Brzeg ciągnie się niemal bez końca. Im bliżej brzegu tym wilgotna trawa powoli ustępuje błotu i mokremu piachu. Fale szkolnego jeziora są niemal niewyczuwalne. W tym miejscu zazwyczaj uczniowie wylegują się na słońcu zaś w zimie niejednokrotnie miłośnicy sportu urządzają sobie jogging.
Dziewczyna ucieszyła się, że chłopak szybko się ogarnął. Lubiła jak ktoś był przy niej nieśmiały, ale teraz jej życie się przecież zmieniło. Miała chłopaka i ... nie Clary nie myśl o tym, nie ma żadnego prawdopodobieństwa, że jesteś w ciąży. Dobrze, że była porośnięta tymi wszystkimi włosami bo nie można było zauważyć jej nagłego smutku w oczach. Chociaż jak ktoś chce to z oczu zawsze wszystko wyczyta więc dla pewności po prostu spojrzała w ziemie. Nie chciała psuć atmosfery gry przez fakt, że może być w ciąży, że za parę miesięcy może z niej wyjść dziecko. Nie dopuszczała do siebie takiej opcji, pewnie niedługo się wszystko wyjaśni. Patrzyła się jak chłopak bierzę do rąk kostki i energicznie nimi rzucił. Zdąrzyła tylko spojrzeć na liczbę gdy nagle zaczęło ją coś uciskać. Spojrzała i zauważyła diabelskie sidła, które powoli zaczynają ją dusić. Znowu ucieszyła się z posiadania włosów, ponieważ dzięki nim uciski nie były aż tak silne. Gdy chłopak rzucił zaklęcie, dziewczyna zaczęła normalnie oddychać i nawet się uśmiechnęła. - Chyba jednak jestem zadowolona z tych włosów, ograniczyły moc sideł. A Ty jak się czujesz? Wszystko ok? - martwiła się bo dobrze wiedziała jak silne są diabelskie sidła. Spojrzała na chłopaka po czym wzięła do ręki kostki i ponownie rzuciła nimi przed siebie. Na kostkach pojawiły się cyfry sześć i pięć co daje razem jedenaście. Dziewczyna patrzyła jak pionek przesuwa się na pole numer dwadzieścia trzy. -„Śmiech trzepotał wokół niej jak stado czarnych ptaków.” - przeczytała głośno - Czy ta gra sobie ze mnie kpi? - zdążyła dokończyć zdanie gdy nagle zauważyła, że w jej stronę zmierzają jakieś wielkie czarne ptaki. I to naprawdę ogromnę. W odpowiednim momencie, Clary wyciągnęła różdżkę tworząc zaklęcie, które stworzyło wielką bańkę dzięki, której wszystkie ptaki umierają. - Ufff, nie chciałabym być przez nich zaatakowana. Teraz Ty - uśmiechnęła się, odgarniając z twarzy te okropne włosy.
Kostka: 11+ parzysta Pole: 23 Efekt: Nadleciało stado ptaków, ale nic się nie stało dzięki zaklęciu.
Maximilian nie miał pojęcia, bo nie mógł go mieć, na temat tego, co dzieje się w głowie dziewczyny. Cóż, z domniemaną ciążą decydować się na therię... zapewne gdyby wiedział, nie rozumiałby jej decyzji. Jasne, w ciąży nie jest się zgnitym jajkiem, można normalnie żyć, ale nie wykraczając poza jakieś granice ryzyka. A theria mogła być ryzykowna. Przed momentem właściwie mieli tego próbkę, sidła z łatwością mogły ich uszkodzić/zranić/przydusić, stanowiły więc również zagrożenie dla dziecka. Cóż, chłopak był jednak nieświadomy, dziewczyna niepewna - nie zaprzątał sobie głowy. - Chyba zazdroszczę - odparł krótko. Może nie wyglądała najciekawiej na świecie, ale faktycznie włosy mogły złagodzić uścisk. Mimo, że za długo nie byli opleceni, zdążył poczuć nieprzyjemnie zaciśniętą roślinę, szczególnie na ramionach i udach - Gorzej bywało - odpowiedział na pytanie uśmiechając się do dziewczyny. Nim się zorientował w ich stronę leciało już stado czarnych ptaków. Clary zareagowała jednak błyskawicznie i rozprawiła się z nimi odpowiednim zaklęciem - Niesamowity refleks - pochwalił będąc pod niekłamanym wrażeniem. - Studiujesz? - zagaił już pobocznie, są partnerami w grze więc miło byłoby nawiązać jakąś nić porozumienia i zawiązać znajomość. Nie wiedział od czego zacząć, spytał więc o naukę, mając nadzieję, że uzyskana odpowiedź będzie szersza niż "tak", jednocześnie wiedząc, że on spytany o to samo zapewne właśnie tym słowem udzieliłby odpowiedzi. Wyrzucane przez Clary wartości są znacznie wyższe niż jego pierwszy rzut, ale w drugim lekko nadgania - pytanie, czy wystarczająco i czy dobrze na tym wyjdzie - TA KOŚĆ PRZYPADŁA CI W UDZIALE, GRYŹ JĄ, CZY ZŁA, CZY DOBRA. - przeczytał na głos sentencje, różdżkę trzymając już w pogotowiu. Znikąd, u jego stóp pojawiły się wściekłe szczuroszczety. Nie dość, że to paskudne stworzonka, to zaczęły dobierać się do kostek Maxa. Najpierw zaczął podskakiwać, przy czym wyglądał zapewne śmiesznie, ale wskoczył na pieniek znajdujący się niedaleko (jeden z szczroszczetów zawisł na jego nogawce) i użył zaklęcia by pozbyć się wściekłych gryzoni. Na szczęście w tym przypadku zakłócenia magii nie zadziałały na jego zaklęcie i ugodzone zwierzęta padły. Ufff - Trochę wstrętne - skomentował zaistniałą sytuację spoglądając w stronę dziewczyny - czas na jej kolej.
Kostka: 10 (+ parzyste) Pole: 15 Efekt: Pojawiają się wściekłe szczuroszczety, Maxowi jednak udaje się użyć zaklęcia które je powstrzymuje.
Clary nie wiedziała, że jest w ciąży gdy zapisywała się na tą grę. Nie chciała się wycofać, nie lubi przegrywać. Miała nadzieję, że nic złego jej się nie stanie i jak na razie dobrze się tego trzyma. Nadmiar włosów na ciele chyba dziecku nie zaszkodzi. Co do sideł, tak okej tego się najbardziej obawiała, ale no to dopiero kilka dni po stosunku, no cóż jeśli coś się stanie pewnie się załamie wpadnie w depresję, ale to też by się pewnie wydarzyło gdyby nie przyszła na tą grę. Zaśmiała się, nie wiedziała jak można zazdrościć komuś tak bujnych włosów. Wyglądała jak maly rudy Yeti. Samej jej się chciało z siebie śmiać, pewnie jakby wstała to by to przekomicznie wyglądało. No ale jednak trzeba skupić się na grzę. - Dziękuje - dziewczyna uśmiechnęła się, sama się sobie dziwiła, że tak szybko zareagowała. No ale jednak kilka lat w tej szkole spędziła, musiała sobie radzić z niektórymi rzeczami lepiej czy gorzej. - Tak studiuję, jednak to dopiero start mojego studiowania. A Ty? - dziewczyna ponownie się uśmiechnęła, chociaż nawet nie wiedziała czy było to widać. Chłopak naprawdę wydawał się fajny. Nie wyglądał na typowego ślizgona. Nie był chamski, arogancki i wredny. Całkowicie nie pasował w oczach dziewczyny do Zielonego Domu. Nagle z jej rozmyślań wyrwały ją jakieś piski. Spojrzała pod siebie i zobaczyła, że w jej stronę biegną szczuroszczety. Miała o tyle dobrze, że zaczęły dobierać się do jej włosów, zanim dotarły do kostek chłopakowi udało się rzucić zaklęcie dzięki któremu te okropieństwa zniknęły. Spojrzała na swoje pole, była sporo do przodu. Ciekawe czy i teraz los się do niej uśmiechnie. - To prawda, no ale dobra nie rozczulajmy się nad tymi okropnymi stworzeniami. Trzeba grać - wzięła do ręki kostki i rzuciła nimi. Zastanawiała się ile oczek pojawi się na nich. Zobaczyła liczbę 10, co oznaczało, że wygrała. Pionek przesunął się na linie mety a z jej ciała nagle zaczęły znikać wszystkie włosy. - Ehh, krótka była ta gra myślałam, że coś więcej się wydarzy. Ale chociaż nie mam już tylu włosów - zaśmiała się. To była jedyna rzecz z której się teraz cieszyła, że znów ma tyle włosów ile powinna. Jednak fakt gra była zdecydowanie za krótka. Za mało się dowiedziała o chłopaku czegokolwiek. - Zostajemy tu, idziemy gdzieś indziej czy po prostu rozchodzimy się w swoje strony? - zapytała, nigdzie jej się tak naprawdę nie spieszyło. Chyba, że Kieran by ją szukał i wywrócił szkołę do góry nogami bo jej nigdzie nie ma. A to wydawało się być całkiem realne i dosyć śmieszne.
