Dom przez wiele lat stał pusty, widać to po nim choć wciąż można zachwycić się jego wyzierającym spomiędzy drzew urokiem. Wystarczyło odnowić elewację, płot i zadbać o trawni by zaraz zainteresował kogoś swoją obecnością. Ojciec Diny czasem tu zaglądał pisać w ciszy swoje książki, ale nigdy nie miał ambicji zająć się renowacją. Podczas dłużącego się pobytu w szpitalu opowiedział najmłodszej córce o tym miejscu, o powodach przez które nikt z rodziny nie słyszał o domku. Opowiedział jej o Sebastianie Vertusie, wielkich przyjaźniach i obietnicach, których nigdy nie można złamać.
Widząc, że dziewczyna ponownie wraca do normalnych procesów życiowych, Cheryl kiwnęła krótko głową, chcąc wyjaśnić jej na czym to wszystko polega. - Dzisiaj potrzebuję tylko wykonać u pani wywiad. Sędzia musi wiedzieć jakie ma pani warunki mieszkaniowe, zanim podejmie decyzję co do tego komu obecnie powierzyć pieczę nad dziećmi. Jeśli sąd uzna, że jest pani odpowiednią osobą, być może będzie chciał skierować je pod pani dach, o ile wyrazi pani na to zgodę. Mogłaby pani napisać pismo do Ministerstwa, żeby zrobiono to w trybie zabezpieczenia, czyli natychmiast. Niestety, wiążę się to z pewną opłatą. Mogłabym w tym pomóc, jeżeli pani ma takie życzenie. - Spróbowała jej rozjaśnić, ale nie była pewna jak wiele słów dociera do Harlow, gdy była w tak wielkim szoku. Dayton upiła łyk gorzkiej, czarnej kawy. - Proszę postarać się uspokoić. Wizengamot musi zachować formalne terminy, musi mieć odpowiednie papiery. Po moim sprawozdaniu akta zostaną przedstawione na posiedzenie niejawne. Może opowie mi pani odrobinę o pani sytuacji rodzinnej? Musimy to zapisać tak czy owak. - Spróbowała zachęcić ją do opowieści, obniżając nieco lewitującą podkładkę, aby mieć wygląd w to co będzie zapisywało samopiszące pióro. - Mówiła pani coś o matce, czy ona mogłaby być ewentualnym kandydatem na rodzinę zastępczą dla małoletnich? Gdzie pani pracuje? Ile pani zarabia? Czy mieszka pani sama? Ile kosztuje pani utrzymanie domu? Ma pani swoje dzieci? Partnera życiowego? Jakie relacje łączyły panią z siostrą? Dobrze zna pani jej dzieci? - Cheryl zadawała pytania po kolei, czekając zawsze na uzyskanie wyczerpującej odpowiedzi. Przeprosiła jeszcze za to, że niektóre są tak osobiste. Niestety, dokładnie na tym opierał się sąd rodzinny - na wyciąganiu dosłownie wszystkiego. Od rzeczy miłych, takich jak troska o drugą osobę, szczera chęć podjęcia się opieki przez rodzinne brudy, nienawiść, podkładanie sobie nawzajem nóg. Sąd musiał wiedzieć wszystko co konieczne, aby podjąć właściwą decyzję, zgodną z dobrem małoletnich.
Słuchała z uwagą tego co urzędniczka miała do powiedzenia, choć sprawiało jej to wyraźny wysiłek. Wyglądała prawie jakby ktoś jej próbował tłumaczyć całkowanie i ciągi łamane przez alchemię w jakimś wymarłym dialekcie inuitów. Czuła ciśnienie podchodzące jej do nosa, dudnienie serca w piersi i palącą potrzebę by coś zrobić, cokolwiek, natychmiast. Tylko co? Nie miała pojęcia co się stało z Klementyną, choć musiała przyznać uczciwie sama przed sobą, że nie utrzymywała kontaktów z najstarszą siostrą i ostatni raz rozmawiały może przy okazji kolacji bożonarodzeniowej. Kolacji, która nawet się nie odbyła w boże narodzenie... - Oczywiście. - powtórzyła poprawiając siad na krześle i przysuwając się nieco do stolika by dać kobiecie jak najbardziej rzeczowe odpowiedzi. Jej wzrok umykał co chwilę do notesu wizzengera kiedy jej mózg nasilał presję by napisać do Swansea. Cokolwiek. Żeby się spieszył. Żeby tu był. Że nie chce być z tym sama bo boi się popełnić błąd i zawalić całą sprawę na zawsze. Udzieliła wyczerpujących odpowiedzi, opowiedziała o matce pracującej w różnych krajach na całym świecie, zajmującej się zawodem odpowiedzialnym choć niebezpiecznym. Opowiedziała o Coralinie i o jej pracy, o życiu w biegu i dociekliwości, opowiedziała o Christinie i jej karierze w szkole, wynikach. Z trudem walcząc z gulą w gardle przyznała jak wyglądały ich relacje w domu, czuła, że okłamywanie przedstawiciela Wizengamotu byłoby nieroztropnym posunięciem, a choć gąską nie była zbyt mądrą to chociaż takie minimum logiki w zachowaniu pozostawało z zasięgu możliwości jej garstki szarych komórek. Starała się przedstawić w dobrym świetle swoją dorywczą pracę, pozytywną opinię jaką o niej miał właściciel apteki. Nie zarabiała wiele, ale była w stanie kupić dom - to już coś, prawda? Zamilkłą na chwilę przy wspomnieniu partnera życiowego a jej dłoń nieświadomie sięgnęła do banalnej obrączki na palcu, której nie zdjęła od czasu głupiej przygody w Vegas. Na myśl o tamtym wieczorze docierało do niej, że na pewno nie nadaje się na matkę - która matka daje się tak sponiewierać, by ją zamknęli w mugolskim areszcie? Ale przecież... nie mogła zostawić siostrzeńców w jakimś przytułku dla sierot. To byli jej mali siostrzeńcy, może nie krew z krwi ale z całej rodziny Harlowów, poza ojcem kochała ich najmocniej. Opowiedziała o swoim partnerze, osobowości silnej i odpowiedzialnej, unikając wymienienia jego nazwiska dodała, że ...nie była ze wszystkim sama. I poczuła ulgę mówiąc te słowa, bo coś w jej głowie uświadamiało ją, że właśnie tak jest. Nie była sama...
Cheryl kiwała głową co jakiś czas to zerkając na notatki czynione zawzięcie przez samopiszące pióro, a to znowu siorbiąc spokojnie po łyku kawy. - Nie, to wykreśl. - Mówiła co jakiś czas, gdy pióro zapisało trochę za dużo lub nie w taki sposób jak powinno. Samodzielne notatki byłyby zdecydowanie lepsze, ale Cher nie miała wątpliwości co do tego, że z pewnością bardziej stresujące. Podczas tej rozmowy nie mogła pozwolić sobie na przemyśliwanie odpowiedzi przez Harlow. Najlepsze były te pierwsze strzały, jakie przede wszystkim były szczere. Po zanotowaniu absolutnie wszystkiego, podziękowała Dinie za wyczerpujące udzielenie odpowiedzi na pytania, a następnie wstała od stolika. - Jeszcze szybka rundka po pokojach. - Poprosiła, znowu uśmiechając się delikatnie i poprawiając czarne okulary spadające jej z nosa. Jednocześnie zwinęła nieco pergamin, który rozwlekło samopiszące pióro i idąc za gospodynią szybko obeszła pozostałe pomieszczenia, zapisując dokładnie ile ich jest oraz w jakim są stanie. Niestety, jako kurator sądowy była bardzo nieustępliwa i zapisywała wszystko dokładnie tak jak widziała. Dom był bardzo zaniedbany, ale na jego korzyść działało to, że duży i czysty. Cheryl, zanim wyszła, pomogła Dinie z napisaniem do Ministerstwa (jeżeli tego od niej oczekiwała) bądź po prostu pożegnała się, dziękując za poświęcony jej czas. Już za drzwiami spakowała swoje przybory do pojemnej, zaczarowanej torebki i wcisnęła ją pod własne ramię. Trzask teleportacji zasygnalizował jej odejście.
Rozmowa o tych tematach nie była łatwa, Dina chciała jednak odpowiedzieć najlepiej jak się dało, najszczerzej i najbardziej otwarcie - czując, że to jedyna droga, by pomóc swoim siostrzeńcom. Przyjdzie czas na zadawanie pytań, na wyjazd do Londynu, przyjdzie czas wyjaśniać sobie niuanse rodzinnych układów, na które spowiadając się z nich urzędniczce siłą rzeczy zwróciła uwagę - nie było dobrze wśród Harlowów. Rok temu miałaby to w dupie - teraz zaczynała czuć pewną odpowiedzialność i konieczność naprawienia stosunków. Straciła dwie siostry na przestrzeni pół roku, to ją uświadomiło w tym jak życie jest kruche, jak szybko znikają najbliżsi, to tym bardziej sprawiało, że chciała mieć Cassiusa bliżej, teraz, na zawsze. Oprowadziła Cheryl po domu w milczeniu, odpowiadając jedynie kiedy kobieta otwarcie pytała o coś, zanurzona w swoich myślach i planach nie wiedziała co ma jeszcze zrobić. Mogła tylko towarzyszyć. Po obchodzie usiadły na powrót przy kawie i napisały pismo z wnioskiem do Ministerstwa Magii zgodnie z poradą kobiety i podanymi przez nią wytycznymi. Dina nie miała pojęcia co ma zrobić, zawierzała więc kobiecie, że ta poprowadzi ją przynajmniej na samym początku. Po jej wyjściu wróciła do kuchni. Mając pustkę w głowie umyła patelnię tak dokładnie, że ta wyglądała jakby nikt jej nigdy nie używał. Usiadła na krześle z kubkiem zimnej już kawy i siedziała tak, kompletnie zbaraniała, wpatrując się w podłogę bez ruchu.
