Na łące rośnie kilka samotnych drzew i jakiś czas temu ktoś postanowił to wykorzystać. Do jednej z grubszych gałęzi zostały przymocowane dwie liny, na końcu połączone drewnianą deseczką. Tworzą prowizoryczną huśtawkę, ale czy czegoś więcej potrzeba, żeby na niej usiąść i trochę się pokołysać? Jest zrobiona na tyle solidnie, i zapewne wzmocniona jakimiś zaklęciami, że nie ma obaw, by można było spaść.
Tego dnia Maximilian miał wyjątkowo dobry, jak na siebie humor. Początek roku szkolnego zawsze był dla niego dużą ulgą - w końcu dobrze wraca się z sierocińca do miejsca, które się kocha i gdzie ludzie są choć troszkę bardziej przychylni. No dobrze, już nie mieszka w sierocińcu, a w domu rodzinnym, ale prawda jest taka, że 200 metrów od miejsca dorastania, więc sprowadza się to do widywania tych samych twarzy, które oglądał niegdyś codziennie. Wrzesień był dość ciepły, ale popołudniowa pora skłoniła Blackburna do włożenia swetra - za dużego, jak większość jego odzieży i, oczywiście, czarnego - nazwisko zobowiązuje. W czasie wakacji stracił kolejnych kilka kilogramów i zaczynał wyglądać trochę strasznie. Przy jego wzroście wyglądał szczególnie rachitycznie, a ostatnio zauważył nawet, że policzki lekko mu się zapadają. Cóż, i tak bywa, może zimą trochę przybierze na wadze. Na nogach obowiązkowo dosyć stare, widocznie zużyte buty skórzane, a w tylnej kieszeni dziennik i różdżka. W dobrym nastroju, uśmiechając się do własnych myśli (a nie robił tego prawie nigdy!) wyszedł na spacer po błoniach - czas odświeżyć po wakacjach obraz Hogwartu zapamiętany sprzed dwóch miesięcy. Wesoło pogwizdując dotarł na łąkę. Lubił tu przychodzić, bo o każdej porze roku oglądać było można wśród stałej ekspozycji chwastów różne kwiaty, pachniało pięknie, a i materiał do szkiców był niezły. Dziś nie planował nic rysować, ale dobrze otaczać się rzeczami ładnymi gdy ma się dobry humor - nie znika aż tak szybko jak w innych warunkach. Po drodze minął kilka osób, kilku znajomych, parę nowych, młodych twarzy, ale tutaj, na łące - pusto. Tego dnia wcale nie miał wielkiego pragnienia samotności, ale brak towarzystwa również nie stanowił dla niego problemu - przebywanie w odosobnieniu rzadko było dla niego niekomfortowe, a już odwrotna sytuacja częściej wywoływała niezadowolenie, jednak nie dziś. Dziś wszystko było piękne. Spokojnym krokiem, podśpiewując pod nosem doszedł do huśtawek zawieszonych na gałęziach i zajął jedną. Z początku szurając stopami po trawiastym podłożu bujał się delikatnie, ale w przypływie dziecięcego zapomnienia zaczął huśtać się mocniej, nogami i całym ciałem wprawiając huśtawkę w ruch. Zakończywszy ten proces rozejrzał się wokół siebie i zdecydował, że warto ten obraz uwiecznić, sięgnął więc po różdżkę i przywołał ołówek oraz niepozorny szkicownik, otworzył go, usiadł po turecku na rozległej huśtawce początkowo balansując ciałem dla utrzymania równowagi. Gdy wreszcie się ustabilizował otworzył zeszycik i zajął się przenoszeniem widoku szumiących w oddali wierzb i dzikiej roślinności łąki...
Nuda była dla Dove stanem obcym, a dziewczyna w każdej sytuacji potrafiła zająć się czymś ekscytującym albo pożytecznym, tak aby nigdy nie mieć poczucia zmarnowanego czasu. Kiedy nie spędzała czasu ze swoimi przyjaciółmi i znajomymi, kiedy nie studiowała magicznych zwierząt albo nie uczyła się do kolejnego egzaminu, robiła inne rzeczy -- czasem bodźcem była rozmowa podsłuchana przez nią między innymi studentami a czasem wystarczyło spojrzenie w lustro.
I tak było dziś.
Dove przyszła do dormitorium po zajęciach i zaczęła się przebierać kiedy stwierdziła że nie zaszkodziłoby jej gdyby przebiegła kilka kółek na szkolnych błoniach. Szybko przebrała się w sportowe ubranie i z różdżką wsadzoną za pas spodni, zaczęła biec.
Biegała tak przez czterdzieści minut, kiedy jej uwagę przyciągnął samotny chłopak siedzący na huśtawce pod drzewem. Pamiętała go ze zdawkowych rozmów w Wielkiej Sali i na korytarzach, ale nawet nie znała jego imienia. Przez moment go obserwowała -- jak się huśtał (Dove stwierdziła że nawet stojąc na ziemi czuła to fantastyczne uczucie wolności w dole brzucha). Potem przestał i przywołał coś co wyglądało jak praca domowa. Dove zmarszczyła nos (nie dlatego że brzydko pachniała -- pewnie tak było, biorąc pod uwagę jak długo biegała, ale sama tego nie czuła) i obchodząc drzewa na około zaskoczyła chłopaka od tyłu - Cześć! - przywitała go, jej glowa przechylona - Co rysujesz? Och, czy to autoportret? - Dove spytała, ciągle stojąc za czarodziejem i bezwstydzie gapiąc się na jego rysunek.
