie pasuje i z pewnością nie zgodzą się, by Ray zabrudził ich ród. No dobra, może brał to wszystko zbyt poważnie. Rzeczywiście mógł z tym poczekać jakiś czas, przecież się nie pali, nie muszą już się zaręczać, ani planować ślubu. Tylko on zaręczyny traktował kompletne inaczej. Dla niego obrączka była jak słowa "zawsze będę przy tobie". Tutaj nie chodziło o wielkie zobowiązania na miarę ślubu, a jedynie o proste zapewnienia. Najwidoczniej Vivien miała inne, własne spojrzenie na całą sprawę. Po prostu musiał to uszanować, przecież nie mógł jej do niczego zmusić. -Rozumiem.- Odpowiedział i schował pudełko z obrączką do plecaka, po czym wstał z koca. Po prostu nie chciał powiedzieć czegoś niemiłego, co mogłoby ją zranić, to nie jest dobry czas ani dobre okoliczności na takie rzeczy. Musiał mieć czas, żeby to wszystko sobie przemyśleć, bo naprawdę chciał wiedzieć, co poszło nie tak, ale jednocześnie nie chciał jej o to pytać, ludzie w takich sytuacjach często bywają nieszczerzy. Trzeba było to wszystko przeczekać, w końcu zapomną o tych głupich oświadczynach, a kiedyś będą się z tego śmiać. Teraz jest to jedynie przygnębiające. Ray uśmiechnął się by przynajmniej sprawić wrażenie, że wszystko jest okej. Nie chciał, żeby Vivien za bardzo przejmowała się tym, że jej słowa w jakimś stopniu go zraniły. -Może po prostu wróćmy do zamku, zanim zamarzniemy?
Zgoda moich rodziców nie miała w kwestii mojej przyszłości żadnego znaczenia - mimo wszystko chciałam jednak chociaż spróbować otrzymać ich błogosławieństwo. Nie mieliśmy dobrych relacji, ale jednak byli moją rodziną i nie chciałam podejmować takich decyzji tylko po to, żeby im się sprzeciwić. Poza tym liczyłam na akceptacje ze strony matki - jej krew była czysta, ale nie tak krystalicznie czysta jak u ojca. Wśród jej przodków zdarzały się odstępstwa od czystości krwi, dlatego uważałam, że ona wręcz musi mnie zrozumieć. W moim mniemaniu najlepszym zapewnieniem o tym, że zawsze będę przy Rayu była moja obecność, proste codzienne czynności, a nie kawał żelastwa i oficjalnie zobowiązanie. Nie zamierzałam jednak tego werbalizować, bo bałam się, że to go bardzo zaboli. Zamiast tego ścisnęłam jego dłoń i szepnęłam: - Kocham Cię, mam nadzieję, że się nie gniewasz. Widziałam smutny uśmiech na jego twarzy, co było dla mnie ciosem w sam środek serca. Nie mogłam jednak zmienić tak poważnej decyzji tylko z tego powodu. Przystałam na jego propozycję powrotu do zamku, ale czułam się strasznie głupio. Mimo że szliśmy trzymając się za rękę miałam okropne poczucie rosnącego między nami dystansu.
Nie tylko stęskniła się za Hogwartem, ale także za jego okolicami. Te wszystkie piękne widoki zawsze zatykało jej oddech. Czy można sobie wyobrazić życie bez tej szkoły? Li naprawdę bardzo ciężko znosi to, że niedługo będzie musiała opuścić szkołę i zacząć pracować, założyć rodzinę. Szkoła była dla niej wszystkim, ale nie mogła sobie pozwolić na to, żeby dla własnych kompleksów nie zdać do następnej klasy. Puchonka dość dobrze się uczyła więc naprawdę byłoby to dla niej bardzo trudne. Wybrała się w to miejsce dlatego bo wiedziała, że tutaj nie ma tłumów, że uczniowie wcale tutaj nie przychodzą. Poza tym pogoda na zewnątrz nie dopieszczała więc nie ma się co dziwić, że uczniowie wolą siedzieć w swoich czterech kątach i uczyć się do kolejnych lekcji. Sama Li postanowiła to zrobić, ale wolała pouczyć się na dworze. Słyszała, że na dworze przy świeżym powietrzu nauka wchodziła o wiele bardziej do głowy. Nigdy się jakoś nad tym specjalnie nie zastanawiała, ale gdy miała jakieś egzaminy to wolała edukować się na terenach Hogwartu niżeli w samej szkole. Tłok i gwar na pewno nie sprzyjały nauce. Parę razy próbowała uczyć się w środku i zawsze ktoś jej w tym przeszkodził. Poza tym Li jest za bardzo ciekawska, żeby nie odwrócić się jak usłyszy kłótnie, czy też romanse innych uczniów. To chyba jej najgorsza wada. Naprawdę wkładała nos tam gdzie nie trzeba, oczywiście zawsze się później za to karciła, ale zwyczajnie było już na to za późno. Ułożyła swoje drobne ciało pod drzewem i opatuliła się jeszcze bardziej w ubranie które dzisiaj posiadała na sobie. Wyciągnęła jedną z książek i zaczęła ją przeglądać z nadzieją, że wejdzie jej coś do głowy.
Po średnio udanym treningu miotlarskim, Julek czuł, że musi się w jakiś sposób zrehabilitować we własnych oczach. Niby nic się nie stało, przecież wszyscy przeżyli, a jednak za każdym razem, gdy patrzył w lustro, widział na swoim policzku wielkiego, żółto-fioletowego siniaka, który przypominał mu o wstydliwym incydencie. Nie miał tego dnia za bardzo ochoty na latanie, więc ubrał grube, ciepłe dresy i postanowił iść pobiegać wzdłuż jeziora. Wyjątkowo nie sypało śniegiem i chociaż słońce nie miało szans przebić się przez gęste, szare chmury, to powietrze było przyjemnie rześkie. Biegnąc brzegiem wody, musiał przyznać, że w czasie przerwy świątecznej naprawdę tęsknił za tym miejscem. Co prawda wrócił do Hogsmeade tuż przed sylwestrem, jednak przebywanie na terenie Hogwartu miało w sobie coś niesamowitego. W murach szkoły wciąż czuł się jak dziecko, które nie musi dorastać. Dorosłość trochę go przerażała. Obowiązki, odpowiedzialność, podejmowanie trudnych decyzji. To wszystko było mu tak bardzo obce, że sama myśl na ten temat sprawiała, że po karku przebiegał mu nieprzyjemny dreszcz. Jak dobrze, że mieszkał z Mary Berry, która chyba była jedyną osobą w jego wieku, której do dorosłości było równie daleko, co jemu. Nie spodziewał się nikogo spotkać nad jeziorem, może ewentualnie jakieś pojedyncze, spacerujące dusze. Z pewnością nie oczekiwał, że w tym śniegu ktoś postanowi usiąść pod drzewem... i się uczyć. - Nie zimno ci? - Spytał ze śmiechem, patrząc z ukosa na @Li Na. Przystanął przy dziewczynie, truchtając w miejscu.
Śnieg czy mróz nie był dla niej jakoś bardzo groźny. Jako animag mogła się szczycić tym, że nie marzła tak szybko jak zwykły czarodziej. Dlatego drobny puch leżący na ziemi nie robił na niej żadnego wrażenia. Może to i wyglądało dziwnie, ale Li słynęła przecież z takiego zachowania. Wiele osób uważało ją za dziwoląga, więc nie powinno to nikogo dziwić. Lubiła się wyróżniać z tłumu, a niektóre zachowania dziewczyny były tego żywym dowodem. To ona nie spodziewała się tutaj nikogo poza nią. Przecież było zimno, chociaż słyszała, że uprawianie sportu w taką pogodę bardziej sprzyja płucom. Ale czy to prawda? Nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiała, bo sama nie biegała, chyba że była pod postacią zwierzęcą. Czytając nawet nie zauważyła zbliżającej się do niej postaci. Uśmiechnęła się na obecność puchona, który zadał jej pytanie. Lubiła go, był jej przyjacielem i dość często się ze sobą spotykali. Ale szczerze powiedziawszy pierwszy raz widziała, że chłopak biega. - Od kiedy Ty biegasz co? - spojrzała na niego zza książki jednak jeszcze jej nie zamknęła, bo przecież chłopak wyszedł pobiegać więc lada moment może kontynuować tę czynność. - Jestem bardziej odporna na jaką wyglądam. - mruknęła i parsknęła śmiechem. Oczywiście nikt poza Danielem i jej wujkiem nie wiedział o jej zdolności. Naprawdę musiały to być osoby bardzo zaufane, ale nawet jej przyjaciele nie mieli prawa tego wiedzieć. Niby im ufała i bardzo lubiła, ale jednak co do swojej zdolności i jej poufności była bardzo uczulona.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Jesień, zima... Leonardo nieszczególnie rozróżniał te pory roku, jedynie śnieg jako tako rozdzielając. Najważniejsze dla niego było to, że robiło się zimno, a jemu się to tragicznie nie podobało. Gotów był zaakceptować mróz jedynie w sytuacjach, w których znajdował się w jakimś dobrze ogrzewanym miejscu. Albo były święta. Miał prezenty. Dawał prezenty? Potrzebował czegoś, co pochwyci jego uwagę i odciągnie ją z daleka od znikomych stopni pokazywanych przez termometr. Niestety, nie mógł nieustannie siedzieć w pracy. Nawet on miał jakieś granice (to jest, lenistwo i znudzenie)... i chociaż Swann zapewniał mu całe mnóstwo papierkowej roboty, a połączenie z karierą modelingu nie było najprostsze, to chłopak dalej był w stanie znaleźć sobie jakieś bardziej leniwe dni. Ten, na przykład, niemal cały spędził poza Hogwartem. Obejrzał dwa mieszkania, załatwił zakupy na Pokątnej, odebrał zdjęcia od znajomego fotografa, skoczył na przymiarkę strojów do nadchodzącego pokazu. Kiedy wrócił do zamku, ani myślał siadać nad papierami. W końcu czy ktoś się obrazi, jeśli prace pozostaną niesprawdzone jeden dzień dłużej? Zresztą, nikt nie powiedział, że nie zajmie się nimi późniejszym wieczorem. Leo nie układał żadnych planów, gdy wychodził na błonia. Delikatna mgła zacierała krajobraz i chociaż asystent planował energiczny spacer to dość szybko doszedł do wniosku, że kiepsko się na to przygotował. Na całe szczęście, miał od jakiegoś czasu przyjemną alternatywę - zimno świetnie znosił w niedźwiedzim futrze. Przy okazji mógł poćwiczyć przemiany! Pozostawił na błoniach kilka odcisków wielkich łap, w końcu przystając przy jeziorze, aby sprawdzić i jego temperaturę. Czy to dziwne, że kusiło go wejście do wody? W końcu nie powinien szczególnie zmarznąć, o ile nie powróci do ludzkiej postaci... I tylko resztka przyzwoitości go od tego powstrzymywała, bo wielkie rozkminy nie trzymały się ograniczonego magią, niedźwiedziego móżdżka. Pochylił pysk nad wodą, wpatrując się w swoje rozedrgane odbicie. Animagia nie przestawała go zachwycać.