zt
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Szła jakaś apokalipsa, że w całej Dolinie Godryka nie została ostała się chociaż jedna butelka wina? Cassius nie potrafił tego zrozumieć. Gdyby nie było whisky, jasne. To przecież co innego, taki artykuł pierwszej potrzeby chociażby dla niego dla niektórych, ale wino? Rozdarty pomiędzy poirytowaniem na Dinę, a wkurwieniem na durnych mieszkańców jego rodzinnych stron, ubłagał ojca o pożyczenie zapasowego świstoklika do Francji, zarezerwowanego na jakiś wyjątkowo pilny wernisaż. Zobowiązał się jednocześnie do odkupienia go (to cholerstwo serio było takie kosztowne?) i wybrał się na zakupy do swojej ulubionej „manufaktury wina”. Jak na czarodzieja, Cass miał dość niewyszukany gust i lubował się w mugolskich specjałach. Musiał więc najpierw wymienić jeszcze trochę złota na dziwne, mugolskie banknoty. Były tak duże, że ledwo mieściły mu się do portfela, który zakupił z myślą o takich eskapadach. Zdaje się jednak, że nieduży i czarny dodatek nie sprawdzał się w starciu z grubym plikiem euro. Szczęśliwie Swansea dość szybko poradził sobie z wydaniem nadprogramowej ilości, bo zanim w ogóle wszedł do swojego ulubionego sklepu, zakupił najpierw trochę wyśmienitych serów, świeże pieczywo, winogrona i kilka fig. Potem zaś okazało się, że zamiast z butelką wytrawnego, czerwonego wina zjawił się na progu domu na skraju lasu z całą skrzynką. - Nie mogłem się zdecydować - oznajmił zaskoczonemu ojcu i zapewne miał to powtórzyć także samej Harlow. Nie miał pojęcia dlaczego tak długo mu nie odpisywała i prawdę mówiąc był z tego powodu lekko (tylko lekko) urażony. Serio jakiś gość był ważniejszy od niego? W brzuchu burczało mu już tak głośno, że nieomal słyszał jak kiszki grają mu marsza, gdy stał przed drzwiami i pukał w nie już drugi raz. Poprawił uścisk ramion na skrzynce win, którą dociskał do piersi, jednocześnie starając się nie upuścić reklamówki z francuskimi przysmakami. - Wiem, że tam jesteś. - Zagroził przez drzwi, starając się przybrać marsową minę, ale mu nie wyszło. Przez te dwie noce, kiedy to się nie widzieli już zdążył się za nią stęsknić.
Ile czasu minęło to nawet nie miała jak sprawdzić, stary zegar naścienny zepsuł się chyba na drugi dzień jak się wprowadziła do domu. Potem się okazało, że bahanki stworzyły sobie w nim gniazdo, jednak nawet po usunięciu go magiczny czasomierz nie zdecydował się funkcjonować w prawidłowy sposób. Siedziała tak i marzły jej bose stopy, stygła jej kawa i biedne kilka naleśników, które zdołały się stworzyć zanim Cheryl Dayton zrobiła jej bałagan w głowie. Słyszała pukanie do drzwi, ale brzmiało tak odlegle jakby jakimś cudem słyszała jak ktoś puka do drzwi jej sąsiadów na drugim końcu uliczki. Raz, drugi, dopiero słysząc słowa, głos, na który czekała coś w tej pustce jej myśli zaskoczyło. Przez chwilę myślała, że go sobie uroiła zanim posklejała klocki i poukładała puzzle świadomości na swoje miejsca. Zerwała się prędko nie bacząc na rozchełstany szlafrok i pognała plaskająć bosymi stopami po gołym parkiecie by otworzyć mu drzwi. - Cassius... - wyrzuciła z siebie jedynie, otwierając szarpnięciem drzwi i przeskakując nad skrzynką z winem by go objąć. Wbiła się twarzą w jego tors z taką mocą, jakby chciała, żeby ją wchłonął. Stać się jego integralną częścią i nie musieć za nic odpowiadać, niczego pilnować, niczym się przejmować. Mieszkać w jego brzuchu i czasem tylko na świat wyglądać jego oczami. Najlepiej wtedy, kiedy malował, nigdy więcej. Zacisnęła palce na jego płaszczu, czując jak ziny wiosenny wiatr bezlitośnie chłoszcze jej uda i śmiało wyglądające spod szlafroka pośladki, ani myślała jednak go puszczać - stała więc jak durna, z zaciśniętymi oczami, nie mogąc oddychać z twarzą wciśniętą w jego ubranie, trzymając go kurczowo jakby miał się jej wyślizgnąć z całym światem, jakby miała się ześlizgnąć w ciemność. Wymamrotała coś w materiał jego kurtki, było to jednak niewyraźny, brzęczący mamrot a nie sensowna wypowiedź.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Nie spodziewał się tak entuzjastycznego powitania. Bardzo niewiele brakowało, aby wypuścił spomiędzy rąk trzymaną skrzynkę z wybornymi winami i pozwolił roztrzaskać im się na podłodze. Nie żałowałby wtedy pieniędzy, a wyłącznie dobrego trunku i chyba tylko to powstrzymało go ostatecznie przed posłaniem w diabły całej tej kraty. Zdecydowanie bardziej wolałby ją teraz wziąć w objęcia… - Na cycki Morgany, Dina… - westchnął, przez moment balansując nogami, aby złapać równowagę. Potem oparł wino na lewej stronie swojej klatki piersiowej, wspierając je jednocześnie o kość biodrową, aby być w stanie je utrzymać. Objął drugą ręką plecy Harlow, jednocześnie trącając ją w te półnagie pośladki całym tym serem, owocami i bagietkami w papierowej torbie. - Podoba mi się twój entuzjazm - skomentował głupio, totalnie nie zdając sobie sprawę z tego, że jej powitanie tak naprawdę wzięło się z czegoś głębszego, aniżeli tęsknoty. W obecnym stanie miał jednak dość ograniczone możliwości reagowania na jej gesty. Jak już postawi skrzynkę na progu to nie będzie miał motywacji, żeby po nią wrócić, więc stał tak jak ten debil, starając się utrzymać to wszystko, ale powoli przekraczało to już jego możliwości. Ramiona lekko mu zadrżały. Cassius był malarzem, nie strongmanem. O ile był w stanie doskonale poradzić sobie z własnym ciężarem na ściance wspinaczkowej, tak nie do końca opanował trzymanie na wysokości serca ponad dziesięciu litrów alkoholu w grubym szkle. Co za niedopatrzenie. - Wejdziemy? - Zapytał, delikatnie gładząc jej łopatki i starając się robić dobrą minę do złej gry, chociaż wspaniałe musujące wino było coraz bliżej rąbnięcia o próg i zamienienia się w równie wspaniały, bąbelkujący nawóz.
Trzęsła się z zimna taka wystawiona na wiatr, ale ai myślała by go puścić. Nawet jedną ręką. Lekko się obróciła by ułatwić mu manewrowanie skrzynką z winem i wymamrotała coś w jego kurtkę raz jeszcze, kiedy ser ją klepnął w dupę. Dopiero kiedy zaczynało brakować jej tlenu odsunęła głowę i patrząc na niego z dołu zmarszczyła brwi. - Pocałuj mnie. - zażądała w progu jak mała księżniczka skrzyżowana ze strażnikiem bramy. Nie wejdziesz do środka dopóki nie uiścisz opłaty i nie przyjmie żadnej innej opłaty, niż tej, którą żąda strażnik bramy. Wzięła z jego ręki reklamówkę i weszła do środka trzęsąc kolanami z zimna. Nawet nie zauważyła, że aż tak jej stanęło krążenie od tego wysiadywania jaja w kuchni nad kubkiem zimnej kawy. Splotła palce z jego palcami wprowadzając go do domu i piętą kopnęła drzwi, by się za nimi zamknęły. Nie mówiła nic więcej, tak go poprowadziła z tym całym majdanem do kuchni, coby rycerz strongman mógł swoje wyselekcjonowane wina odstawić na jeden z pustych blatów, może na ten, gdzie wciąż rozbebeszona torba straszyła wyflaczonym portfelem i dokumentami. Na kuchennym stole stały dwa kubki, jeden pusty po Cheryl, drugi nietknięty Diny, oraz kopia pisma, które obie napisały do Ministerstwa. Z trudem puściła jego dłoń, jakby ich dłonie związała nie tylko pusta przysięga w Vegas, ale też jakaś magiczna klątwa przylepca, a może po prostu nie chciała go puszczać, nie chciała czuć, że go tu nie ma, wciąż chociażby małym palcem, żeby mieć pewność, żeby wiedzieć, że on tu jest na sto, na sto procent jest tutaj. Postawiła torbę na blacie i dopiero zauważyła jaka jest roznegliżowana jak jakaś filmowa wariatka. Poprawiła więc skrupulatnie szlafrok i przygładziła włosy, a kiedy odstawił skrzynkę powtórzyła dokładnie ten sam gest jakim przywitała go w progu. Zaatakowała jego tors swoimi chudymi, gówno wartymi witkami śmierci oplatając się wokół niego jak bluszcz. Potrzebowała tej pewności, że tu był. Jakiś dziwny strach z tylu jej głowy sugerował, że skoro Konstantyna a teraz Klementyna, to kto wie... kto wie co się może wydarzyć. I myśl o tym napawała ją takim lękiem, że aż drżały jej ramiona, łokcie i głowa. - Cass... - szepnęła cicho, a stojące dziwną atmosferą powietrze w kuchni poniosło jej głos w każdy zakamarek podłogi. Zacisnęła ramiona mocniej, wtulając twarz między poły jego rozpiętej kurtki i szepnęła prosto do kasjuszowego serduszka, ukrywającego się za mięśniami i żebrami "kocham Cię" raz jeszcze, po cichutku, nieśmiało.