Max miał już tak, że gdy rysował zatracał się w tym całkowicie i niejako odcinał od otoczenia - prawdopodobnie z tego względu nie poczuł, nie usłyszał czyjejś obecności w pobliżu. W najlepsze próbował oddać na kartce delikatne witki wierzbowe muskane wiatrem, gdy ktoś go tu z tyłu zaskoczył. Wystraszył się, ale nie drgnął. Poczuł jedynie ukłucie wewnątrz. Zanim odwrócił się do dziewczyny spokojnym, ale zdecydowanym ruchem zamknął zeszyt z rysunkami. - Taka tam, bazgranina - westchnął pod nosem i jakby nie w kolejności - zeskoczył z huśtawki, odwrócił się do Puchonki i dopiero teraz przywitał - Cześć, jestem Max, wybacz, jeśli już się kiedyś poznaliśmy - przedstawił się z lekkim uśmiechem. Póki co humor miał nadal niezły, choć fakt, że prawdopodobnie widziała jego rysunki wprawił go w spore zakłopotanie, choć sprawiał wrażenie, jakby wcale tak nie było. Dopiero obróciwszy się miał okazję przyjrzeć się przybyłej dziewczynie - zamienili kiedyś półsłówka, ale za nic nie potrafił przypasować jej twarzy do imienia. Miał pewną utrudniającą życie cechę, którą był kompletny brak pamięci do twarzy (jeśli brak czegoś może być cechą). Kojarzył, że zawsze była osobą pełną energii, taką jakby delikatnie nadpobudliwą, ale nie w irytujący sposób. Ubrana była w sportowy strój, a jej policzki przybrały kolor zdrowego różu, domyślił się więc, że zażywała sportu. Może moglibyśmy kiedyś pobiegać albo polatać razem? - przebiegło mu przez myśl, ale absolutnie nie wypowiedziałby tych słów, na pewno nie teraz. Jego skryta natura wręcz zabraniała mu wychodzenia z pomysłami w stronę osób, których nie znał bardzo dobrze, a i do przyjaciół miał zawsze dużą rezerwę.
Dove mrugnęła kiedy chłopak zamiast odpowiedzieć na jej pytanie i pochwalić się swoimi rysunkami, zamknął szkicownik przed jej nosem. W następnej sekundzie stał przed nią i dziewczyna musiała zadrzeć lekko głowę żeby spojrzeć na niego. - Dove - czarownica odpowiedziała krótko, teraz bardziej niż wcześniej zaintrygowana zawartością szkicownika. - Kilka dni temu poprosiłam cię żebyś podał mi talerz dyniowych pasztecików, ale byłam zbyt głodna żeby marnować czas na formalne przedstawianie się - Dove poinformowała chłopaka i zaśmiała się krótko.
Przez chwilę patrzyła na niego, zanim jej wzrok powędrował do szkicownika - Skoro już się znamy bardzo bym chciała zobaczyć te bazgroły - dziewczyna oświadczyła lekko i wyciągnęła rękę, oczekując że Max bez zbędnego ociągania się da jej szkicownik do obejrzenia.
Cóż, wydała się charakterną, ale pozytywną osobą, nawet lekko bawił, nie prześmiewczo, a w pozytywny sposób, jej styl bycia - Cóż, mogło tak być, mam więc nadzieję, że Ci je podałem - odparł z uśmiechem, ale kompletnie sobie nie przypominał podobnej sytuacji. Widać był wtedy zajęty czymś innym i nie zapisał w pamięci przelotnego wydarzenia. Dove nie miała też oporów przed pchaniem się tam, skąd ją dosyć chyba ewidentnie wyrzucono. Max zachował się trochę jak małe dziecko, chowając szkicownik za plecami, gdy Puchonka wyciągnęła po niego dłoń, co samo w sobie wydało mu się nieco bezczelnym gestem, zrolował go i wsunął w tylną kieszeń spodni. - To raczej niemożliwe - powiedział dość cicho, ale tonem uprzejmym - Biegałaś? - zmienił temat mierząc ją wzrokiem, jakby chciał pokazać, że to po stroju poznał, że zażywała sportu. Dziewczęta miały tę dziwną przypadłość doszukiwania się obelg w rzeczach, na które on sam nie zwróciłby nigdy uwagi. Właśnie tak jak tu - nie chciał by pomyślała, że jest czerwona na twarzy. Miał ogromną nadzieję, że nowopoznana osóbka nie wróci do szkiców i nie zacznie drążyć - nie pokazuje ich nikomu i już. Nie ma co roztrząsać, przecież prawie się nie znamy, nie muszę jej przecież nic pokazywać - mówił sobie w duchu.
Dziewczyna wyszczerzyła zęby w uśmiechu - Z tego co pamiętam nie chodziłam głodna, więc zakładam że tak - podałeś mi dżem - oświadczyła, choć doskonale pamiętała tą sytuację. Chwilę później wróciła do dormitorium i znalazła swoją bluzkę pogryzioną przez kota współlokatorki.
Im bardziej Max próbował ukryć przed nią rysunek, tym bardziej zdeterminowana była żeby go zobaczyć. Dove fuknęła i skrzyżowała ręce, udając obrażoną - Dlaczego niemożliwe? Czy twoje rysunki są nieprzyzwoite czy coś? Nie martw się, trudno mnie zawstydzić - oświadczyła czarownica, teraz uśmiechając się znacząco.
Na pytanie czy biegała, ochoczo pokiwała głową - Ano, biegałam. Sport to zdrowie, potwierdzam. - powiedziała Dove i przechyliła głowę, jakby chciała coś zasugerować - Ale potem zobaczyłam ciebie i zrobiłam sobie przerwę. - oświadczyła i wzruszyła ramionami.
A potem, jednym szybkim ruchem, spróbowała zabrać szkicownik z tylnej kieszeni spodni Maxa.
Dżem, paszteciki, whatever. Grunt, że nie okazał się nieuprzejmym chamem - To świetnie - skinął gdy wspomniała, że nie pozwolił jej siedzieć głodną. Nieprzyzwoite? Zrobił wielkie oczy, bo właściwie zdziwił go ten pomysł. Że trudno ją zawstydzić to się domyślił, że wyglądała na czerwieniącą się z byle powodu - Nie, nie są - odparł krótko, nie będzie się przecież prawie obcej dziewczynie tłumaczył. Jego sprawa co rysuje, irytował go fakt, że znów do tego wraca. Chciała zobaczyć, powiedział jej że nie zobaczy i koniec tematu, po co drążyć? - Słusznie, pogoda sprzyja - zmógł się w sobie i obdarzył ją uśmiechem wypowiadając te słowa. Zobaczyła go i postanowiła zrobić przerwę, no kto by pomyślał... Już miał zapytać co zwróciło jej uwagę, ale pewnie znów wróciłaby do tych przeklętych szkiców, wolał więc przemilczeć sprawę. Puchonka oczywiście niby sport to zdrowie, ale już coś kombinowała! Zwinnym i szybkim ruchem rzuciła się w stronę spodni chłopaka, a konkretniej - zawartości tylnej kieszeni, tego było zdecydowanie za wiele! Na co jak na co, ale na refleks Maximilian nie mógł narzekać, choć faktycznie Dove była bardzo szybka. Gdy już dotknęła zeszytu sprawnym ruchem złapał ją mocno za przegub nadgarstka, a z drugą ręką zrobił to samo na wypadek gdyby nadal próbowała jakichś sztuczek. Chwycił zdecydowanie i mocno, ale nie tak, by mogła stać się jej krzywda. Gdy dłonie dziewczyny oddaliły się od zagrożenia zelżył uścisk i wręcz delikatnie opuścił ręce wzdłuż jej tułowia - Przepraszam - wyrzucił z siebie tylko wiedząc, że pewnie troszkę mogło ją zaboleć.