Kostka: 10 Pole: 30, nawet przekroczone Efekt: Koniec gry
Rude yeti nie opisywało jej dostatecznie dobrze, bo zdecydowanie za szczupła była na yeti. Choć faktycznie kilka wspólnych czynników w wyglądzie dało się odnaleźć. Max jednak jakby średnio zwracał na to uwagę - nie to, żeby nie zauważył, bardziej nie wpadło mu nawet do głowy by się śmiać. Cóż, uśmiech nie był jego standardową miną, może dlatego. - I jak pierwsze wrażenia? Ja zaczynam ostatni rok i właśnie zastanawiam się co dalej - odpowiedział na pytanie. Szukał. Ostatnio u wszystkich szukał porady, jakiegoś ukrytego przekazu "tak, właśnie to powinieneś zrobić" mimo, że miał świadomość, że decyzja musi należeć do niego. Nikt jej nie podejmie, a i konsekwencje ponosił będzie nikt inny jak właśnie Max. Blackburn nie utożsamiał się z cechami przypisywanymi Ślizgonom i prawdę powiedziawszy nie bardzo wiedział w jaki sposób ukształtował się ten stereotyp. Ok, znał paru przedstawicieli Slytherinu, którzy gardzili osobami z mugolskich rodzin, byli wredni, aroganccy i nieprzyjemni, ale prawda jest taka, że i wśród Gryfonów, Puchonów i nawet Gryfonów takie egzemplarze by się znalazły. Cóż, nie będzie jednak walczył z utartymi schematami, każdy ma prawo do swojego zdania. W obecnym stanie cieszyłby się wiedząc, że w oczach postronnych osób nie uosabia niechlubnych cech przypisywanych jego domowi. Patrzył i oczom nie wierzył - chyba zaczarowała te kostki! W życiu nie przypuszczał, że rozegra dwie rundy i to będzie wszystko. Cóż, pierwsza partia therii jaką rozegrał pozostawiła niedosyt. Już nawet nie w tym rzecz, że przegrał, to by jakoś przełknął, ale że właściwie nie wszedł w rozgrywkę, a już trzeba ją było opuszczać. Życie. - Gratulacje! - wydukał tylko, trochę osłupiały - Szybko mnie rozgromiłaś - dodał z łagodnym uśmiechem. Nie mieli czasu się poznać, nie mieli czasu na faktyczną rywalizację, a i możliwości gry nie zostały zbyt dogłębnie poznane - ledwie ją liznęli. Ale na pewno Max to powtórzy. Blackburn nie miał ochoty jeszcze się rozchodzić i zastanawiał się, co zaproponować - Może masz ochotę na stokrotkowy haust? Albo po prostu na herbatę? Przegrany stawia - zaproponował wypad do Hogsmede. Nie było jednak w tej propozycji cienia podtekstu, tak naprawdę Max nawet nie wpadłby na to, by urządzać podchody matrymonialne, nie przeszło mu przez myśl. Ot tak, pójść, posiedzieć, pogadać.
Dziewczynie podobał się chłopak. W sensie koleżeńskim nic więcej. Był sympatyczny i naprawdę najnormalniejszy ze wszystkich Ślizgonów. Może tiara się w jego przypadku pomyliła? Albo jeszcze pokaże swoje prawdziwe oblicze. Fakt miała dobre stosunki z kilkoma Ślizgonami ale jednak więcej było tych złych niż tych dobrych. - Powiem Ci, jakoś leci. Staram się na razie nie wagarować jak to robiłam wcześniej - zaśmiała się. Oj to prawda, aż dziwne, że skończyła szkołę z takimi dobrymi ocenami. No ale zamiast uczyć się na zajęciach uczyła się sama w pokoju więcej bo więcej ale przyniosło efekty. Wiadomo z ulubionych przedmiotów nigdy nie wagarowała na eliksirach nawet chyba miała stu procentową frekwencję i chyba tylko tam. Jednak teraz postanowiła pojawiać się na tych zajęciach częściej. Do tej pory udało jej się nie być tylko i wyłącznie na astronomii. No ale czasami nie można być w dwóch miejscach na raz i coś można odpuścić. Dziewczynie było przykro, że ich gra się tak szybko skończyła ale jak widać chyba los odwdzięcza się jej za to, że prawdopodobnie wyda na świat kolejnego czarodzieja. - Dziękuje, ale naprawdę mogło to trwać dłużej. - Clary podniosła się z ziemi, jeszcze trochę by tak siedziała a pewnie by jej nogi zdrętwiały. Na wieść o tym, że mają gdzieś iść dziewczyna się ucieszyła. Nie chciała wracać do pokoju i patrzeć się w sufit. Pewnie by się zamartwiała a tak to ma chociaż możliwość na miłą rozmowę. - Jasne, prowadź - odpowiedziała i oboje udali się w stronę zaproponowaną przez chłopaka.
Sytuacja po festiwalu znacznie się uspokoiła i ludzie już praktycznie o tym nie mówili. O takich rzeczach zapomina się dosyć szybko, są szokujące tylko przez jakiś czas. Jednak podczas koncertu wydarzyło się coś, o czym ani Rayener, ani Vivien nie zapomnieli. Dziewczyna przez ponad trzy dłuuugie tygodnie męczyła go, by w końcu powiedział jej, co mu obiecała. A on wciąż unikał tematu, co było zupełnie nielogiczne- najpierw czegoś od niej chciał, a teraz nagle udawał, że nie było tematu, że Vivi nie jest mu niczego winna (bo właściwie nie powinna, no ale już się zgodziła). Nie marudziła na ten temat tylko wtedy, gdy byli czymś zajęci, właśnie dlatego Rayener wciąż gdzieś ją zabierał- a to do parku, a to do restauracji, do Londynu, Hogsmeade. Wszędzie, byle tylko przestała się dobijać. Oj mogła być pewna tego, że dzięki niej nie zapomniał o tym, by zdradzić, co mu obiecała. Tego dnia, ciągnąc tradycję zajmowania jej czasu, zabrał ją nad jezioro. To miejsce miało dla nich duże znaczenie, bo właśnie tutaj się poznali, dlatego uwielbiali spędzać czas na plaży na brzegu. Teraz było zdecydowanie zbyt zimno na pływanie, ślizgon ubrany był w grubą, jesienną kurtkę, a na plecach miał plecak z jakimś jedzeniem, napojami i innymi drobiazgami, takimi jak koc. Rozłożyli się tak, by mieć najlepszy widok na całe jezioro i to, co jest za nim. Pogoda nie była zbyt znośna, ale i tak Rayener wolał, żeby Vivien skupiła się bardziej na tym, jak jest zimno i jak bardzo potrzebuje się do niego poprzytulać, żeby się ogrzać, niż na tej cholernej obietnicy.
Mimo, że ludzie nie mówili już zbyt wiele o festiwalu, zapomnieli już nawet o feralnym meczu, to na korytarzach wciąż można było wyczuć pewien niepokój - zdarzenia ostatnich miesięcy wszystkich niepokoiły, gdyż sprawiały, że dotychczas znany nam świat działał zupełnie inaczej. Wszyscy byliśmy przyzwyczajeni do tego, że magia jest na każde nasze skinienie i teraz gdy tak nie było byliśmy zdezorientowani. Mimo, że się tym bardzo niepokoiłam, to moje myśli były skupione wobec obietnicy złożonej ukochanemu - problemem było jednak to, że wciąż nie wiedziałam co mu obiecałam, a chłopak uparcie unikał odpowiedzi starając się zająć mi jak najwięcej czasu i myśli. Trudno ukryć, że nieszczególnie mi się to podobało - po pierwsze ta kwestia strasznie mnie męczyła, po drugie zaczynałam tęsknić za dniami, w których zajmowaliśmy się błogim nicnierobieniem. Brzeg jeziora był ostatnim miejsce, w którym chciałam się znaleźć - trudno ukryć, że na dworze było już bardzo zimno (a przynajmniej na tyle zimno, że mój gruby płaszcz niewiele dawał) i mimo, że wyjątkowo nie padało nie miałam szczególnej ochoty tutaj przesiadywać. Mimo to ustąpiłam Rayowi z nadzieję, że tym razem moje naciski dadzą jakiś skutek. Usiedliśmy na kocu i niemal od razu wtuliłam się w niego z trudem wytrzymując chłód napływający ze strony jeziora. Siedzieliśmy tak kilka minut, ale nie czułam się zbyt komfortowo, bo męczyły mnie głupie myśli, więc w końcu powiedziałam poważnym głosem: - Musimy porozmawiać, Ray - zawiesiłam głos, by po chwili dodać - Nie możesz uciekać przed tym w nieskończoność.