Paradoksalnie na dłuższą metę Ezra lepiej znosił nieprzewidywalną pogodę wiosenno-jesienną niż wielkie upały, które serwowało letnie słońce; wydawało się, że mimo pluchy, zawieruchy i jednego wielkiego misz-maszu atmosferycznego, Krukon odżywał. Lubił siąpiący mu na nos drobny deszczyk podczas spacerów i lubił melancholijny nastrój potęgowany przez kurtynę porannej mgły. Wiedział również, że stopniowo zbliżali się do grudnia; do śniegu, mrozu i pory niemal wiecznej nocy, a to już zdecydowanie nie budziło w nim entuzjazmu. Ogromnym marnotrawstwem byłoby przesiedzenie względnie ładnej pogody w murach zamku, podczas gdy nie trzymały go w nim żadne zajęcia; gdzieś tam obijały mu się o uszy rozgorączkowane szepty dzieciaków, które być może planowały jakiś psikus, o którym Ezra nie chciał jednak wiedzieć, gdzieś tam leżał pergamin z zaczętą pracą domową, gdzieś tam - dokąd ciągle powracał wzrokiem - znajdował się scenariusz do najnowszego przedstawienia, w którym miał szansę grać i to, Merlinie dopomóż, w samym Paryżu. Sam Ezra wiedział, że myślał o tym trochę zbyt często i zbyt intensywnie - ktoś mógł go jednak winić, skoro rolę niemalże wybłagał i każdy jeden błąd wciąż mógł go skreślić? Ezra nie powiedziałby więc, że miał czas wolny, po prostu skradł jakiś jego fragment z najbliższej przyszłości z koniecznością zwrotu. I to na czynność niezwykle prozaiczną; na zwykły, samotny spacer. Jego szyję opatulał miękki szalik w przyjemnie lazurowym odcieniu, podciągnięty niemal pod nos i chroniący różowiejące od szczypania złośliwych podmuchów policzki. Dlaczego Ezra jeszcze lubił jesień? W żadnym innym stroju wierzchnim nie prezentował się tak dobrze, jak w klasycznym płaszczu. (Ponieważ niewierzchnich kilka by znalazł - strój Adama chociażby.) Nie planował dalekich wycieczek; zakazany las nie wydawał się przyjazny o tej porze, wszelkie ogrody dawno już przymierały, ale jezioro zachwycało niezależnie od pory roku; zresztą, kto nie lubił od czasu do czasu puścić kaczek po jego tafli z nadzieją że jakiś kamyk opadnie potem na głowę druzgotka? Już podczas pokonywania trasy zauważył wielkie ślady pozostawione na ziemi, którymi rok temu zapewne jeszcze by się przejął. Teraz? Teraz rutyną stały się odciski łap i sierść wirująca w powietrzu i osiadająca na szatach przechodzących uczniów - nowy asystent nie żałował sobie przybierania formy maskotki Hogwartu. Pomimo świadomości, nie zdecydował się na zmianę trasy; oczywiście z tyłu jego głowy tkwiła jakaś obawa. Mógł poczuć się zbyt pewnie i w istocie natknąć się na prawdziwe zwierzę, poza tym, kto powiedział, że przebywanie w okolicach zmisiowanego Leo było znowu takie bezpieczne? Kiedy zatem rzuciła mu się w oczy sylwetka pochylającego się nad jeziorem niedźwiedzia, Ezra nie zatrzymał się, by przemyśleć swoje działanie. Stawiał na trawie miękkie kroki, zmniejsząc odległość w możliwie największej ciszy. Chciał go przestraszyć? Zaskoczyć? Zrobić mu jakiś żart? Trudno było jednoznacznie powiedzieć... O czym jednak na pewno zapomniał Ezra? (Poza ostrymi zębami, które mogły kłapnąć mu przed oczami?) O misiowych zmysłach, które zdecydowanie były lepsze niż te ludzkie.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Cóż, być może stroje również liczyły się w nieistotnym konkursie na najbardziej cenione pory roku. Leo z natury wyglądał bardzo potulnie, nawet jeśli jego wzrost czy umięśniona sylwetka mogły świadczyć o czym innym. Miał te uroczo poskręcane ciemne włosy o jedwabistej strukturze, miał też śniadą cerę, w których wiecznie zaklęte były promienie słoneczne. Miał tęczówki w kolorze gorącej czekolady, a jego uśmiech był po prostu ciepły. Niewątpliwie zatem dodanie do tego wszystkiego świątecznych sweterków czy puchatych szlafroków jedynie potęgowało efekt. Rzecz w tym, że przyjemny dla oka wizerunek jesienno-zimowego (może po prostu mroźnego?) Meksykanina nijak nie równał się temu bardziej letniemu. Im mniej ubrań, tym więcej pokazanego ciała, a akurat tutaj Leo miał czym się chwalić. Co więcej, lubił to: czuł się naturalniej. Swobodniej, bez tylu warstw krępujących ruchy. Zawsze wybrałby strój Adama. Słyszał, że ktoś się zbliża, ale nijak tego po sobie nie pokazał. Dalej zaaferowany był taflą wody, w której poza swoim odbiciem wychwycić mógł nierównomiernie pokryte kamieniami i roślinami dno. Wydawało mu się, że nieco dalej przemknęło jakieś małe stworzonko i to na nim skupił więcej swojej uwagi; w końcu nie musiał wcale się wysilać, aby rozpoznać w nadchodzącym Hogwartczyku Ezrę. Sam nie wiedział, co naprowadziło go na ten, w dodatku słuszny, trop. Może wiatr przyniósł znajomy zapach, którego Leo nie zdołałby pomylić? Może sam dźwięk i styl stawianych kroków zdawał się tak łatwy do dopasowania? Całość była przecież taka oczywista... Nie wiedział, co Krukon wyprawia, ale nie zamierzał mu wcale przeszkadzać. Może Clarke pragnął uniknąć konfrontacji i chciał jedynie niedźwiedzia wyminąć? Ciężko stwierdzić... Leonardo przysiadł sobie na trawie, dalej chłopaka ignorując i tylko możliwe do wykorzystania zmysły powolutku przestawiając na większą czujność w stosunku do prefekta. Ostatecznie, nie wytrzymał. Trochę znudziło mu się czekanie, a trochę zmartwił się tym skradaniem. Jeśli Ezra planował jakoś go nastraszyć, to chyba powinien wiedzieć, że to niezbyt wykonalne... i tak też niedźwiedź odwrócił gwałtownie łeb, z donośnym pomrukiem zamierającym w piersi witając zbliżającego się chłopaka. Był za blisko, aby jedynie próbować przemknąć niezauważonym. Czegoś chciał. Co ty kombinujesz?