Puchonka zaśmiała się i wzruszyła ramionami – Szkoda – zażartowała, cały czas szczerząc zęby w uśmiechu. To że Max tak zawieziecie chronił tajemnicy jakim był ten szkic bawiło ją i motywowało do znajdywania co raz to nowych sposób na wyciągnięcie z niego tej tajemnicy. W końcu co mogło być na tym kawałku papieru że chłopak tak bardzo nie chciał żeby Dove to zobaczyła?
Pogoda sprzyjała bieganiu i kombinowaniu. Czarownica była przekonana że jej fortel z rzuceniem się na chłopaka, a konkretnie na tylną kieszeń jego spodni i szkicownik, był genialnym posunięciem. Zwinna i w miarę silna (musiała być skoro była Pałkarzem w drużynie Quidditcha), Dove była przekonana że za chwilę zagadka rysunku zostanie rozwiązana.
Jak bardzo się pomyliła. Kompletnie się tego nie spodziewając, gdy Max złapał za jej nadgarstki, prawie straciła równowagę. Zmarszczyła brwi i próbowała się wykręcić z uścisku, ale spowodowało to tylko że wykręciła sobie boleśnie ramiona. Syknęła cicho i poddała się kompletnie, ale kiedy czarodziej puścił jej ręce była z powrotem uśmiechnięta.
- Przeprosiny przyjęte – Dove stwierdziła beztrosko i spojrzała na niego niemal wyzywająco, unosząc brew – Niezły refleks. Zapewne byłby z ciebie niezły Szukający – stwierdziła jak gdyby nigdy nic, masując nadgarstki. – Rysowałeś mnie i martwisz się że nie spodoba mi się twoja interpretacja… mnie? – po raz kolejny, uparcie, wróciła do tematu szkicu.
To, co było na kawałku papieru było tylko i wyłącznie sprawą Maxa i nie musiał ani nikomu tego pokazywać, ani tłumaczyć dlaczego tego nie zrobi. Rysowanie zawsze było jego odskocznią i mimo, że nic zakazanego, dziwnego, ani gorszącego nie szkicował, miał poczucie intymności tych rysunków, nawet jeśli przedstawiały kwiaty i drzewa. Nie pokazywał ich i już. Maximiliana zadziwiła siła dziewczyny, która na jego uchwyt zareagowała momentalnie i mimo, że bez problemu sobie z nią poradził, to musiał użyć więcej siły, niż się spodziewał. Cóż, może czas ćwiczyć coś więcej niż bieganie i latanie na miotle, bo pomału mięśnie z niedoboru kalorii zostaną zjedzone przez organizm. Ale przecież jadł normalnie, nie, to niemożliwe. Nie mniej troszkę masy by mu nie zaszkodziło, a i trochę mięśni - tym bardziej nie. Niemalże nie znikający z twarzy dziewczyny śliczny uśmiech zdumiewał Blackburna - ledwo ją puścił, znów suszyła ząbki zadowolona - a przecież nie osiągnęła celu. Wytrzymał wyzywające spojrzenie nie odwracając oczu, jednak zawsze miał problem z kontaktem wzrokowym i samemu przed sobą źle mu było, że przychodzi mu to z takim trudem. Na wieść o przyjęciu przeprosin uśmiechnął się lekko i odetchnął z ulgą - mogła się przecież obrazić - Dzięki, Ty grasz? Bo siły Ci odmówić nie można - puścił jej oko z pytającym wyrazem twarzy. Cóż, uwielbiał latać, ale nigdy nawet nie spróbował dołączyć do drużyny, to chyba nie dla niego. Pokręcił głową z niedowierzaniem - była taka zawzięta! -Nie, nie rysowałem Cię - odparł krótko, trzymając się twardo postanowienia, że nie będzie tłumaczył się przed tą dziewczyną.
Spojrzenie Dove było pełne rozbawienia, ale jednocześnie wyzywające. W pewnym sensie podziwiała Maxa że nie odwrócił wzorku, choć gdyby ona była a jego miejscu zapewne zrobiłaby to samo. Odwrócenie wzorku byłoby porażką a stamtąd byłaby krótka droga to zabrania rysunku-skarbu. Choć Puchonka musiała przyznać że z minuty na minutę mniej fascynował ją zagadkowy szkic a bardziej chłopak. Był silny i delikatny jednocześnie, kontrast obok którego trudno było przejść obojętnie.
- Patrzysz na Pałkarza drużyny Hufflepuff’u – pochwaliła się czarodziejowi, kołysząc się lekko na stopach. – Najciekawsza pozycja i tylko wyobraź sobie ten szał kiedy Szukając przeciwnej drużyny już prawie złapie Znicz a wtedy ja… uderzę go Tłuczkiem. – Dove opisała sytuację w jakiej się widziała, gestykulując przy tym żywo. Gdy mówiła o Szukającym – wyciągnęła daleko rękę. Gdy wspomniała o Tłuczku – udała że uderza go pałką.
Dove jęknęła. Powoli nudziła ją ta zabawa w kotka i myszkę, więc postanowiła zmienić lekko taktykę. – Nie? Gdybyś chciał narysować mój portret, nie obraziłabym się. Choćby teraz. – stwierdziła wesoło.