Właściwie jego również męczyło to, że siedzieli w tym zimnie, w dodatku nad wodą, gdzie okropnie wiało, a każdy podmuch wiatru powodował u niego tak okropny dreszcz, że miał ochotę wstać i po prostu wrócić do zamku, a najlepiej jeszcze wejść do gorącej wody, albo lepiej- rzucić się w ogień płonący w kominku, z pewnością wtedy nie byłoby mu tak zimno. Nie chciał zbytnio pokazywać jej tego, jak bardzo cierpi z powodu niskiej temperatury, ale to było naprawdę trudne, tym bardziej, że byli do siebie przytuleni, więc czuli, jak trzęsą się z zimna. W końcu Vivien się odezwała, a jej głos brzmiał na tyle poważnie, że musiał coś odpowiedzieć. -Masz ochotę na gorącą herbatę?- uśmiechnął się, sięgając do plecaka. Jej mina wyraźnie wskazywała na to, że ma już dosyć jego spławień i wymówek, aż tak bardzo ją ciekawiło, co mu obiecała, że przez ostatnie tygodnie był to jeden z głównych tematów ich rozmów, a nawet kłótni. Rayener odkładał ten temat tylko dlatego, że uważał, że to wymaga odpowiedniego momentu, nie mogł tak po prostu z tym wyskoczyć, bo to byłoby dosyć... dziwne. No ale skoro dama nalegała, to przecież nie mógł cały czas stawiać oporu i pozostawiać ją w niepewności. Chciała wiedzieć, co mu obiecała? Proszę bardzo. Brytyjczyk wciąż grzebał w plecaku, poszukując termosa z herbatą, ale jednocześnie układał sobie w głowie swoją wypowiedź, nie chciał zabrzmieć idiotycznie, jak zresztą zawsze. -Mówiłem wtedy, że chciałbym, żebyś spełniła jedno moje życzenie, niezależnie od tego, co to będzie.- Mówił, wciąż wpatrując się we wnętrze plecaka. -No i ja dotrzymałem swojej części umowy, pozbyłem się Andrew, dlatego wciąż zadziwia mnie to, że tak bardzo chcesz dotrzymać swojej części. Trzymając w ręce małe pudełeczko spojrzał jej w oczy, szczerząc zęby w głupkowatym uśmiechu. Serce zabiło mu odrobinę szybciej i przestał zwracać uwagę na zimno, chociaż podświadomie wciąż się trząsł. -No dobra, moim życzeniem jest to, żebyś się po prostu zgodziła. Żebym miał pewność, że to wszystko jest... naprawdę. Z innego powodu nie przywlókłbym cię w miejsce w którym się poznaliśmy, podczas takiej pizgawicy. Generalnie chodzi o to, że nie wiem, jak ci to powiedzieć, bo w sumie nigdy nie byłem w takej sytuacji, heh... No wiesz, niby jesteśmy razem od wakacji, kilka miesięcy, ale dokładnie wiemy, że to się ciągnie o wieeeeele dłużej. No więc chyba nie ma na co czekać, co nie? Po prostu mi powiedz.- Otworzył pudełeczko, w którym znajdowała się srebrna obrączka z wygrawerowanymi na niej falami, które miały nawiązywać do ich wspólnego zamiłowania, czyli pływania. Gdy obracało się obrączką, wydawało się, że w falach płynie prawdziwa woda, co dawało wspaniały, magiczny efekt. -Vivien... Wyjdziesz za mnie?
Odmówiłam herbaty i najprawdopodobniej bardzo dobrze postąpiłam, bo mogłam przypadkiem stracić życie krztusząc się napojem po usłyszeniu słów ukochanego. Gdy usłyszałam co Rayener ma mi do powiedzenia zupełnie mnie zatkało, gdyby nie fakt, że trzymał przede mną pudełeczko z pierścionkiem najpewniej pomyślałabym, że po ludzku się przesłyszałam, miałam jednak dowód, że to wszystko jest prawdą. Zapowietrzyłam się. Totalnie nie wiedziałam jak się zachować w tej sytuacji. Kochałam mojego chłopaka całym sercem, ale to stało się tak nagle - zdecydowanie nie byłam gotowa na małżeństwo. Miałam tylko osiemnaście lat, a nasz związek był jeszcze bardzo bardzo młody. Jasne, myślałam, że kiedyś moglibyśmy wziąć ślub i stworzyć kochającą rodzinę i bardzo tego pragnęłam, ale nie teraz i nie tak. Byliśmy bardzo młodzi, a nasza sytuacja życiowa i finansowa nie była zbyt stabilna, a na dodatek nie miałam szans na to by zapoznać Rayenera z moją rodziną. Chciałam spędzić z chłopakiem resztę życia, ale czy naprawdę musieliśmy nakładać na siebie obowiązki małżeńskie już teraz? Wolałam, żeby wszystko toczyło się normalnym, trochę wolniejszym tempem - żeby nasz związek dojrzewał i powoli przechodził na kolejne etapy, żeby to wszystko działo się naturalnie. Wiedziałam, że jeśli teraz tak po prostu przyjmę jego oświadczyny bez zapoznania go z moją rodziną, szczególnie po zerwanych zaręczynach Bei to narażę się na gniew rodziców i żal ze strony Doriena. Mimo że nie miałam dobrych relacji z rodzicami chciałam powoli uświadamiać ich, że jestem piekielnie zakochana i że mam faceta, który nie spełnia ich wymagać, ale i tak z nim będę, żeby zaoszczędzić im bólu i rozczarowania. Rzucenie prosto z mostu, że zamierzam wyjść za mężczyznę, z którym jestem zaledwie kilka miesięcy na pewno byłoby dla nich bardzo trudne. Po chwili dotarła do mnie jedna, jeszcze bardziej niepokojąca kwestia - czy właśnie to już obiecałam ukochanemu? Spojrzałam Rayowi w oczy - tak bardzo nie chciałam psuć tego momentu, który był w jego mniemaniu na pewno bardzo romantyczny, a we mnie wywołał strach, jednakże byłam trochę zła. Mimo to mój głos był spokojny, naturalny, może lekko roztrzęsiony, ale nie było w nim słychać negatywnych emocji. - Skarbie - zawahałam się przez moment - Nie wiem co powiedzieć... Nie sądziłam, że będzie chodziło Ci o coś tak poważnego. W kwestii też obietnicy z festiwalu, rzecz jasna.
Czekał tak z tym pierścionkiem wyciągniętym w jej stronie, z sercem, które coraz bardziej podchodziło mu do gardła, ale patrząc na jej wyraz twarzy nie mógł odczytać niewyobrażalnej radości. Nie widział podskoków ze szczęścia, oraz nie usłyszał tego, na czym najbardziej mu zależało, czyli krótkiego, ale kosmicznie ważnego "TAK". Widział tylko zdziwienie i przerażenie, jakby zrobił coś strasznego i niezwykle okrutnego. Nie uważał, że są za młodzi na zaręczyny, przecież to nie jest jeszcze ślub, ślizgon nie kazał jej podpisywać umowy, która mówiła o tym, że teraz będą na zawsze razem, że będą ze sobą mieszkać, Vivien będzie prała jego brudne skarpety, będzie wychowywała dzieci i cały dzień będzie spędzała w kuchni, nie mając czasu dla siebie. Rayener po prostu potrzebował tego dowodu, zapewnienia, że naprawdę ze sobą są. Nigdy nikomu się nie chwalił, ale bardzo boi się samotności, odrzucenia. W końcu jego matka miała niewiele więcej, niż 19 lat, gdy go urodziła, a już wtedy została sama, bez mężczyzny, który zapewniał ją, że będzie z nią na zawsze, a zostawił ją, kiedy najbardziej go potrzebowała. Ten pierścionek miał być jedynie zapewnieniem. To nie było tak, że Ray nie ufał Vivien, nie mówił, że z pewnością dziewczyna zostawi go po jakimś czasie, bo nawet jeśli by tak miało być, to żaden pierścionek tego nie zmieni. Obrączka to jedynie symbol i tego cały czas trzymał się Arthas. Jego uśmiech zszedł z jego twarzy tak szybko, jak się na niej pojawił. -Ta obietnica to nie miało być nic poważnego, musiałaś mnie źle zrozumieć biorąc ją tak mocno do siebie- powiedział zawiedzionym głosem, wciąż trzymając pudełeczko. -To jest twój wybór, a nie mój i chcę od ciebie jedynie odpowiedzi, nie zmuszam cię do niczego.