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Prychnął cicho, będąc gdzieś pomiędzy zdenerwowaniem się na nią, a paniczną potrzebą spełnienia tego żądania z co najmniej kilku powodów… a minimum jeden z nich nie miał na celu odstawienia w końcu tej jebanej skrzynki. Co miał zrobić, no? Zgiął kark, aby znaleźć się w zasięgu tej małej pijawki, którą tak kochał, ale nie wbijał się w jej usta jak pustynny wędrowiec spragniony wody. Pocałował ją czule, ale krótko, byle szybciej wejść wreszcie do środka. Przyjął z ulgą odebranie mu torby i poprawił chwyt na skrzynce, jednocześnie równie nieskłonny do puszczenia jej ręki jak i ona sama. Wkroczenie do domu nie robiło mu jakiejś dużej różnicy w temperaturze. Wciąż było dość chłodno i pizgał po kostkach wiatr, ale chociaż nie naparzał po całej ich wysokości. Odstawił te nieszczęsne wina, poruszając lekko ramionami, aby ulżyć im po tym spięciu i w zasadzie w pierwszej chwili kompletnie nie zauważył jakiejkolwiek różnicy. Mignęła mu tylko wyszorowana patelnia i resztki ciasta na blacie kuchennym, kiedy jego roznegliżowana filmowa wariatka zastosowała ponownie natarcie numer jeden i o ile za pierwszym razem mógł to sobie jakoś wyjaśnić tęsknotą, niewyspaniem czy czymkolwiek, tak teraz wreszcie zaczął być podejrzliwy. Zmarszczył lekko brwi, obejmując palcami jej ramiona i w zasadzie nie czekając długo, zanim opuścił ręce niżej i bezpardonowo podniósł ją do góry, obejmując jej pośladki palcami. Wzięcie jej w ramiona było zdecydowanie poręczniejsze od trzymania wina. Nie ważyła wcale tak mało jak na tak chudą pchłę, ale ten ciężar był bardzo przyjemny zwłaszcza, że mógł oprzeć ją sobie o klatkę piersiową i natychmiast pocałować jej policzek. I kiedy szepnęła jego imię, miał coś jeszcze powiedzieć, ale słowa te kompletnie zamarły mu na ustach, gdy wypowiedziała te słowa. Słowa zakazane. Słowa, które wypowiedział pierwszy w jakimś pojebanym przypływie spontaniczności i potrzeby, aby wszystko między nimi wreszcie było jasne. Serce zadudniło mu w piersi, aby następnie pominąć jedno uderzenie. Zacisnął mocniej palce na jej półnagich pośladkach, dopiero wtedy orientując się, że nie była bez bielizny. - Ja ciebie też kocham - powtórzył i dobył się jednocześnie, aby dodać do tego to straszne słowo na „k”, bo „ja ciebie też” było jakieś takie suche, infantylne i jego zdaniem po prostu durne. Jak ucieczka z miejsca zbrodni, zamiast zmierzenie się ze wszystkim tym co się uczyniło. Co się oswoiło. - Masz moją bieliznę. - Zauważył, dotykając palcem cieniutkiego fragmentu materiału, który kupił jej gdzieś pomiędzy nieodzywaniem się do siebie, a życiem od kłótni do kłótni przed wyjazdem. Jednocześnie stawiając krok w bok posadził ją na blacie tuż obok butelek z winem. Ściskając jej kolano, wpił się w jej usta, rozchylając jej wargi swoim wężowym językiem. Dopiero kiedy ją pocałował i poczuł, że znowu jest w zasięgu (tylko) jego ramion, był w stanie skupić się na tyle, aby wrócić myślami do tego, iż jej zachowanie naprawdę było dość specyficzne. - Co się stało? - Zapytał, ale nie potrafił się powstrzymać przed ukąszeniem jej przy tym w szyję. Tęsknił za nią. Tęsknił tak bardzo, a nie widzieli się raptem czterdzieści osiem godzin. Przepadł. Całkowicie dla niej przepadł i już nic nie miało go wyciąć z jego homunkulusa, jaki zaczęli tworzyć razem z Harlow.
Nie chciała go wcale puścić, trzymała kurczowo jego płaszcza nawet kiedy podniósł ją z ziemi jakby jej nie było, jakby nic nie ważyła, nawet nie pomyślała, że rzeczywiście przyznał jej posiadanie jakiejkolwiek wagi, nawet jeśli zrobił to w duchu. Kto wie jak to wpłynęłoby na jej tragiczne ostatnimi czasy widzenie własnego ciała i swojej osoby. Wymamrotała coś niezrozumiale, jak małpa przekładając ramiona z 'pod' jego ramion 'na' jego barki i obejmując ciasno jego szyję. Uczucie z jakim go pocałowała było kwintesencją tego jak bardzo próbowała go objąć, uczepić się, jak tęskniła i jak strasznie zależało jej na tym, by jego słowa spić i zlizać z jego warg zachłannie. Moje i tylko moje mruczały jej trzewia kiedy był tuż obok. Wplotła palce w jego włosy tuląc go do swojej szyi, tuląc policzek do jego skroni. - Zanim Ci powiem, musisz mi coś obiecać. - powiedziała zaplatając chude, kurze nóżki wokół jego bioder- Musisz mi obiecać, ze nigdy nic Ci się nie stanie. - odważne żądanie znając Cassiusa i jego auto destruktywne tendencje, przyjaźnie z szemranym elementem magicznego społeczeństwa i lubowanie się w mordobiciu. O ile dobrze pamiętała to z jednym takim ciemnym typem planował kupić mieszkanie, a i tak zdarzało im się niczym z Tylerem Durdenem, ponapierdalać za darmo za winklem knajpy na Pokątnej, czy nawet tu, w Dolinie. Nie mógł jej tego obiecać, a jednak potrzebowała tego zapewnienia, nawet wiedząc, że jest nie do dotrzymania, nawet wiedząc, że to takie słowa na pusto. - Muszę... - zaczęła, by ze zdziwieniem zauważyć jak niesmaczne było to słowo w tej formie- Musimy - poprawiła się z dużą ulgą- pojechać do Londynu. To ważne. - objęła jego głowę dłońmi i pocałowała go ...w oko.- I zrobić remont w domu. To już dwa domy. - powiedziała patrząc mu w oczy, a pod jej zmarszczonymi, cienkimi brewkami kryła się jakaś zajadłość niejasna. Czuła się w obowiązku zająć rzeczami, to było uczucie tak zupełnie odmienne od tego, jak ostatnim razem załamała się pod natłokiem wydarzeń jakie zadziały się wraz z końcem roku. Teraz było jakby zupełnie inaczej, teraz nie była z tym sama, nie czuła się przytłoczona. No, wkurwiona może i owszem, wcale jej się nie podobała sytuacja, była zła, skonfundowana, chciała odpowiedzi, ale nie czuła się jakby pękała, jakby się kruszyła pod tą wiedzą. Nie kiedy jego oczy patrzyły na nią w taki sposób. Uśmiechnęła się słabo i zamknęła oczy, po jej ustach błąkał się jakiś smutek, trudno go było uniknąć. Gładziła jego policzki jakby szukała w nich ukojenia jakiegoś. - Coś się stało mojej siostrze. Kolejnej. - wyznała cicho- Jej dzieci są same. - oblizała usta- W przytułku... - było w tym wyznaniu coś, co zabolało ją bardziej niż się spodziewała. Świadomość, że ona też kiedyś była takim dzieckiem w przytułku, że oni teraz byli tam sami, że nie mieli nikogo bliskiego, a przecież mieli. Przecież mieli ją...