Że Dove nie odwróciłaby wzroku nie pozostawiało żadnych wątpliwości - Max był przekonany, że nie drgnęłaby jej powieka. On rysunków nie chciał oddać i nie odda, musi się z tym pogodzić, albo nie rozejdą się w zgodzie. Choć Blackburn chyba gdzieśtam wewnętrznie chciał, by jednak się pogodziła. Przed sobą nigdy tego nie przyzna, ale gdyby chciała odejść obrażona to tylko resztki dumy musiałyby go powstrzymywać przed dobrowolnym oddaniem rysunków. - Imponujące - skomentował z nieukrywanym i szczerym podziwem. Pałkarz to trudna pozycja i zazwyczaj zajmowana przez chłopaków - tym cenniejsze i bardziej wyjątkowe były osiągnięcia dziewczyny, godne podziwu. Była wysoka, co zauważył od razu, bo zazwyczaj dziewczęta sięgają mu do ramienia, ostatnio poznana mała Krukonka przebiła wszelkie rekordy i osiągnęła wysokość jego łokcia, a tutaj proszę - Dove miała na pewno powyżej 1,7m wzrostu, tak oszacował. - Chyba zacznę chodzić na mecze Hufflepuffu, bo zapowiadają się ciekawie - zaśmiał się gdy Puchonka gestykulowała kolejne ruchy. - Jeśli chcesz... - zawahał się. W co ja się pakuję? - sam siebie pytał w myślach bo portretami za wiele się nie zajmował, a to rzecz trudna, bo mogąca urazić rysowanego, gdyby okazała się nieudana - Ale uprzedzam, że rzadko to robię i nie jestem chyba za dobry, więc jeśli wyjdzie bardzo źle to pamiętaj, że sama tego chciałaś - trochę zrzucił z siebie odpowiedzialność, może nie brzmiało to najmilej, ale na jego ustach zakwitnął szelmowski uśmiech, odbiór mógł więc być pozytywny. Co innego ogołocić się z rzeczy tworzonych dla siebie, w samotności i do szuflady, co innego rysować dla kogoś, lub jeszcze dalej - kogoś. Nie był przesadnie chętny, ale czuł, że to może być ciekawe doświadczenie i, sprawdzian umiejętności dla niego.
Zupełnie znikąd, nagle i niespodziewanie zerwał się wiatr. Nie było to z pewnością dziełem matki natury - w ciągu sekundy drzewa zatrzęsły się, a szum w błyskawicznym tempie z dość świszczącego brzmienia przeszedł do prawdziwie ogłuszającego warkotu. Dwójka nastolatków musiała być kompletnie zaskoczona tą nagłą zawieruchą, utrudniającą orientację w terenie i na dodatek nie wiadomo było, czy to w ogóle przejdzie... Ale wkrótce po tym, jak głosy Maxa i Dove utonęły w szumie porywistego wiatru, zaczął on tracić na sile, aż w końcu tajemniczo zniknął i pozostawił jedynie szarawą pogodę zwiastującą początek jesieni.
Oboje rzucacie kostką, każdemu wydarzyło się coś z opisu niżej! 1-2 - wiatr tak pociągnął za sobą huśtawkę, że drewno uderzyło cię boleśnie w bark. Nie zrobiłeś sobie większej krzywdy, ale na pewno pozostanie po tym porządny siniak. Dobrze, że huśtawka nie trafiła w głowę... 3-4 - głównym problemem stały się liście, które wiatr zerwał brutalnie z deszcz. Nie zachowywały się normalnie, wyglądały jakby ktoś je specjalnie zaczarował, by cię oblepiły. Wpadają ci do oczu, ust, za ubrania. Są wszędzie, kiedy wiatr ustaje. 5-6 - nie stało ci się nic większego, poza tym, że gdy wiatr cię mocno popchnął, potknąłeś się o korzeń i pobrudziłeś, ale jakoś się trzymasz.
Plus kostki dla Maxa dodatkowe! Parzysta - zacisnąłeś palce na rysunkach i dzięki temu były bezpieczne. Nieparzysta - ups, kilka kartek się wyrwało i poleciały trochę dalej, trzeba pozbierać.
// Zakładam, że jak post MG jest z ostatniego września i odnosił się do sesji Max/Dove, to już nie obowiązuje :)
Pierwszy raz od... Od bardzo, bardzo dawna Cedar była gdzieś przed czasem na więcej niż pięć minut - zazwyczaj jednak nawet tyle zapasu nie udawało się osiągnąć. Własne spóźnialstwo tłumaczyła często brakiem zegarka. Szósty rok nauki a ona wciąż nie mogła się przyzwyczaić do braku tak prostych rozwiązań technologicznych. Co robić, jak żyć? Jednak tego dnia, w czarnym płaszczu z wełny narzuconym na zwykłe, pozazajęciowe mugolskie ubrania, z torbą na ramieniu, czekała na @Malcolm Braian Jonson - znów zapewne przez większość czasu będzie do niego mówić a on będzie, jak zawsze, doskonałym słuchaczem. Z drugiej strony - nie miała tego popołudnia żadnego konkretnego tematu, który próbował wdrążyć się w mózg z równą gwałtownością, co ogromny, budowlany młot pneumatyczny rozbijający asfalt podczas robót drogowych albo w przypadku pękniętej rury kanalizacyjnej. Cedar była jednak pewna jednego: miała ochotę się pohuśtać. Jasne, może rzeczywiście było to infantylne pragnienie - nie zapominajmy jednak, że krukoneczka wciąż miała ledwie szesnaście lat i, chociaż w niektórych dziedzinach zdecydowanie prześcigała dzięki swojej inteligencji rówieśników czy nawet nieco starszych uczniów, inne dziedziny, jak na przykład dojrzałe zachowanie, zdawały się rozwijać odrobinę wolniej. Pewnie dlatego, że dziewczyna nie uważała dojrzałego zachowania za aktualnie dojrzałe - w jej oczach było to jedynie dopasowywanie się osób, które przekroczyły pewną wiekową granicę, do wyobrażenia ogółu społeczeństwa o tym, jak wygląda i zachowuje się osoba dorosła. Skoro łamała już stereotypy dotyczące zachowania czarodzieja i te mówiące o byciu mugolem, dlaczego nie miała łamać kolejnego? Zwłaszcza, że tyle było z tego radości!
