Na łące rośnie kilka samotnych drzew i jakiś czas temu ktoś postanowił to wykorzystać. Do jednej z grubszych gałęzi zostały przymocowane dwie liny, na końcu połączone drewnianą deseczką. Tworzą prowizoryczną huśtawkę, ale czy czegoś więcej potrzeba, żeby na niej usiąść i trochę się pokołysać? Jest zrobiona na tyle solidnie, i zapewne wzmocniona jakimiś zaklęciami, że nie ma obaw, by można było spaść.
Świetnie! Po prostu genialnie! Co za głupia dziewucha! Wykorzystywać magię, której się do końca nie zna! Wspaniale! Jak można w ogóle rzucać jakiekolwiek zaklęcie, jeśli nie zna się sposobu na jego zdjęcie?! Gdzie ona miała rozum?! Czy ona w ogóle myśli?! – rozmyślał Thomas. Wkurzył się nie na żarty. Myślała, że obejdzie się bez bólu. Jego zdaniem ona, ta cała Marigold, należała do grona osób, które niezbyt chętnie z mózgu korzystają. A jeśli już to robią, to sprawia im to niewypowiedzianą trudność. No bo. Ughjahfjahj! - A twój ojciec? On nie wie? – zapytał, powoli odzyskując spokój. Oddychał głęboko i spokojnie. Najchętniej odwróciłby się na pięcie i pożegnał ją ozięble, ale nie! Ona. Ona musi mu za to jakoś zapłacić. Pytanie tylko jak? Może ten jej narzeczony..? Nie, on nie z tych, co to lecą z wywieszonym jęzorem na skargę. To trzeba było rozwiązać inaczej. Pytanie tylko, jak? W jego głowie aż roiło się od pomysłów. Żaden plan nie wydał mu się jednak tak wspaniały i w ogóle, by zacząć go stosować. - Jak to? Jesteśmy przez to jakoś związani? – zapytał, wyraźnie zdziwiony, wyciągając przy tym rękę, by wskazać na to dziwne znamię, w razie gdyby nie skojarzyła od razu. Coraz ciekawiej.. Jak dobrze, że nie była w jego Domu, albo choć wieku. Tak przynajmniej widywał ją tylko na korytarzach, albo umówionych spotkaniach, takich jak to, na przykład. To byłaby udręka, gdyby chodzili na te same zajęcia, albo coś w tym stylu. A tak, to przynajmniej miał tyle komfortu psychicznego. Oczywiście nie powie nikomu. Poza tym, doskonale pamiętał, co mu obiecała, gdyby jednak komuś się przyznał. Nie napawała go ta wizja optymizmem. Nie, żeby się bał, czy coś. Po prostu ona.. była dość nieobliczalna. Może dlatego mu się spodobała?
Toshiro przybył tutaj bez żadnego celu. Rzadko bywa w takich miejscach, więc co go tu przywiało? Prawdopodobnie nuda i samotność. Usiadł na jednej z huśtawek i zaczął oglądać się dookoła. Chłopak bardzo lubi przyrodę, jednak ma mało czasu by ją podziwiać, tak więc postanowił skorzystać z okazji. Dopisywała mu dobra pogoda, trochę za mało słońca i za dużo wiatru, ale mu się podobało. Bardzo żałował że nie może mieć przy sobie pianina, chętnie by zaczął coś grać. Nie jest kompozytorem i nie tworzy utworów, jednak nuty zna i coś zagrać by potrafił. Tak więc siedział tak sobie, nucąc coś i oglądając ptaki. Miał na dzieje że w takim miejscu znajdzie się jakaś przyjacielska dusza, bowiem Toshiro nie należy do typu samotników.
W momencie, gdy ktoś w pokoju wspólnym zaczął rozprawiać o eseju na zaklęcia, a następnie o zbliżającym się teście z obrony, i jeszcze zawiłej pracy domowej z eliksirów na miliony stóp pergaminu, Amelia podjęła klasyczną, wcale nie zadziwiającą decyzję. Ewakuację. Głowa jej spuchła, gdy usłyszała to tym wszystkim, więc w panice wbiegła do swojego dormitorium, żeby zauważyć iż miotła po jej najstarszym bracie, która dzieliła z Weldonem, aktualnie przebywa u Puchona. Niestety, mimo biegania po zamku nigdzie nie znalazła najmłodszego z chłopców Bonham, więc nie zostało jej nic jak przywdziać jesienny płaszcz, wygrzebać z kufra czerwono-złoty szalik i udać się na przechadzkę. Przecież jak nic krótki (dobre sobie!) spacer i zażycie świeżego powietrza pomoże jej później skupić na tym co nieuniknione. Obowiązkach. W każdym razie, póki co, obowiązki zostały w gryfońskiej wieży, wśród markotnych lwiątek, a ona długimi krokami przemierzała hogwarckie tereny zielone, powiewając połami rozpiętego płaszcza i ciesząc się ociepleniem, gdyż równie dobrze mogło być ono ostatnim tej jesieni. Przebywanie na zewnątrz działało na nią niezwykle budująco i już po chwili zamiast przerażonego grymasu uciekania od szkolnej rzeczywistości, na jej usta wpłynął pełen dziecięcego szczęścia, szeroki uśmiech. Wspaniale. Już z daleka dostrzegła postać na huśtawkach, miejscu, jednym z kilku, na których zazwyczaj spotykała się z braćmi. Jednakże i tym razem nie był to Weldon (a niech to, nigdy nie zostawi mu już miotły!), a za to zastała tam Toshiro. - Czołem - rzuciła bez zbędnych wstępów i usiadła na drugiej huśtawce. - Jak tam? Przerwa w nauce?
Toshiro był w swoim świecie, po głowie chodziła mu muzyka Beethovena która idealnie pasowała do nastroju chłopaka. W końcu mógł się zrelaksować i odpocząć od nauki, choć i tak ma więcej luzu niż rok temu gdyż tego roczne egzaminy już nie są takie ważne, przynajmniej dla niego. Będą to zwykłe sprawdziany jakie już miał okazję pisać, w ten rok będzie zbierać siły by dobrze skończyć następny. Ale nie chciał myśleć teraz o nauce, dopiero co semestr się zaczął a on już ma dość. Chłopak był tak rozmarzony że nie zauważył gryfonki, jednak w końcu wybudził się z transu. - O! hej- ucieszył się na widok dobrej znajomej. Nie był zły że go wybudziła z marzeń, chciał towarzystwo to ma, i dobrze, bo przez tą samotność w końcu by zwariował. Dziewczyna już na powitanie zadała pytanie dotyczące nauki, no trudno, nie będzie narzekać. - A w sumie to nie tak źle jak mi się wydawało, oczywiście nie jest jakoś genialnie i nie śpieszy mi się z dobrymi ocenami ale nie ma nad czym płakać- Jak by zwykłe "dobrze" nie wystarczyło, Toshiro musiał wszystko opisać. Według niego takie zwykłe odpowiedzi są nudne i za krótkie. Gdy trochę bardziej zawiało, chłopak zapiął swoją skórzaną kurtkę, którą miał na sobie. Ma dobrą odporność ale nic nie wiadomo, rzadko choruję ale jak już jest to źle to znosi. - Co cie tu przywiało?- zapytał śmiało, trzeba jakoś rozkręcić rozmowę.
- A myślałam, że wam Krukonom, jak najśpieszniej do dobrych ocen i poszerzania swej wiedzy, aby odkrywać nowe horyzonty... - odparła, dodając do swojego głosu patetyczną nutę przy końcu wypowiedzi. Ale, oczywiście, na jej ustach wciąż błąkał się gryfońsko psotny uśmiech. Cóż, ona nie miała dość, raczej nigdy nie miała dość, nawet gdy lawina prac domowych i testów waliła się na jej biedną, brązowowłosą główkę, aczkolwiek wrodzona chęć ucieczki od obowiązków oraz realiów smutnej, szarej codzienności, mogły dawać odmienne wrażenie. W każdym razie, tak samo jak Toshiro, miała aktualnie swój rok odpoczynku przed ostatnimi egzaminami i nawet nie chciała o nich myśleć. Prawdopodobnie dlatego, że jej pojęcie na temat tego co może zrobić ze swoim życiem w przyszłości było dokładnie takie samo jak na temat wojen goblinów, czyli nie wiedziała nic i nie miała nawet najmniejszego pomysłu. Nawet takiego tyciego, jak mróweczka. Odepchnęła się nogami od ziemi, wprawiając huśtawkę w ruch. - Wiatr - odpowiedziała na jego pytanie, odchylając głowę do tyłu, a długie włosy uwolniły się spod kołnierza i rozwiały we wszystkie strony. - Nuda. Weltschmerz. - Wzruszyła ramionami. - Trajkotali o pracach domowych, a przecież jest tyle, tyle, tyle ciekawszych tematów, więc postanowiłam zażyć trochę natury i słońca. Wróciła do pionowej postawy, przekrzywiając się w jego stronę i wciąż delikatnie bujając.