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Nie ulegało wątpliwości, że Leonardo przyjemny dla oka był o każdej porze roku, wszak na tym atrybucie głównie opierała się jego kariera artystyczna. Ezrze z kolei nie musiało na tym zależeć; swój wizerunek budował na postawie kolejnych przywdziwanych warstw, nie mając egzotycznej urody, samej w sobie przyciągającej wzrok. Pasował zatem do nieoczywiście atrakcyjnych pór roku - trzeba je było po prostu odkryć, aby docenić. Był trochę zdziwiony, że jego dziecinny i spontaniczny pomysł w rzeczywistości działał. Leonardo zdawał się zupełnie nie zwracać na otoczenie, zaaferowany widokiem, który ujrzał w tafli wody. ("Wodo, wodo, powiedz przecie, który miś jest najpiękniejszy w świecie"?) Zaczął już się czuć niemal pewnie, a potem... Zamarł, kiedy niedźwiedzi pomruk przeciął gwałtownie ciszę, jak grzmot podczas dopiero rozpoczynającej się burzy. Ezra czuł się, jakby ta krótka chwila uległa filmowemu zabiegowi retardacji; przez jego napięte ciało przemknął dreszcz, a serce zabiło szybciej z zaskoczenia i niejako protestu, ponieważ zupełnie nie czuł się przygotowany wobec tego ruchu. To on chciał go zaskoczyć, tak? Zdążył poczuć niepewność i zwątpienie objawiające się w nagłym zaprzestaniu stawiania kroków - jak dziecko przyłapane na skradaniu się w stronę słoika z kociołkowymi pieguskami. I, jak u rzeczonego dziecka, twarz Ezry natychmiast spotulniała, a wargi rozciągnęły się w niewinnym uśmiechu; iście anielskim, mającym udowodnić, że za tym skradaniem się nie stała żadna zła myśl. - Uznam, że to "cześć Ezra, jak miło cię wywąchać" a nie "cześć Ezra, dobrze trafiłeś, bo właśnie szukałem przekąski" - podpowiedział Leonardo żartobliwym tonem, głosem wykazując więcej pewności siebie niż było w postawie. W rzeczywistości czuł się trochę dziwnie, mając prowadzić dialog z misiem. Toteż z jego ust wylały się zaraz słowa, mające przykryć ową niepasującą niezręczność. - Odzwyczaiłem się, czy jeszcze urosłeś? Bo dobrze wyglądasz. Potężnie. Chyba że to zaczyna się zbierać zimowy tłuszczyk... - cmoknął oceniająco, nie mogąc się powstrzymać się jakiejś małej złośliwości, wybrzmiewającej przy całkowicie sympatycznej i ciepłej mimice. - Okaże się, jak wyskoczysz z futra. Nie będzie ci w ogóle przeszkadzać, jeśli podejdę? - Zakołysał się z palców na pięty, jakby miał ochotę postąpić dalej, ale mimo wszystko zabrakło mu odwagi. Ezra mógł świetnie udawać, że wszystko było w porządku, ale nie dało się zapomnieć o faktach wynikających z łączącej ich przeszłość, więc jeśli coś mógł zrobić, to przynajmniej podarować Leo luksus wyboru.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Ruch Leo rzeczywiście mógł wyjść nieco gwałtownie, trochę jako takie "bu". Skoro Ezra skradał się jak dzieciak, to równie dobrze mógł zostać w podobnym stylu spłoszony. Rzecz w tym, że efektu dopełniało masywne niedźwiedzie cielsko, bo przecież sam Gryfon w jakieś wielkie podchody by się nie bawił. Przekrzywił lekko łeb, wpatrując się w ten "niewinny" uśmieszek z powątpiewaniem. Coś mu w postawie Krukona nie pasowało i uparcie starał się ów zmianę rozpoznać; zignorował zatem opcje powitania, uparcie szukając. Ciężko stwierdzić, czy chodziło o postawę, ton głosu, zwierzęcą intuicję (podobno drapieżniki wyczuwają strach, nie?)... czy też może dobrą znajomość rozmówcy, którą Leo - pomimo wszelkich wątpliwości - w jakimś tam stopniu jednak posiadał. Miał wrażenie, że chłopak czuje się niekomfortowo, zupełnie jak gdyby... nie, bał się to złe określenie, ale... Nie ufał? Brał pod uwagę, że postać grizzly może zostać w jakiś sposób wykorzystana przeciwko niemu? Parsknął na wzmiankę o tłuszczyku i, cóż, Ezra nie musiał martwić się odpowiedzią odnośnie podejścia bliżej. Leonardo sam zmniejszył dystans pomiędzy nimi, stając zaraz na tylnych łapach i wyciągając się jeszcze bardziej w stronę nieba. Chętnie by sobie posiedział w ciepłym futerku, ale nie mógł przecież pozwolić Krukonowi na jawne znieważanie go - wypadało się trochę odezwać. Szkoda tylko, że koncentracja jakoś tak mu uciekła. Bliskość chłopaka, jego intensywny dla niedźwiedzich zmysłów zapach, niepewność wychwycona w jego zachowaniu... Wszystko to rozproszyło Leonardo, który zadrżał lekko, przedłużając przemianę i tkwiąc chwilę dłużej w misiowatej formie. W końcu zmalał drastycznie, głośniejszy oddech wypuszczając już ludzki. Tylko... skąd trzask materiału... i dźwięk upadającej na zmarzniętą ziemię różdżki?... - Och - wyrwało się Gryfonowi, gdy zorientował się jaki żałosny błąd popełnił. Musiał przyznać, że to było trudne - przemiana animagiczna wraz z ubraniem była czymś, co trzeba było wyćwiczyć samemu. Nie było magicznej receptury na opanowanie tej umiejętności, a Vin-Eurico potrafił się rozproszyć mocniejszym podmuchem wiatru. Chyba powinien się spodziewać, że istnieje bardzo wysokie prawdopodobieństwo pokazania się swojemu byłemu chłopakowi nago. - Chcesz coś dodać, w kwestii tego tłuszczyku? - Wcale nie udawał, że to był efekt zamierzony; przesunął za to rękę, by dłonią zakryć to, co mógł. W jego oczach widać było zakłopotanie i rozbawienie, jednak skoro już marznął i robił z siebie debila... To przynajmniej mógł mieć tę satysfakcję, że Ezra winien odszczekać haniebne zarzuty.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Leo uważnie wpatrywał się w Ezrę, szukając niezgodności, gdy z kolei Krukon rekompensował się równie drobiazgowym spojrzeniem, ukierunkowanym jednak na dostrzeżenie bardziej naturalnych zmian. Widywał go czasem - gdzieś na korytarzach, kiedy chłopak pełnił swoje asystenckie obowiązki, podczas posiłków w Wielkiej Sali i zdarzało się nawet, że mignęła mu jakaś okładka lub sesja, rzecz jasna zupełnie przypadkowo, podczas próby nadążenia za nowinkami medialnymi - były to jednak zbyt krótkie momenty, aby utwierdzić się w przekonaniu, że Leonardo wciąż był tym samym narwanym Gryfonem, którego w sercu tyle czasu miał Ezra. I stąd być może ów niepewność; czas bywał zdradliwy w kontekście znajomości. Oczywiście nie bał się go w pełnym rozumieniu tego słowa (Leo ograniczała chyba trochę świeżutka posada) ale sam dostrzegał, że zaczynał już zapominać. Niegdyś na pamięć znał każdą krzywiznę twarzy Gryfona i na podstawie najmniejszych zmian potrafił określić jego nastrój - nieistotne, w której formie aktualnie przebywał. Teraz było to dla niego wielką niewiadomą; potrafił jedynie wysnuć, że chłopak nie miał wobec niego złych intencji, gdy podniósł się z ziemi i majestatycznym krokiem zbliżył. Ezra wyciągnął już rękę, jakby chciał podrapać Leosia za uchem - animag czy rzeczywiste zwierzę, któż nie lubił być adorowany poprzez głaskanie i drapanie? Nie miał jednak okazji w pełni zanurzyć palców w miękkiej sierści, jedynie delikatnie go po niej smyrnął, kiedy Leo podnosił się na dwie łapy. Ezra czuł się zwyczajnie mały wobec tej chodzącej góry futra - w tej sytuacji postura ćwierćolbrzyma nie wydawała się już być tak onieśmielająca. I cóż, nie budziła w Ezrze obawy, że utrata równowagi przez Leonardo może oznaczać jego śmierć. Zadarł głowę, śledząc całe to ludzkie skupienie rysujące się na zwierzęcej twarzy. Wciąż pamiętał pierwsze próby Leo, kiedy to przechodzenie od postaci do postaci sprawiało mu niebywały problem. Praktyka jednak robiła swoje i w ciepłym uśmiechu Ezry krył się już przygotowany komplement i jakiś ułamek dumy związanej z opanowaniem trudnej sztuki. Decyzja poddania pod obserwację pyszczka była - w zależności od interpretacji - najlepszą i najgorszą podjętą przez Ezrę. Najlepszą? Gdy szwy ubrań pękły, mógł samodzielnie zdecydować gdzie ulokować wzrok, na przykład w niebie ponad wciąż bardzo ładnie wyrzeźbionymi ramionami Gryfona. Najgorszą? Zsunięcie się spojrzenia Ezry po całej sylwetce Leonardo było bardzo wyraziste, nawet jeśli szybko wyparł się tego bezmyślnego gestu poprzez powrót do czekoladowych tęczówek. - Nie chodziło mi, żebyś aż tak wyskakiwał z futra - skomentował, po czym zagryzł wewnętrzną stronę policzka, jakby przez ból próbując powstrzymać delikatny róż, który wstępował stopniowo na jego twarz. (Żenujące.) - Jak można coś dodawać w kwestii czegoś, co nie istnieje? Tym bardziej, kiedy z takim poświęceniem zechciałeś mi to udowodnić - odparł (a jego głos nawet przy tym specjalnie nie zadrżał) przełykając dumę wynikającą z faktu, iż Ezra przecież się nie mylił, a już na pewno nie cofał swoich złośliwości. Co to był za dzień pełen niespodzianek! Z ociąganiem pociągnął za szalik chroniący jego szyję - lubił go, okay? Miał jednak litość dla męskości Leonardo. - Trochę cię obłapię, wybacz - zaśmiał się już lżej, rozkładając materiał i starając się, jak na profesjonalną pomoc przystało, sprawnie i bez przesadnego podglądania owinąć mu go wokół bioder. Jego chłodne palce być może przy okazji zahaczyły o skórę Leonardo i być może pozostały na tym miejscu chwilę zbyt długo, pod pretekstem dopilnowania ścisłego przewiązania. Żaden z nich nie chciał przecież, aby materiał się zsunął! - Spróbowałbym ci to transmutować w coś, tylko... um, nie wiem czy przy zakłóceniach nawet moja koncentracja mogłaby zawalić. Jednocześnie pozwolisz, że w tej sytuacji nie zachowam się jak dżentelmen i nie pochylę się do twojej różdżki? - I spojrzał w bok, żeby ukryć błysk przekory kryjący się w oczach. To raczej nie był odpowiedni moment na słabe, dwuznaczne żarciki...