Cedar przyglądała się błoniom, wyglądając za znajomo, kiwającą się sylwetką Malcolma. Zauważyła jak, wyłaniał się z przystani, gdzie stały łódki, które co rok 1 września przywoziły do Hogwartu pierwszorocznych. Mal widząc osobę w oddali, pomachał do niej. Powoli człapał swoim charakterystycznym kołyszącym się krokiem do drzewa z obiema huśtawkami. Gdy już dotarł na miejsce, przywitał się ciepło ze znajomą i powiedział: — Sorki Cedko chyba się nie spóźniłem? — było to pytanie retoryczne, ponieważ doskonale wiedział, że był na czas no może minutkę po — Musiałem sprawdzić co i jak przy jachcie więc tego — powiedział znacząco i usiadł na huśtawce, zacierając ręce — jest już prawie, gotowy sądzę, że na wiosnę go będzie można zrobić wodowanie — lekko odepchnął się od ziemi i wprawił konstrukcję składającą się z drzewa liny i deseczki w ruch.
Ten krok maczo-kaczki, przez innych zwany krokiem żeglarza, miał w okolicy chyba tylko Malcolm. Dzięki temu charakterystycznemu sposobowi poruszania się aktualnie nietrudno było wypatrzeć go z daleka - Cedar uśmiechnęła się na jego widok po czym entuzjastycznie odmachała, odwzajemniając przywitanie z odległości. - Daj spokój, Mal - machnęła ręką na znak, jak bardzo byłoby to bagatelne. - Nawet jakbyś się spóźnił to nie miałabym prawa być zła, jeśli pomyśleć ile razy ja się spóźniałam! - dokończyła z uśmiechem, wsuwając dłonie w kieszenie płaszcza. Zdecydowanie wolała suchy, mocny mróz wgryzający się głęboko pod skórę ale spokojny i bezwietrzny, niż wilgoć temperatur około zera naznaczonych wiatrem oraz błotem. Wzdrygnęła się nieznacznie żałując, że nie zabrała z dormitorium szalika. - Jasne, łupina przecież najważniejsza - uwolniwszy na moment jedną rękę z kieszeni uniosła ją, wystawiła z rękawa zagięty palec z zamiarem zimitowania pirackiego haka - Arrr, majtku! Kraken u rufy! - wywarczała "po piracku" z uśmiechem. Zaśmiała się z własnej głupoty - o ile znała się na robotach i matematyce, o tyle nie miała zielonego ani nawet czerwonego pojęcia o żegludze - i opadła na drugą z huśtawek zwieszającą się z konarów rozłożystego drzewa. Z zainteresowaniem wysłuchała kolejnych słów kolegi, po czym jego śladem odepchnęła się od ziemi wprowadzając huśtawkę w ruch wahadłowy. - Wodowanie czyli pierwsza wycieczka po jeziorze? - zmrużyła nieznacznie jedno oko, niepewna czy dobrze zrozumiała co zostało powiedziane.
— Dokładnie — Powiedział Malcolm, uśmiechając się przy tym do Cedar — Tak sobie myślę, że przed pierwszą wycieczką trzeba zrobić imprezę — pokiwał głową widząc unoszącą się brew Ced — może nie jakąś dużą, ale wiesz. — powiedział robiąc znaczącą minę (nie wiedział co miała znaczyć, ale na pewno była znacząca) — Będzie trzeba skądś skombinować szampana i rozbić go na łupinie, wiesz taki zwyczaj — huśtali się podczas rozmowy. Jonson odchylił się do tyłu, aby utrzymywać kontakt wzrokowy, co nie jest aż takie łatwe. Poprawił otwartą ręką wełnianą czapkę, która się mu troszkę zsunęła z głowy i na dodatek się przekrzywiła. Znaczek, który powinien być mniej więcej na czole był aktualnie na uchu. Mal szybkim ruchem ręki ustawił wszystko w ten sposób, aby wszystko na jego głowie było na swoim miejscu. — O! Widziałem, że ostatnio składałaś jakieś ustrojstwo w Pokoju Wspólnym, wyglądało to ... — tu się chwilę zastanowił — profesjonalnie? — brzmiało to jak pytanie (Mal nigdy nie wiedział jak mówić o tych całych robotach które ona robiła zupełnie nie przypominały tych z Gwiezdnych Wojen) — Co ten robot ma robić ? — zapytał z niekrytym zainteresowaniem.
- Imprezę? - uniosła sceptycznie brew. Mal dziwnie wykrzywił buźkę - na ten widok do jednej uniesionej brwi dołączyła jej siostra bliźniaczka, chętna najwidoczniej pooglądać świat z piętra wyżej. - Dobrze się czujesz? Masz może temperaturę? Zaprowadzić cię do skrzydła szpitalnego? - nie mogła powstrzymać się przed jedynie połowicznie złośliwymi w swoim zamyśle uwagami rzucanymi z uśmieszkiem jednego kącika ust. - A tak serio, to chcę być pierwszym pasażerem! - wychyliła się w tył zamykając jednocześnie oczy. Rozkoszny dreszczyk adrenaliny przebiegł od połowy kręgosłupa w kierunku pośladków, gdy frunęła przez ciemność, czując jedynie deskę pod tyłkiem i sznury w dłoniach. Pisnęła cicho, zachichotała, gdy huśtawka zatoczyła jeden łuk, prostując się znowu w siedzisku. - Wiesz, utoniemy razem, jeśli coś nas najpierw nie zje! - rzuciła kolejną złośliwostką, za moment lekko marszcząc nosek na próbę przypomnienia sobie sytuacji, którą przywołał Malcolm. Najłatwiej było określić to profesjonalnie wyglądające ustrojstwo, oczywiście gdy nie leżało rozłożone na podłodze, jako rękę na podstawce z kółkami. - Któó... A! Rąsia!- tu zerknęła na Malcolma z wesołym błyskiem oka. - Pomaga mamie gotować, podaje przyprawy. Ogólnie spadł jej z blatu i, jak to mama określiła: "coś wzięło i się zepsuło", i oczywiście musiała mi go przysłać do naprawy, chociaż nie mam tutaj żadnych bardziej konkretnych narzędzi, prądu ani części zamiennych - potrząsnęła głową, rozbawiona matczynym podejściem do sprawy. - Mamcia zaaawsze zapomina, że nie mam tu dostępu do internetu i nie mogę zamówić rzeczy potrzebnych do naprawy! - przytrzymała huśtawkę, po czym zaczęła kręcić się wkoło, skręcając liny na których zawieszone było siedzisko.