- Ja nie wybierałem domu- Powiedział przeciągając się. - U mnie w dormitorium to samo, ale nie wszyscy krukoni są tacy... chyba- Jak on strasznie nie lubi słuchać o nauce, nie jest jakimś nieukiem ale nie uważa to za przyjemny temat do rozmów. Lubi rozmawiać o czymś co go interesuje. -Słyszałaś o naboru do szkolnej drużyny Quiditcha?- Toshiro już od jakiegoś czasu rozważa dołączenie do nich. Podoba mu się ten sport, jednak nie za bardzo radzi sobie w grach zespołowych. Lubi się rządzić, co nie zawsze wszystkim się spodoba. Chłopak schował ręce do kieszeni by trochę się ogrzać. Zaczęło mu się robić zimno od tego siedzenia. - A tak w ogóle to co tam u ciebie?Jak ci wakacje minęły?- Pytanie które Toshiro musiał zadać. Nie widział dziewczyny już od dawna, ostatnio w tamtym roku, więc można było się domyślić że o to zapyta.
//przepraszam że taki krótki, wena mnie opuściła ale chyba nie na długo.
Zaśmiała się na jego uwagę. Ona wybrała swój dom, gdy najmłodszy z braci poszedł do Hogwartu. Bo skoro Aaron był w Ravenclaw, Oswin w Slytherinie, a Weldon został dumnym Puchonem, nie mogła iść do tego samego domu co któryś z nich! Jeszcze poczuwaliby się do troski i takich tam, ciągle siedzieliby jej na głowie i uprzykrzali szkolny żywot na każdym kroku, więc Gryffindor był jedyną logiczną opcją. Zresztą, nigdy nie przemawiało do niej pragnienie wiedzy Krukonów, wyniosłość Ślizgonów i pracowitość ceniona przed małe borsuczki. Za to, świetnie sprawdzała się w roli małego lwa. - Cóż, Gryfoni za to marudzą tak śpiewnie, że aż uszy więdną. - Bo oczywiście, każdy biegał w tę i z powrotem, lamentując na temat zawału prac domowych, ale nieliczni usiedli i wzięli się do roboty. - Zapisałam się - oznajmiła, wstając nagle z huśtawki i robiąc kilka kroków wirując w okół własnej osi. - Nie wiem czy to dobry pomysł, bo przecież nie grałam nigdy w drużynie domu, ale... Raz się żyje, co? Jeśli miałaby wybrać najbardziej impulsywną decyzję, zapisanie się do Znikaczy definitywnie zasługiwało na to miano. Oczywiście, od samego początku, prawdopodobnie jak każdy fan tej gry, myślała o dołączeniu do drużyny Gryfonów, jednak nigdy się na to nie odważyła. Po pierwsze, żadnemu z jej braci nigdy się nie udało, a zawsze wydawali się być jej niczym gracze klasy światowej, a po drugie - prawdopodobnie powtarzaliby jej, że dla takiej małej dziewczynki to zbyt niebezpieczne zajęcie. Aż dziw, że nie zrobiła im na złość. Znów opadła na huśtawkę. Dobre energia wypełniała ją od czubka głowy po koniuszki palców u stóp. - Nudy. Zostaliśmy w domu, tata zbiera na wyjazd na przyszły rok. Jego kuzynka mieszka w Indiach i zaprosiła nas w odwiedziny, dlatego teraz pozostało nam pomaganie w domu i latanie z Weldonem dookoła Hosmeade. A twoje?
Ha ha! Chłopak zgodził się z wypowiedzią dziewczyny, Gryfoni już nie raz wkurzyli go swoim marudzeniem. Toshiro osobiście jest neutralny do Gryfonów i Puchonów, ale może się śmiało przyznać że nie przepada za Ślizgonami. Niektórych z nich to szczerze nienawidzi, i chyba nie trzeba tłumaczyć dlaczego. Nigdy nie przyjaźnił, a nawet nie zakolegował się z jakimś Ślizgonem, i nie ma zamiaru. Słysząc że Amelia zapisała się do drużyny, spojrzał na nią - No to będzie ciekawie, chętnie popatrzę jak spadasz z miotły. Będę miał ubaw.- Zaśmiał się po swojej chamskiej wypowiedzi. Nie miał zamiaru urazić dziewczyny, ale chyba nie brała go na poważnie. On lubi być czasami wredny, inaczej nie byłby sobą. Gdy dziewczyna latała w okół huśtawki on tak sobie siedział jak jakiś emo chłopiec, lekko się bujając. Jakoś nie miał ochoty wstawać i nie zwracał uwagi na zimno jakie czuł od tego ciągłego siedzenia. - Twój tata był w Indiach? Nic tylko mu pozazdrościć.- Powiedział po czym dodał - Moje wakacje nie należały do najciekawszych, również siedziałem w domu.- Westchnął. Chciałby czasem wyjechać do jakiegoś kraju, pozwiedzać trochę. Niestety aktualnie nie ma na to funduszy. W Japonii był ostatni raz kiedy miał dwa lata, ]trudno się mówi.
Amelia nigdy nie zastanawiała się nad związkiem swoich poszczególnych sympatii bądź antypatii, a a ich przynależności do któregoś z hogwarckich domów. Wraz ze swoją całą dziecięcą otwartością i uprzejmością była ostatnią osobą kierującą się jakimkolwiek uprzedzeniem czy stereotypem. I zapewne niemały wpływ na to ma fakt posiadania trzech starszych braci, każdy o zupełnie odmiennym charakterze. Zresztą, nie trudno było zostać jej kolegą, ale aby wyprowadzić ją z równowagi i trawić na czarną listę potrzeba wyjątkowego talentu. - Cieszę się, że można na ciebie liczyć - bąknęła, udając urazę i zaciskając usta w cienką linię. Oczywiście, nikomu by się nie przyznała, jednak fakt dołączenia do drużyny wprawiał ją w delikatne poddenerwowanie. Czy podoła? Czy nie zawiedzie drużyny? Czy stres nie zje jej tak bardzo, że nie będzie mogła się ruszyć i wszystko zepsuje? Codziennie powtarzała sobie, że to normalne, ba, nawet zdrowe, ale nie umniejszało buzujących w niej emocji. - Jeszcze nie był, dlatego wybieramy się w przyszłym roku. Ciocia chce nas zabrać na jakiś magiczny festiwal. - Na jej policzki powoli wpełzły delikatne rumieńce podniecenia na samą myśl. Kilkakrotnie ojciec odkładał na zagraniczne wycieczki, ale nigdy nie byli tak daleko i w tak egzotycznym miejscu.
Toshiro poczuł lekkie zmęczenie. Pewnie przez nieprzespaną noc. Koledzy z pokoju za głośno się uczyli do testu i chłopak nie zmrużył oka. Ziewnął przecierając oczy. Och, strasznie mu się chciało spać, dziś pójdzie wyjątkowo wcześniej niż zwykle. -No już, nie fochaj się na mnie księżniczko. Ja po prostu bardzo chcę zobaczyć jak grasz....- Powiedział, po czym dodał -... i jak spadasz- powiedział to cicho, sam do siebie. Jednak duże prawdopodobieństwo że dziewczyna to usłyszała. Byli nie dużej odległości od siebie. Widział że Amelia jest obrażona jednak nie wiedział dlaczego. Nie wpadł na to że może się stresować, pewnie dlatego że on sam nie za często czuł stres. Co nie jest dobre, ponieważ przez to chłopak nie boi się konsekwencji swego zachowania, i jest rozpuszczony i arogancki. -Fajnie- odpowiedział na wypowiedź dziewczyny. Ukrywał swoją wielką zazdrość, ale podekscytowanie Amelii utrudniało to chłopakowi.