Zobaczyłam zawód na mojej ukochanej twarzy i poczułam, że zaraz pęknie mi serce. Miałam świadomość, że chłopak może być rozczarowany bo na pewno oczekiwał, że od razu otrzyma ode mnie entuzjastyczną zgodę - nie mogłam jednak robić niczego wbrew sobie, chciałam mieć dłuższą chwilę na porządne przemyślenie tej decyzji, szczególnie, że oświadczyny i małżeństwo kojarzyły mi się raczej ze średnio sympatyczną, formalną umową, a nie dowodem szczerego uczucia. Udowadniałam mu swoją miłość i to, że jest najważniejszą osobą w moim życiu każdego dnia, więc nie byłam ani trochę w stanie zrozumieć dlaczego wpadł na pomysł, by tak szybko sformalizować nasz związek. Ja czułam się jeszcze strasznie niedojrzała, a on czasem zachowywał się jak totalny dzieciak, a w moim mniemaniu małżeństwo było instytucją przeznaczoną dla dorosłych ludzi. Wzięłam głęboki oddech, a przez moją głowę przeszedł milion myśli. Przez jeden moment rozważałam zgodę, tylko po to by zadowolić ukochanego, ale po chwili dotarło do mnie, że nie mogę robić nic przeciwko sobie. Miałaś świadomość, że sprawię mu przykrość, ale w tym konkretnym momencie musiałam myśleć nie tylko o nim, ale o nas obojgu. Położyłam dłoń na jego policzku i spojrzałam mu w oczy - kochałam go, więc w moim mniemaniu zasługiwał na stuprocentową szczerość. Musiałam jednak pamiętać by przekazać mu prawdę delikatnie, by nie sprawić mu jeszcze większego zawodu. - Nie mówię nie - powiedziałam cicho, ani na moment nie spuszczając wzroku - Pragnę tylko, żebyśmy z tym poczekali, żeby to wszystko stało się naturalnie, a nie za szybko. Chcę, żebyśmy oboje byli już jakoś ustabilizowani życiowo, żebyśmy poznali swoje rodziny i powoli, rozsądnie układali swoją przyszłość. Westchnęłam cicho delikatnie muskając jego policzek. - Bardzo cię kocham, niezależnie od kawałka metalu na palcu.
Słuchał dokładnie tego, co mówiła, ale jakoś wcale to do niego nie docierało. Nie wyobrażał sobie tego w ten sposób i nawet nie potrafił zrozumieć, co poszło nie tak. Zrobiło mu się słabo, gdy powiedziała, żeby ich rodziny się poznały. W końcu on nie miał praktycznie żadnej rodziny, poza ojcem, którego nie widział na oczy nigdy w życiu, oraz matką, która przeprowadziła się z Anglii i Rayener teoretycznie nie wie, gdzie ona teraz jest. A rodzina Vivien? Przecież to czystokrwiści czarodzieje. On w ogóle do nich nie pasuje i z pewnością nie zgodzą się, by Ray zabrudził ich ród. No dobra, może brał to wszystko zbyt poważnie. Rzeczywiście mógł z tym poczekać jakiś czas, przecież się nie pali, nie muszą już się zaręczać, ani planować ślubu. Tylko on zaręczyny traktował kompletne inaczej. Dla niego obrączka była jak słowa "zawsze będę przy tobie". Tutaj nie chodziło o wielkie zobowiązania na miarę ślubu, a jedynie o proste zapewnienia. Najwidoczniej Vivien miała inne, własne spojrzenie na całą sprawę. Po prostu musiał to uszanować, przecież nie mógł jej do niczego zmusić. -Rozumiem.- Odpowiedział i schował pudełko z obrączką do plecaka, po czym wstał z koca. Po prostu nie chciał powiedzieć czegoś niemiłego, co mogłoby ją zranić, to nie jest dobry czas ani dobre okoliczności na takie rzeczy. Musiał mieć czas, żeby to wszystko sobie przemyśleć, bo naprawdę chciał wiedzieć, co poszło nie tak, ale jednocześnie nie chciał jej o to pytać, ludzie w takich sytuacjach często bywają nieszczerzy. Trzeba było to wszystko przeczekać, w końcu zapomną o tych głupich oświadczynach, a kiedyś będą się z tego śmiać. Teraz jest to jedynie przygnębiające. Ray uśmiechnął się by przynajmniej sprawić wrażenie, że wszystko jest okej. Nie chciał, żeby Vivien za bardzo przejmowała się tym, że jej słowa w jakimś stopniu go zraniły. -Może po prostu wróćmy do zamku, zanim zamarzniemy?
Zgoda moich rodziców nie miała w kwestii mojej przyszłości żadnego znaczenia - mimo wszystko chciałam jednak chociaż spróbować otrzymać ich błogosławieństwo. Nie mieliśmy dobrych relacji, ale jednak byli moją rodziną i nie chciałam podejmować takich decyzji tylko po to, żeby im się sprzeciwić. Poza tym liczyłam na akceptacje ze strony matki - jej krew była czysta, ale nie tak krystalicznie czysta jak u ojca. Wśród jej przodków zdarzały się odstępstwa od czystości krwi, dlatego uważałam, że ona wręcz musi mnie zrozumieć. W moim mniemaniu najlepszym zapewnieniem o tym, że zawsze będę przy Rayu była moja obecność, proste codzienne czynności, a nie kawał żelastwa i oficjalnie zobowiązanie. Nie zamierzałam jednak tego werbalizować, bo bałam się, że to go bardzo zaboli. Zamiast tego ścisnęłam jego dłoń i szepnęłam: - Kocham Cię, mam nadzieję, że się nie gniewasz. Widziałam smutny uśmiech na jego twarzy, co było dla mnie ciosem w sam środek serca. Nie mogłam jednak zmienić tak poważnej decyzji tylko z tego powodu. Przystałam na jego propozycję powrotu do zamku, ale czułam się strasznie głupio. Mimo że szliśmy trzymając się za rękę miałam okropne poczucie rosnącego między nami dystansu.
Nie tylko stęskniła się za Hogwartem, ale także za jego okolicami. Te wszystkie piękne widoki zawsze zatykało jej oddech. Czy można sobie wyobrazić życie bez tej szkoły? Li naprawdę bardzo ciężko znosi to, że niedługo będzie musiała opuścić szkołę i zacząć pracować, założyć rodzinę. Szkoła była dla niej wszystkim, ale nie mogła sobie pozwolić na to, żeby dla własnych kompleksów nie zdać do następnej klasy. Puchonka dość dobrze się uczyła więc naprawdę byłoby to dla niej bardzo trudne. Wybrała się w to miejsce dlatego bo wiedziała, że tutaj nie ma tłumów, że uczniowie wcale tutaj nie przychodzą. Poza tym pogoda na zewnątrz nie dopieszczała więc nie ma się co dziwić, że uczniowie wolą siedzieć w swoich czterech kątach i uczyć się do kolejnych lekcji. Sama Li postanowiła to zrobić, ale wolała pouczyć się na dworze. Słyszała, że na dworze przy świeżym powietrzu nauka wchodziła o wiele bardziej do głowy. Nigdy się jakoś nad tym specjalnie nie zastanawiała, ale gdy miała jakieś egzaminy to wolała edukować się na terenach Hogwartu niżeli w samej szkole. Tłok i gwar na pewno nie sprzyjały nauce. Parę razy próbowała uczyć się w środku i zawsze ktoś jej w tym przeszkodził. Poza tym Li jest za bardzo ciekawska, żeby nie odwrócić się jak usłyszy kłótnie, czy też romanse innych uczniów. To chyba jej najgorsza wada. Naprawdę wkładała nos tam gdzie nie trzeba, oczywiście zawsze się później za to karciła, ale zwyczajnie było już na to za późno. Ułożyła swoje drobne ciało pod drzewem i opatuliła się jeszcze bardziej w ubranie które dzisiaj posiadała na sobie. Wyciągnęła jedną z książek i zaczęła ją przeglądać z nadzieją, że wejdzie jej coś do głowy.
Po średnio udanym treningu miotlarskim, Julek czuł, że musi się w jakiś sposób zrehabilitować we własnych oczach. Niby nic się nie stało, przecież wszyscy przeżyli, a jednak za każdym razem, gdy patrzył w lustro, widział na swoim policzku wielkiego, żółto-fioletowego siniaka, który przypominał mu o wstydliwym incydencie. Nie miał tego dnia za bardzo ochoty na latanie, więc ubrał grube, ciepłe dresy i postanowił iść pobiegać wzdłuż jeziora. Wyjątkowo nie sypało śniegiem i chociaż słońce nie miało szans przebić się przez gęste, szare chmury, to powietrze było przyjemnie rześkie. Biegnąc brzegiem wody, musiał przyznać, że w czasie przerwy świątecznej naprawdę tęsknił za tym miejscem. Co prawda wrócił do Hogsmeade tuż przed sylwestrem, jednak przebywanie na terenie Hogwartu miało w sobie coś niesamowitego. W murach szkoły wciąż czuł się jak dziecko, które nie musi dorastać. Dorosłość trochę go przerażała. Obowiązki, odpowiedzialność, podejmowanie trudnych decyzji. To wszystko było mu tak bardzo obce, że sama myśl na ten temat sprawiała, że po karku przebiegał mu nieprzyjemny dreszcz. Jak dobrze, że mieszkał z Mary Berry, która chyba była jedyną osobą w jego wieku, której do dorosłości było równie daleko, co jemu. Nie spodziewał się nikogo spotkać nad jeziorem, może ewentualnie jakieś pojedyncze, spacerujące dusze. Z pewnością nie oczekiwał, że w tym śniegu ktoś postanowi usiąść pod drzewem... i się uczyć. - Nie zimno ci? - Spytał ze śmiechem, patrząc z ukosa na @Li Na. Przystanął przy dziewczynie, truchtając w miejscu.