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
- Och? Ale przecież musiałem udowodnić... - To wszystko było w pełni zamierzone, tak. Leo gotów był grać zupełnie niewinnego niedźwiedzia tak długo, jak tylko powstrzymywało go to przed zakopaniem się pod ziemię. Pocieszała go myśl, że zaraz po tym spotkaniu schowa się pod kołdrę w swoim badziewnym nauczycielskim dormitorium i po prostu nie wyjdzie z niej przez następne kilka lat. Może przez ten czasy wszyscy zapomną o jego nieprzyzwoicie głupich i żenujących postępkach... - Czy ty się rumienisz? - Palnął, nim zdołał się powstrzymać. Miał wrażenie, że Ezra jest jeszcze bardziej zmieszany od niego, a to było... To było dziwne. Znaczy, Leo zwykle miał wywalone na te rzeczy, które umniejszały jego wątpliwej godności. Po prostu sądził, że w tej sytuacji to jednak on skończy jako ten zakłopotany, nagi, zmarznięty i upokorzony brakiem animagicznej precyzji. - Uznam to za komplement... - Urwał, śmiechem maskując niepewność, powoli wysuwającą się na powierzchnię. Nie podobało mu się to obłapianie, ta bliskość, ten dotyk. Zacisnął mocniej szczęki, wzorkiem uciekając do nieba i modląc się, żeby Clarke szybko zabrał te swoje delikatne dłonie. - Dzięki. - Pomyślałby kto, że od tego mrozu panującego na zewnątrz będzie mu zimno... Przeciwnie, Vin-Eurico jakby się gotował. - Nie? Jesteś pewny? Widzę, że z manierami u ciebie kiepsko... - Skrzywił się wymownie i nawet by przykucnął, gdyby szalik nie zaczął mu się z bioder zsuwać. Proszę, takie misterne wiązanie, a tu wystarczyła chwila bez pilnowania i materiał robił swoje. Leonardo było pisane paradowanie nago przed Ezrą. Proste. - Zero litości - mruknął jeszcze, chyba trochę Krukona podjudzając, ale głównie po prostu zakrywając swoje własne zażenowanie.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Wiedział, że sam będzie sobie długo wypominał to spotkanie - ile to faux pas zdążył już popełnić? Ile świadomych, ile tych, których z własnej głupoty - może na szczęście - nigdy miał nie poznać. Jeśli była zatem jakaś płaszczyzna, która mogła im oszczędzić zażenowania, to Ezra bardzo chętnie do niej sięgał. - Nie, nie bądź głupi - uciął natychmiast, prawie gniewnie, jakby Leonardo go tym spostrzeżeniem obraził. Surowość pojawiła się w jego oczach i sugerowała chłopakowi, że lepiej zachować jest milczenie niż rozdrażniać bestię. Mimowolnie przetarł więc dłonią policzek, jakby chciał zmazać z niego ten paskudny rumieniec, a jednocześnie dowód w sprawie. Rzeczywiście, to nie on powinien być zakłopotany - to była idealna okazja, aby stworzyć kilka kolejnych wspomnień, które mogłyby zostać użyte przy przyszłym naśmiewaniu się z Vin-Eurico, a Ezra z takim wdziękiem to marnował. - Zawsze, Leonardo, zawsze. - Na swoje usprawiedliwienie Ezra miał to, że nigdy nie zaprzeczał swojej dotykalskiej naturze, a dłonie muzyka, dłonie pianisty wyćwiczone były w subtelnych ruchach. Nie myślał o tym, by swoimi gestami jeszcze bardziej kłopotać Leo; był mu winny jakąś pomoc, skoro to z jego winy stracił koncentrację przy przemianie. - Taak, polecam się. Zrobił wreszcie jeden krok wstecz, wpuszczając pomiędzy nich więcej powietrza, które rozrzedziłoby niezręczność; kto by pomyślał, że akurat oni dwaj, którzy nie specjalizowali się w pruderii, tak mocno do siebie wezmą tę sytuację? - Och przepraszam? Jestem ucieleśnieniem dobrych manier - oburzył się trochę teatralnie, dotknięty tą kolejną już zniewagą. To było zwykłe podpuszczanie, ale z drugiej strony, co Ezra miał poradzić, kiedy widział, jak Leo gimnastykuje się z tym jego nieszczęsnym szalikiem? Wydął lekko wargi, rozważając w jaki sposób najlepiej będzie się schylić - nie chciał skończyć z nosem przy intymnych miejscach byłego chłopaka i nie chciał też zaczepiać spojrzenia o jego oczy z wiadomych względów. Postanowił zadziałać tak, jakby odrywał plaster - błyskawicznie. (because i'm the flash) Zszedł więc nisko na kolanach i sięgnął do drewienka leżącego u stóp ćwierćolbrzyma. - Oddaję ci szalik, którego swoją drogą w najbliższym czasie nie założę, jako że owijasz go sobie wokół przyrodzenia, nie wyśmiewam cię, staram się być pomocny, więc może uważaj, kiedy bezczelnie nazywasz mnie bezlitosnym. Bo następnym razem skończysz z tą różdżką w gardle - pogroził zwyczajowym tonem, w którym śmiech łączył się z chęcią udowodnienia kontroli nad sytuacją. Wyciągnął patyczek w stronę Leo z eleganckim skłonem głowy.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Mógł się domyślić, że rumieniec to dla Ezry nic przyjemnego... W końcu w ten sposób pokazywało się emocje, prawda? W dodatku nieświadomie. Krukon raczej musiał mieć w tej kwestii wszystko pod kontrolą, bo jeszcze przypadkiem pozwoliłby sobie na odrobinę ludzkości. Przez twarz Leonardo przemknął ledwie zauważalny grymas niezadowolenia, który zaraz zniknął w krótkiej salwie lekkiego śmiechu. - Świetna rada, ale spóźniona o jakieś dwadzieścia dwa lata - wytknął chłopakowi, nie brnąc już w to dalej. Jego niebywała inteligencja nie przestawała być fenomenalnym źródłem żartów i ratowała go nawet w takich sytuacjach. W końcu kto nie chciałby odrobinę ponaśmiewać się z drugiej osoby? W szczególności, kiedy wszelkie pozory wskazywały na to, że to kiepsko pomysł. Miał kontynuować żart, ale w tej samej chwili Clarke oburzył się i... i postanowił rzeczywiście różdżkę podnieść. Leo otworzył usta z zaskoczeniem i chwilę tak tkwił, przytrzymując dość kurczowo szalik. Gapił się na Krukona, chociaż teoretycznie nie było na co - cała akcja rozegrana została w mgnieniu oka. Asystent znowu się roześmiał, już nawet nie próbując ukryć niezręczności tego wszystkiego. Udawanie nie wychodziło mu najlepiej; to ze szczerością było mu do twarzy. Wziął różdżkę i zakręcił nią w palcach. - Akurat różdżki nie lubię mieć w gardle, wielkie dzięki - Ezra chyba doskonale wiedział, co Leo lubił mieć w gardle? O tym raczej ciężko byłoby zapomnieć, nawet pomimo najgorętszych starań. Tak czy siak, nadszedł czas na kolejne ryzyko. Vin-Eurico niewerbalnie rzucił Sumptuariae leges, transmutując szalik swojego wybawcy w nieco bardziej dogodne ubrania. Stanęło na jeansowych spodniach i długim, czarnym płaszczu. Nie było to grube i z pewnością miało spore braki... ale przynajmniej zakrywało nieco więcej. Zresztą, czego mogli oczekiwać od szaliczka? - Nazwałbym cię moim bohaterem, ale prawda jest taka, że to przez ciebie się w tej sytuacji znaleźliśmy. - Głos załamał mu się pod koniec wypowiedzi - myśli pomknęły za daleko i chłopak nie zdołał się powstrzymać przed kontynuacją, chociaż doskonale wiedział, że powinien. - Nic zaskakującego, nie? Taki masz wpływ, że aż ubrania same spadają...
W zasadzie nie powinno mieć to teraz dla niego znaczenia, a mimo to drobny grymas, który przemknął po twarzy Leonardo, jakoś personalnie go dotknął; nim Gryfon zbył to wszystko lekkim śmiechem, niegroźna surowość pochodząca z zażenowania zdążyła przeobrazić się w zdystansowaną nieufność. Jakby tylko czekał na jakiś otwarty przejaw krytyki. I nie wiedział, czy ulżyło mu, czy też rozczarowało, że się nie doczekał. Wolał, kiedy komentarze wybrzmiewały - potrafił się przed nimi bronić. Co innego, kiedy ocenianie nadchodziło w ciszy. - Nie wiedziałem, że potrzebujesz tak bezpośredniej formuły - usprawiedliwił się, przyjmując tę auto-prześmiewczą narrację Leo, choć nie z jakimś przesadnym entuzjazmem. Podobne żarty były na miejscu, kiedy ich negatywny wydźwięk chwilę później zmywany był ciepłym gestem; krótkim pocałunkiem, równoważącym komplementem. To nie był jednak odpowiedni czas ani odpowiednie miejsce, zbyt wiele było między nimi niedomówień, aby pozwolił sobie na ostrzejszą złośliwość. Zbyt wiele wiedział o Leonardo i jego psychicznych zmaganiach z poczuciem własnej wartości. Gryfon miał bardzo mylne mniemanie odnośnie Ezrowego wychowania - skoro kładziony był na niego już taki nacisk, to przecież nie wypadało odmawiać. Co z tego, że dopiero ułamek chwili później przyszło mu do głowy, że przecież mógł użyć "Accio" i akcję przeprowadzić bez tego zbędnego zażenowania dla nich obu. Zawtórował więc Leo krótkim śmiechem - Merlinie, mniej niezręczni byli przy pierwszym spotkaniu. A ich pierwsze spotkanie należało do intensywnych! - Cóż, różdżka, bo groźby z założenia są nieprzyjemne. W innym wypadku jeszcze wybrzmiałoby jak propozycja... - wyjaśnił, mając wrażenie, że z każdym kolejnym słowem sam się pogrąża. To była kwestia czasu, zanim miał zostać pogrzebany żywcem we własnym zażenowaniu. Bo Ezra oczywiście nie zapomniał, co Leo lubił mieć w gardle, choć myślenie o tym teraz uważał za strzał w kolano. Zaplótł ręce na klatce piersiowej, obserwując (oceniająco!) wyczyny Leonardo z magią - trzeba było przyznać, chłopak się wyrobił. Ezra nie zdecydowałby się chyba na próby wyczarowania tak dużej ilości materiału ze zwykłego szaliczka, tym bardziej, gdy model miał wiele do stracenia. To musiała być już ta sławetna gryfońska odwaga, ot co. Sądził, że słowa, które padną z ust Vin-Eurico, więcej będą miały z żartobliwości. Jednocześnie wiedział przecież, że nie miał prawa wymagać od byłego chłopaka kamiennego serca - czy nie była to jedna z rzeczy, które Ezra w nim szczególnie doceniał? Bo wpływało na cechę, którą tak ciężko było dojrzeć w samym sobie, na szczerość. - Nie przeceniajmy mnie. Te ubrania nie lubiły się trzymać twojego ciała na długo przed tym, jak miałeś szczęście mnie poznać. W roli świadków wiele, wiele kobiet - zauważył miękko, choć powołanie się na bujne życie miłosne chłopaka mogło wydawać się trochę złośliwe. Wyrażanie emocji w wykonaniu Ezry bywało kontrowersyjne, tym bardziej, gdy sam w zasadzie ich nie rozumiał. Za niepewnym uśmiechem ukrywało się zatem swego rodzaju bolesne rozczulenie związane z jakąkolwiek formą wspominek, jednocześnie Clarke nie chciał dać się wciągnąć w to błędne koło. Spuścił na moment wzrok, nieświadomie kręcąc głową; naprawdę brakowało mu w tym momencie słów. Aby ich uniknąć, z kieszeni płaszcza wyciągnął smukłą paczkę. - Pozwolisz? - upewnił się (oczywiście niewiele sobie robiąc z ewentualnego skarcenia) i w pierwszej kolejności skierował paczkę do swojego towarzysza; Leo może ogólnie nie palił, ale grzeczność zobowiązywała Krukona do złożenia propozycji. W końcu Ezra nie popalał drugorzędnych używek - Merlinowe Strzały były jedną z najstarszych czarodziejskich marek, a dodatek rozweselającego proszku sprawdzał się zawsze, kiedy Ezra tego potrzebował - na imprezach, przed stresującym egzaminem lub występem, podczas rozmowy z byłym chłopakiem, który chwilę wcześniej stał przed nim w negliżu... Usus. Usus. Mortuus Est Odpalił papierosa (zapalniczką, jak na mugolaka przystało) i wcale nie musiał zaciągać się dymem, aby poczuć wzrastające poczucie kontroli nad sytuacją; to pojawiło się jeszcze zanim zbliżył używkę do ust, w jakimś efekcie placebo, świadomości, że przecież była to rozmowa jak wiele innych, a oni nie zmienili się tak bardzo. To był wciąż Leo, a on dalej wciąż był Ezrą. Dogadywali się przecież jeszcze zanim się polubili... - Hej, to nie jest to miejsce, gdzie kiedyś podjąłeś mizerną próbę przekonania mnie do sportu? - uświadomił sobie nagle, powiódłszy wzrokiem do tafli wody, po której tańczyły promyki słońca. Nie wiedział nawet, skąd miał taką pewność - miejsce podobne było do wielu innych brzegów jeziora. Miłe uczucie rozlało się po jego sercu, prowadząc go kilka kroków bliżej wody. - Merlinie, byłeś wtedy jeszcze taki naiwny. Ale ej, Leonardo... - Nie przeniósł na Gryfona wzroku, choć ton jego głosu zasygnalizował poważniejszą nutą, że na końcu języka znajdowało się zdanie warte wysłuchania. Poprzedzone zostało jednak długą ciszą - Ezra pochylił się, bez pośpiechu podnosząc płaskie kamyki i ważąc je w dłoniach. - Założę się, że twój kamień nie odbije się od wody tyle razy, co mój - rzucił żartobliwą rękawicą, wyciągając na dłoni kamyk. Wyglądało to tak, jakby Clarke znowu zmienił zdanie (nastrój też chodził jak w kalejdoskopie) i uciekał od poważnego tematu, ale czy to było tak istotne, kiedy szczeniackie chochliki błyszczały w jego oczach z tak dominującą prostotą istnienia?