// Możemy powoli kończyć, albo to jakoś rozkręcić?
Nie sądziła, aby Ollie'mu chodziło tylko o jakiś tam prezent. Nie była też pewna, czy chodzi mu jedynie o zwykłą chęć spotkania z nią. Może też chciał się bawić w kuratora i pytać ją o te wszystkie przykre rzeczy, które kiedyś miały miejsce? Albo chciał się upewnić, czy nie zrobiła kolejnego głupstwa? Ależ zrobiła. Pobiła się w pubie na Pokątnej, ale na szczęście ochrona ją jedynie wyrzuciła, a nie zgłosiła na mugolską policję. Potem zrobiła coś szalonego z Ambroge'm, ale to chyba nie kwalifikowało się pod żadne wykroczenie. No, pomijając to, iż wciąż brała te swoje kolorowe tabletki, a raczej z takiej informacji władza nie byłaby zachwycona. Teraz nie była pod ich wpływem i to było zdecydowanie widać. Jakby z Charlie ulotniło się życie. Włosy w nieładzie, blada skóra, lekko podkrążone oczy, w których nie było ani cienia ciepła czy zabawy. Nawet ubrana była w byle co. Zmęczona życiem dziewiętnastolatka. Czyż to nie zabawne i zatrważające jednocześnie? Przyszła w umówione miejsce, kilka minut po czasie, ale Watsona jak nie było tak nie ma. Wzruszyła ramionami. Leniwym krokiem udała się do jednej z huśtawek, na której posadziła swój przepiękny tyłek i zaczęła się delikatnie bujać. Głównie patrzyła na swoje stopy, ale co chwilę rozglądała się też dookoła w poszukiwaniu sylwetki brata. Masa myśli kołatała się w jej głowie, ale nie były to przyjemne dywagacje. Chciała zapomnieć. Czy mogłaby go poprosić o wymazanie jej pamięci? Pewnie by się nie zgodził. Czy w ogóle ktoś chciałby się czegoś takiego podjąć? A może mają taką usługę w szpitalu? Nie miała pojęcia. Może powinna się w tym wszystkim lepiej rozeznać. Nie musiałaby próbować urwać sobie głowy z każdym dniem, który nadchodził nieubłaganie. Jeden za drugim. Terapia za terapią. Myśl za myślą. Ból za bólem. Coco, Ambroge i cała reszta. Karuzela.
Oliver natomiast chętnie poszedłby na karuzelę. Taką prawdziwą, która kręci się tylko dla zabawy. Bo już miał dość tej życiowej, która ciągle go ograniczała i nie miało to końca. Jak już robiło się szybko, to Oliver zazwyczaj nigdy nie potrafił zdążyć by zapiąć pasy i się ochronić. Spadał szybko i tak to się kończyło. Czuł wielki ciężar na barkach gdy szło o rodzinę. Czuł wielki ciężar gdy chodziło o Juno, szkołę, pracę, pieniądze, mieszkanie, dilerkę, leki, szpital, matkę, liczne rodzeństwo... Można by wymieniać godzinami. Taki ktoś jak on lękami mógł sypać jak z rękawa. Mógł występować w cyrku jeśli tylko by nauczył się żonglować wszystkimi na raz... Ale nic z tych rzeczy. On po prostu powoli się wypompowywał, jednak nigdy się nie poddał. Nigdy nie poleciał na złoty strzał, nigdy zabił się i to nie tylko dlatego, że bał się śmierci, a wieczność jako duch go nie interesowała... Cóż, życie! On po prostu nie chciał zostawić Charlie, ani Coco... A one same się od niego oddzielały idąc własnymi drogami, które nie przewidywały miejsca dla takiego Olivera. Choć z Charlie ostatnio kontakt uległ poprawie, o tyle Coco według Olivera miała teraz za dużo problemów, których on nie umiał rozwiązać. Może głównie to decydowało o tym, że nie umiał zrobić kroku, ani do przodu, ani do tyłu, ani nie mógł jej ominąć. Teraz siedział w hogwarckiej kuchni oczekując na superhiperważne danko, które zamierzał uczynić prezentem dla Charlie. I rzeczywiście, po godzinie oczekiwania otrzymał tort wysmarowany bitą śmietaną i wyłożony truskawkami w środku z czekoladowym nadzieniem. Wszystko zostało wsadzone w kartonowe pudełko, a Watson niepostrzeżenie zwinął jeszcze dwie łyżeczki, które wsadził do kieszeni, by teraz przesuwać się z przesyłką powoli po schodach, od korytarza do korytarza, wreszcie do drzwi, przez dziedziniec, błonia aż do huśtawek na drzewie. I pewnie pomachałby jej już ze sporej odległości gdyby nie to, że już ze cztery razy o mało co nie opuścił tortu, więc... Dopiero gdy był kilka metrów od niej począł krzyczeć: - Charlie mam prezent! - I stanął przed nią wyciągając ku niej karton! Raz, dwa trzeba otworzyć!
Może powinni się więc zabrać razem do lunaparku? Z pewnością spędziliby tam miło czas. Obudziliby w sobie na nowo dusze dzieci, tym razem nie za pomocą tabletek. Śmialiby się do rozpuku, próbując wszystkich dostępnych karuzel. Poszliby razem na łabędzie, a Charlie oblewałaby swego brata wodą. Szlaleliby na kolejce górskiej, gonili na konikach, rozjeżdżali na samochodzikach i próbowali nie zwymiotować na wahadle. Potem opychaliby się watą cukrową. Może nawet sprawiliby sobie różowe wąsy i brodę. A na koniec mogliby kupić popcorn, Coca-colę i iść do kina. Na jakąś komedię albo kryminał, w razie gdyby bolały ich brzuchy od śmiechu. To byłby idealny dzień. Byłoby wspaniale. Chyba nie mogłaby się doczekać, gdyby gryfon rzuciłby nagle taką propozycją. Ale przynajmniej by się wreszcie ożywiła. Marigold była strasznie smutna z tego powodu. Z powodu, iż teraz wszystko spoczywało tak naprawdę na barkach biednego, wątłego Olivera. Problemy z nią, z Coco. Dziecko, ojciec dziecka, morderstwo, ćpanie, bójki i imprezy. Nie było tam miejsca na naukę, przyjaźnie. Wszystko było zbyt pogmatwane. One były nieroztropne, robiły, co chciały. A on musiał za nimi chodzić i po nich sprzątać. To chyba Charlie powinna wymyślić dla niego jakiś prezent. Za te wszystkie trudy i znoje. Niby brat był dla niej przykładem, bo jakby nie patrzeć wyszedł ze swojego nałogu. A ona? Ona brnęła dalej w Nibylandię, kolorowe tabletki i inne dziwne sploty wydarzeń, jak gdyby nie liczyła się z niczyim zdaniem. Nie chciała nad sobą pracować. To był zbyt duży wysiłek. I rzeczywistość za bardzo bolała. Nie wiedziała, dlaczego on sobie tak świetnie dawał radę w tym świecie. Może powinna była go o to zapytać? Może powinien dać jej jakąś radę? Nie zauważyła, kiedy przyszedł. Dopiero, kiedy się odezwał, podniosła głowę i spojrzała na niego piwnymi tęczówkami. Ucieszyła się na jego widok, ale zdziwiła się, kiedy ujrzała wyciągnięte w jej kierunku kartonowe pudełko. Patrzyła na Ollie'go pytająco, ale ostatecznie wstała i zaczęła rozpakowywać swój podarek. Zobaczywszy pięknie wyglądający tort uśmiechnęła się szeroko i stanęła na palcach, aby cmoknąć chłopaka w policzek. - Chodź, jedzmy! - zaproponowała żywo, po czym nakazała mu usiąść na trawie, tak jak zrobiła to ona. Na huśtawkach nie daliby rady wspólnie konsumować to cudo. W każdym razie podała mu łyżeczkę i nie czekając na nic, spróbowała kawałek ciasta. - Mmm. Pycha - stwierdziła z zadowoleniem. - Skąd go masz? - spytała z ciekawością, pałaszując już drugą łyżeczkę. - Może powinniśmy zaprosić na niego Coco? - zadała kolejne pytanie, ale posmutniała lekko. Powinni być tu wszyscy. Joan też. Ale ona to w ogóle miała inne życie...