Śnieg czy mróz nie był dla niej jakoś bardzo groźny. Jako animag mogła się szczycić tym, że nie marzła tak szybko jak zwykły czarodziej. Dlatego drobny puch leżący na ziemi nie robił na niej żadnego wrażenia. Może to i wyglądało dziwnie, ale Li słynęła przecież z takiego zachowania. Wiele osób uważało ją za dziwoląga, więc nie powinno to nikogo dziwić. Lubiła się wyróżniać z tłumu, a niektóre zachowania dziewczyny były tego żywym dowodem. To ona nie spodziewała się tutaj nikogo poza nią. Przecież było zimno, chociaż słyszała, że uprawianie sportu w taką pogodę bardziej sprzyja płucom. Ale czy to prawda? Nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiała, bo sama nie biegała, chyba że była pod postacią zwierzęcą. Czytając nawet nie zauważyła zbliżającej się do niej postaci. Uśmiechnęła się na obecność puchona, który zadał jej pytanie. Lubiła go, był jej przyjacielem i dość często się ze sobą spotykali. Ale szczerze powiedziawszy pierwszy raz widziała, że chłopak biega. - Od kiedy Ty biegasz co? - spojrzała na niego zza książki jednak jeszcze jej nie zamknęła, bo przecież chłopak wyszedł pobiegać więc lada moment może kontynuować tę czynność. - Jestem bardziej odporna na jaką wyglądam. - mruknęła i parsknęła śmiechem. Oczywiście nikt poza Danielem i jej wujkiem nie wiedział o jej zdolności. Naprawdę musiały to być osoby bardzo zaufane, ale nawet jej przyjaciele nie mieli prawa tego wiedzieć. Niby im ufała i bardzo lubiła, ale jednak co do swojej zdolności i jej poufności była bardzo uczulona.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Jesień, zima... Leonardo nieszczególnie rozróżniał te pory roku, jedynie śnieg jako tako rozdzielając. Najważniejsze dla niego było to, że robiło się zimno, a jemu się to tragicznie nie podobało. Gotów był zaakceptować mróz jedynie w sytuacjach, w których znajdował się w jakimś dobrze ogrzewanym miejscu. Albo były święta. Miał prezenty. Dawał prezenty? Potrzebował czegoś, co pochwyci jego uwagę i odciągnie ją z daleka od znikomych stopni pokazywanych przez termometr. Niestety, nie mógł nieustannie siedzieć w pracy. Nawet on miał jakieś granice (to jest, lenistwo i znudzenie)... i chociaż Swann zapewniał mu całe mnóstwo papierkowej roboty, a połączenie z karierą modelingu nie było najprostsze, to chłopak dalej był w stanie znaleźć sobie jakieś bardziej leniwe dni. Ten, na przykład, niemal cały spędził poza Hogwartem. Obejrzał dwa mieszkania, załatwił zakupy na Pokątnej, odebrał zdjęcia od znajomego fotografa, skoczył na przymiarkę strojów do nadchodzącego pokazu. Kiedy wrócił do zamku, ani myślał siadać nad papierami. W końcu czy ktoś się obrazi, jeśli prace pozostaną niesprawdzone jeden dzień dłużej? Zresztą, nikt nie powiedział, że nie zajmie się nimi późniejszym wieczorem. Leo nie układał żadnych planów, gdy wychodził na błonia. Delikatna mgła zacierała krajobraz i chociaż asystent planował energiczny spacer to dość szybko doszedł do wniosku, że kiepsko się na to przygotował. Na całe szczęście, miał od jakiegoś czasu przyjemną alternatywę - zimno świetnie znosił w niedźwiedzim futrze. Przy okazji mógł poćwiczyć przemiany! Pozostawił na błoniach kilka odcisków wielkich łap, w końcu przystając przy jeziorze, aby sprawdzić i jego temperaturę. Czy to dziwne, że kusiło go wejście do wody? W końcu nie powinien szczególnie zmarznąć, o ile nie powróci do ludzkiej postaci... I tylko resztka przyzwoitości go od tego powstrzymywała, bo wielkie rozkminy nie trzymały się ograniczonego magią, niedźwiedziego móżdżka. Pochylił pysk nad wodą, wpatrując się w swoje rozedrgane odbicie. Animagia nie przestawała go zachwycać.
Paradoksalnie na dłuższą metę Ezra lepiej znosił nieprzewidywalną pogodę wiosenno-jesienną niż wielkie upały, które serwowało letnie słońce; wydawało się, że mimo pluchy, zawieruchy i jednego wielkiego misz-maszu atmosferycznego, Krukon odżywał. Lubił siąpiący mu na nos drobny deszczyk podczas spacerów i lubił melancholijny nastrój potęgowany przez kurtynę porannej mgły. Wiedział również, że stopniowo zbliżali się do grudnia; do śniegu, mrozu i pory niemal wiecznej nocy, a to już zdecydowanie nie budziło w nim entuzjazmu. Ogromnym marnotrawstwem byłoby przesiedzenie względnie ładnej pogody w murach zamku, podczas gdy nie trzymały go w nim żadne zajęcia; gdzieś tam obijały mu się o uszy rozgorączkowane szepty dzieciaków, które być może planowały jakiś psikus, o którym Ezra nie chciał jednak wiedzieć, gdzieś tam leżał pergamin z zaczętą pracą domową, gdzieś tam - dokąd ciągle powracał wzrokiem - znajdował się scenariusz do najnowszego przedstawienia, w którym miał szansę grać i to, Merlinie dopomóż, w samym Paryżu. Sam Ezra wiedział, że myślał o tym trochę zbyt często i zbyt intensywnie - ktoś mógł go jednak winić, skoro rolę niemalże wybłagał i każdy jeden błąd wciąż mógł go skreślić? Ezra nie powiedziałby więc, że miał czas wolny, po prostu skradł jakiś jego fragment z najbliższej przyszłości z koniecznością zwrotu. I to na czynność niezwykle prozaiczną; na zwykły, samotny spacer. Jego szyję opatulał miękki szalik w przyjemnie lazurowym odcieniu, podciągnięty niemal pod nos i chroniący różowiejące od szczypania złośliwych podmuchów policzki. Dlaczego Ezra jeszcze lubił jesień? W żadnym innym stroju wierzchnim nie prezentował się tak dobrze, jak w klasycznym płaszczu. (Ponieważ niewierzchnich kilka by znalazł - strój Adama chociażby.) Nie planował dalekich wycieczek; zakazany las nie wydawał się przyjazny o tej porze, wszelkie ogrody dawno już przymierały, ale jezioro zachwycało niezależnie od pory roku; zresztą, kto nie lubił od czasu do czasu puścić kaczek po jego tafli z nadzieją że jakiś kamyk opadnie potem na głowę druzgotka? Już podczas pokonywania trasy zauważył wielkie ślady pozostawione na ziemi, którymi rok temu zapewne jeszcze by się przejął. Teraz? Teraz rutyną stały się odciski łap i sierść wirująca w powietrzu i osiadająca na szatach przechodzących uczniów - nowy asystent nie żałował sobie przybierania formy maskotki Hogwartu. Pomimo świadomości, nie zdecydował się na zmianę trasy; oczywiście z tyłu jego głowy tkwiła jakaś obawa. Mógł poczuć się zbyt pewnie i w istocie natknąć się na prawdziwe zwierzę, poza tym, kto powiedział, że przebywanie w okolicach zmisiowanego Leo było znowu takie bezpieczne? Kiedy zatem rzuciła mu się w oczy sylwetka pochylającego się nad jeziorem niedźwiedzia, Ezra nie zatrzymał się, by przemyśleć swoje działanie. Stawiał na trawie miękkie kroki, zmniejsząc odległość w możliwie największej ciszy. Chciał go przestraszyć? Zaskoczyć? Zrobić mu jakiś żart? Trudno było jednoznacznie powiedzieć... O czym jednak na pewno zapomniał Ezra? (Poza ostrymi zębami, które mogły kłapnąć mu przed oczami?) O misiowych zmysłach, które zdecydowanie były lepsze niż te ludzkie.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Cóż, być może stroje również liczyły się w nieistotnym konkursie na najbardziej cenione pory roku. Leo z natury wyglądał bardzo potulnie, nawet jeśli jego wzrost czy umięśniona sylwetka mogły świadczyć o czym innym. Miał te uroczo poskręcane ciemne włosy o jedwabistej strukturze, miał też śniadą cerę, w których wiecznie zaklęte były promienie słoneczne. Miał tęczówki w kolorze gorącej czekolady, a jego uśmiech był po prostu ciepły. Niewątpliwie zatem dodanie do tego wszystkiego świątecznych sweterków czy puchatych szlafroków jedynie potęgowało efekt. Rzecz w tym, że przyjemny dla oka wizerunek jesienno-zimowego (może po prostu mroźnego?) Meksykanina nijak nie równał się temu bardziej letniemu. Im mniej ubrań, tym więcej pokazanego ciała, a akurat tutaj Leo miał czym się chwalić. Co więcej, lubił to: czuł się naturalniej. Swobodniej, bez tylu warstw krępujących ruchy. Zawsze wybrałby strój Adama. Słyszał, że ktoś się zbliża, ale nijak tego po sobie nie pokazał. Dalej zaaferowany był taflą wody, w której poza swoim odbiciem wychwycić mógł nierównomiernie pokryte kamieniami i roślinami dno. Wydawało mu się, że nieco dalej przemknęło jakieś małe stworzonko i to na nim skupił więcej swojej uwagi; w końcu nie musiał wcale się wysilać, aby rozpoznać w nadchodzącym Hogwartczyku Ezrę. Sam nie wiedział, co naprowadziło go na ten, w dodatku słuszny, trop. Może wiatr przyniósł znajomy zapach, którego Leo nie zdołałby pomylić? Może sam dźwięk i styl stawianych kroków zdawał się tak łatwy do dopasowania? Całość była przecież taka oczywista... Nie wiedział, co Krukon wyprawia, ale nie zamierzał mu wcale przeszkadzać. Może Clarke pragnął uniknąć konfrontacji i chciał jedynie niedźwiedzia wyminąć? Ciężko stwierdzić... Leonardo przysiadł sobie na trawie, dalej chłopaka ignorując i tylko możliwe do wykorzystania zmysły powolutku przestawiając na większą czujność w stosunku do prefekta. Ostatecznie, nie wytrzymał. Trochę znudziło mu się czekanie, a trochę zmartwił się tym skradaniem. Jeśli Ezra planował jakoś go nastraszyć, to chyba powinien wiedzieć, że to niezbyt wykonalne... i tak też niedźwiedź odwrócił gwałtownie łeb, z donośnym pomrukiem zamierającym w piersi witając zbliżającego się chłopaka. Był za blisko, aby jedynie próbować przemknąć niezauważonym. Czegoś chciał. Co ty kombinujesz?