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Wyrósł już nieco z takich inicjatyw jak uczniowskie kółka zainteresowań, a wyjątki potwierdzały regułę; z największą przyjemnością wtrącał swoje trzy grosze w kółku dyskusyjnym, nigdy nie tracąc okazji do podzielenia się ze światem jakąś błyskotliwą myślą. Po namyśle swoje nazwisko dopisał też do listy Fanów Fauny z przyczyn zupełnie odwrotnych - kiedy towarzystwo ludzkie stawało się nazbyt męczące, bardzo miło było wyciszyć się w otoczeniu stworzonek w dużej części pozbawionych umiejętności werbalnej komunikacji. Zresztą, do zwierząt Ezra miał słabość tak samo dużą, jak do dzieci, jeśli nawet nie większą i wiedział, że opieki nad magicznymi stworzeniami będzie mu najbardziej brakować po opuszczeniu Hogwartu. Słońce coraz częściej na dłużej wychylało się zza chmur, początkowo nieśmiało, jakby upewniało się, że faktycznie jest wyczekiwane przez małych ludzi. I Ezra w ten czerwcowy dzień z ogromną przyjemnością uwolnił się z zimnych Hogwarckich murów by spędzić trochę czasu przy pobliskim jeziorze - choć nie przemyślał tego w pełni, bo nic tak nie nęciło w ciepły dzień jak zanurzenie się w tafli wody. Dlatego Clarke rozsądnie trzymał się linii brzegu, wypatrując małych stworzonek, które również lubiły wędrować po tych okolicach. Prawda była taka, że one wypatrzyły go znacznie szybciej; naraz dwa topki złapały za sznurówki Krukona, rozplątując je i błyskawicznie przebiegając pomiędzy jego nogami, a trzeci, najmniejszy z nich wszystkich, popchnął go w akompaniamencie dźwięcznego, uroczego śmiechu. Clarke nie upadł, ale zsunął się jedną stopą po piaszczystym brzegu do jeziora, a lodowata woda natychmiast przemoczyła całego buta i wręcz bolesnym chłodem wbiła się w jego skórę. - Jakie małe cholery - wyszeptał sam do siebie, błyskawicznie uciekając te dwa kroki i chwytając ów najmniejszego topka, który nie pojął, że to był czas na skrycie się pomiędzy trawami. Palce Krukona natychmiast przebiegły po maleńkim ciałku, bezlitośnie wywołując u stworzenia falę łaskotek; dopiero po kilku sekundach roześmiany topek był w stanie oswobodzić się z tego uwięzienia i czmychnąć do swoich towarzyszy. Sam Ezra przysiadł na trawie, ściągając przemoczonego buta i cierpliwie czekając, aż stworzenia same do niego przyjdą, niektóre dla samej zabawy, te młodsze raczej z ciekawości. Jak złośliwe by nie były z natury, topki lubiły ludzkie towarzystwo - szczególnie te mieszkające na błoniach i przyzwyczajone do zabaw przez najmłodsze dzieciaki.
Czerwiec wniósł na błonie trochę ciepła i sprawił, że chłopak zdecydowanie chętniej wychylał głowę znad książek i rozglądał się za okazjami do spacerów. Stronił od nich przez większość wiosny, bo choć pałał niesamowitą miłością do wszelkich kwitnących w tym okresie roślin, umierał okropnie, ilekroć zbliżał się do którejś z wyjątkowo pylistych sztuk. Na szczęście, większość krzewów zaczynała powoli przekwitać, a Ak tym samym powoli odkrywał świat w pełni okazałości, a nie przez łzy podrażnionych oczu. Co prawda pozostało mu odrobinę kataru, choć ta przypadłość towarzyszyła mu tak często, że zaczynał traktować ją jak swoją osobistą cechę. Upierdliwość… ale jednak łatwiej było mu ten potok z nosa ignorować, gdy dzielnie walczył z nim przez tyle tygodni z rzędu. Do wykonania pozalekcyjnego zadania zmotywowały go w zasadzie te same czynniki, co pana prefekta: chciał odpocząć od ludzi i zregenerować siły podczas zabawy z kimś, kto dla odmiany nie mówi. Niestety, plany spaliły na panewce, bo już idąc ścieżką na skraj jeziora, dostrzegł, że został uprzedzony. Niemal natychmiast się zatrzymał, zaciskając mocniej palce na pasku torby. Poczuł lekki ucisk w brzuchu, który spiął mu wszystkie górne partie mięśni. Byłby się poddał i zawrócił, ale rozpoznał w sylwetce chłopaka znajomą figurę. Nie było to dla młodszego Krukona decydującym powodem, żeby podejść i zagadać… ale miarkował w głowie na tyle długo, czy chce, czy jednak nie chce udzielić się w zajęciach pozalekcyjnych, że w końcu przekonał się i ruszył w stronę Ezry, z modlitwą, żeby chłopak choćby kątem oka wcześniej go nie widział. To było dziwne, że tak długo stałem i zastanawiałem się czy podejść? Zauważył…? - H-Hej. – szmer wiatru by go zagłuszył, ale znalazł się na tyle blisko studenta, że ten chyba wyłapał jakąś formę przywitania z jego strony. Ak był spięty, podkulony i absolutnie nie patrzył chłopakowi w twarz, a ewidentnie gdzieś obok, ale nie wyglądał tak płochliwie, jakby się tego po nim spodziewano. W jakimś dziwnym sensie ufał prefektowi na tyle, by wierzyć, że nic złego mu się teraz nie stanie. – U-Um.. m-mogę p-po-pomóc Ci się w-wysuszyć, cz-czekaj-j. – położył torbę na ziemi i wyciągnął różdżkę. Jego ruchy były dość powolne, jakby niepewne… ale nie ślimaczył się przesadnie. Wyglądał co najwyżej dość niezręcznie. – S-Silv-.. – i skucha. Inkantacje zaklęć zawsze były jego utrapieniem, więc choć zdradził się już z zaklęciem, które chciał użyć, następne kilka razy ewidentnie próbował rzucić niewerbalnie. Za którymś machnięciem udało mu się w pełni działające Silverto. – P-Przepraszam. U-uczyliśmy s-się t-tego do-dopiero na tym r-roku.. z-znaczy.. n-niewerbalnych.. n-nie Silv-Silverto. – zmarszczył nos, chyba odrobinę się pesząc. Musiał się tak tłumaczyć? Psiakość… może nie powinien? To chyba oczywiste, że zaklęcie suszące umieją już pierwszoklasiści… Choć wydawał się niedostępny z tym swoim wzrokiem skrzętnie omijającym rozmówcę, nie zamierzał uciekać, a nawet przysiadł się obok Ezry. – M-Mogę, p-prawda? – Potowarzyszyć Ci? Zapytał ostrożnie, biorąc sobie swoją torbę na kolana. Wypatrzył topki chowające się wśród traw i mimowolnie na jego twarzy zagościł bardzo nieśmiały, ale szczery uśmiech. Tylko chwilę później chyba zaczęło go krępować, że nie miał w zasadzie nic więcej do powiedzenia, więc zesztywniał. Milczał dłuższą chwilę, aż nie wpadł na pomysł, by wyciągnąć pierwszy lepszy papier z torby i zrobić z niego kuleczkę. Topki już zaczęły interesować się nowym przybyszem, więc wychyliły ciekawskie łebki, wlepiając wzrok w zgnieciony pergamin, który Ak zaraz delikatnie rzucił w ich stronę. Chyba sam nie wiedział czego do końca oczekiwał, ale stworzonko złapało zdobycz i odrzuciło do reszty. Chwilę przerzucały się między sobą nową piłką.. aż któryś z nich nie wpadł na genialny pomysł, by odrzucić kulkę w kierunku ucznia. I tym sposobem Krukon dostał kulką w nos. - …mm.. p-przyn-przynajmniej w-wiemy, ż-że znają podstawy t-tej m-mugolskiej gry… d-dwa płomienie? – zagadnął dość cicho, znów biorąc w palce papier. – M-Myślisz, że m-możemy z n-nimi w coś pograć? – czy topki w ogóle da się czegokolwiek nauczyć? Czy wszystko obrócą w żart?