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Z początku jej nie odpowiedział, zanadto zajęty pozostawianiem na jej szyi fioletowego wykwitu i śladów własnych zębów. Czuł się w obowiązku zaznaczyć swoje terytorium, zwłaszcza teraz, po tak długiej w jego mniemaniu nieobecności. Mruknął tylko „mhm”, słuchając co ma do powiedzenia i nie starając się zgadywać co też może mieć na myśli, zanim tak naprawdę nie padnie główna myśl. Za to kiedy już padła, aż odsunął twarz od jej skóry, aby spojrzeć na nią nieco powątpiewająco. Chciał odczytać z jej twarzy czy ona w ogóle jest poważna, czy może tylko się z niego nabija, albo łudzi się niby w jakimś amoku? Jak mógł obiecać coś takiego? Wystarczyłoby przecież, żeby zadławił się po pijaku czy potknął na szczycie wieży, aby stanąć przed realnym stanem zagrożenia jego życia. Nie wspominając już przecież o jego dość specyficznym sposobie życia i wielu zamiłowań bezpiecznych mniej więcej tak bardzo, jak potrafiłoby być uprawianie miłości w gnieździe węży. Wystarczyłoby, żeby zapomniał o zaczarowaniu liny przed rozpoczęciem wspinaczki… - Jasne, a co ma mi się stać. - Odpowiedział, kompletnie na przekór wszystkim wątpliwościom, jakie przecież tak wyraźnie w nim kwitły. Młody, brawurowy, niezwyciężony - taki powinien być Cassius, którego pokazywał światu, a to jakie konkretnie obawy jednak w sobie nosił mógł zostawić na leniwe niedziele z naleśnikami. To jednak nie była jedna z nich. Nie kontynuował tego tematu, jak zdaje się, nie chcąc wiedzieć skąd się jej to wzięło w głowie i dlaczego chciała usłyszeć tak piękne kłamstwo, zamiast jeść z jego ręki prawdę, jaką mógł jej oferować. „Postaram się” - mógł powiedzieć, a to znaczyłoby o wiele więcej, niż to co zdołał z siebie wydusić. Wolał jednak słuchać co takiego ma mu do powiedzenia, bo to może jakkolwiek wyjaśniłoby mu to, co się tutaj właśnie odpierdalało. - Ponieważ…? - Pytał, chociaż żadne z jej „żądań” czy „potrzeb” (sam nie wiedział jak to nazwać) nie wywoływało w nim jakiegoś ponadnormatywnego sprzeciwu. Co to przecież znaczy pojechać sobie do Londynu czy strzelić kilkoma zaklęciami w tę ruderę, którą nazywała domem? Zaraz jednak spróbowała mu to wyjaśnić, co sprawiło, że jego szczęki zacisnęły się w bardzo ciasną linię. - Ile ty masz tych sióstr? - Spytał, jakby zły na te wszystkie harlowówny, że postanawiają swoją śmiercią psuć humor jedynej z nich, którą chciałby trzymać w swych objęciach. Nie zapanował jednocześnie nad lekką irytacją jaka wpełzła w jego głos. Nie był jednak wkurzony na nią, bo przecież wciąż rytmicznie głaskał jej plecy, co stanowiło jawną wskazówkę. - „Coś”… czyli nie wiesz co? - Dopytał jeszcze, bo może to nie było nic takiego. Może zachlała ryja po weekendzie i trafiła do mugolskiego aresztu? Może wszystko dało się odkręcić? Potem jednak milczał, bo potrzebował sobie te wieści ułożyć w głowie. Kiedy jednak to robił, zacisnął ponownie ramiona, zakleszczając Dinę w uścisku, jaki mogłaby podarować drugiemu człowiekowi osoba, jaka troszczy się o drugą. Zdaje się, że nauczył się go od Elaine, bo sam to rozpracowywałby ten ruch miesiącami, jeżeli nie latami. - Chcesz je wziąć. - Nie zapytał, a stwierdził, bo to wyjaśniało po co mieli jechać do Londynu i dlaczego w ogóle powinni wyremontować jej dom wcześniej, niż zakładali. Trudno było ocenić jego nastawienie do tego wszystkiego, ale głównie dlatego, że zwyczajnie się… przestraszył i dzięki temu zgrabnie wycofał. Nie tego, że mieliby przyjąć pod jej dach kogoś z jej rodziny. Wystraszył się potęgi emocji, jakie to ze sobą niosło, to po pierwsze, a po drugie już samo stwierdzenie „dzieci”, wywoływało w nim nieokreślony, acz dotkliwy lęk, nad jakim nie tak prosto było mu zapanować. - W jakim są wieku? - Spytał, starając się udawać, że wcale go to nie przerasta i wcale nie ma ochoty uciec z nią na drugi koniec świata przez tymi tajemniczymi „dziećmi kolejnej siostry”. Nie mógł jednak. Po pierwsze dlatego, że nie tego od niego oczekiwała, a od jakiegoś czasu zaczynał się przejmować takimi rzeczami, a po drugie - to była rodzina. Rodziny się nie opuszcza.
Jeszcze parę miesięcy temu na myśl o tym, że ktoś będzie w taki sposób wyrażał swoje przywłaszczenie jej osoby, że będzie ją naznaczył jakkolwiek, że tak zachłannie będzie brał ją w ramiona pewnie trzęsłaby się z niechęci i złości. Teraz? Nie wyobrażała sobie być w innym towarzystwie, ani traktowana w sposób inny niż taki właśnie. Przyglądała się jego wątpliwości, czającej się na obręczach błękitnych tęczówek, podejrzliwości jakiejś nie-zaczepnej, nie ustępowała jednak - nie chciała zmuszając go do żadnych prawdziwych deklaracji, nigdy nie chciała dlatego nigdy tak naprawdę nie naciskała. Może nawet zdawałą sobie sprawę z tego, że gdyby chciała szczerości musiałaby ubrać ją w inne żądanie, ale to by go wiązało, a jeśli pamiętała o czymkolwiek to o tym, że Cassius Swansea nie lubi być związany niczym. Nawet słownym zobowiązaniem. Przynajmniej tak długo, jak sam nie decydował się nim związać, ale to już analiza biegnąca głęboko w meandry jego myśli. Uśmiechnęła się z ulgą, kiedy powiedział to z taką lekkością i zamknęła oczy z wdzięcznością. Co ma mu się stać. Wszystko. Ale takie głupie zdanie przynajmniej na krótką chwilę nakarmiło rosnący w jej trzewiach niepokój. Przynajmniej na tyle, by go trochę wypuścić z tych panicznych wężowych splotów, choć jedynie na tle by nie przylegać do niego ciasno. Dłońmi zjechała powoli po jego ramionach i łokciach, by ując w palce jego obie dłonie i oprzeć się plecami o ścianę za szafką. Westchnęła ciężko, splatając nerwowo nogi w kostkach wokół jego bioder i zamknęła oczy próbując znaleźć dobre słowa na określenie sytuacji w której się znalazła; znaleźć słowa by zapytać go, upewnić się, że był w tej sytuacji z nią. Wystarczyło jej jednak uchylić powieki by wiedzieć, że pomimo niezadowolenia w głosie w jego oczach czaił się cień troski i zmartwienia. Kciukami robiła małe kółeczka na skórze jego nadgarstków. - Już tylko dwie. - nie planowała by jej głos brzmiał tak zimno, ale tak właśnie brzmiał. Jakby do gardła wdarła jej się obca osoba, przepełniona rozpaczą i niechęcią do świata. Zacisnęła palce chcąc upewnić się, że był tu wciąż razem z nią i choć rzeczywiście kwitłą w niej powoli odraza do wszystkiego, to było to wszystko to, co na zewnątrz, wszystko poza ich dwójką. Opowiedziała mu całą sytuację, wizytę urzędniczki, jej oszczędność w wyjaśnianiu sprawy, nakierowanie na Londyn w kwestii poszukiwania odpowiedzi, informacji. Opowiedziała o siostrzeńcach, o tym, że nie mogą być sami w takim miejscu jak jakiś przytułek dla sierot, bo przecież nie byli sierotami. Mieli rodzinę. - Chociaż na trochę, Cass... - powiedziała cicho, kiedy objął ją w ciasnym uścisku i oparła policzek o jego bark. Przyglądała się skórze jego szyi, pięknej, jasnej szyi- Dopóki nie wróci moja matka, albo Coraline nie zdecyduje się nimi zająć. - pocałowała go w krtań, wiedziała, że była najmłodszą z sióstr i prawdopodobieństwo, że to ona otrzyma prawną opiekę nad Cav'em i Cai było niewielkie, to jednak przynajmniej na ten trudny okres przejściowy nie chciała by byli osamotnieni. Pewnie nic nie rozumieli, pewnie byli przerażeni, pewnie, pewnie, pewnie. Coraline i jej tryb pracy wymagał od niej bycia w ciągłych rozjazdach, tak samo matka, choć do rozjazdów dochodziła jeszcze kwestia niebezpieczeństwa wykonywanego przez nią zawodu.- Caven ma sześć lat, Caileigh osiem. - objęła go ponownie, wsuwając zmarznięte dłonie pod poły jego ubrania- Prosze... - dodała cicho.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Ich dłonie, złączywszy się w uścisku, pasowały do siebie jak nigdy dotąd. Skóra równie blada, młoda i niepoznaczona fizyczną pracą. Palce obleczone natomiast cienką, złotą i prostą obrączką. Ta, którą nosił Cassius zwykle była subtelnie ukryta za czarnomagicznym pierścieniem. Dzisiaj, gdy wiedział, że idzie do Diny, zdjął go. Jego palce wydawały się bez niego jeszcze dłuższe i jakby nagie, ale tym widoczniejsza była na nich ta skromna ozdoba, którą wsunęli sobie na palce podczas wycieczki do Las Vegas. Dziwnie było teraz ją widzieć. Spojrzawszy na poważną Dinę, na moment zbłądził spojrzeniem na ich złączone dłonie, na leniwe ruchy którymi głodziła jego nadgarstek. - Przykro mi - odpowiedział na jej słowa, szukając jej spojrzenia swoimi jasnymi oczami. Cassius nie był kimś, kto przejmował się obcymi ludźmi bez potrzeby, wiedziała o tym, więc te słowa, wypowiedziane nieprzymuszenie miały naprawdę wielką moc. Przynajmniej dla niego zwłaszcza, że naprawdę nie były powiedziane na odczepnego. Swansea pozostaje Swansea do końca życia. Jeżeli ktokolwiek z jego rodziny by odszedł, nosiłby w sobie żałobę długo, bardzo długo. Nawet po Elio, któremu notorycznie ciskał kłody pod nogi, chcąc obserwować jego upadek. Nie był jednak aż tak zimny i wyrachowany, aby życzyć mu faktycznej porażki. Dla niego rodzina zawsze miała być wartością nadrzędną, dlatego nieważne było to jak bardzo obawia się własnych czy też tych nieswoich dzieci. Nie pozwoliłby Dinie zostawić ich w przytułku nawet wówczas, gdyby tego chciała. Jeżeli nie życzyłaby sobie opieki nad Cavem i Cail, ubłagałby swoją mamę, aby wzięła je na czas postępowania do rezydencji łabędzi. Mieli mnóstwo pokoi i mebli dziecięcych, stałe ogrzewanie, skrzaty domowe, miłość, chociaż niekiedy dość szorstką czy wprost przeciwnie - rozmarzoną. Nie proponował tego jednak, bo po prostu nie musiał. Cieszył się z tego, chociaż jednocześnie gardło zaciskały mu stres i zmartwienie. - Ale o co mnie prosisz, to twój dom… - odpowiedział w pierwszym odruchu, bo naprawdę był zaskoczony tym, że faktycznie bierze jego zdanie pod uwagę. - Gdybym powiedział „nie”, byłabyś w stanie zostawić ich w Londynie? - Zapytał, nie potrafiąc nie unieść jednocześnie brwi do góry, tak zaskakiwała go w tym momencie. Nie spodziewał się, że byłaby skłonna do takiej ugody, nawet po tym wszystkim co między sobą wypracowali. Gdyby to jego rodzina potrzebowała takiego wsparcia, pewnie nie zapytałby jej nawet, tylko zjawił się z maluchem na jej progu. Ale jednak on to był on, co do tego żadne z nich nie miewało nigdy wątpliwości. - Weźmy ich - odpowiedział wreszcie na jej prośbę. Nie postąpiłby inaczej, chociaż coś w jego żołądku przesunęło się gwałtownie. To góra lodowa zbudowana ze stresu. - Jak się obsługuje takie dzieci? - Zapytał jeszcze, a głos miał cichy i spokojny pomimo rozpierdolu jaki właśnie miał w głowie. Ramiona miał mocno spięte, mogła to wyczuć i chociaż chciałby starać się ją uspokoić oraz udawać, że tak naprawdę wie trochę więcej, niż byłby w stanie przyznać to byłoby to wyłącznie kłamstwo. Miał młodsze rodzeństwo, młodszych kuzynów i kuzynki, lecz jednocześnie był piekielnie nieodpowiedzialny. Zostawianie z nim dzieci groziło prawdziwą katastrofą. Czy Dina zdawała sobie z tego sprawę? Czy była na to gotowa? Wplótł palce w jej jasne włosy, gładząc skórę jej głowy i biorąc głęboki wdech, który wypuścił wprost w jej szyję. Potem odsunął się znów na tyle, aby móc na nią patrzeć.