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Nie ulegało wątpliwości, że Leonardo przyjemny dla oka był o każdej porze roku, wszak na tym atrybucie głównie opierała się jego kariera artystyczna. Ezrze z kolei nie musiało na tym zależeć; swój wizerunek budował na postawie kolejnych przywdziwanych warstw, nie mając egzotycznej urody, samej w sobie przyciągającej wzrok. Pasował zatem do nieoczywiście atrakcyjnych pór roku - trzeba je było po prostu odkryć, aby docenić. Był trochę zdziwiony, że jego dziecinny i spontaniczny pomysł w rzeczywistości działał. Leonardo zdawał się zupełnie nie zwracać na otoczenie, zaaferowany widokiem, który ujrzał w tafli wody. ("Wodo, wodo, powiedz przecie, który miś jest najpiękniejszy w świecie"?) Zaczął już się czuć niemal pewnie, a potem... Zamarł, kiedy niedźwiedzi pomruk przeciął gwałtownie ciszę, jak grzmot podczas dopiero rozpoczynającej się burzy. Ezra czuł się, jakby ta krótka chwila uległa filmowemu zabiegowi retardacji; przez jego napięte ciało przemknął dreszcz, a serce zabiło szybciej z zaskoczenia i niejako protestu, ponieważ zupełnie nie czuł się przygotowany wobec tego ruchu. To on chciał go zaskoczyć, tak? Zdążył poczuć niepewność i zwątpienie objawiające się w nagłym zaprzestaniu stawiania kroków - jak dziecko przyłapane na skradaniu się w stronę słoika z kociołkowymi pieguskami. I, jak u rzeczonego dziecka, twarz Ezry natychmiast spotulniała, a wargi rozciągnęły się w niewinnym uśmiechu; iście anielskim, mającym udowodnić, że za tym skradaniem się nie stała żadna zła myśl. - Uznam, że to "cześć Ezra, jak miło cię wywąchać" a nie "cześć Ezra, dobrze trafiłeś, bo właśnie szukałem przekąski" - podpowiedział Leonardo żartobliwym tonem, głosem wykazując więcej pewności siebie niż było w postawie. W rzeczywistości czuł się trochę dziwnie, mając prowadzić dialog z misiem. Toteż z jego ust wylały się zaraz słowa, mające przykryć ową niepasującą niezręczność. - Odzwyczaiłem się, czy jeszcze urosłeś? Bo dobrze wyglądasz. Potężnie. Chyba że to zaczyna się zbierać zimowy tłuszczyk... - cmoknął oceniająco, nie mogąc się powstrzymać się jakiejś małej złośliwości, wybrzmiewającej przy całkowicie sympatycznej i ciepłej mimice. - Okaże się, jak wyskoczysz z futra. Nie będzie ci w ogóle przeszkadzać, jeśli podejdę? - Zakołysał się z palców na pięty, jakby miał ochotę postąpić dalej, ale mimo wszystko zabrakło mu odwagi. Ezra mógł świetnie udawać, że wszystko było w porządku, ale nie dało się zapomnieć o faktach wynikających z łączącej ich przeszłość, więc jeśli coś mógł zrobić, to przynajmniej podarować Leo luksus wyboru.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Ruch Leo rzeczywiście mógł wyjść nieco gwałtownie, trochę jako takie "bu". Skoro Ezra skradał się jak dzieciak, to równie dobrze mógł zostać w podobnym stylu spłoszony. Rzecz w tym, że efektu dopełniało masywne niedźwiedzie cielsko, bo przecież sam Gryfon w jakieś wielkie podchody by się nie bawił. Przekrzywił lekko łeb, wpatrując się w ten "niewinny" uśmieszek z powątpiewaniem. Coś mu w postawie Krukona nie pasowało i uparcie starał się ów zmianę rozpoznać; zignorował zatem opcje powitania, uparcie szukając. Ciężko stwierdzić, czy chodziło o postawę, ton głosu, zwierzęcą intuicję (podobno drapieżniki wyczuwają strach, nie?)... czy też może dobrą znajomość rozmówcy, którą Leo - pomimo wszelkich wątpliwości - w jakimś tam stopniu jednak posiadał. Miał wrażenie, że chłopak czuje się niekomfortowo, zupełnie jak gdyby... nie, bał się to złe określenie, ale... Nie ufał? Brał pod uwagę, że postać grizzly może zostać w jakiś sposób wykorzystana przeciwko niemu? Parsknął na wzmiankę o tłuszczyku i, cóż, Ezra nie musiał martwić się odpowiedzią odnośnie podejścia bliżej. Leonardo sam zmniejszył dystans pomiędzy nimi, stając zaraz na tylnych łapach i wyciągając się jeszcze bardziej w stronę nieba. Chętnie by sobie posiedział w ciepłym futerku, ale nie mógł przecież pozwolić Krukonowi na jawne znieważanie go - wypadało się trochę odezwać. Szkoda tylko, że koncentracja jakoś tak mu uciekła. Bliskość chłopaka, jego intensywny dla niedźwiedzich zmysłów zapach, niepewność wychwycona w jego zachowaniu... Wszystko to rozproszyło Leonardo, który zadrżał lekko, przedłużając przemianę i tkwiąc chwilę dłużej w misiowatej formie. W końcu zmalał drastycznie, głośniejszy oddech wypuszczając już ludzki. Tylko... skąd trzask materiału... i dźwięk upadającej na zmarzniętą ziemię różdżki?... - Och - wyrwało się Gryfonowi, gdy zorientował się jaki żałosny błąd popełnił. Musiał przyznać, że to było trudne - przemiana animagiczna wraz z ubraniem była czymś, co trzeba było wyćwiczyć samemu. Nie było magicznej receptury na opanowanie tej umiejętności, a Vin-Eurico potrafił się rozproszyć mocniejszym podmuchem wiatru. Chyba powinien się spodziewać, że istnieje bardzo wysokie prawdopodobieństwo pokazania się swojemu byłemu chłopakowi nago. - Chcesz coś dodać, w kwestii tego tłuszczyku? - Wcale nie udawał, że to był efekt zamierzony; przesunął za to rękę, by dłonią zakryć to, co mógł. W jego oczach widać było zakłopotanie i rozbawienie, jednak skoro już marznął i robił z siebie debila... To przynajmniej mógł mieć tę satysfakcję, że Ezra winien odszczekać haniebne zarzuty.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Leo uważnie wpatrywał się w Ezrę, szukając niezgodności, gdy z kolei Krukon rekompensował się równie drobiazgowym spojrzeniem, ukierunkowanym jednak na dostrzeżenie bardziej naturalnych zmian. Widywał go czasem - gdzieś na korytarzach, kiedy chłopak pełnił swoje asystenckie obowiązki, podczas posiłków w Wielkiej Sali i zdarzało się nawet, że mignęła mu jakaś okładka lub sesja, rzecz jasna zupełnie przypadkowo, podczas próby nadążenia za nowinkami medialnymi - były to jednak zbyt krótkie momenty, aby utwierdzić się w przekonaniu, że Leonardo wciąż był tym samym narwanym Gryfonem, którego w sercu tyle czasu miał Ezra. I stąd być może ów niepewność; czas bywał zdradliwy w kontekście znajomości. Oczywiście nie bał się go w pełnym rozumieniu tego słowa (Leo ograniczała chyba trochę świeżutka posada) ale sam dostrzegał, że zaczynał już zapominać. Niegdyś na pamięć znał każdą krzywiznę twarzy Gryfona i na podstawie najmniejszych zmian potrafił określić jego nastrój - nieistotne, w której formie aktualnie przebywał. Teraz było to dla niego wielką niewiadomą; potrafił jedynie wysnuć, że chłopak nie miał wobec niego złych intencji, gdy podniósł się z ziemi i majestatycznym krokiem zbliżył. Ezra wyciągnął już rękę, jakby chciał podrapać Leosia za uchem - animag czy rzeczywiste zwierzę, któż nie lubił być adorowany poprzez głaskanie i drapanie? Nie miał jednak okazji w pełni zanurzyć palców w miękkiej sierści, jedynie delikatnie go po niej smyrnął, kiedy Leo podnosił się na dwie łapy. Ezra czuł się zwyczajnie mały wobec tej chodzącej góry futra - w tej sytuacji postura ćwierćolbrzyma nie wydawała się już być tak onieśmielająca. I cóż, nie budziła w Ezrze obawy, że utrata równowagi przez Leonardo może oznaczać jego śmierć. Zadarł głowę, śledząc całe to ludzkie skupienie rysujące się na zwierzęcej twarzy. Wciąż pamiętał pierwsze próby Leo, kiedy to przechodzenie od postaci do postaci sprawiało mu niebywały problem. Praktyka jednak robiła swoje i w ciepłym uśmiechu Ezry krył się już przygotowany komplement i jakiś ułamek dumy związanej z opanowaniem trudnej sztuki. Decyzja poddania pod obserwację pyszczka była - w zależności od interpretacji - najlepszą i najgorszą podjętą przez Ezrę. Najlepszą? Gdy szwy ubrań pękły, mógł samodzielnie zdecydować gdzie ulokować wzrok, na przykład w niebie ponad wciąż bardzo ładnie wyrzeźbionymi ramionami Gryfona. Najgorszą? Zsunięcie się spojrzenia Ezry po całej sylwetce Leonardo było bardzo wyraziste, nawet jeśli szybko wyparł się tego bezmyślnego gestu poprzez powrót do czekoladowych tęczówek. - Nie chodziło mi, żebyś aż tak wyskakiwał z futra - skomentował, po czym zagryzł wewnętrzną stronę policzka, jakby przez ból