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Nie miało dla niego większego znaczenia, kto kręcił się za jego plecami i jakie były jego cele. Chyba każdy czasami czuł to dziwne mrowienie, które pojawiało się pod wpływem podszeptów podświadomości, że jest się obserwowanym. Czasami słusznie, czasami nie. Dzieciństwo Ezry sprawiło, że był szczególnie wyczulony na ten głos intuicji, a mimo to Akaiah nie przyciągnął jego uwagi, kiedy tak stał w oddali, dopiero kiedy zdecydował się przywitać. Przekręcił głowę, spoglądając na właściciela głosu, który zdawał rozmywać się w powietrzu jeszcze zanim zdążył w pełni wybrzmieć. Gdyby Ezra nie miał wcześniej styczności z młodym Krukonem, zapewne pomyślałby, że się przesłyszał. I nawet cielesna postać stojącego nad nim chłopaka nie byłaby wystarczającym dowodem na zaistnienie słów, bo sam Akaiah w tym momencie wcale nie wyglądał na osobę, która inicjowała rozmowę. Była to chyba po prostu rzecz, do której trzeba było się przyzwyczaić... - O, cześć Akai. Ciebie też skusiła ładna pogoda, huh? To muszę cię ostrzec, że to jeszcze nie jest dobry czas na kąpiele... Sprawdziłem. Zresztą, pewnie sam widziałeś. Topki mają idealne wyczucie czasu. - Kąciki ust Clarke'a uniosły się w pozytywnym uśmiechu i choć przez swoje uciekanie wzrokiem Sæite zapewne tego nie zauważył, to gest ten zmiękczał też intonację głosu, a na nią młody Krukon mógł już zwrócić uwagę. Ściągnął drugiego buta, w tym momencie nie przejmując się suszeniem, w przeciwieństwie do Aka. Ezra został odrobinę zaskoczony, kiedy towarzysz wyrwał się do pomocy - uniósł brwi, ale ostatecznie nic nie powiedział. Nie lubił się przechwalać, nie potrzebował się przechwalać, ale zwyczajnie w większości przypadków, kiedy ktoś starał się mu pomóc z użyciem magii, Ezra wiedział, że sam zrobiłby to szybciej... Przyglądając się próbom, podparł brodę o rękę, tym samym ukrywając tę nutkę rozbawienia, która w żaden sposób nie miała być złośliwa. Ezra bowiem bardzo doceniał starania! - Dziękuję. To było miłe - uciął tłumaczenia chłopca; lubił wpędzać rozmówców w zakłopotanie, ale Akai radził sobie sam z tym tak dobrze, że kontynuowanie tego to już byłoby znęcanie się. Zaraz dodał pocieszająco: - I wiesz, zaklęcia niewerbalne są trudne. A i tak radzisz sobie z nimi lepiej niż... jeden znajomy, który obecnie pracuje w tej szkole, więc chyba można mieć pewność, że będą z ciebie ludzie. Oparł się rękami o ziemię za sobą, odchylając głowę połowicznie ku niebu, połowicznie ku towarzyszowi i obserwując spod przymkniętych powiek. Był nawet pod wrażeniem, że chłopak tak zwyczajnie się do niego przysiadł, niemal jakby odezwały się w nim jakieś śladowe ilości pewności siebie - i oczywiście musiał zaraz to popsuć ostrożnym pytaniem. - Ode mnie masz zielone światło. Ich przekonuj. - Wskazał podbródkiem na małych ciekawskich przybyszów. Był niemal pewny, że towarzystwo Akaia i samotność potrafiły się okazać bardzo zbieżne pod pewnymi względami. I nie, żeby bardzo mu to przeszkadzało. Rzecz w tym, że może nie wszyscy o tym wiedzieli, ale cisza wcale nie musiała być niezręczna. I być może nie byłaby, gdyby Ak od razu nie zesztywniał, nakładając na tę chwilę milczenia swego rodzaju presję. Trzeba było jednak przyznać, że Ezra niczego mu nie ułatwiał. - Dobrze, że to nie był kamień - skomentował tylko z lekkim parsknięciem. Nie chcieliby ewentualnych urazów nosa zostawiać na pastwę umiejętności medycznych Ezry. - Dwa ognie - poprawił chłopca, ale jego oczy zaświeciły się na wspomnienie mugolskiej zabawy - wcale jednak nie z entuzjazmu. - Merlinie, nie znosiłem tego w dzieciństwie. To jakby dać wszystkim magicznym dzieciakom pałki i tłuczki i kazać się zbijać. Kto uczy takiego okrucieństwa? - Pokręcił głową z dezaprobatą, tym samym odgórnie wykluczając tę grę. Ogólnie raczej nie mieli zbyt wiele możliwości skoro większość zainteresowanych topków nie przekraczała trzech centymetrów wzrostu. - Myślę, że jeśli mamy ochotę, to możemy im zbudować nawet cały plac zabaw, żeby nie nudziły się, kiedy już pójdziemy. - Ezra podniósł z ziemi najbliższy patyczki i wbił je w ziemię, tworząc prowizoryczną bramkę. Trzeba było jednak wspomnieć, że Ezra nie był szczególnie zaangażowany w sporty i nie wszystkie zasady były dla niego oczywiste. - A słyszałeś o piłce nożnej? Albo krykiecie? Mugolska klasyka. Chyba że masz ochotę urządzić miniaturowy trening quidditcha... na kamiennych smokach - wymyślił, wzruszając ramionami i kręcąc różdżką gotowy spełniać ewentualne życzenia.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Pogoda nie była zbyt przyjemna, a jednak wylazł z czeluści hogwardzkich lochów, aby pobiegać. W pierwszym odruchu chciał iść pływać do Podwodnej Sali, jednak przypomniał sobie Gunnara ze Slytherinu, który to zwrócił jego uwagę na sport. Nie miał dobrej kondycji, ale też nie dyszał po wspinaczce przez siedem pięter. Mimo wszystko postanowił skorzystać z wolnej chwili, by sprawdzić jak długo będzie w stanie truchtać. Wokół unosiła się mgła, zimny wiatr siekał raz po raz zaczerwienione policzki, a on robił okrążenia wokół jeziora. Nie spieszył się, a równoważył swoją energię tak, by starczyło na jak największą ilość okrążeń. Słyszał swój oddech, odgłosy natury i plaskające dźwięki wydobywające się spod jego podeszw, kiedy to kolejny raz nie ominął kałuży. Miał na sobie kurtkę przeciwdeszczową i czapkę, przez którą miał wilgotne od potu włosy. Męczył się szybciej jako, że to pierwszy raz wziął się za bieganie. Z początku myślał czy zorganizować sobie towarzystwo, jednak po chwili namysłu uznał, że niekoniecznie potrzebuje publiczności, która oglądałaby go zaczerwienionego, wilgotnego od potu i zziajanego. Próbował utrzymać równość oddechu, gdy zakręcał za jeziorem. Nie było to łatwe, kiedy płuca i serce nie były przyzwyczajone do energicznego dotleniania ciała podczas wysiłku fizycznego. Utrzymywał tempo dobre kilkanaście minut, gdy nagły ból pod żebrami przypomniał mu o czym zapomniał. Zatrzymał się gwałtownie z jękiem, zgiął się zakrywając obiema rękoma lewy bok - miejsce, gdzie na skórze tkwiła blizna niezwykle wrażliwa na chłód. A on dostał wszak dreszczy. Pulsowała nieprzyjemnie, zmuszając go do przerwania biegu. Wykrzywił się z bólu, zapisując sobie w pamięci konieczność umówienia się na wizytę do uzdrowiciela albo odwiedzenie skrzydła szpitalnego, aby uzyskać maść rozgrzewającą. Zimą miał z tą blizną przechlapane. Minęło niespełna dziewięć lat od zagojenia się rany, a on dalej niósł na ciele powikłania po kagonotrii. Pracował nad oddechem, co mu nie wychodziło, bowiem był przerywany przez pulsacyjne fale bólu przemykające wzdłuż żeber aż do nerek. Zaklął w swym ojczystym języku i ani myślał wyprostować się przez najbliższe dziesięć minut. Musi ją jakoś rozgrzać, a więc z zaciśniętymi zębami próbował niezgrabnie rozmasować lewy bok tułowia.