Cedka wspomniała o Skrzydle Szpitalnym Jonson lekko wzruszył ramionami i pokazał język (nie było to wrogie pokazanie języka, tylko przyjazne nawet chwilami zaczepne). — Okej Cedko — Mal nie sądził, że ktokolwiek oprócz niego będzie chciał pływać w łupinie — masz to, jak w banku — powiedział z uśmiechem. Rozpędził się i wyskoczył z huśtawki, przy lądowaniu lekko stracił równowagę. Na szczęście nic mu się nie stało. — Tak w ogóle to, jak to działa te wszystkie roboty. Wiem, że macie tę całą elektryczność i takie tam, ale jak to jest, że roboty robią to, co mają robić. Przecież nie rzucacie na nie żadnych czarów. Patrzyłem tam jak, dłubałaś w tym ustrojstwie. Były tam jakieś zielone płytki, co to było? To dzięki temu roboty jak na przykład Rączka pomagają w robotach kuchennych?? — zasypał ją pytaniami, podchodząc do drzewa bliżej dziewczyny i oparł się o drzewo plecami. Przypomniał sobie jak, wyglądała ta cała Rączka. Bliżej jej było mechanicznej macki z wieloma "stawami" niż do ludzkiej ręki. Przypomniał sobie o bliskim spotkaniu 3 stopnia z Wielką Ośmiornicą w zeszłym roku i podrapał się po łopatce, na której ciągle było widać ślad po przyssawkach stworzenia. Nigdy nie chciał, aby w Skrzydle Szpitalnym usunęli te bądź co bądź blizny. Uważał, że sprawiają, że jest bardziej cool, gdy chodzi bez koszulki.
- Taki popis, takie wow - wyszczerzyła zęby na skok Malcolma, całkowicie świadomie nawiązując do mema zwanego Piesełem. Sama w końcu odbiła się od ziemi, pozwalając sznurkom podtrzymującym siedzisko rozplątać się - huśtawka zaczęła krążyć coraz prędzej wokół własnej osi ku radości szesnastolatki odnajdującej satysfakcję w tak prostych rzeczach jak huśtawki i głupie żarty. Kiedy huśtawka odkręciła się w końcu, znów przyjmując neutralną pozycję, Cedar zerknęła na kumpla zadowolona, że aktualnie się zgodził, żeby była pierwszym pasażerem jego łódki czy co tam budował. Zmrużyła nieznacznie oczy na wysyp pytań: zastanowiła się, kiedy niby grzebała publicznie przy obwodach któregoś z robotów, kiedy zazwyczaj jedynie je rozplanowywała na papierze. Przyklejała potem taką kartkę do samego kształtu, wciąż pozbawionego choćby iskry elektrycznego życia, i wysyłała go sowią pocztą do domu. Ach! No tak, sprawdzała czy w obwodach Rąsi nic się nie rozwaliło! Dmuchnęła jeszcze w pasmo włosów, które opadło na twarz. - Mówiąc łopatologicznie: przez te zielone płytki płynie prąd a roboty robią co chcę, bo takim specjalnym językiem im piszę jak mają reagować na różne rzeczy - wytłumaczyła pokrótce Cedar. Ironicznie - nie lubiła rozmawiać o tym jak działają rzeczy, które robi, uznając czystą teorię za temat nudniejszy o parę kwart nudy niż obserwowanie schnącej farby. Czytała kiedyś książkę pod tytułem "Nostalgia anioła", gdzie główna bohaterka podzieliła uczestników obozu młodych geniuszy - Sympozjum Uzdolnionych - na kilka kategorii: Naukowi palanci, Matematyczne mózgi, Historyczni główkowcy oraz Mistrzowie wiedzy tajemnej. O ile łatwo było odgadnąć czym zajmowały się dzieciaki podlegające pod pierwsze trzy kategorie, o tyle dzieci z kategorii Mistrzów autorka książki określiła słowami: "To były dzieciaki, które potrafiły rozebrać silnik i z powrotem go zbudować - bez pomocy żadnych diagramów czy instrukcji.". W fikcyjnym świecie "Nostalgii anioła" Cedar zapewne zostałaby wrzucona do worka wraz z Mistrzami, mając jedynie Palancką podszewkę. Matematyka była językiem, którego się uczyła - nie była jej obsesją, jedynie lubianym zagadnieniem. - Co dzisiaj taki gadatliwy jesteś, hm? - zaśmiała się, odbijając ponownie nogami od gruntu. Huśtawka ponowiła wahadłowy ruch sprzed "korkociągu".
— Aaaa, czyli piszesz im na karteczkach, co mają zrobić, wkładasz do środka i robią to, co chcesz? - powiedział chłopak, kończąc zdanie tak zaakcentowane, jakby było to znowu pytanie. Jego mina przypominała twarz Kolumba, gdy schodził z Santa Marii na wybrzeże nowego świata (może była ciut przystojniejsza). Włożył ręce do kieszeni, popatrzył się na koleżankę kręcącą się wokół własnej osi zadowolony z siebie. Za każdym razem, gdy udało mu się wykombinować, jak działają te wszystkie ustrojstwa mugoli, był naprawdę zadowolony z siebie. Często w takich momentach często porównywał się do wielkich odkrywców wypomnianego już Krzysztofa Kolumba, Ferdynanda Magellana czy Ameriga Vespucciego. W sumie rozkminianie tej całej technologi mogolskiej podobne było do odkrywania nowego lądu. On tam już był (tak samo jak już istnieje ta technologia) i odkrywca-Mal znajduje go na nowo. — Wiesz co a tak jakoś — opowiedział na jej pytanie — ostatnio zapracowywałem się na śmierć przy jachciku w wolnych chwilach i w sumie oprócz lekcji nie miałem za bardzo z kim pogadać. Mal spojrzał w twarz Cedki, która co chwile zamieniała się miejscami z tyłem jej głowy. Miał dziwną miną może to była wdzięczność, może coś innego. W tym momencie zawiał zimniejszy wiatr. Malcolm postawił kołnierz swojego płaszcza i poprawił szalik, aby lepiej osłaniał szyję przed chłodnymi pocałunkami zimy.