próbując powstrzymać delikatny róż, który wstępował stopniowo na jego twarz. (Żenujące.) - Jak można coś dodawać w kwestii czegoś, co nie istnieje? Tym bardziej, kiedy z takim poświęceniem zechciałeś mi to udowodnić - odparł (a jego głos nawet przy tym specjalnie nie zadrżał) przełykając dumę wynikającą z faktu, iż Ezra przecież się nie mylił, a już na pewno nie cofał swoich złośliwości. Co to był za dzień pełen niespodzianek! Z ociąganiem pociągnął za szalik chroniący jego szyję - lubił go, okay? Miał jednak litość dla męskości Leonardo. - Trochę cię obłapię, wybacz - zaśmiał się już lżej, rozkładając materiał i starając się, jak na profesjonalną pomoc przystało, sprawnie i bez przesadnego podglądania owinąć mu go wokół bioder. Jego chłodne palce być może przy okazji zahaczyły o skórę Leonardo i być może pozostały na tym miejscu chwilę zbyt długo, pod pretekstem dopilnowania ścisłego przewiązania. Żaden z nich nie chciał przecież, aby materiał się zsunął! - Spróbowałbym ci to transmutować w coś, tylko... um, nie wiem czy przy zakłóceniach nawet moja koncentracja mogłaby zawalić. Jednocześnie pozwolisz, że w tej sytuacji nie zachowam się jak dżentelmen i nie pochylę się do twojej różdżki? - I spojrzał w bok, żeby ukryć błysk przekory kryjący się w oczach. To raczej nie był odpowiedni moment na słabe, dwuznaczne żarciki...
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
- Och? Ale przecież musiałem udowodnić... - To wszystko było w pełni zamierzone, tak. Leo gotów był grać zupełnie niewinnego niedźwiedzia tak długo, jak tylko powstrzymywało go to przed zakopaniem się pod ziemię. Pocieszała go myśl, że zaraz po tym spotkaniu schowa się pod kołdrę w swoim badziewnym nauczycielskim dormitorium i po prostu nie wyjdzie z niej przez następne kilka lat. Może przez ten czasy wszyscy zapomną o jego nieprzyzwoicie głupich i żenujących postępkach... - Czy ty się rumienisz? - Palnął, nim zdołał się powstrzymać. Miał wrażenie, że Ezra jest jeszcze bardziej zmieszany od niego, a to było... To było dziwne. Znaczy, Leo zwykle miał wywalone na te rzeczy, które umniejszały jego wątpliwej godności. Po prostu sądził, że w tej sytuacji to jednak on skończy jako ten zakłopotany, nagi, zmarznięty i upokorzony brakiem animagicznej precyzji. - Uznam to za komplement... - Urwał, śmiechem maskując niepewność, powoli wysuwającą się na powierzchnię. Nie podobało mu się to obłapianie, ta bliskość, ten dotyk. Zacisnął mocniej szczęki, wzorkiem uciekając do nieba i modląc się, żeby Clarke szybko zabrał te swoje delikatne dłonie. - Dzięki. - Pomyślałby kto, że od tego mrozu panującego na zewnątrz będzie mu zimno... Przeciwnie, Vin-Eurico jakby się gotował. - Nie? Jesteś pewny? Widzę, że z manierami u ciebie kiepsko... - Skrzywił się wymownie i nawet by przykucnął, gdyby szalik nie zaczął mu się z bioder zsuwać. Proszę, takie misterne wiązanie, a tu wystarczyła chwila bez pilnowania i materiał robił swoje. Leonardo było pisane paradowanie nago przed Ezrą. Proste. - Zero litości - mruknął jeszcze, chyba trochę Krukona podjudzając, ale głównie po prostu zakrywając swoje własne zażenowanie.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Wiedział, że sam będzie sobie długo wypominał to spotkanie - ile to faux pas zdążył już popełnić? Ile świadomych, ile tych, których z własnej głupoty - może na szczęście - nigdy miał nie poznać. Jeśli była zatem jakaś płaszczyzna, która mogła im oszczędzić zażenowania, to Ezra bardzo chętnie do niej sięgał. - Nie, nie bądź głupi - uciął natychmiast, prawie gniewnie, jakby Leonardo go tym spostrzeżeniem obraził. Surowość pojawiła się w jego oczach i sugerowała chłopakowi, że lepiej zachować jest milczenie niż rozdrażniać bestię. Mimowolnie przetarł więc dłonią policzek, jakby chciał zmazać z niego ten paskudny rumieniec, a jednocześnie dowód w sprawie. Rzeczywiście, to nie on powinien być zakłopotany - to była idealna okazja, aby stworzyć kilka kolejnych wspomnień, które mogłyby zostać użyte przy przyszłym naśmiewaniu się z Vin-Eurico, a Ezra z takim wdziękiem to marnował. - Zawsze, Leonardo, zawsze. - Na swoje usprawiedliwienie Ezra miał to, że nigdy nie zaprzeczał swojej dotykalskiej naturze, a dłonie muzyka, dłonie pianisty wyćwiczone były w subtelnych ruchach. Nie myślał o tym, by swoimi gestami jeszcze bardziej kłopotać Leo; był mu winny jakąś pomoc, skoro to z jego winy stracił koncentrację przy przemianie. - Taak, polecam się. Zrobił wreszcie jeden krok wstecz, wpuszczając pomiędzy nich więcej powietrza, które rozrzedziłoby niezręczność; kto by pomyślał, że akurat oni dwaj, którzy nie specjalizowali się w pruderii, tak mocno do siebie wezmą tę sytuację? - Och przepraszam? Jestem ucieleśnieniem dobrych manier - oburzył się trochę teatralnie, dotknięty tą kolejną już zniewagą. To było zwykłe podpuszczanie, ale z drugiej strony, co Ezra miał poradzić, kiedy widział, jak Leo gimnastykuje się z tym jego nieszczęsnym szalikiem? Wydął lekko wargi, rozważając w jaki sposób najlepiej będzie się schylić - nie chciał skończyć z nosem przy intymnych miejscach byłego chłopaka i nie chciał też zaczepiać spojrzenia o jego oczy z wiadomych względów. Postanowił zadziałać tak, jakby odrywał plaster - błyskawicznie. (because i'm the flash) Zszedł więc nisko na kolanach i sięgnął do drewienka leżącego u stóp ćwierćolbrzyma. - Oddaję ci szalik, którego swoją drogą w najbliższym czasie nie założę, jako że owijasz go sobie wokół przyrodzenia, nie wyśmiewam cię, staram się być pomocny, więc może uważaj, kiedy bezczelnie nazywasz mnie bezlitosnym. Bo następnym razem skończysz z tą różdżką w gardle - pogroził zwyczajowym tonem, w którym śmiech łączył się z chęcią udowodnienia kontroli nad sytuacją. Wyciągnął patyczek w stronę Leo z eleganckim skłonem głowy.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Mógł się domyślić, że rumieniec to dla Ezry nic przyjemnego... W końcu w ten sposób pokazywało się emocje, prawda? W dodatku nieświadomie. Krukon raczej musiał mieć w tej kwestii wszystko pod kontrolą, bo jeszcze przypadkiem pozwoliłby sobie na odrobinę ludzkości. Przez twarz Leonardo przemknął ledwie zauważalny grymas niezadowolenia, który zaraz zniknął w krótkiej salwie lekkiego śmiechu. - Świetna rada, ale spóźniona o jakieś dwadzieścia dwa lata - wytknął chłopakowi, nie brnąc już w to dalej. Jego niebywała inteligencja nie przestawała być fenomenalnym źródłem żartów i ratowała go nawet w takich sytuacjach. W końcu kto nie chciałby odrobinę ponaśmiewać się z drugiej osoby? W szczególności, kiedy wszelkie pozory wskazywały na to, że to kiepsko pomysł. Miał kontynuować żart, ale w tej samej chwili Clarke oburzył się i... i postanowił rzeczywiście różdżkę podnieść. Leo otworzył usta z zaskoczeniem i chwilę tak tkwił, przytrzymując dość kurczowo szalik. Gapił się na Krukona, chociaż teoretycznie nie było na co - cała akcja rozegrana została w mgnieniu oka. Asystent znowu się roześmiał, już nawet nie próbując ukryć niezręczności tego wszystkiego. Udawanie nie wychodziło mu najlepiej; to ze szczerością było mu do twarzy. Wziął różdżkę i zakręcił nią w palcach. - Akurat różdżki nie lubię mieć w gardle, wielkie dzięki - Ezra chyba doskonale wiedział, co Leo lubił mieć w gardle? O tym raczej ciężko byłoby zapomnieć, nawet pomimo najgorętszych starań. Tak czy siak, nadszedł czas na kolejne ryzyko. Vin-Eurico niewerbalnie rzucił Sumptuariae leges, transmutując szalik swojego wybawcy w nieco bardziej dogodne ubrania. Stanęło na jeansowych spodniach i długim, czarnym płaszczu. Nie było to grube i z pewnością miało spore braki... ale przynajmniej zakrywało nieco więcej. Zresztą, czego mogli oczekiwać od szaliczka? - Nazwałbym cię moim bohaterem, ale prawda jest taka, że to przez ciebie się w tej sytuacji znaleźliśmy. - Głos załamał mu się pod koniec wypowiedzi - myśli pomknęły za daleko i chłopak nie zdołał się powstrzymać przed kontynuacją, chociaż doskonale wiedział, że powinien. - Nic zaskakującego, nie? Taki masz wpływ, że aż ubrania same spadają...