Fakt był prosty. Oliverowi własne życie nie wyszło. Jak już wielokrotnie było powtarzane jemu po prostu się nie układało. Nieudany pseudo związek z Juno zniewolił go w pewnym koszmarze. Niby faktycznie walczył z nałogiem, ale... Osoba uzależniona na zawsze zostaje uzależnioną. To że chodzi do szpitala, przyjmuje wszystko w określonych dawkach i przy upoważnionych osobach, to jednak nic nie mogło już mu zwrócić wolności. Chęci do życia. Nadal drżało mu serce i przyspieszał oddech, gdy ktoś trzymał w dłoniach garść tabletek i wrzucał powolnie do ust. Kusili go by podbiegł do nich, rozerwał jamę ustną i wziął to, co z pewnością należy do niego. Nieważne co to miało być. Od małego wymyślał sobie rozmaite choroby, by dostać większą dawkę czegokolwiek, a potem unosić się byle gdzie. Bo nie obchodziło go właściwe działanie leku. Wszystko co czytał na ulotkach, to zwykle były "efekty uboczne", które zawsze testował na sobie. I tak to się rozwijało. Magiczny świat otworzył przed nim możliwości, tu wszystko było na wyciągnięcie ręki. Chciałeś brać? W porządku bierz co chcesz. Możesz przecież wygrać wszystko, bo masz różdżkę i jak nią machniesz to przed tobą wystąpi morze pięknych kwiatów. Specjalnie dla Ciebie, na jedno twoje zaklęcie. Oliver lubił ten stan, gdy odłączał się od świata. Nie dziwił się Charlie, ani Coco że to w brnęły. Natomiast tęsknił za Joan, chciał z nią porozmawiać, choć zwykle to ona mówiła, bo była taka mądra. Taka niebieska i krukońska, że Oliver naprawdę zawsze się zastanawiał czy ona nie wstydzi się przyznawać do brata, którego nie zdał. Ale przecież chętnie pomagała mu w nauce, przynajmniej kiedyś. Może teraz nie chciała mieć już z nimi nic wspólnego? Przejechał dłonią po blond czuprynie i zmarszczył brwi, gdy ta usiadła na trawie, a on nie zdążył dołączyć i padło pytanie o Coco. Dopiero jakiś czas temu do jego rąk trafił list, który napisała mu w mieszkaniu. To było przykre, ostre, atakujące. Co miał powiedzieć? Westchnąwszy przeplatał teraz w głowie zbitek słów, który mógłby być odpowiedzią na pytanie zadane przez siostrę... Uśmiechnął się koślawo jednak wreszcie siadając obok i zanurzając łyżeczkę w torcie, by wreszcie spróbować wytworu skrzatów domowych. Chwila ciszy i faktycznie musiał stwierdzić, że to dobry wypiek. - Nie wiem. Może powinniśmy. A może ona nie chce tego zaproszenia. Straciła dziecko, Villiers jej go zabrał... Ona jest bardzo emocjonalna, dużo krzyczy. Nie lubię gdy ktoś krzyczy. To trochę nienormalne, ale nie wiem jak jej pomóc, mam wrażenie, że tam moja ręka sprawiedliwości nie sięga. Ona już chyba wyzbyła się plakietki Watson... Po prostu nie wiem co z nią jest. Z jednej strony chcę, żeby było jak było, a z drugiej... Nie wiem kiedy było jej lepiej. Ale tęsknię za nią, za taką roześmianą, normalną. To dużo ja wiem. Dzisiaj to dużo. Ale ona była bardzo fajna. A teraz nie wiem... Taki wrak człowieka. Krzyczy, atakuje... Nie wiem. - Mówił bezradnie błądząc pomiędzy koszmarem, w którym (na szczęście) grał drugoplanową rolę. - Tort upiekłem sam! - Rzucił ukazując rządek zębów!
I tak radził sobie lepiej od swych sióstr. W sensie od Charlie i Coco. One brnęły w coraz większe bagna, chyba nawet nie próbując się szczególnie ograniczać. Bo tak było łatwiej, przynajmniej jej. Łykała tabletkę, a jakiś czas później świat stawał się piękniejszy. I było tak błogo. Po co wracać więc do smutnej rzeczywistości? Tak boleśnie prawdziwej, że aż spychanej na dalszy plan. Przecież ona większość czasu żyła w Nibylandii. Świat realny zaczął ją realnie przerażać. Chyba jedynie przy Ollie'm zapominała o wszystkim i potrafiła się cieszyć pomimo swej trzeźwości. A mimo to nie potrafiła się przed nim do końca otworzyć, sądząc, że zaleje ją kolejna fala bólu, goryczy i rozczarowania własną osobą. Była mordercą. To fakt. Była ćpunką. Była... złym człowiekiem. Jednocześnie tak bardzo zagubionym. Nie miała żadnej mapy do szczęśliwości. Nie miała instrukcji do tego, jak żyć. Wielokrotnie zastanawiała się, skąd Oliver to wie. Czerpie siłę i brnie do przodu. Skąd do cholery wie, jak postępować? Co zrobić ze swoją egzystencją? Jak tym wszystkim pokierować, aby było dobrze? Jasne, każdy ma jakieś słabości, każdy popełnia błędy, to normalne. Ale teraz gryfonce wydawało się, iż jest u niego teraz naprawdę dobrze. I cieszyła się tym wraz z nim. Chciała ogarnąć wszystkich na raz, Coco chociażby. Ale nie potrafiła zająć się samą sobą. Miała cholerne wahania nastroju, mnóstwo gówna na sumieniu i była tak strasznie niezdecydowana, że aż głowa mała. Żyła trochę w odosobnieniu od swojego rodzeństwa. Nie miała pojęcia o większości wydarzeń dziejących się w ich życiu. Po prostu jakby egzystowała sobie w jakimś zamkniętym przed innymi pudle, gdzie wiadomości z globu do niej nie docierały. Tak naprawdę była skupiona za bardzo na sobie i na tym, aby naprawić swą duszę, że nie zważała na tych najbliższych. Chciała dobrze, ale brakowało jej sił, zapału i pomysłu. Pragnęła zgody całego klanu Watsonów, ale nie potrafiła tego zrealizować. Stała więc niczym małe dziecko pośrodku maleńkiej wyspy, gdzie dookoła była jedynie woda i zero żywego ducha. Chciała czasem zniknąć, bo miała wrażenie, że wtedy wszystko stanie się łatwiejsze. Jadła trochę teraz już przygaszona ten pyszny tort i słuchała w spokoju tego, co Ollie mówił. Trochę na pewno miał racji, więc pokiwała głową, ale czuła, że to nie tak powinno wyglądać. Miała trochę wyrzutów sumienia, że oni sobie smacznie jedli siedząc na błoniach, a reszta... reszty nie było tu z nimi. I nawet nie wiedzieli, co się teraz działo. - Po prostu dużo przeszła. Powinniśmy się jakoś zmobilizować i postarać się jej pomóc. Ona na pewno nas potrzebuje. Nie dajemy jej dużo ciepła ostatnio. Czy też wsparcia. No, dobrze, pomogliśmy jej z Summer, ale... ale jej teraz nie ma. Ma ją Villiers. To ją na pewno przybiło. Może powinniśmy do niego iść i poprosić o jakieś wizyty? Nie wiem. Jestem kiepska w wymyślaniu planów. Potrzebny nam plan. Nie możemy się tak rozpadać. Najpierw Joan, potem Coco... nie chcę. Chcę, żeby w końcu było dobrze... - powiedziała ostatecznie, z impetem wbijając łyżeczkę w tort i jedząc powoli swój kęs, zerkając na brata pytająco.