Spacery jej pomagały. Odciągały od problemów, które od dłuższego czasu otaczały drobna Martellównę, przez co wróciła do Hogwartu dopiero teraz. Miała dużo zaległości do nadrobienia, a prawda była taka, że nie wiedziała, od czego zacząć i gdzie włożyć ręce. Ulegając pod presją opasłych tomisk, które walały się po jej łóżku oraz pergaminów, notatek i zaległych wypracowań uznała, że musi odetchnąć. Każdy oddech w dormitorium stawał się utrapieniem, osaczenie sprawiało, że przechodził ją dreszcz strachu związany z tym, że mogła sobie z tym wszystkim sama nie poradzić. Niestety, nie miała jeszcze okazji trafić na Skylera, którego zresztą głupio byłoby obarczać takimi pierdołami. Żwawo przemierzała błonia, kierując się w stronę jeziora. Granatowy płaszcz otulał drobną postać, dopełniony szalikiem w barwach domu. Burza brązowych, długich włosów kołysała się w nieładzie, niesiona chłodnymi podmuchami listopadowego wiatru. Bystre, duże ślepia o tęczówkach przypominających bezkresne niebo z nostalgią przyglądały się otoczeniu. Listopadowa pogoda wcale jej nie zniechęcała, wręcz przeciwnie. Uczniów było mniej, więc nie spotka łobuzów czy innych, którzy mogliby się nad nią znęcać. Nie spotkała też do tej pory Lennoxa, który ją wtedy uratował. Była łatwym celem, każdy to wiedział, a względnie przyzwoita rodzina jej wcale nie ratowała od przezwisk i dokuczania. Pomimo wszystko lubiła Hogwart, chciała dzięki niemu zrealizować marzenie o zostaniu lekarzem. I wtedy właśnie, gdy szum wody dotarł jej uszu, dostrzegła postać gdzieś nieopodal brzegu. Bladą, kurczowo trzymającą się za bok. Instynkt był mocniejszy niż jej nieśmiałość, więc nic dziwnego, że podbiegła do chłopaka, lustrując go wzrokiem. Był wysoki, przez co musiała zadrzeć głowę do góry, aby przyjrzeć się twarzy. Pomimo jasnej karnacji, na policzkach tkwiły rumieńce od wysiłku. Szybko zdjęła plecak, wyjmując z niego wodę i wysuwając dłoń w jego stronę. Wlepiała w niego te wielkie, błękitne ślepia z troską, która wskazywała na olbrzymie pokłady empatii. Chociaż sama miała ciemniejszą karnację, jak na kobietę z gorącej Hiszpanii przystało, była strasznie zarumieniona. - W..Wszystko w porządku? Pomóc Ci jakoś? Proszę, tu masz wodę. - rzuciła cicho, uciekając po dłuższej chwili kontaktu wzrokowego. Odgarnęła dłonią włosy na plecy, łapiąc następnie za jego nadgarstek. - Sprawdzę tylko.. Przepraszam! Wytłumaczyła szybciutko, przymykając oczy i palcami sprawdzając puls. Nauczyła ją tego matka, wiele lat temu, gdy jeszcze żyła. Często potem kontrolowała w ten sposób braciszka, upewniając się, że nic mu nie było. Szybkie tętno wskazywało, że organizm był przeciążony wysiłkiem. Dopiero teraz dostrzegła jego strój, więc odskoczyła i puściła jego dłoń, patrząc na niego przepraszająco. Zupełnie, jakby była wystraszona, że zrobiła coś nie tak. - Spróbuj może usiąść, poczekaj.. - wydukała cichutko, zsuwając płaszcz i kładąc mu na ziemi, aby miał miejsce. Sama została w grubym, puchatym swetrze, który był zdecydowanie na nią za wielki.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Wdech i wydech. Przekleństwo. Kolejny wdech, głośniejsze przekleństwo, wydech, cedzenie przez zęby co sądzi o upierdliwych bolączkach u zdrowego dziewiętnastolatka, kolejna fala pulsacyjnego bólu przy kolejnym wdechu. Zaprawdę, czasami miał ochotę wydrążyć w swoim tułowiu krwawą dziurę, wyrwać ze skóry pieprzoną bliznę, która doprowadzała go do szału ilekroć rozpoczynał się okres jesienno-zimowy. Uzdrowiciel, który przepisywał mu maści przeszedł na emeryturę, a ten nowy, którego nazwiska nie potrafił wypowiedzieć miał zapełnione terminy. Musiał zatem radzić sobie na inne sposoby... dzisiaj wykazał się po prostu roztargnieniem. Podniósł wzrok słysząc dziewczęcy głos i szczerze powiedziawszy miał ochotę syknąć, by dano mu święty spokój. Dostrzegłszy drobniutką posturę, ogromne błękitne oczy i burzę nieuczesanych włosów rozpoznał w niej przyjaciółkę Skylera. Nie znał jej zbyt dobrze, ledwie z widzenia pomimo przynależności do jednego domu. Wiele lat trzymał się w innym towarzystwie i nie domagał się zapoznania z każdym Puchonem. Gdyby nie widział na własne oczy, że chodzi już do siódmej klasy to uznałby ją za czwartoklasistkę, taka niziutka i chuda była. Zmarszczył brwi, gdy wyciągała w jego kierunku wodę. Na nic zda mu się nawadnianie organizmu, kiedy napieprza go blizna. Zacisnął zęby i potrząsnął głową na znak, że tego nie potrzebuje. Byłby uśmiechnął się przy zapytaniu czy wszystko z nim w porządku. Gdyby nie miażdżył sobie zębów w szczękościsku z pewnością żartobliwie odparłby, że jak najbardziej czuje się zdrów; tak tylko masochistycznie zgina się z bólu. Zabrała mu nadgarstek naruszając jego prywatność, przez co zmuszony był na moment przymknąć powieki. Odskoczyła, rozkładała swój płaszcz, próbowała działać, a on równo oddychać. Powoli pulsowanie przemijało, jednak zanim ciało zapomni o tym incydencie minie parę dłuższych chwil. - Chwila, chwila. - wydusił z siebie, próbując w ten sposób zatrzymać nieco jej energiczną aktywność. Odchylił głowę, wyduszając z siebie westchnięcie. - Tam jest ławka, nie niszcz sobie płaszcza. - wskazał brodą kamienną, oczywiście wilgotną, ławeczkę umieszczoną kilkanaście metrów od brzegu. Wyprostował nieco plecy, czując jak mięśnie blizny naciągają się w nieprzyjemny sposób i ruszył powolnym krokiem we wskazanym kierunku. - Mam nauczkę, by nie unikać szkolnej pielęgniarki. - wysilił się za komentarz, kiedy do niej podszedł. Cały czas zakrywał dłonią miejsce na lewym boku. - Nie miej takiej miny, nie padnę trupem. To tylko zwyczajny ból. - uniósł kącik ust w skromnym uśmiechu, a przy okazji zbagatelizował swój stan. Jak zawsze.
Florka nigdy nie odezwałaby się do niego pierwsza, nie byłaby w stanie przełamać swojej nieśmiałości, jeśli nie byłoby to koniecznie. Pomoc innym rozpalała w niej jednak pewną iskrę, budziła pokłady pewności siebie, których na co dzień nie miała. Błękitne ślepia przyglądały mu się uważnie, jakby gdzieś w głębi siebie bała się, że jej tu zemdleje i cały ten pomysł z bieganiem skończy się tragicznie. Nie znała ani puchona, ani historii jego przypadłości, stąd nie wiedziała, jak skutecznie udzielić mu pomocy. Zamarła jednak w bezruchu, kiwając grzecznie głową na jego przystopowanie, po czym podniosła płaszcz z ziemi, faktycznie dostrzegając nieopodal ławkę. Znów przesadziła, co sprawiło, że policzki pokryły się jej solidnym rumieńcem. Asekurowała go w pewien sposób, idąc obok i co chwilę zerkając na jego buzię, a gdy wspomniał o pielęgniarce, uśmiechnęła się rozbawiona. -Więc ponad połowa szkoły powinna ją dostać, jeśli jest skuteczna. Nasza pielęgniarka nie cieszy się zbyt dużą popularnością ani sympatią, Panie...? Jestem Flora. - zaczęła, gdy tylko bezpiecznie usiadł. Wyciągnęła w jego stronę dłoń na przywitanie, a po tym geście uprzejmości, wsunęła płaszcz na ramiona i usiadła obok, chowając do plecaka wodę, którą jej oddał. Zamiast tego wyjęła niewielką saszetkę z materiału, żółtą w białe stokrotki. Odsunęła suwak, podsuwając w jego stronę zawartość. Była tam ziołowa maść przeciwbólowa, którą sama zrobiła, mała fiolka eliksiru pieprzowego na rozgrzanie, bandaż, środek dezynfekujący i jakieś pastylki. - Nie wiem, coś z tego się przyda? Nie powiedziałeś mi w końcu, jaki to ból. A ból wcale nie jest zwyczajny, zwłaszcza gdy ktoś robi takie nieszczęśliwe miny, jak Ty. - dodała z delikatnym wzruszeniem ramion, znów czując przypływ odwagi, bo rozmawiali o tak blisko związanych z jej ukochanym uzdrawianiem sprawach. Ulżyło jej trochę, bo wcale nie wyglądał na łobuza ani na kogoś, kto mógłby robić sobie z niej żarty. Nie był przypadkiem kolegą jej Skylera? Nadal nie miała odwagi się z nim spotkać i wytłumaczyć, dlaczego tak późno wróciła do szkoły. Drobna brunetka westchnęła krótko, przymykając na chwilę oczy i odganiając negatywne myśli. - Powinieneś trochę tu posiedzieć, woda też by Ci nie zaszkodziła, jeśli oczywiście masz ochotę. - dodała cicho, wskazując dłonią na leżący pomiędzy nimi, otwarty plecak. Wciąż wystawała z niego butelka. Wyprostowała głowę, przesuwając wzrokiem po delikatnie wzburzonych wodach szkolnego jeziora, w którego odmętach żyła wielka ośmiornica. Jesień zaczęła się na dobre i Flora musiała przyznać, że roznegliżowane drzewa i olbrzymie warstwy błota sprawiały, że trudno było w pełni cieszyć się spacerem. Uśmiechnęła się jednak pod nosem na widok nieba, na którym leniwie snuły się tylko nieliczne, szare chmury, bo przynajmniej nie zapowiadało się na deszcz.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Kilka głębszych wdechów i zmiana pozycji ze stojącej na siedzącą przyniosły nieco ulgi. Chwila odpoczynku powinna wystarczyć, by do siebie dojść i móc kontynuować bieg. To oczywiste, że nie porzuci swojego planu poprawy swojej kondycji fizycznej. Zsunął z głowy czapkę i wcisnął ją do kieszeni przeciwdeszczowej kurtki. Uścisnął lekko dłoń dziewczyny. - Kwieciste imię. - skomentował i przypomniał sobie, że się nie przedstawił. - Finn. A odnośnie pielęgniarki to cóż, podobno nie słynie z delikatności. - wzruszył ramionami, co było błędem, bowiem wprawił w ruch mięśnie tułowia. Wykrzywił się ponownie i powoli zaczynał się na siebie irytować. Dotknął plecami oparcia kamiennej ławki, starając się ignorować jej chłód. Zerknął na jej dłonie, wyciągające z plecaka rozmaite medykamenty. - Niecodziennie spotyka się osobę, co nosi ze sobą apteczkę pierwszej pomocy. - uśmiechnął się, prostując nogi w kolanach. Powoli oddech normował się, a więc wracał do formy. Wykrzywił się, bowiem niechcący uraziła jego dumę, bowiem nie zamierzał wyglądać na nieszczęśliwego. Zdecydowanie wolał reprezentować wkurzone albo zimne oblicze, a nie jak ktoś kto tu zdycha z bólu. Zacisnął zęby i upomniał się, aby zachowywać się przyjaźnie wobec dziewczyny, którą lubi Skyler. Sięgnął palcami do eliksiru pieprzowego i zapoznał się z etykietą. - Myślisz, że można stosować zewnętrznie? Byłoby ekstra, bo zamierzam dokończyć planowane dwadzieścia cztery kółka. - skoro nosiła przy sobie zapas to zapewne orientowała się w stosowaniu eliksirów. Rozmasował bok i obiecał sobie, że nie będzie okazywać żadnego dyskomfortu, aby nie nazwała jego miny nieszczęśliwą. Męska duma nie pozwalała na zaakceptowanie takiego określenia mimo, że naprawdę czasami miał ochotę wypalić sobie tę bliznę i mieć z nią święty spokój. Uznał, że powinien rzucić jednak na nią okiem pomimo obecności osoby drugiej. Gdyby nie fakt, że nie miał najmniejszej ochoty człapać do skrzydła szpitalnego to z pewnością nie odważyłby się na taki krok przy kimkolwiek. Cenił sobie prywatność, jednak skoro ból coś opornie schodzi, to nie pozostaje nic innego. Wyprostował się i zdjął z siebie kurtkę. - Jasne, dzięki. Za chwilę. Zerknę na nią. W sensie na bliznę, bo już mnie raz uzdrowiciel opieprzał, że ją olewam. - dał też sygnał, że może odwrócić wzrok, bowiem chwilę później podwinął materiał swetra na lewym boku, odsłaniając białą skórę i... zaczerwienioną bliznę długości połowy jego różdżki. W kontakcie z zimnym powietrzem doprowadził się kolejną pulsacyjną falą bólu. Zasłonił ją, sycząc pod nosem przekleństwo. Westchnął. - Dzięki, Flora. Dobrze kojarzę, że trzymasz się ze Skylerem, hm? - zagaił. Oparł łokcie o kolana i obracał między palcami fiolkę eliksiru pieprzowego. Ten potrafi rozgrzać, bo maści przeciwbólowe pomagają tylko na chwilę. Musi dowiedzieć się czy jeśli faktycznie potencjalne wypalenie jej mogłoby raz na zawsze skończyć jej nadwrażliwość na chłód? Co prawda wówczas miałby większą bliznę na ciele, ale przynajmniej bezbolesną. Coś mu mówiło, że Fairwyn nie poparłby tego pomysłu. Nikt zdrowy na umyśle nie przyklasnąłby jego myślom... a szkoda.