Benjamin Ash Benoui
Rok Nauki : I
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180
C. szczególne : Tatuaże na rękach, oraz orzeł na piersiach.
Ben coraz mocniej wierzył w swoje zdolności. Jednak jeżeli o niego chodzi, to zawsze mówił, że praktyka czyni mistrza, więc z drużyną czy bez postanowił trochę polatać. Co prawda nie mógł tak naprawdę poćwiczyć, ale samo latanie i robienie uników też jest bardzo ważne. Poza tym bardzo lubił latać, nie raz nie dwa korzystał prędzej z miotły niżeli z teleportacji. Omijając fakt, że w tym drugim nie sprawdzał się wyśmienicie nad czym trochę ubolewał, ale nie aż tak bardzo. Dzień mijał za dniem, coraz bardziej był pogrążony w nauce i w trenowaniu. Tak. Nawet Benjamin potrafił przysiąść do książek. Pewnie jego brat dość mocno by się zdziwił, ale na szczęście nie ma go. Mimo iż kontakty im się poprawiły to jednak nie ubolewał nad tym, że brat opuścił Hogwart. Było mu źle? Droga wolna. Zawsze uważał go za nieco gorszego ode mnie. Był bardziej mamejowaty w jego oczach. Podlizywał się mu co go bardzo irytowało. Do tej pory nie zna odpowiedzi dlaczego tak naprawdę postanowił wyjechać, ale też go to zbytnio nie interesowało. Poza tym piszą listy. Jak na ślizgona przystało po otrzymaniu listu trochę czasu mijało zanim się za to wziął i w końcu mu odpisał. Nie tęsknił za nim, a wręcz przeciwnie. W jego oczach był tchórzem, który uciekł od problemów. Dość wiele w ich życiu się wydarzyło i chyba każdy kto znał oby dwóch braci mógł stwierdzić, że sobie z tym o wiele lepiej poradził. Strata rodziców była bolesna, bo jednak to są ich rodzice, ale życie toczy się dalej. Ślizgon starał się o tym nie myśleć, ale bądź co bądź nie raz wieczorami myślał o nich i wyobrażał sobie jakby to było gdyby jeszcze byli na tym świecie. Postanowił jednak dać upust swoim buzującym hormonom i jeszcze dodatkowo pobiegać po błoniach. Pogoda nie była rewelacyjna, ale co go może powstrzymać. Nawet w deszczu starał się nie przerywać treningu. Odstawił jedynie miotłę i założył kaptur na głowę po czym zaczął codzienny maraton. Minęło dość sporo czasu przez co postanowił nieco odsapnąć, a że znalazł się w pobliżu znanych mu dobrze huśtawek postanowił na nich spłaszczyć swój zadek.
Joe siedział już kolejną godzinę nad książkami. Ostatnio miał dosyć dużo nauki, natomiast nie czuł się jakoś bardzo przemęczony czy wyczerpany, jednak po prostu już go to nudziło. Nudziło go to do takiego stopnia, że nawet wyjście z zamku, na deszczowe, szare i zimne błonia wydawało mu się teraz niesamowicie ciekawym zajęciem. Zarzucił na siebie grubą kurtkę, ciepłe buty i wyszedł. Kiedy zimne powietrze uderzyło go w twarz, przeprowadził w głowie sam ze sobą szybką dyskusję czy się wrócić, jednak wizja siedzenia kolejnych godzin nad podręcznikami nie wydawała mu się atrakcyjna. Zapiął kurtkę, wsadził ręce do kieszeni i ruszył. Starał się skupić na przyrodzie, ale średnio mu to wychodziło, bo jedyne co mógł zauważyć to drzewa bez liści i wielkie kałuże błota. Chłopak szedł przed siebie różnymi dróżkami, nawet nie wiedząc za bardzo gdzie idzie, bo skupiał się bardziej na tym, aby nie wejść w kałużę. I szło mu to o dziwo bardzo dobrze. Kiedy tak bezmyślnie spacerował po błoniach, znalazł się na łące, a dokładniej obok huśtawek, na których siedział pewien chłopak. Czarodziej kojarzył go z widzenia, natomiast nigdy nie miał okazji z nim pogadać czy się poznać. Stał chwilę i patrzył na Ślizgona, a kiedy ten na niego spojrzał, uśmiechnął się delikatnie.
Benjamin Ash Benoui
Rok Nauki : I
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180
C. szczególne : Tatuaże na rękach, oraz orzeł na piersiach.
Siedzenie tak bezczynnie nawet mu się podobało. I o dziwo wcale nie brakowało mu towarzystwa. Ok. Ben nie należał do osób, którzy potrzebują towarzystwa, doskonale sobie radzi bez nich, ale jednak od czasu do czasu jakaś twarzyczka by mu się przydała. Związki w jego mniemaniu tak na prawdę nie istniały. Miał owszem z tym do czynienia, ale nie traktował tego na poważnie. Ba! On się raczej bawił ludźmi. Nigdy jakoś specjalnie go to nie ruszało. Owszem były jakieś oznaki zauroczenia, że jak kogoś widział serce zaczynało bić stokrotnie szybciej, ale rzadko się to zdarzało, albo też szybko mu to przechodziło. Raczej nigdy nie szukał partnera na stałe. Po co mu to? Użeranie się z namolnym kochankiem i w dodatku zazdrosnym o wszystko to nie dla niego. Może dlatego, że tak naprawdę nie zaznał jeszcze prawdziwego uczucia. To wyniósł z domu. Nigdy nie czuł bezprośdniej miłości ze strony matki czy ojca, może dlatego jest taki jaki jest? Trudno powiedzieć. Na pewno z wiekiem nieco wydoroślał i byłby w stanie traktować kogoś poważniej niż dotychczas, ale skoro nie pojawiła się taka duszyczka obok niego to po co zawracać sobie tym niepotrzebnie głowę? Nawet nie wiedział ile tutaj siedział, ale wydawać się mogło, że czas stanął w miejscu. Zamyślił się dość intensywnie kiedy z powiewem wiatru poczuł zapach perfum, męskich perfum. Uniósł głowę patrząc na chłopaka. Kojarzył go. Wiedział z jakiego jest domu, bo nie raz w szkolnej szacie przechadzał się po korytarzu, ale imienia niestety nie znał. Ben zazwyczaj zwracał się do innych po nazwisku, nawet do kumpli z którymi często wychodził na kremowe piwo. - Czegoś potrzebujesz? - zapytał patrząc na chłopaka. Sprawiał wrażenie jakby zagubionego. Być może ślizgon się mylił, ale takie miał pierwsze odczucie. Nie spuszczał wzroku z chłopaka. Był dość przystojny, wręcz słodki.