Oliver jeszcze nie wiedział jak to się dzieje i dlaczego, że to wszystko jest takie trudne. Jak miał im pomóc? Jak zdjąć ciężar z ich barków? U kogo prosić, by los im przebaczył, że są szlamami, które cudem umiały machać różdżkami? Jak? No kurczę jak miał to zrobić, skoro niby nikt nie miał oto do nich pretensji, a gdy się choć na chwilę odwróciłeś okazywało się, że wszyscy. Zaprawdę to nie dla niego. To wszystko było zbyt skomplikowane. Miał dwadzieścia jeden lat... Wiele by dał, by mieć jedenaście. Wtedy usprawiedliwiałby ten brak wiedzy, brakiem doświadczenia, a przede wszystkim młodym wiekiem. Teraz jego ręce spowite były w winie. Części rzeczy, które się przydarzyły jego siostrom był winny i nie chciał, żeby ktokolwiek temu zaprzeczał. Znał los. Los z niego kpił. Wkładał codziennie rękę w ogień i nadal nic z tego nie miał. Jasne, że wrócił na uczelnię, chciał zaliczyć rok. Marzył o tym, by zrobić krok do przodu, co byłoby zapłatą za ciężkie losy, które w tym roku przebiegły przez jego życie... I pomimo dobrych prognoz od Howarda Forestera nadal czuł się co najmniej źle. Czuł się głupi. Nie wiedział kiedy poszedł źle, aczkolwiek nic nie było takie jak Charlie to sobie wyobrażała. Wciąż musiał nad sobą pracować, czuwać. Wystarczyło by zobaczył to opakowanie kolorowych tabletek, a jego oczy zaczynały błyszczeć i niebezpiecznie wirować, gdy tylko spróbował zrobić krok do przodu. Naprawdę nie rozumiał dlaczego akurat on i czemu pomimo terapii nadal sobie nie radzi tak jak trzeba, ale to było cholernie trudne. Codziennie patrzeć w lustro na wątłe ciało. Codziennie stawać przed ludźmi, którzy nie chcieli Cię widzieć. I nic nie dawało mu siły, nawet to że miał dwie cudowne siostry, które gdzieś ostatnio się zgubiły. A Joan? Joan chyba już dawno wykreślił z rodziny. - Może dobrze, że Joan poszła inną drogą. Popatrz! Ma dobre stopnie, w tym roku zda do siódmej klasy i w ogóle taka dojrzała z niej istotna... I ładna. Jej krucze włosy chyba nie jednemu zawróciły w głowie. - Tu roześmiał się, bo choć dawno nie widział szesnastolatki, to jednak nadal stwierdzał, że siostra również była ładna... No i dojrzalsza, od wszystkich starszych Watsonów razem wziętych. - Nie wiem Charlie. To chyba złe. Jak do niego pójdziemy to nic dobrego z tego nie wyniknie. Kupa trochę. Ona po prostu musi sobie z tym poradzić i wiesz, dopuścić nas do siebie. Ja np. nic o niej już nie wiem. Wpuściłem ją wtedy do mieszkania, przytuliłem... Poszła spać. Tyle ze szczerych rozmów i wspólnych herbatek. Oddalamy się od siebie, to nic dobrego Charlie. Masz rację. Musimy się wybrać razem na spacer do parku czy coś. A może powinniśmy na święta pojechać do domu... - Rzucił w nie byt nakładając na łyżeczkę trochę tortu, który po chwili wsunął do ust.
Tak mało o sobie wiedzieli. Powinni jednak postarać się przeprowadzić ze sobą poważną rozmowę. Wyrzucić, co każdemu leży na duszy. Nawet, gdy Oliver nie potrafił. Powinien się przemóc, dla nich, dla rodziny. To na pewno zrobiłoby im na dobrze. Charlie zresztą nie była lepsza. Tak bardzo obawiała się bólu wspomnień, że również zablokowała swoją duszę przed nim. Przed kimś, kto zawsze ją wspierał. I był przy niej. No dobrze, może w dzieciństwie za często szlajał się z kolegami, nie biorąc jej ze sobą, ale to mu już wybaczyła! W końcu byli młodzi, głupi... czy coś się od tamtego czasu zmieniło? Tak naprawdę to nie. Wciąż tacy byli. Ona taka była. Przecież grała w swoim własnym przedstawieniu Piotrusia Pana. Była zarówno nim, jak i Wendy. Z jednej strony była chłopcem, który nigdy nie dorósł, z drugiej była dziewczynką, która jednak poznała smak dorosłości. I Watson dopiero teraz to zrozumiała. Ten paradoks. Który początkowo wykluczał ją z przebywania w Nibylandii. Ponieważ dopuściła się karygodnego czynu, zatracając się w świecie dorosłych. Teraz już wiedziała, że po prostu jest dwojaka. Bipolarna. Tak po prostu. Przyjęła to do wiadomości i dzięki temu bez przeszkód mogła odwiedzać swoją krainę szczęśliwości. Miejsce, gdzie wszystko było możliwe. Lepsze. Czemu nie mogła się tam przenieść na stałe? Bo w rzeczywistości mieszkało zbyt wiele osób, na których jej zależało. Nie mogła ich zostawić samych. A tymczasem oni zostawiali Coco. A może to ona zostawiła ich? Jak Joan? Nie wiedziała. Wiedziała jedynie, że to nie ten porządek świata, w którym chciała żyć. Chciała mieć ich wszystkich przy sobie. A w przyszłym roku zapewne też Felicie, o ile wszystko dobrze pójdzie. A oni na złość jej, coraz bardziej się oddalali od siebie. To nie była wina tylko Ollie'go. Jej też. Zawiodła jako siostra. Uciekła gdzieś, gdzie ponoć miało być lepiej i stała się w tym czasie jedna, wielka tragedia. Nie chciała tego przecież. Była nastawiona na pomyślność. Czemu los był taki okrutny? Nie wiedziała. A teraz dodatkowo sądziła, iż powinni mu się przeciwstawiać. I skoro wszyscy od siebie uciekają, to ich zadaniem jest, aby ich wyłapać i znów się do siebie zbliżyć. Przecież osobno byli zbyt słabi na cokolwiek. Ale razem? Przecież razem można góry przenosić! - Myślisz, że Joan się nas wstydzi? Nie chciałabym tego. Może nie mamy tyle wiedzy co ona, ale przecież się staramy. Obydwoje chcemy skończyć ten rok, by pójść spokojnie do trzeciej klasy, a potem udać się w dorosłość. Nie jesteśmy chyba tacy źli? - spytała, pomiędzy kolejnymi kęsami torta, którego jedzenie wciągnęło ją chyba bardziej, niż powinno. Na myśl o świętach w domu spojrzała na brata z przerażeniem. Nie chciała tam wracać. Nigdy. Nie chciała widzieć tej kobiety, która kiedyś była ich matką. Już nie była. Nie dla niej. Ona nie miała rodziców. Była po prostu Charlie, która zaraz po urodzeniu wypadła z wózka i przeniosła się do innej krainy. Nikt nie mówił jej, co ma robić. I tak było najlepiej. - Ja tam nie wrócę - odparła więc ze stanowczością. - Możemy po prostu gdzieś razem wyjść. Żeby było jak dawniej. Porozmawiać na początku, a potem dobrze się bawić, by miło zakończyć dzień. To byłoby coś - dodała, w lekkim zamyśleniu. - A że sam robiłeś tort, to nie uwierzę, jest za dobry - zaśmiała się, by potem nałożyć nieco czekolady na palec i obsmarować policzek gryfona. Na znak dobrej zabawy.