Jego obecność była cenniejsza niż wszystko, szczególnie po tym jak trudną rozmowę odbyła z Gardem na temat budowania związków, zaufania i partnerstwa w życiu codziennym. Fakt, że przyszedł tu, że przychodził tak często, fakt, że znosił zimne podłogi i dziwne nastroje, fakt, że przetrwał całe to małe piekło, które mu zgotowała przez tych ostatnich kilka lat z wielką i toksyczną wisienką na czubku tego patologicznego tortu, która się niemal zadławił podczas zimowych ferii na Mont Blanc - mimo to wszystko i tak wiele, wiele więcej on wciąż trzymał jej ręce. Wciąż patrzył na nią tak, jak wtedy pod głupim domem strachów. - Wiem. - uśmiechnęła się słabo - Mi też... - westchnęła. Nie czuła tak wielkiego przywiązania do rodziny jakie piastował w sobie Cass. Trudno powiedzieć czemu, czy to dlatego, że nie było między nimi więzów krwi, czy dlatego, że Dina już dzieckiem będąc izolowała się od swoich sióstr czując się cały czas napiętnowana genami wili, stawiając opór wprost proporcjonalny do ich braku sympatii. Nie umiała nie czuć żalu po ich odejściu, śmierć Konstantyny wstrząsnęła nią do głębi szczególnie okoliczności wiążące ten nieprzyjemny wypadek i tajemniczą broszkę, która spoczywała bezpiecznie na blacie jej nocnej szafki. Jedna z najcenniejszych posiadanych przez nią rzeczy, jeden z niewielu elementów biżuterii, które w ogóle posiadała. Westchnęła wtulając twarz w jego bark i słysząc jego słowa. Zacisnęła dłonie w pięści na materiale jego koszulki pod kurtką pod którą wcisnęła dłonie. Tu nie chodziło o zgodę na wzięcie ich, o to, czy to jej dom czy ich dom - na co zwróciła uwagę, kiedy wypomniał jej, że ten dom należał do niej - nie sądziła, że to poczuje, a jednak ukłuło gdzieś w środku, Merlin jeden raczy wiedzieć czemu. Nie byłaby w stanie zostawić ich w przytułku, chciała, żeby oczekiwali na decyzję Wizengamotu wśród rodziny, nawet jeśli była najmłodszą z ciotek i być może, całkiem możliwe, najmniej odpowiedzialną, potencjalną opiekunką. Wiedziała, że nie może ich zostawić, a jednak to ciche proszę padło z jej ust nie przypadkiem. - Proszę bądź przy mnie. - powiedziała w końcu, bardzo cicho, z czołem wspartym o szeroki mięsień jego klatki piersiowej, wpatrując się w podłogę. Czuła napływające do oczu, głupie i piekące łzy, bo wierzyła, że przy niej będzie, wiedziała, że przy niej będzie, a i tak potrzebowała takich drobnych, głupich zapewnień. Wiecznie niepewna, niedowartościowana, wciąż podejrzliwa, całe życie oczekująca najgorszego teraz kiedy trafiła złoty róg i czapkę z piór pragnęła cały czas nacierać się świadomością, że oto nadszedł czas spokoju - już nie jest z niczym sama.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
To, że mu nie odpowiedziała nie napełniło go szczególnym optymizmem. Jego wargi ułożyły się w wyraz niepewności, kiedy próbował wyobrazić sobie samodzielnie czego potrzebują takie dzieci. Niestety, w jego głowie jawiła się jedynie mroczna pustka, dla której nie potrafił znaleźć zastosowania w tym momencie. Rozmowy z Diną niekiedy przypominały rozbrajanie bomby. Skakanie z jednej zapadającej się płytki na drugą i robienie uników przed belami spadającymi na głowę. Mimo to nie wydał się zmieszany, kiedy wyrzuciła z siebie słowa, z których jeszcze rok temu zrobiłby tragiczny w skutkach użytek. Wbiłby jej je jak nóż, prosto w plecy, gdy tylko opuściłaby na moment gardę. W tych chwilach nie przychodziło mu to do głowy. Za dobrze zaczął pojmować lęk, który tak uparcie ze sobą dzielili. Jego palce delikatnie gładziły złote loki gęsto pokrywające jej małą głowę, ale nie pozwolił jej od siebie uciec. Chciał zobaczyć jej emocje. Jak przystało na człowieka, który karmi się lękiem i rozpływa w nim, fascynując niezmiennie meandrami zaplątanych w tej plątaninie emocji szczerych obaw. Odnalazł jej brodę i delikatnie naparł na nią palcami, chcąc aby po raz pierwszy spojrzała mu w twarz w chwili zwątpienia, by nie uciekała. Wyjątkowo, jej emocje napełniały go takim samym lękiem. Miałoby go przy niej nie być? Co za niedorzeczność. To tak w ogóle się dało? Miał wrażenie, że już raczej nie. Głupia, pijacka przysięga w Las Vegas jakby wszystko przypieczętowała, chociaż prawnie byli wciąż dwójką szczyli, która opłaciła pierwszego z brzegu przechodnia, aby udzielił im sakramentu małżeństwa. Szczęśliwie, chociaż kapliczka była prawdziwa. - Będę - oznajmił szeptem, ścierając kciukiem wilgoć zbierającą się w kącikach jej oczu, okrutnie przerażony tym, że właśnie tam ją odnalazł. Dla niego zawsze była taka niewzruszona, tak silna. Widząc pęknięcia na tafli jej nieustępliwości był niepewien tego, czy ktokolwiek potrafi być w życiu silny, skoro nawet Dina Harlow miewała dni zwątpienia. - Zawsze będę - powtórzył, a chociaż słowa te dziwnie zapiekły go w gardło, był przekonany, że są prawdziwe. Może właśnie trudność w ich wypowiedzeniu pieczętowała to wyznanie bardziej, niż cokolwiek innego. Chcąc nie chcąc, przywiązał się do niej bardziej, niż był tego świadom w normalnym, codziennym życiu. Zgiął kark, nie mogąc znieść tego napięcia, jakie między nimi narastało. Nie chciał widzieć jej łez. Chciał, aby się uśmiechała, chociażby sarkastycznie, a jeżeli tego nie potrafiła, aby wzdychała w rozkoszy jego imię, tak jak robiła to chociażby w łazience, w tym samym domu. Otuliwszy jej policzek swoją własną dłonią, pocałował ją długo i docisnął biodra do szafki, na której ją posadził. Minimalizował przestrzeń jaka była między nimi. Napierając dłonią na jej biodro, pocałował jej żuchwę. - Mam wino. - Przypomniał, gdy zagarnął do wnętrza ust płatek jej ucha i przygryzł go lekko. - Daj mi poprawić ci humor. - Poprosił. To był ten jeden z nielicznych razy, kiedy pamiętał.
Nie odpowiedziała, bo nie znała odpowiedzi na jego pytanie. Matka z niej żadna, a wyraźnie nie umiała się zająć nawet sama sobą - czego popis dawała przez ostatnich kilka miesięcy zmieniając się z człowieka w szkielet - a co dopiero małymi istotami jakiegokolwiek rodzaju. Szczytem jej talentów opiekuńczych była mała, czarna żmijka mieszkająca w szklanym terrarium na korytarzu na piętrze - jedyne ciepłe miejsce w domu, ogrzewane specjalnie zaklętą kulą by się bestyjka mogła relaksować w przyjemnych warunkach. I on. Jej największy sukces, jej największa odpowiedzialność, jej największa bestyjka. Trochę oboje byli jak dzieci więc skoro znaleźli instrukcje do siebie nawzajem, to czy nie powinni z łatwością zrozumieć jak zajmować się jej siostrzeńcami? Nie mogło być przecież aż tak ciężko. A jednak zajęło im to bagatela ponad osiem lat, więc kto wie, czy decyzja o podjęciu się tego zobowiązania była rozsądna. Na szczęście Harlow nie należała do rozsądnych, a Swansea wydawał się totalnie nie mieć z tym problemu. Pod naporem jego palców uniosła brodę marszcząc odruchowo brwi z niezadowoleniem. Wciąż nie lubiła okazywać słabości, zawsze czuła się wtedy, że kogoś zawodzi, a na samą myśl o tym, że miałaby zawieść Cassiusa serce pękało jej jak upuszczona z wysokości świąteczna bombka - na tysiąc kawałków niemożliwych do sklejenia. Niestety, to jedno słowo podziałało całkiem odwrotnie od tego, jak chciałaby, by podziałało, bo łzy zamiast magicznie wyschnąć najpewniej poczuły przyzwolenie by lujnąć z całą swoją żałosnością na policzki. Pozwoliła sobie na to przez tę jedną sekundę, dwie, trzy pomiędzy jego jednym a drugim wyznaniem. Westchnęła cicho, tuląc policzek do jego dłoni i zamknęła oczy przyjmując pocałunek jak najcenniejszy dar. Nauczył ją tego sam, wytresował ją by radziła sobie z problemami w sposób bliźniaczo podobny do jego własnego, co może nie było najzdrowsze, ale z pewnością lepsze, niż jej osobiste sposoby, jakimi do tej pory operowała w momentach kryzysu. Zachęcał ją, by zmazać troski, zmazać trudy i napięcie z ramion, serca i duszy zupełnie innym zmęczeniem, zupełnie innymi troskami, by oddech łamał się nie od płaczu, a od miłosnych uniesień, by chwytała w garście nie jego koszulkę, a włosy, barki czy biodra. Uśmiechnęła się kiedy tak zwyczajnie-niezwyczajnie poprosił. Bo on przecież nigdy nie prosił. Pokiwała głową, nie marzyła bowiem teraz o zupełnie niczym innym tylko o tym, by poprawił jej humor.