W zasadzie nie powinno mieć to teraz dla niego znaczenia, a mimo to drobny grymas, który przemknął po twarzy Leonardo, jakoś personalnie go dotknął; nim Gryfon zbył to wszystko lekkim śmiechem, niegroźna surowość pochodząca z zażenowania zdążyła przeobrazić się w zdystansowaną nieufność. Jakby tylko czekał na jakiś otwarty przejaw krytyki. I nie wiedział, czy ulżyło mu, czy też rozczarowało, że się nie doczekał. Wolał, kiedy komentarze wybrzmiewały - potrafił się przed nimi bronić. Co innego, kiedy ocenianie nadchodziło w ciszy. - Nie wiedziałem, że potrzebujesz tak bezpośredniej formuły - usprawiedliwił się, przyjmując tę auto-prześmiewczą narrację Leo, choć nie z jakimś przesadnym entuzjazmem. Podobne żarty były na miejscu, kiedy ich negatywny wydźwięk chwilę później zmywany był ciepłym gestem; krótkim pocałunkiem, równoważącym komplementem. To nie był jednak odpowiedni czas ani odpowiednie miejsce, zbyt wiele było między nimi niedomówień, aby pozwolił sobie na ostrzejszą złośliwość. Zbyt wiele wiedział o Leonardo i jego psychicznych zmaganiach z poczuciem własnej wartości. Gryfon miał bardzo mylne mniemanie odnośnie Ezrowego wychowania - skoro kładziony był na niego już taki nacisk, to przecież nie wypadało odmawiać. Co z tego, że dopiero ułamek chwili później przyszło mu do głowy, że przecież mógł użyć "Accio" i akcję przeprowadzić bez tego zbędnego zażenowania dla nich obu. Zawtórował więc Leo krótkim śmiechem - Merlinie, mniej niezręczni byli przy pierwszym spotkaniu. A ich pierwsze spotkanie należało do intensywnych! - Cóż, różdżka, bo groźby z założenia są nieprzyjemne. W innym wypadku jeszcze wybrzmiałoby jak propozycja... - wyjaśnił, mając wrażenie, że z każdym kolejnym słowem sam się pogrąża. To była kwestia czasu, zanim miał zostać pogrzebany żywcem we własnym zażenowaniu. Bo Ezra oczywiście nie zapomniał, co Leo lubił mieć w gardle, choć myślenie o tym teraz uważał za strzał w kolano. Zaplótł ręce na klatce piersiowej, obserwując (oceniająco!) wyczyny Leonardo z magią - trzeba było przyznać, chłopak się wyrobił. Ezra nie zdecydowałby się chyba na próby wyczarowania tak dużej ilości materiału ze zwykłego szaliczka, tym bardziej, gdy model miał wiele do stracenia. To musiała być już ta sławetna gryfońska odwaga, ot co. Sądził, że słowa, które padną z ust Vin-Eurico, więcej będą miały z żartobliwości. Jednocześnie wiedział przecież, że nie miał prawa wymagać od byłego chłopaka kamiennego serca - czy nie była to jedna z rzeczy, które Ezra w nim szczególnie doceniał? Bo wpływało na cechę, którą tak ciężko było dojrzeć w samym sobie, na szczerość. - Nie przeceniajmy mnie. Te ubrania nie lubiły się trzymać twojego ciała na długo przed tym, jak miałeś szczęście mnie poznać. W roli świadków wiele, wiele kobiet - zauważył miękko, choć powołanie się na bujne życie miłosne chłopaka mogło wydawać się trochę złośliwe. Wyrażanie emocji w wykonaniu Ezry bywało kontrowersyjne, tym bardziej, gdy sam w zasadzie ich nie rozumiał. Za niepewnym uśmiechem ukrywało się zatem swego rodzaju bolesne rozczulenie związane z jakąkolwiek formą wspominek, jednocześnie Clarke nie chciał dać się wciągnąć w to błędne koło. Spuścił na moment wzrok, nieświadomie kręcąc głową; naprawdę brakowało mu w tym momencie słów. Aby ich uniknąć, z kieszeni płaszcza wyciągnął smukłą paczkę. - Pozwolisz? - upewnił się (oczywiście niewiele sobie robiąc z ewentualnego skarcenia) i w pierwszej kolejności skierował paczkę do swojego towarzysza; Leo może ogólnie nie palił, ale grzeczność zobowiązywała Krukona do złożenia propozycji. W końcu Ezra nie popalał drugorzędnych używek - Merlinowe Strzały były jedną z najstarszych czarodziejskich marek, a dodatek rozweselającego proszku sprawdzał się zawsze, kiedy Ezra tego potrzebował - na imprezach, przed stresującym egzaminem lub występem, podczas rozmowy z byłym chłopakiem, który chwilę wcześniej stał przed nim w negliżu... Usus. Usus. Mortuus Est Odpalił papierosa (zapalniczką, jak na mugolaka przystało) i wcale nie musiał zaciągać się dymem, aby poczuć wzrastające poczucie kontroli nad sytuacją; to pojawiło się jeszcze zanim zbliżył używkę do ust, w jakimś efekcie placebo, świadomości, że przecież była to rozmowa jak wiele innych, a oni nie zmienili się tak bardzo. To był wciąż Leo, a on dalej wciąż był Ezrą. Dogadywali się przecież jeszcze zanim się polubili... - Hej, to nie jest to miejsce, gdzie kiedyś podjąłeś mizerną próbę przekonania mnie do sportu? - uświadomił sobie nagle, powiódłszy wzrokiem do tafli wody, po której tańczyły promyki słońca. Nie wiedział nawet, skąd miał taką pewność - miejsce podobne było do wielu innych brzegów jeziora. Miłe uczucie rozlało się po jego sercu, prowadząc go kilka kroków bliżej wody. - Merlinie, byłeś wtedy jeszcze taki naiwny. Ale ej, Leonardo... - Nie przeniósł na Gryfona wzroku, choć ton jego głosu zasygnalizował poważniejszą nutą, że na końcu języka znajdowało się zdanie warte wysłuchania. Poprzedzone zostało jednak długą ciszą - Ezra pochylił się, bez pośpiechu podnosząc płaskie kamyki i ważąc je w dłoniach. - Założę się, że twój kamień nie odbije się od wody tyle razy, co mój - rzucił żartobliwą rękawicą, wyciągając na dłoni kamyk. Wyglądało to tak, jakby Clarke znowu zmienił zdanie (nastrój też chodził jak w kalejdoskopie) i uciekał od poważnego tematu, ale czy to było tak istotne, kiedy szczeniackie chochliki błyszczały w jego oczach z tak dominującą prostotą istnienia?