Czy to nie zabawne, a przynajmniej nie dziwne, że wszyscy Watson'owie mieli kompleks uciekania hen daleko do innych krain, w których mogli zwyczajnie mieć wszystko w dupie? Ile to razy Juno waliła w drzwi Oliverowego mieszkania zanosząc się płaczem, krzykiem i wszystkim czym chciała się wtedy z nim podzielić, a że nikt nie otwierał, to musiała to zabrać ze sobą z powrotem by w samotności nienawidzić go jeszcze bardziej? Ile razy też wyjeżdżał nawet na kilka dni, aby pojawić się znów z szerokim uśmiechem i sięgać po wszystko, jakby od zawsze należało do niego. Czemu nigdy nie powiedział wprost siostrom, że je kocha? Wstydził się uczuć, uważał że wiedzą, a może nie umiał tego nazwać? Pani psycholog twierdziła, że to ostatnie. Że Oliver ma duży problem z określaniem tego, co czuje, bo przecież gdyby było inaczej i łatwo przyporządkowywałby kolejne emocje do uczuć większych i mniejszych, dziś może wszystko ułożyłoby się inaczej. Jednym z zadań na tej śmiesznej terapii było np. wyciągnięcie kartki i pióra, by napisać krótkie opowiadanie pod tytułem: "jak według ciebie powinno wyglądać teraz twoje życie". Zaraz po napisaniu tego dzieła nie masz prawa go analizować sam. Kobieta je przy tobie odczytuje i po kolei omawiacie pewne elementy, które mogłyby zaistnieć przy odrobinie pracy nad sobą. Przy pierwszym podejściu do tego zadania Watson zostawił kartkę pustą. Nie uznał jej za właściwe miejsce do opisywania czegokolwiek, a właściwie to też nie wiedział od czego zacząć. Wszak wszystko było chore. Jakby miałby inaczej przeżyć plątaninę tego bałaganu, jeśli w rzeczywistości topił się na każdym kroku, bo ruchome piaski wyznaczały całą jego ścieżkę? Uciekał zatem do krainy dobroci w postaci drobnych tabletek, które zawsze odłączały jego umysł na wszelakie bodźce ze świata zewnętrznego, bo jak się okazywało Oliver był wrażliwy na każdą obcą substancję chemiczną, która znajdowała się w jego obiegu krwi, co wypaczało jego zachowania. A gdy nawet przestawał brać to nauczyć się kłamać tak i grać, iż nadal wydawał się być w amoku. Było to wygodne, szczególnie wtedy, gdy nie chciał rozmawiać o tym, co inni uznawali za istotne. Np. list Coco o uczuciach i pretensjach do Charlie, a raczej o jej osobę nadal spoczywał pod materacem w łóżku i choć Watson odważył się go przeczytać to nie starczyło mu już odwagi, by powrócić do tej treści jeszcze raz. Był dość strachliwy jeśli chodziło o takie sytuacje. Jedząc tort patrzył na nią zastanawiając się co powinien powiedzieć i starał się skupić, co by nie uciec jej na trzeźwo do krainy udawania bycia zatopionym w amoku. Zawsze to robił jeśli chodziło o Coco, bo nigdy nie potrafił znaleźć momentu, w którym ją stracił, a to było zbyt ostre ostrze, by potrafił je stępić, ominąć, stopić czy zrobić z nim cokolwiek by zniknęło. - Nie wiem Charlie. Też wolałbym nie. Staramy się, ja wiem. Może powinniśmy do niej napisać, pogadać z nią, zaprosić gdzieś, może nas potrzebuje. Nie wiem. Chciałbym, żebyśmy święta spędzili razem. - I nie wynikało to wcale z poczucia samotności w tłumie. Chyba potrzebował wrażenia, że rodzina gdzieś tam jest w całości nie tylko dlatego że trzeba, ale dlatego że oni Watsonowie składają się w kupkę nieszczęść, która jest całkiem zabawnym obrazkiem, który potrafi dać siłę na każdy kolejny dzień. - Jak myślisz czy Coco ucieszyłaby się z tortu, KTÓRY SAM BYM UPIEKŁ TY NIE DOWIARKU? - Rzucił zdecydowanie weselszym tonem gdzieś tam planując w głowie pojednanie zwaśnionych myśli.
Kto wie, może Watson to był synonim od włóczykija? I każdy przedstawiciel tego rodu po prostu lubił się szwendać nie wiadomo gdzie i po co? Podobno byli też gryfonami, ale zachowywali się jak ostatnie tchórze. Uciekali jak najdalej od problemów, od ludzi, którzy mogliby im pomóc. To było przykre. I zupełnie niepotrzebne. Wystarczyło, aby rzucili się sobie w ramiona, w które mogliby płakać i smarkać, wychlipując co jakiś czas bolączki ich dusz. Ale zamiast tego woleli być uparci bądź nieprzystosowani do zwierzeń. Obawiający się niewidzialnego potwora, którego tak naprawdę nie było. Chcieli brać na siebie całą odpowiedzialność, bądź cały ból, który nosili w sobie, a który nieprzerwanie się wylewał, ale nie mieli już sił. W tych zachowaniach nie było logiki, nie było niczego pozytywnego. Byłoby im łatwiej, gdyby się wreszcie przełamali i spróbowali na nowo się ze sobą skomunikować. Może i było już za późno, a czasu nie da się cofnąć, ale można zacząć budować od nowa. Coś innego, lepszego. Powinni o tym pomyśleć, to wcale nie wydawało się być złym pomysłem. Charlie chciałaby mu pomóc. Ale tak długo, jak z nią o tym nie rozmawiał, tak nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać. Może w końcu poprosi go, aby zwierzył jej się ze swoich problemów? Ale to wtedy niosło za sobą niepisaną obietnicę tego, iż ona uczyni to samo. Bała się. Bała się tych łez, które poleciałyby ciurkiem po policzkach, gdyby przypomniała sobie tamtą noc. Tamtego mężczyznę. I jego zwłoki leżące na ziemi. I to, co chciał jej zrobić. A co ona ostatecznie zrobiła jemu. Bała się każdej nocy, że zobaczy znów jego martwą twarz. Czuła przyspieszone bicie serca i paraliż ciała, długo nie mogąc zasnąć. Czy tak naprawdę poczułaby się lepiej, gdyby wyrzuciła z siebie wszystkie możliwe emocje? Szczerze w to wątpiła. Zasmuciłaby go jedynie. Brata, którego tak kochała. I który powinien odpocząć od tych wszystkich dziwactw. A ona gadała mu teraz o Joan, która się do nich nie odzywała, o Coco, która miała masę problemów i której nie umieli pomóc... może powinna dać mu więcej szczęścia. - Nie mówmy już o tym. Po prostu za jakiś czas coś zorganizujemy. Możemy iść do kina na jakąś komedię. Niedługo święta. Możemy szukać wielkanocnych jajek po błoniach. Albo gdzieś tam. Nie wiem. Coś wymyślimy - powiedziała, by poklepać brata pocieszająco po plecach. Uśmiechnęła się też, bo przecież to dodawało otuchy. Przeganiało chmury i sprawiało, że dzień mógł się wydawać lepszy. Przynajmniej Charlie tak uważała. O ile oczywiście uaktywniała się u niej ta optymistyczna natura, a to się wcale nie zdarzało tak często. Starała się jednak. Mimo wszystko iść do przodu i patrzeć na świat przez różowe okulary. Musiała. - Sądzę, że z pewnością by się ucieszyła, mistrzu wypieków - zawołała radośnie. - Matko, już chyba nie mogę. Ale był przepyszny - powiedziała zadowolona, patrząc na Ollie'go. - Co tam w ogóle u ciebie? Układa się coś wreszcie? - spytała, pomimo tego, iż nie chciała mówić o przykrych rzeczach. łudziła się może, iż wydobędzie z podświadomości gryfona te optymistyczne aspekty jego egzystencji.