2 x zt
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Nie miał pojęcia co się działo u Diny. Podejrzewał, że sprawa z ojcem nabiera barw, niestety ciemnych, ale w tym samym czasie zmagał się z własną tragedią rodzinną. Nie próbował się z nią kontaktować, nie chcąc wpłynąć na nią swoim negatywnym stanem. Pech chciał, że jak się niedługo później okazało, sytuacja Harlow, z przekazów od ojca, który kontaktował się z Harlowami, z dnia na dzień nabierała gorszego obrotu. Czuł, że zawiódł ich przyjaźń, odłączając się od blondynki w okresie, w którym potrzebowała go najbardziej. Nie miał pojęcia czy prócz jej sytuacji rodzinnej, stało się coś więcej, ale podejrzewał, że jeśli Harlow nie wysyłała mu listów, musiała wyjść z podobnego założenia co on. Nie chciała go martwić, kiedy wiedziała, że sam zmaga się z rocznicą śmierci matki. Boleśnie i dobitnie dotarło do niego, że potrzebowała go… bardziej niż on w tej chwili pragnął spokoju dla siebie. Nie działał logicznie. Nie zdarzało mu się to często, ale zdał się na instynkt. Pruł przez las w kierunku domu Harlow, na który namiary dostał znacznie wcześniej. Wyklinał w myślach na fakt, że nigdy nie ukończył kursu teleportacji, jak i jednocześnie na własną głupotę, że nie skorzystał z sieci fiuu. Zamiast tego zanim dobiegł do jej drzwi, dostał zadyszki. Potrzebował ją spotkać teraz. Już. Zbyt dobrze wiedząc, że był spóźniony o dobre kilka miesięcy. Więc każda dodatkowa minuta zwlekania była istotna. Najpierw uderzył dłonią o drewno frontowych drzwi, a później łupnął w nie ciężkim butem, w akompaniamencie szczeknięcia Ducha, który nie odstepował go na więcej niż kilka kroków podczas tej przeprawy. Zgiął się w pół, mając wrażenie, że zaraz wyrzyga z siebie wszystkie wnętrzności, ale uczucie to prysło, jak mydlana bańka, kiedy w progu stanęła ona. — Dina… ty… kurwa… tępa… pipo! Zanim zezłościłaby się za wulgarne słowa, urywane przerwami na złapanie oddechu, podskoczył do niej, przygarniając ją do siebie oboma ramionami. — Sorry. Cuchnę. Bo biegł jak debil, zupełnie niepotrzebnie całą drogę, w trasie klnąc na to jakim gównianym przyjacielem okazał się być. — Jak się czujesz?
Błąkała się po domu bez celu przesuwając wiaderka z farbami, zaprawę i skrzynki z narzędziami z miejsca na miejsce. Nie wiedziała za co się zabrać zanim przyjdzie Cassius i jako rzeczoznawczy znawca zacznie komenderować i mówić co gdzie i jak robić. Oczywiście to nie tak, że w ogóle nie miała pojęcia o remontach - ustalili, że przynajmniej spróbuje zdrapać i zerwać resztki starej tapety z korytarza i salonu na dole no i owszem, próbowała zaklęciem, ale wyrwała dziurę w ścianie - do czego będzie się musiała Swansea przyznać, a wolała tego uniknąć, w związku z czym postanowiła używać zwykłych, prozaicznych narzędzi takich jak szpachelki i drapaczki. Ubrana w kombinezon niczym do zadań specjalnych miała na głowie nawet trójkątną czapkę z gazety kiedy do drzwi ktoś zaczął tęgo łomotać. No tak nie będzie, że jej ktoś będzie jeszcze drzwi rozwalał, kiedy ona ma cały dom na głowie do remontu, ruszyła więc wściekle w stronę wejścia i szarpnięciem otwarła wrota, a tam? A tam Ragnarsson, ziejący jakby sto pompek na progu zrobił nim się pojawiła i już, już gębę otwiera swoją parszywą i już klnie na nią, nie widzieli się dwa miesiące, a ten dureń swoje. Już miała mu powiedzieć do wiwatu co sobie o tym sądzi, kiedy ten dureń zaczął ją jeszcze przytulać i ściskać i w ogóle obarczać swoją osobą w sposób... bardzo sympatyczny. - O-okej. - odpowiedziała zdawkowo, bo co ma mu tak w progu o swoich życiowych bólach opowiadać. Jest jak jest, nie jest lekko. Zaprosiła go gestem do środka zdejmując z płowych włosów papierową czapeczkę, którą przekrzywił swoim gestem przyjacielskości.- Co Ty tu robisz? - zapytała mierząc go wzrokiem i już miała zamknąć drzwi, kiedy do środka wepchnął się jeszcze jakiś przerośnięty, kudłaty zwierz. Skrzywiła się okropnie na twarzy, choć powstrzymała się przed komentarzem, co było dość dziwne jak na Dinę. Nie marudzić tak od progu? Czy ona oszalała?
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Co Gunnar robił u Diny? To było bardzo dobre pytanie. Sam szukał na nie odpowiedzi. Poniekąd zastanawiał się, jak mógł pomóc i dlaczego nie zrobił tego wcześniej. Zanim jednak do tego doszedł uniósł dłoń ku górze, prosząc o krótką przerwę na zaczerpnięcie oddechu. Przekraczając próg razem z Duchem nie wziął pod uwagę, że obecność wilczaka pannie Harlow może się wydać nie tak naturalna jak jemu. Ostatnio wszędzie się z nim przemieszczał, ale nietęga mina Claudine szybko przypomniała mu, jaką sympatią Dina darzyła zwierzęta – bliską zeru. Czyli prawie na równym poziomie dna, na którym znajdował się teraz jej gówniany przyjaciel. Mogła patrzeć na niego z góry. Mogła zrobić cokolwiek… o ile… o ile wcześniej coś by zjadła. — Dina? Gunnar zacisnął dłoń w powietrzu, nie czując wielkiej różnicy pomiędzy tym, kiedy trzymał ją w ramionach, a kiedy chwytał powietrze. W swojej bujnej wyobraźni widział jak jej sylwetka blednie i chudnie w oczach. — Wyglądasz jak żywy trup — zauważył być może nietaktownie i zbyt bezpośrednio, ale zmizerniała odkąd ją widział. Nawet włosy nie blyszczały jej tym samym blaskiem co zawsze. Jak wila mogła doprowadzić się do tego poziomu? Czy to w ogóle było możliwe. — Dlaczego? — spytał tępo, jak na tępego osiłka, na jakiego się przedstawiał, przystało. Ani nie myślał wyjaśniać jej co tu robił. Prawidłowe pytanie brzmiało, dlaczego tak późno. Zmarszczył brwi, trochę skonfundowany lekkomyślnością rzuconych słów przyjaciółki. — Pytasz? Naprawdę musiała? Czy jej prezencja nie mówiła sama za siebie? Zanim jednak zdążyłby to omówić, wychylił się zza jej ramienia, obserwując dziurę w ścianę, przez którą właśnie Duch znalazł sobie przejście do drugiego pokoju… — Remont — skwitował z taką pewnością, jakby sama go wcześniej tu z tego powodu przywołała.
Cmoknęła z niezadowoleniem i przewróciła oczami zamykając za nim drzwi. - No świetnie Gunnar. Pojawiasz sie znikąd po dwóch miesiącach i takie komplementy od progu, winszuje. - skrzywiła się jeszcze szpetniej, nie ma to jak nie widzieć przyjaciela mnóstwo czasu i na wejściu usłyszeć, że się wygląda jak trup. Poprawiła kombinezon robotniczy i skrzyżowała chude ramiona na piersi odwracając wzrok i czując się bardzo niekomfortowo z tym, że jej to wytknął. To nie była przecież jej wina... - Bo mało kto wie gdzie mieszkam. - powiedziała i ruszyła spod drzwi w głąb domu w poszukiwaniu swoich narzędzi skrobiących - I nie miewam wizyt niespodzianek. Mogłeś chociaż wysłać patronusa. - spojrzała za psem przeciskającym się przez dziurę w ścianie i skrzywiła się jeszcze bardziej - o ile to w ogóle było możliwe? Z wiaderka wyjęła większą szpachelkę i rzuciła ją w stronę Ragnarssona licząc na jego refleks, jeśli myślał, że tak przyjdzie bez zapowiedzi, od progu nazwie ją tępą pipą, a potem trupem i obejdzie sie bez pomagania przy remoncie to chyba rzeczywiście nie widzieli się już tak dawno, że zapomniał z jakim człowiekiem ma do czynienia! Wróciła do tego skrawka tapety przy wejściu do kuchni i zaczęła go wściekle drapać z zaciśniętymi ustami. - Remont. - potwierdziła - Cassius pewnie niedługo się przyłączy, szybciej pójdzie. - pomyślała za stosowne dodać, choć wcale nie jakimś oficjalnym głosem. Nie była pewna na którym etapie swojej relacji ze Swansea Gunnar zniknął z powierzchni ziemi, ale wiedziała, że tak czy inaczej od tamtej pory wiele się zmieniło. Wiele, jak nie wszystko. Zatrzymała się na chwile ze skrobaniem i wpatrzyła w cegiełkę wyzierającą spod miernie położonej tapety. Zrobi lemoniady. Tak, lemoniada to dobry pomysł. Jak pomyślała tak zniknęła za progiem prowadzącym do kuchni.