Chłopak który siedział na huśtawce może nie wyglądał na najmilszego czy szczególnie uprzejmego, ale Joe bardzo nie lubił oceniania po wyglądzie i od razu wolał tę myśl odrzucić. Wiedział, że każdy wyciąga jakieś wnioski po tym, jak wygląda druga osoba, ale wiedział też, że z czasem, kiedy się kogoś pozna okazuje się, że prawda na temat tej osoby jest zupełnie inna. Nic złego nie widział natomiast w ocenianiu wyglądu pod względem upodobań i bez problemu mógł stwierdzić, że chłopak był przystojny i w pewien sposób pociągający. Z drugiej strony Joe nie miał partnera od dłuższego czasu i samotność zaczęła go męczyć coraz bardziej, dlatego każdy mężczyzna w jego oczach wydawał się teraz bardziej atrakcyjny, co jednak nie zmienia faktu, że Ślizgon wpasowywał się w większym lub mniejszym stopniu w upodobania Puchona. Miał wyraźne rysy i był dobrze zbudowany, a oczy bardzo przyciągały jego uwagę. Nie potrafił w pewien sposób odciągnąć od nich wzroku. Głos chłopaka był niski i głęboki, co dodało w oczach czarodzieja atrakcyjności. -Nie, po prostu byłem na, umm... - Joe zawiesił się na chwilę. -Spacerze. Musiałem oderwać się od książek, wiesz jak jest...Czy napewno wie? -Jestem Joe. - podszedł bliżej chłopaka, podając mu rękę.
Benjamin Ash Benoui
Rok Nauki : I
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180
C. szczególne : Tatuaże na rękach, oraz orzeł na piersiach.
Co jak co, ale jednak wygląd zawsze był ważny. Ben zawsze na to patrzył, wiadomo wygląd nie jest aż tak ważny, ale jednak był typem faceta, który na to patrzył. Może dlatego, że nigdy się na poważnie nie zakochał. Pewnie wtedy mógłby inaczej się na ten temat wyrażać, ale na tę chwilę było tak jak jest. Joe był na pewno atrakcyjnym facetem to trzeba było przyznać. Dla niego od dłuższego czasu faceci podobali się bardziej. Owszem, rzucał okiem na pewne kobiety, bo jednak to była to płeć piękna przy których Ben nie mógł przejść obojętnie. Od pewnego czasu nie miał czasu na żadne romanse, postanowił zając się własnym życiem i nie oglądał się za innymi, poza tym nikt nie pojawił się obok który byłby zainteresowany jego osobą, ani on nie był na tyle zainteresowany. Nie zawsze chodzi o jedno, tak? Ale był facetem i przecież miał swoje potrzeby. I te seksualne też Miał jeden incydent z facetem, którego nawet nie znał z imienia, a przeleciał. Lubił seks i to chyba każdy wiedział kto go choć trochę znał. Jednakże takie incydenty zdarzały się tylko z facetami, bo kobiety jednak oczekiwały czegoś więcej, co go bardzo irytowało. Nie miał zamiaru kupować kwiatków i siedzieć po drzwiami śpiewając jakieś piosenki, które skruszyłyby ich serce. Nie był typem faceta, który się prosi i błaga o cokolwiek. O nie. Od jakiegoś czasu nie przepadał za nowymi znajomościami. Był raczej stabilny w takich uczuciach i zajmował czas tylko dla tych których lubił i coś w jego życiu znaczyli. Nie był aż tak zimny wobec przyjaciół. Zdarzało się, że zależało mu na innych osobach. - Benjamin, dla znajomych Ash. - przedstawił się do chłopaka i chcąc nie chcąc podał mu swoją dłoń, którą trochę dłużej przytrzymał przy sobie, jednak po chwili ją puścił. - Chciało Ci się w taką pogodę wychodzić z ciepłego kącika w lochach? - zapytał nie spuszczając wzroku z chłopaka.
Dotychczas Joe miał tylko dwóch partnerów, partnerki nie miał nigdy i nigdy go do dziewczyn nie ciągnęło. Nie widział nic dziwnego w tym, że od zawsze wolał chłopaków, nawet nie próbując wchodzić w związki z kobietami. Nie chciał nic robić na siłę, a one go nie pociągały, nie miał motyli w brzuchu na ich widok. Inaczej było z chłopakami, a zdał sobie o tym sprawę, kiedy zobaczył jednego, do którego pierwszy raz naprawdę coś poczuł. Na początku tego nie rozumiał, myślał, że coś jest nie tak, bo przecież chłopcy lubią dziewczyny, prawda? Nie minęło jednak dużo czasu i chłopak po prostu zdał sobie sprawę, że jest homoseksualistą i to zaakceptował. Otoczenie przyjęło to dobrze, znajomi go zapewnili, że zawsze przy nim będą, a rodzice nie mieli najmniejszego problemu, dalej go kochali. Mało to, bardzo cieszyli się, że Joe znalazł pierwszego chłopaka, a później kolejnego i że jest szczęśliwy. To dla nich było najważniejsze. Szczęśliwy w tych związkach jednak nie był i dlatego na dzień dzisiejszy jest singlem. Singlem potrzebującym bliskości i czułości drugiej osoby bardziej chyba, niż ktokolwiek inny. Ręka Benjamina była ciepła i chłopak najchętniej by jej nie puszczał, bo czuł, że palce powoli zaczynają mu zamarzać. -Mając do wyboru to albo siedzenie kolejnej godziny ucząc się, nawet nad tym nie myślałem. A Ty? Chciałeś się po prostu przewietrzyć czy coś bardziej konkretnego?