Samo życie drodzy państwo. Coco mówiła na nich "idealne rodzeństwo, nie potrzebujące nikogo więcej". Tak było Charlie? Tak było Oliver? Powiedzcie prawdę. Oliver bardzo kochał obie i chciał je ochronić, może bardziej okazywał to przy Charlie niż przy Coco ze względu na to, ze to ta z kręconymi włosami zazwyczaj wpadła w co raz gorsze ścieżki pomimo tego, że była starsza od rudej. Czy to było normalne? Oliver cofał się do nich, by podać dłoń, rękę, nogę, cokolwiek. I nie robił tego z łaski czy z obowiązku. Ludzie, którzy są drużyną tak robią, trzymają się razem. Zatem dlaczego od jakiegoś czasu odrzucał Coco? Miał do siebie żal oto, że stawał się chłodny, zdystansowany, kłamiący. Po prostu nie umiał inaczej postępować. Nie umiał. Jak miał nie mówić o smutnych rzeczach skoro tylko one szyły jego życie. Spróbował zatem, gdy tylko zadała mu pytanie momentalnie podjechał dłonią do klatki piersiowej po raz ostatni zamaczając łyżeczkę w torcie, by tym razem ją tam zostawić. Westchnął powoli... I uśmiechnął się żałośnie, bo nienawidził wzbudzać w ludziach negatywnych emocji. O ironio... Przecież to było jego stałe zajęcie. - Ja wiem, że to nieodpowiedni czas... Ale coś jest nie tak. Od momentu, w którym poleciałem na złoty strzał i upadłem na korytarzu z atakiem padaczki, a Juno zabrała mnie do szpitala... To wiem, że mam wadę serca. To koliduje z diabelską próbą odłączenia mnie od leków, a jednocześnie wyznaczeniem stałego bicia serca. To żałosne, nie? Ale przez to codziennie rano i wieczorem jestem w Mungu. Muszę być, bo przy nich mogę brać tylko jakieś mało znaczące eliksiry, bo te silniejsze są już traktowane dla mnie jako trucizna. Nie mam prawie żadnej odporności. A jednym wyjściem w mojej sytuacji jest operacja na otwartym sercu, nie wiem czy nie przeszczep jeśli nadal nie będą potrafili tego ogarnąć. Magia jest trochę bezsilna, bo chcą mi odbudować przed operacją układ odpornościowy, a taki chuj... Bo nie mogą mi dać leków. Po odwyku... Nadal nie będą mogli. - Wyrzucił z siebie powoli czując jakby to nie on mówił, jakby to ktoś inny używał jego krtani stymulując ją do wypowiedzenia słów, którymi nie chciał przy niej nigdy operować. - Zjebałem, to przez ten szit który wcześniej brałem i sprzedawałem dzieciakom. Najgorsza jest jednak świadomość, że ktoś w zamku przeze mnie może być w takiej samej sytuacji... A moja terapeutka nie ma już pomysłów na uratowanie mnie, bo jak to określiła "nie umiem mówić o uczuciach". Może dlatego, że nie ma o czym rozmawiać, szczególnie od kiedy Juno spierdoliła. - Splunął gdzieś w bok, jakby pod imieniem Kavanaugh kryła się najgorsza obelga, którą można byłoby zatruć powietrze.
Kochała Olivera, bardzo. To oczywiste. Tak naprawdę był jej jedynym bratem. Bo reszta została w domu, nie objawiając żadnych umiejętności magicznych. Kontakt siłą woli się zatarł, szczególnie, iż Charlie nie jeździła do domu. Nie chciała. Ledwo już pamiętała, że ma tak liczne grono braci i sióstr. Ale Coco też kochała. Tak samo jak Joan czy Felicie. Byli rodziną. To jedyne, co możesz mieć, jeżeli o to zadbasz. Miłość? Wyświechtany slogan. Przyjaźń? Przyjaciele odchodzą i przestają być twoimi przyjaiółmi. Pokrewieństwo zawsze zostaje. Na dobre i na złe. Nie wiedziała, dlaczego gryfon nie do końca to popierał i odpychał od siebie resztę sióstr. Dlaczego stało się tak, że to głównie był przy niej, przy Marigold. Może te dwa lata więcej ze sobą w Hogwarcie zacieśniły ich więzi i stali się nierozłączni? Nie wiedziała. Cieszyła się z tego, nie mogła powiedzieć, że nie, ale... mimo wszystko chciałaby, aby wszyscy byli zadowoleni. Nie tylko ona i Ollie. To było zbyt dziwne i zbyt zagmatwane, ona nie nadawała się do takich rzeczy, po prostu. Zdziwiła się, kiedy chłopak zaczął aż tyle mówić. Jednak słuchała go bardzo uważnie i szczerze mówiąc była coraz bardziej zmartwiona. Zamrugała gwałtownie, po czym przysunęła się bliżej brata i objęła go swoimi chudymi ramionkami, a jej broda idealnie pasowała do zagłębienia między jego szyją a ramieniem. Dumała tak chwilę, patrząc się gdzieś w ziemię. Wcale nie było tak dobrze, jak sądziła. To ją trochę dobiło, bo chciałaby mu pomóc, dać swoje zdrowie, ale nie mogła. Przytłaczało ją to coraz bardziej. - Nie martw się. Układ odpornościowy można też odbudować inaczej. Na pewno są jakieś naturalne specyfiki na to. I dobra, różnorodna dieta. Kupimy ci wszystko, czego będziesz potrzebował. I zobaczysz, uda się wszystko. Wtedy będą mogli cię operować i będziesz zdrowy. Trzeba myśleć pozytywnie i się nie poddawać. Ja ci pomogę, mogę cię nawet pilnować z tym wszystkim. Chcesz? będę chodzić z tobą na terapie. Wiem, że mam jeszcze swoje, ale te dodatkowe mi nie zaszkodzą, nie? Mogę cię nawet trzymać za rękę - mówiła, pod koniec uśmiechając się lekko, ale Oliver raczej nie mógł tego widzieć, bo wciąż była w tej samej pozie. - Wiesz, robili to na własne życzenie, nie zmuszałeś ich do tego... poza tym nie powinna ci tak mówić, tylko zrobić wszystko, abyś mówił. Juno to przeszłość, nie powinieneś się nią zadręczać. Nie jest tego warta. Może ktoś inny powinien dać ci jakieś uczucia? Sama nie wiem, ten temat jest wyjątkowo skomplikowany - dodała, posmutniając nieco. Chciałaby, aby ktoś kochał jej brata tak naprawdę mocno i aby on tego kogoś kochał także. Ale to wcale nie było proste. Watsonowie mieli pecha do takich rzeczy. Też. Niestety.
Oliver nie wiedział. Fakt, mieli sporą gromadkę rodzeństwa, ale gdy Gabriel znalazł z nim kontakt, by umówić się na spotkanie to Oliver odmówił. Bał się, że nie będzie w stanie opowiedzieć niczego o genialnym magicznym świecie, w którym odnosi same sukcesy. Nigdy więcej nie wracał wspomnieniami do tamtego dnia, jasne pojawiał się w domu, ale tylko Felicie reagowała z radością na jego obecność. Pozostałe dzieciaki po prostu jakoś się odsuwały, dopiero po kilku godzinach gdy szedł się z nimi bawić stawały się co raz bardziej otwarte, ale miały mu chyba za złe "magiczne", choć matka ukrywała to przed niektórymi z nich jakby nie chcąc, aby czuły się gorsze. Miała rację. Magia nie mogła być wyznacznikiem podziału ich rodziny, pomimo tego, że to się stało. Takie rzeczy po prostu nie powinny mieć miejsca, a to że miały to już zupełnie inna bajka i to wcale nie jest żadna wina. Tak uważał, tak chciał o tym myśleć. Ale bardzo się bał, poskręcał swoje życie i to było komiczne i niedobre, po prostu ciężkie. Rzygał tym wszystkim, może starczy. Serce chore, czasem zdrowe. Kobiety, narkotyki, opłaty za mieszkanie, studia. Ile jeszcze niewłaściwych decyzji podejmie? Po ukończeniu siódmej klasy musiał wybrać czy ucieka do pracy czy jednak kontynuuje edukacje. Ambitnie stwierdził, że powinien sobie poradzić z dorywczą pracą i studiami, ale nie spodziewał się, ze dorywczą pracą stanie się regularna dilerka, a późniejsze zajęcia będą co raz to cięższym obowiązkiem gdy przestanie tam w ogóle uczęszczać. Westchnąwszy przytulił Charlie mocniej i uśmiechnął się, choć ona pewnie też tego nie mogła zobaczyć. - Na razie jest okej, to chyba dobry znak. Jakoś to będzie. Przyzwyczaiłem się już do terapii, jest w porządku. Choć kiedyś faktycznie możemy iść razem. Prosiła mnie, żebym zabrał kogoś do konfrontacji... Myślę, że jesteśmy w stanie to zrobić... Może nie dziś, nie jutro, ale chyba damy radę. - I chyba próbował przekonać bardziej sam siebie niż ją. Nie wyobrażał sobie ich razem w pokoju na tych wygodnych fotelach na przeciwko Juliette, która tasowałaby ich spojrzeniem co raz zadając jakieś rozluźniające pytania, aż w końcu wciągnęłaby Charlie w rozmowę o bajkach. Aż w końcu byłby w tym jakiś większy sens, a oboje byliby na tyle zrelaksowani, ze oboje oddaliby się wesołym pogawędką z nią. A potem cała atmosfera by upadła, bo przecież okazałoby się, że jednak nie przyszli tu z nudów, a mieli o wiele poważniejsze tematy do zaliczenia. Zatem Oliver spoważniał jakby wyobrażając sobie, jak Juliette wreszcie pyta Charlie o uczucia do brata o twardą ocenę kontaktów z rodziną, o wszystko. A odpowiedzi? Odpowiedzi by bolały, bo samo pomieszczenie ciążyło jakby veritaserum płynęło w ich żyłach zamiast krwi. Nie ma miejsca dla kłamstw.