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Splótł ręce na piersi i oparł się o najbliższą ścianę, wysłuchując jakim beznadziejnym przyjacielem jest, ale nie zdementował tego. Zgadzał się z nią. Było dokładnie jak powiedziała, nie planował temu zaprzeczać. Dlatego zachował milczenie. MImo wszystko, chociaż zwróciła mu na to uwagę, taksował spojrzeniem jej smukłą sylwetkę. Nie zauważył żeby wcześniej mniej jadła, ale też kto by mógł. Nie spędzali ze sobą śniadań, nie spotykali się regularnie, szczególnie ostatnio, kiedy Dina spędzała czas z Cassiusem, a później, kiedy wziął zwolnienie ze szkoły, nie spotykali się już wcale. — Mam ci się zapowiadać jak Ministrowi Magii? Po ile my mamy lat? Czterdzieści? Co masz ważnego w tym pustym domu do zrobienia beze mnie? Masz rodzinę? Dzieci? Męża, któremu trzeba dać żreć i którego trzeba pytać o zdanie? Czy może sama nie chciałaś mnie widzieć? Podążył za jej wzrokiem, gdzie Duch zaglądał właśnie przez dziurę w ścianie i zaraz pakował w nią swój pysk. Jemu osobiście to nie przeszkadzało, dlatego póki Harlow nie odezwała się sama, pozwolił mu uwalić pysk tynkiem. A niech go zeżre to się nauczy, żeby nie wszędzie pakować mordę, bo nie wszędzie można i nie wszędzie trzeba. Wracając uwagą do Ślizgonki, zdazył akurat w czas żeby chwycić podrzucone mu narzędzie. Najpierw spojrzał sobie na dłoń, próbując zidentyfikować co dostał, ale potrzebował na to chwilę zastanowienia, bo zwykle do takich prac używał różdżki. Dopiero kiedy połączył fakty z kierunkiem jej ruchu i wykonywanymi czynnościami, podążył za nią, przystając obok niej po stronie niezdjętej tapety. — Jak wasza znajomość z Cassiusem? Dawno z nim nie rozmawiałem. Coś się zmieniło? Wsadzając szpachelkę do tylnej kieszeni spodni, zamienił ją miejscami z różdżką, której końcówkę przyłożył do ściany, nawadniając ją prostym Aquamenti, bo gdzieś słyszał, że to pomaga w zdjęciu tapety. Chciał spytać o coś jeszcze, ale Dina zniknęła mu z radaru, więc zamiast tego, zdjął swoją szkolną koszulę, pozostając w podkoszulku. Ubranie rzucił na Ducha, dla świetego spokoju. Jak się spodziewał Duch zamiast mielić w gębie cenne narzędzia remontowe, skoncentrował się na tej właśnie koszuli, szorując nią podłogę… — Cassius, huh?! Więc o to ci chodzi z niezapowiedzianą wizytą? Przeszkodziłem Ci w randce?! — krzyczał przez pokoje, ale Harlow akurat zdążyła już wrócić, o czym zdał sobie sprawę dopiero zerknąwszy przez ramię, w kierunku, z którego przyszła.
Nie była chyba z tych co będzie wypominać komuś bycie beznadziejnym przyjacielem, miała na myśli raczej jego żałosne komplementy bo tak się do damy nie mówi - ale co prawda to prawda, Harlow mogła być ostatnio bardziej niż mniej zadowolona z życia, jednak wciąż pozostawała marudną pipą, której wszystko przeszkadza, nawet to, żę wschód jest na wschodzie, a zachód na zachodzie. Trudno jest zauważyć po wili, że ma zaburzenia. Trudno dostrzec przez jej zasrany urok, że coś jest z nią źle. Niebezpieczna pułapka jej własnego uroku sprawiła, że dopiero kiedy jej stan był już niemal tragiczny to dało się dopatrzyć, że poza tym, że jest śliczna, jest też odrażająca. To dopiero cyrk na kółkach. - No wyobraź sobie, że lubie swoją prywatność! - szczeknęła w odpowiedzi na jego pretensje- Może biegam po domu nago? Albo organizuje sabat czarownic? Wyobraź sobie, że mam jakieś życie! - palnęła, jednak zawiesiła się na chwilę, bo było to wierutne kłamstwo i bujda, nie miała żadnego życia- No dobra, może nie mam. Ale mogłabym mieć! - prychnęła z oburzeniem. Obserwując jego spektakularne aquamenti uniosła brwi i dodała marudnym tonem: - Jak mi zalejesz parkiet... - zagroziła, po czym spojrzała na jego psa czy co to za bydle- Jeden albo drugi, to urwę łby i napluje w szyję. Przysięgam. - z tego co pamiętała z opinii rzeczoznawcy parkiet był jedną z naprawdę niewielu rzeczy w tym domu, które niewymagały całkowitej wymiany, a jedynie renowacji. Jeśli ten sierściuch zaszczy jej podłogę, to sobie zrobi całkiem nowe futro z niego, a z jego łba klosz na lampę. Na całe szczęście zdecydowała się na tę lemoniadę, więc nie widziała jak bydlak próbuje skonsumować jej cenne narzędzia pracy. Krzątała się chwilę po kuchni rzucając zaklęcia na cytryny i wyczarowując krystalicznie czystą wodę, którą napełniła pękaty dzbanek. - Czego jape drzesz, jestem tuż obok. - kopnęła go lekko nogą, niosąc w jednym ręki dwie szklanki, w drugim dzbanek pełen pysznej lemoniady z miętą. Milczała na jego pytanie odstawiając rzeczy na kredens w holu i wzięła znów szpachelkę do ręki. Poprawiła na głowie papierową czapeczkę - obowiązkowy artefakt każdego kto robi remont - i wprawnie niczym rzut oszczepem ominęła jego uwagę mówiąc - Zrobiłam lemoniadę. - no to dość oczywiste, mógł to zauważyć. Musiałby nie mieć oczu, żeby tego nie zauważyć. Zamiast jednak kontynuować zaczęła jeszcze gorliwiej drapać ścianę drapaczką.
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Przewrócił oczami, bo chociaż tęsknił bardziej niż zakładał za tą pyskatą marudą. Pomimo, że niegdyś widzieli się znacznie rzadziej, to jak tylko zaczął chodzić do Hogwartu, jakoś weszło im to tak w nawyk, że po kilku tygodniach rozłąki zaczynał odczuwać brak jej obecności i nawet tego całego malkontenctwa było mu brak. Niemniej, jak już sobie przypomniał, jak ono wygląda w rzeczywistości, już mu się odmieniło. Jednak za jej dołeczkami w kącikach ust jak się uśmiecha tęsknił. Za platynowym włosem, głosem i zmarszczonym nosem, ale za słowami, jakie padały z jej ust, nie tak, jak za nią ogólnie. — A bo ja wcale cię nie widziałem nago? — mruknął sobie jeszcze do siebie póki nie wyszła, patrząc krytycznie na ten parkiet, który tak bardzo chciała przed nim uchronić — przecież to nie panele. Nie wypłyną ci jak je zaleje! Na dowód chlupnął strumieniem wody w wejście, ale jednak spróbował to samo wysuszyć zaklęciem zanim by wróciła. Na tych chudych nóżkach jeszcze by się wywróciła i połamała, a tego akurat najmniej mu trzeba było. Skoncentrowal się na odlepianiu tapety. Rzeczywiście schodziła gładko. Tylko miejsce, które po niej zostało musiało chwilę odtajeć zanim Dina będzie chciała coś z nim zrobić. Pomalować, czy, co właściwie planowala. Myślał nad tą kwestią i paroma innymi, kiedy odezwała się tuż obok jego ramienia. Spiął mięśnie w reakcji, nie spodziewając się jej tak blisko, ale nie stracił rezonu ani na chwilę. — Nie rusz, Dina. Co w tobie taka agresja się włączyła? Prawda była taka, że nie chciał jej dopytywać, dlaczego wyglądała tak, a nie inaczej, dlaczego tak, a nie inaczej się wypowiadała i dlaczego tak, a nie inaczej przemilczała jego pytanie. Jeśli będzie chciała, będzie wiedziała gdzie go szukać i że ją wysłucha, ale czy było sens to właśnie na niej wymuszać? Zerknął na nią jedynie uważnie, przez chwilę milcząc, kiedy ona głosiła zbędny komunikat, jakby potrzebował poinformowania go, że żółte, pachnące cytryną to lemionada, a nie na przykład szczyny. Zawiesił się na chwilę, bo nie wiedział tak naprawdę czy był sens tu warować i czekać, aż Dina mu się wyspowiada, skoro faktycznie, mogła mieć na dziś już jakieś inne plany. Nie chcieć go widzieć, bądź nie chcieć gadać, po prostu. Wszystko, co wiedział, nie wiedział od niej, a od jej rodziny. Tym bardziej mu się nie podobało, że nie powinien traktować tego za oczywistość i wymagać od niej, że zdradzi mu, jak z tym wszystkim się czuje. — Chcesz w niej wyżłobić drugą dziurę? — spytał ostatecznie i stajac za nią, objął ją bez szczególnego pytania o zdanie. Nie wiedział co chciała bądź nie chciała od niego usłyszeć, a gesty akurat przychodziły mu łatwiej niż słowa. — Jesteś na dobrej drodze — dodał.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Wyszedł tylko na chwilę, a przynajmniej tak mu się wydawało. Para świeżych ciuchów do przebrania, kilka tych mniej ważnych, które mógł ubrudzić, coś do jedzenia i (jak się okazało) jajko wielkanocne. Tyle miał do zdobycia, a i tak zajęło mu to przeszło godzinę, którą spędził w terenie. Trawiastozieloną ozdóbkę wielkanocną znalazł niedaleko dinowego domu. Mógłby uznać, że potykanie się o jajka wielkanocne to jakaś jego tradycja, gdyby nie to, że tym razem prawie je zdeptał. Na szczęście, zorientował się, że to nie kamień dostatecznie szybko. Był straszliwie rozkojarzony. Podnosząc pisankę błądził jeszcze myślami przy obietnicy, jaką jej złożył w swoim starym pokoju. Mówienie o swoich lękach i pragnieniach było dla niego tragicznie trudne do zrealizowania. Starał się, chociaż cokolwiek by to nie było to przechodziło mu przez gardło równie łatwo jak stosik żyletek. Oswajał się więc z tą myślą, zanim tak naprawdę miał wprowadzić ją w życie i zdaje się, że dziś był pierwszy z tych dni. Zaopatrzył się w zestaw do bojowania z anoreksją - dwa podwójne zestawy zakupione w McMagic oraz dwa napoje energetyczne znanej firmy z zielonym pazurem na czarnej puszce. Nie spodziewał się, że na miejscu zastanie dodatkowe wsparcie remontowe, więc nic dziwnego, iż miał szamki wyłącznie dla siebie i swojej blondyny. Wszedł jak do siebie, jak zwykle napierając na klamkę bez pukania i natychmiast rzucając pod pierwszą lepszą ścianę materiałową torbę ze swoimi ubraniami. Potem już bez problemu zamknął drzwi i zaciągnął zasuwę. Nie zdążył nawet odstawić papierowej torebki z zestawem, kiedy do jego nóg podbiegło coś brzydkiego i kudłatego. - Nosz kurwa mać - westchnął, jakby zabrakło mu pary i może naprawdę tak było. Opędziłby się od Ducha całkiem spokojnie, gdyby nie to, że ponad psem zobaczył jak Gunnar zamyka Dinę w uścisku. I to nic, że wiedział, że są przyjaciółmi, że znają się dłużej, niż on z którymkolwiek z nich. Starczył mu ten widok do tego, aby nieomal się zapowietrzył, zaczerwienił i nieomal zakrztusił kolejnym oddechem. - Sssspierdalaj! - Warknął na psa, aby ulżyć sobie w tej chorej zazdrości, jaką czuł jeszcze wyżywając się na kundlu, którego szczerze nienawidził (może miało z tym coś wspólnego zeżarcie mu pędzli?). Nie kopnął go jednak, chociaż miał na to ogromną ochotę. Złapał za to swoje ubrania i przeszedł do kuchni jak strzała, starając się nie patrzeć na to kłębowisko członków, bo chyba było i tak widać, że para mu uszami idzie na ich widok. Trzasnął jedzeniem o stół tak gwałtownie, że puszki z pewnością wspaniale się wzburzyły.