Nie sądziła, że dbanie o kondycję fizyczną jest czymś złym, wręcz przeciwnie, o ile podchodziło się do tego z głową. Nie można było rzucać się na głęboką wodę od samego początku. Zerkała wciąż w stronę puchona, a w jasnych oczach tliła się troska. Miała olbrzymie pokłady empatii, a do tego on naprawdę wzbudzał zaufanie, nawet mając tak konsekwentny i silny sposób wypowiedzi. Uśmiechnęła się delikatnie do własnych myśli, aby zaraz zaśmiać się pod nosem z jego komentarza. Faktycznie, jej mama, gdy jeszcze żyła, zajmowała się kwiatami i stąd ten szalony pomył. - Nie, nie jest delikatna. Ma swoje lata, jest zmęczona. Często tam pomagam, więc dużo mi opowiada. Finn natomiast kojarzy się z wróbelkiem. - odparła cicho, odwracając od niego wzrok. Starała się zawsze być szczera, chociaż mówienie takich rzeczy sprawiało, że ze wstydu wirowało jej w głowie. Przełknęła głośniej ślinę, mając nadzieję, że jej rozmówca się nie obrazi. Chciała najpierw nazwać go wróżką, jednak wróbelek ostatecznie wydał się mniej dziwny. - Nigdy.. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś będzie potrzebował opieki. To bardzo dziwne? Zapytała z nutą powagi, odwracając buzię w jego stronę i przyglądając mu się z ciekawością. Właściwie to żadna różnica, reputację dziwadła i tak już miała przez swoje przesiadywanie w skrzydle lub nad magią leczniczą czy eliksirami. Naprawdę chciała zostać lekarzem. Zmarszczyła brwi na jego słowa, wzdychając bezradnie. Ta upartość jej o czymś, a raczej o kimś przypomniała. - Nie powinieneś dziś już więcej biegać. Zrobisz sobie krzywdę. Powiedz mi, co Ci tak właściwie dokucza? Myślę, że jak dasz kroplę do maści, to się nic nie stanie, a mocno rozgrzeje i powinno złagodzić. Wzruszyła delikatnie ramionami, odkładając wszystko na bok i zwalniając dłonie. Musiał być naprawdę dumnym chłopakiem, potrafiła dostrzec jakąś wewnętrzną walkę, którą toczył. Powiedziałaby mu, że nie ma czym się przejmować i jej opinia nie ma żadnego znaczenia w tej szkole, ale to nie była jej sprawa. Pokazanie bólu, poproszenie o pomoc.. W oczach Flory była to oznaka siły, a nie słabości. Obserwowała go bez słowa, gryząc się w język przed komentarzem na temat lekkomyślności w ignorowaniu doświadczonych medyków. Gdy zobaczyła bliznę, przeszył ją dreszcz. Sama chwilę walczyła ze sobą, jednak przegrywając z chęcią opieki nad tym nieszczęściem . Wstała wiec z ławki, kucając przed nim i podnosząc mu bez słowa koszulkę. Przyjrzała się zaczerwienieniu, napuchniętej skórze przy krańcach rozcięcia. - Jesteś głupkiem, naprawdę. Zabijesz mnie, gdy skończę. I nie marudź, bo naślę na Ciebie pielęgniarkę.- mruknęła w jego stronę, patrząc na niego z dołu z miną, która sprzeciwu w tym, co robi z jego strony, raczej by nie zniosła. Przeczesała włosy, zgarniając je na plecy. Kucając, złapała za saszetkę i odkręciła maść, kładąc ją sobie na kolanie. Na bandaż nalała odrobinę eliksiru, wcierając go w materiał. Nuciła coś pod nosem w skupieniu, nabierając na palec odrobinę substancji z pudełeczka i delikatnie wklepując w odsłonięty bok. Na szczęście miała ciepłe ręce. - Ze Skayem? Tak, to mój przyjaciel. Dlaczego pytasz? Też się z nim przyjaźnisz? To świetny chłopak. - odparła z czułym wręcz uśmiechem, zupełnie jakby mówiła o swoim bracie. Westchnęła cicho z nostalgią, aby potem nachylić się i dmuchnąć na skórę, aby maść szybciej się wchłonęła.- Poszukaj w plecaku — w środku, boczna kieszonka, powinnam mieć szerokie plastry. To przykleję ten bandaż, gdy maść trochę wejdzie w bliznę. Wytłumaczyła, przyglądając się tajemniczemu śladowi. Ładnie się załatwił. Nie chciała jednak wnikać. Jak to możliwe, że starsza już blizna, dawała takie objawy? Czyżby powstała przy pomocy magii? Zakręciła pojemniczkiem, łapiąc za wilgotny bandaż i starając się jak najlepiej go przyłożyć, aby powierzchnia zakrywała całą powierzchnię skóry.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
- Wróbelkiem? - jego brew powędrowała jeszcze wyżej. Powinien czuć się urażony, skoro został przez nią nazwany łącznie nieszczęśliwym wróbelkiem? Powinien zaćwierkać? Transmutować sobie ręce w skrzydła? Zapyta Rileya czy ten to potrafi... Jego duma została znowu urażona, jednak dziewczyna miała przy tym tak niewinny wyraz twarzy, że nie mógłby podsunąć jej ostrzejszego komentarza zdradzającego co sądzi na ten temat. Czy ona też biegała, skoro była taka zaczerwieniona? Zatrzymał myśli dla siebie uznawszy, że nie ma co sprzeczać się z koleżanką Skylera. Nie widział jej na rozpoczęciu roku szkolnego, ale też równie dobrze mógł nie zwrócić uwagi, że siedzi gdzieś dalej. - Niekoniecznie. Rzadkie, ale nie nazwałbym tego czymś dziwacznym. Jesteś po prostu przezorna. - wzruszył ramionami i znów to przypłacił dyskomfortem. Czy on się kiedyś nauczy, by ograniczyć ruchliwość do minimum, jeśli blizna napieprza pulsacyjnym bólem? Co rok ma z nią cyrki, wypadałoby jakoś o nią zacząć dbać, skoro jesień przyszła pełną parą. - Nie zrobię sobie krzywdy, zapewniam. - kolejna osoba okazująca mu troskę - co się światu stało? Nie mógł wyjść z wrażenia, w dodatku to sami Puchoni zaczęli się wokół niego kręcić i nim interesować. Zmówili się wszyscy? Caelest, Gabrielle, Skyler, Jonas i ona? To było dla niego tak nowe i dziwne, że nie potrafił się w tym do końca odnaleźć. - A, stara blizna, nadwrażliwa na zimno. Za dużo zaklęć było przy niej nakładanych i doszło do jakiejś magicznej infekcji, na którą ciężko znaleźć skuteczny lek. - wyjaśnił, nie zdradzając, że to od kagonotrii. Wątpił, aby ta nazwa cokolwiek jej mówiła, a też nie chciał dzielić się czymś aż tak nieprzyjemnym wszak na kagonotrię wciąż się umiera... a on miał wyjątkowe szczęście, że go odratowano. - Hej! - zaprotestował, gdy przykucnęła i odsłoniła z powrotem bliznę, na którą nie miał ochoty dzisiaj patrzeć z racji jej niefajnego stanu. Zbulwersował się jej śmiałością i byłby ją od siebie odsunął, gdyby nie przyszpiliła go swoim stanowczym tonem. Na Merlina, zabrzmiała niemalże groźnie! - Będziesz mnie cały czas obrażać i grozić jednocześnie mi pomagając? Niech mnie avada trzaśnie, nie rozumiem dziewczyn. - jakoś tak nie mógł z siebie wykrzesać wystarczającej ilości rozzłoszczenia, bowiem dopadło go lekkie zawstydzenie, że czyjekolwiek dłonie majstrują przy jego bliźnie. - Przecież mogę sam to ogarnąć... - zaprotestował nieudolnie, bo po prostu chyba nie zwróciła uwagi na jego protesty. Przez jego ciało przebiegł widoczny dreszcz, a skórę pokryła gęsia skórka, gdy poczuł ciepło jej dłoni. Byłby wstał, gdyby nie powoli następująca ulga. - Przyjaciel? - mruknął i wypuścił powietrze z płuc nieświadomy, że je dłużej wstrzymywał. - Jakoś tak... no zaczynam się z nim trzymać, yhym... wysłał mi zapas krakersów bez okazji... on tak zawsze? - wywęszył okazję do zebrania o nim informacji. Flora będzie do tego idealną kandydatką, lepszą niż Jonas. Od razu poprawił mu się humor i postanowił nie gniewać się na dziewczynę za te naruszenie jego prywatności. Wybaczy jej to, bowiem może się od niej wyciągnąć więcej informacji na temat osoby, którą się ostatnio w dziwny sposób zainteresował. Sięgnął po plastry, mieląc w ustach przekleństwo, gdy przyłożyła materiał do podrażnionej skóry. Po chwili mógł już odetchnąć, gdy blizna została całkowicie zasłonięta, dodatkowo ogrzewana temperaturą jej dłoni. To było zbyt przyjemne aby się teraz o to boczyć. - Hm, może powinnaś wygryźć pielęgniarkę ze stanowiska. Ludzie by chętniej do ciebie przychodzili niż do niej, bo wygląda jakby miała się rozpaść przy byle silniejszym podmuchu wiatru. - przygotowywał sobie grunt do wypytywania poprzez podsunięcie delikatnego uznania do jej umiejętności. O ile nie obrazi się za ten komentarz dotyczący pielęgniarki. Hm, w którym momencie powinien jej podziękować za pomoc, skoro jeszcze czuł lekkie zawstydzenie i wyrzut wobec tak stanowczego potraktowania? Aż się zdziwił, że temu uległ.