Nie tylko on nie potrafił nawiązać kontaktu ze swoim rodzeństwem. Charlie już prawie nie pamiętała, jak oni wyglądają. Może, gdyby nie była tak uparta jak osioł, to może coś by z tego było. Ale ona nie chciała przyjeżdżać do Manchester. Nigdy. A tak nie bardzo było jak inaczej się spotkać z mugolskimi siostrami i braćmi, którzy też jakoś tego kontaktu nieszczególnie szukali. A Marigold lubiła chadzać swoimi ścieżkami, nie patrząc na innych. Coco już z nimi nie było, Joan przepadła, został tak naprawdę już tylko Ollie, który mógł być jedynym wybawieniem od tego wszystkiego. Choć to było niesamowicie trudne, bowiem sam potrzebował takiego wybawienia. Może powinni skupić się razem na tym, co najważniejsze, czyli na swoich relacjach, dobrych ocenach i poprawnym życiu w szkole magii? Zostało im już raptem nieco ponad rok. Ciekawe, co będą robić potem? Czy ich drogi się rozejdą? Czy w ogóle będzie co wspominać? Bo wykończą się zanim nadejdzie zakończenie szkoły? Ciężko było jednoznacznie odpowiedzieć na te pytania. Podejrzewam, że oni nie wiedzieli, co będą robić za parę minut, a co dopiero po tak długim okresie czasu. Nie mniej tuliła mocno gryfona do siebie, bo chciała mu dodać otuchy. Chciała przekazać mu swój optymizm, choć nie sądziła, aby takie zabiegi mogły w czymkolwiek pomóc. Starała się. Chciała jak najlepiej. Po prostu nigdy nie wychodziło. Może była naznaczona niepowodzeniami. Może jednak powinna zrobić coś więcej. Tylko, że była nieudolna i nie potrafiła. Ale kochała brata, powinni się teraz trzymać razem. Tak, to zdecydowanie najlepszy plan świata. - Pewnie, że damy radę. Jak będziesz mnie potrzebował, to mów, albo pisz, ja będę. Nie możemy się rozłączyć, Ollie. Bo tylko my zostaliśmy. Musimy się starać. Musimy walczyć. Chcę, aby Watsonowie jednak przeżyli. Nie możemy być słabi. Myślisz, że będziemy mogli odwiedzać Summer? - zadała na końcu pytanie, patrząc gdzieś w pustą przestrzeń przed nią. Chciałaby. To w końcu ich siostrzenica. Ma połowę ich krwi. Na pewno będzie silna i dzielna. Tylko musi być kochana. Powinni ją odwiedzać, zdecydowanie. - Wiesz co? Może zapomnijmy o tym wszystkim na moment. Może... może chodźmy się pościgać na miotłach, co? Możemy je przywołać i trochę polatać. Dawno tego nie robiłam. Nie pamiętam już tego uczucia. Wiem tylko, że było przyjemne. Powinniśmy się na chwilę oderwać od problemów - dodała, bo taki oto plan zaświtał jej w główce. Musieli odpocząć. Inaczej wszystko im się przegrzeje, jak biednym sowom z sowiarni, hehs.
Zwierzątkiem, które jej przypadło, okazał się elf. Astrid była nim wręcz zauroczona, jego tęczowe skrzydełka wywołały ciche westchnienie podziwu, bo dziewczyna sama chciałaby takie mieć. Pierwszy dzień okazał się paskudny, bo o ile znalazła szybko nasionka, pół dnia zajęło jej przygotowywanie lekarstwa, a wszystko i tak poszło na marne. Lek, który zrobiła, był bezużyteczny w tym, na co cierpiało jej stworzonko. Nie spała całą noc, ale nie było w tym nic dziwnego, zważając na jej chroniczną bezsenność. Gorzej, że wszystkie godziny pomiędzy dwudziestą a siódmą rano spędziła na poszukiwaniach pokarmu dla kapryśnego elfa. Był zadowolony z komplementów i brzęczał uroczo, ale nie chciał nic jeść, doprowadzając Astrid do szewskiej pasji. Trzymała się jakoś, choć bardzo chciało jej się płakać. Nad ranem zdołała zdobyć pokarm. Zostawiła go na chwilę, aby udać się po stworzenie, które akurat sobie drzemało, a gdy wróciła, nie znalazła swojego znaleziska. Zdenerwowana, z drżącymi rękoma, zabrała elfa na huśtawkę. To znaczy sama usiadła na niej i kołysała się lekko, walcząc ze łzami, a elf snuł się po polanie, wciąż niezadowolony.
Nuce trafiła się mała, chora Lunaballa płci męskiej. Nie miała wielkiej wiedzy w dziedzinie Opieki nad Magicznymi Stworzeniami, więc pierwsze co zrobiła to wypożyczyła kilka książek i zagłębiła się w lekturze nad swoim nowym podopiecznym. Wszystko wydawało się zgrać idealnie - srebrzysty nawóz Lunaballi był doskonałym nawozem, przyspieszał wzrost roślin i wzmacniał je. Znalezione w cieplarni nasiona zasiała od razu i rosły dość powoli, lecz gdy posypała je odchodami bladoszarego stworzonka, już następnego ranka mogła zebrać plon dojrzałej rośliny i stworzyć z niej lek. Nieśmiała istota, napojona lekiem i nakarmiona smakołykami, spała sobie smacznie w saszetce na biodrach Nuki, kiedy ta przechadzała się po błoniach, korzystając z przyjemnego przedpołudnia. W pewnym momencie dostrzegła w oddali Astrid, skuloną na huśtawce. Ciężko było powiedzieć, co dziewczyna robi, bo była zbyt nieprzewidywalna, by jakieś proste pozy i gesty określały jej faktyczny nastrój. Grenlandka nie miała jednak nic do roboty i postanowiła - z własnej inicjatywy! - podejść do koleżanki z Mane. - Cześć - przywitała się z nią, gdy dotarła już wystarczająco blisko. Usiadła na drugiej huśtawce i przeniosła wzrok na hasającego wokół drzewa elfa o kapryśnej minie. - Jak idzie zadanie?
Aurelia podniosła głowę, wpatrując się w Nukę, która szła w tę stronę. Była zmęczona, bardzo zmęczona. Przetarła oczy, przy okazji zgarniając kilka łez, wydostających się już z oczu. Powinna zażywać swoje eliksiry, ale Hogwart był tak ciekawy, że zupełnie o tym zapominała. Albo po prostu nie chciała. W efekcie była potwornie rozstrojona. - Ukradli mi pokarm, on nie chce nic jeść - rzuciła cicho, przerzucając wzrok na swojego podopiecznego. - Frö, chodź tu - jęknęła po szwedzku, wystawiając lekko rękę, ale stworzenie ani myślało o posłuszeństwie. - Na pewno jest głodny, szukałam mu jedzenia całą noc, zmarnowałam wszystkie nasionka na lek, ale nic z tego nie wyszło - pożaliła się, opierając głowę o sznur huśtawki i przymykając oczy. Nie miała nawet siły na życie w Dolinie Godryka i podziwianie tęczowych skrzydełek. Pewnie w innych okolicznościach sama zapytałaby Nukę o jej zadanie, ale saszetka, którą zauważyła, powiedziała jej już wystarczająco wiele. Nie miała zbytniej ochoty na słuchanie o czyichś sukcesach.