Sama nie wiedziała co planowała. Na remontach znała się jak pies na grze na dudach w związku z czym jedynie zakupiła kilka gazetek czarodziejskich o wystroju wnętrz i majsterkowaniu. Liczyła na to, że Cassius ją wesprze merytorycznie, a że Gunnara nie było widać na horyzoncie od miesięcy to nawet nie brała go pod uwagę. teraz jednak układ sił się zmienił w związku z czym po cichu w głowie liczyła na to, że panowie będą wiedzieli co robią. Skąd w niej to zdenerwowanie? Trudno powiedzieć, choć łatwo się domyślić - Dina nigdy dobrze nie radziła sobie z uczuciami, a już na pewno z okazywaniem ich w sposób prosty, bardzo często chcąc pokazać jedne ubierała je w ubranka jakichś całkiem innych i potem zdziwiony pikaczu, że nie osiągnęła zamierzonego efektu. - Nie wiem! - szczeknęła w odpowiedzi na pytanie o swoją agresję i jeszcze wścieklej zaczęła drapać tę ścianę jak nic chyba planując wyrwać w niej drugie wejście do kuchni. Kiedy ją objął westchnęła tylko, opuszczając drapaczkę i czując, jak strasznie zmęczyły jej się patykowate ramionka i barki z powodu tego dzikiego drapania przez ile..? Dwie minuty? Oparła się o niego ze zmęczeniem nagłym i niespodziewanym akurat kiedy otwierały się drzwi do domu. Jeszcze się to w jej życiu nie zdarzyło, żeby się nagle poczuła czymś zawstydzona więc patrząc jak Cassius ze zniesmaczeniem reaguje na Ducha uśmiechnęła się z rozczuleniem pod nosem, bo przecież to było do przewidzenia. Dopiero kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, a jego twarz w sekundę nabrała koloru dojrzałej wiśni zmarszczyła brwi mrugając oczami. Czy pies się zesrał, czy co? - Cass... - zaczęła gdy się zbliżał, urwała jednak, gdy skręcił do kuchni i zniknął by mścić się na jedzeniu. Oblizała wargi, bo w głowie zatliła się jej idea, że być może to ona coś zjebała, nim jednak podjęła próbę pójścia do Swansea spojrzała na Gunnara wzrokiem sugerującym "czy ty widzisz z czym ja muszę żyć?" jakby to było wyjaśnieniem jej emocjonalnego rozchwiania - choć to wcale nie prawda. Prawdą było, że ostatnio jedyną stałą rzeczą w jej życiu była pewność, że choćby świat się walił a panele podłogowe płynęły, to Cassius jest tuż obok. - Chodź. - mruknęła do islandczyka biorąc go pod rękę jak tarczę jakąś i poszła z nim do kuchni.
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Gunnar nie zamierzał się stąd ruszać. Prawda była taka, że piekielnie tęsknił do DIny, nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo, dopóki jej nie zobaczył. Chociaż nie potrafił wyrażać troski w odpowiedni sposób, szukał drogi, żeby dotrzeć do zakutego, ślizgońskiego łba. Sposobu, żeby jej ulżyć. Bezskutecznie. W końcu, kiedy jednak ją objął, to zrobił dla siebie i dla niej. On też potrzebował jej bliskości. Ciepła jej ciała. Zwykłej, niewinnej fizyczności. Wiedzieć, że stoi tu. Żywa. Chciałby powiedzieć, w pełni sił, ale to nie było tak oczywiste. Ostatnie co chciał, to się odsuwać. Więcej, kiedy Cassius oznajmił swoje wejscie głośnym przekleństwem, objął Dinę ciaśniej. Nie puszczał. Wzrokiem podążył jedynie za ramię, kątem oka obserwując jak łabędzie ramię znika mu z zasięgu spojrzenia. W głowie odmówił mantrę uciszającą Dinę, ale… coś takiego jak zwykła mantra nie mogło zadziałać na pannę Harlow. Już w moment później jej słodki głos rozbrzmiał. Gunnar poluzował ramiona, całkiem wbrew sobie. Oddając jej swobodę ruchów i decyzyjność. Nie podobało mu się, że idą do Cassiusa. Swansea miał ją dla siebie przez całe miesiące. Jeśli nie potrafił ich dobrze wykorzystać, to była jego wina. Teraz kradł Ragnarssonowi jego moment, a Ragnarsson okradany z przyjaźni czuł się bardzo niepocieszony. Dlatego z perfidią gwizdnął na Ducha, który reagował tylko wtedy, kiedy mu się chciało, ale teraz, na szczęście, chciało. Zastrzygł uszami i ruszył za nimi. Stojąc już w kuchni z blondynką wczepioną w jego ramię, nie był ukontentowany tymi okolicznościami. Wbił ręce w kieszenie spodni, bo chociaż dawał Cassiusowi przestrzeń i Dinie od dłuższego już czasu, chociaż starał się w to, co się między nimi dzieje nie wtrącać, co było tym prostsze, że żadne z nich mu o tym nie mówiło, to nie było tak, że nagle chciał się dać zepchnąć z piedestału. Stać się drugim najważniejszym mężczyzną dla Diny. Chciał być pierwszy. Zawsze pierwszy. Takie miał ambicje, które nigdy się nie zmieniły. Nieważne jak wiele razy zjebał. Nieważne jak wiele razy będzie musiał naprawiać co popsuł. Dina była jego, nie Cassiusa najlepszą przyjaciółką. Od zawsze. Ta sytuacja zaś uświadomiła islandczykowi pewną ważną rzecz… Powoli przestawał być jedynym ważnym dla Harlow. Dokładnie w tym momencie, w którym to sobie uzmysłowił, włączyła się w nim nadzwyczajna zaborczość. Spiorunował Cassiusa spojrzeniem, że się zachowuje jak rozkapryszona dziewczynka, kiedy to on był tu jedynym złodziejem. Nic jednak nie powiedział. Wczesał dłoń w długie pasma Diny, nie do końca wiedząc, jak sobie wyobrażał, że będzie się nią z kimś dzielił. Być może zakładał, że Cassius z Diną, nie staną się sobie tak bliscy, jak powoli się to działo. Bliżsi niż ich przyjaźń. Duch wyczuwając tą wrogość, stanął najeżony, warcząc na Cassiusa, strosząc sierść i susząc zęby. To nie był zwykły wark podrzędnego psa, a ostrzeżenie pół-wilka. Gryzie. Chociaż Gunnar wolał żeby nikogo z tu obecnych nie atakował. Pozwolił jednak chwili trwać.. Odwrócił głowę na bok, pozwalając Dinie rozmawiać. Skoro tak bardzo chciała Cassiusowi coś wyjaśniać, albo z nim wyjaśniać, a przecież nie było czego. — No? — zaczął, skoro jak widać, żadne z nich nie spróbowało pierwsze. Przybrał trochę protekcjonalną postawę. Jakby czekał na jakieś wyjaśnienia, albo dojrzałą rozmowę, ale… czego on się spodziewał? To przecież był Cassius. I Dina.