Dom przez wiele lat stał pusty, widać to po nim choć wciąż można zachwycić się jego wyzierającym spomiędzy drzew urokiem. Wystarczyło odnowić elewację, płot i zadbać o trawni by zaraz zainteresował kogoś swoją obecnością. Ojciec Diny czasem tu zaglądał pisać w ciszy swoje książki, ale nigdy nie miał ambicji zająć się renowacją. Podczas dłużącego się pobytu w szpitalu opowiedział najmłodszej córce o tym miejscu, o powodach przez które nikt z rodziny nie słyszał o domku. Opowiedział jej o Sebastianie Vertusie, wielkich przyjaźniach i obietnicach, których nigdy nie można złamać.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Tym razem pomyślał. Pomyślał, a nawet się zabezpieczył. Utkawszy ze zmyślnego zaklęcia kokon bezpieczeństwa, wyciszył ryczącą wściekle bestię, która mu towarzyszyła. Cichy chrzęst kół na drodze, zaledwie tyle go zdradziło. Przystanął, tym razem zdejmując z twarzy ciężki, typowo mugolski kask, w którym nieczęsto można było go uświadczyć. Pomyślał o bezpieczeństwie czy chciał przetestować jak się w tym jeździ? Trudno powiedzieć. Jego mimika twarzy była dzisiaj wyjątkowo stateczna, a ruchy niespieszne, wyważone. Niepoddane emocjom, a to była już pewna nowość. Odłożył kask na kierownicę, gdy zasiadał z motocykla. Wystawił stopkę, oparł go przy drodze i zupełnie nie kłopotał się zacieraniem śladów swojej obecności poza tym nieszczęsnym zaklęciem wyciszającym. Chciał ją zaskoczyć, ale nie przyprawić o zawał, gdyby przypadkowo usłyszała jakiś szmer. Kroki w ciężkich butach zaprowadziły go pod jej drzwi. Wahał się jeszcze ostatni raz nim zdecydował się na uniesienie dłoni i uderzenie trzykrotnie kłykciem o drewno. Wsparł się o framugę ramieniem, udając bardziej rozluźnionego, niż był w rzeczywistości. Pomimo ćwiczeń, których realizację niejako zasugerowała mu Vanja, w pobliżu Harlow Cassius potrafił już niejeden raz stracić grunt pod nogami i kontrolę, której tak szaleńczo pragnął. Dzisiaj był i tak nadzwyczaj spokojny. Zrelaksowany wręcz jak na to co stało się podczas ich ostatniego sam na sam. Wciąż gdzieś w głębi niego toczyła się zażarta bitwa. Czy warto było jej ufać, skoro dotknęła go tak głęboko? Czy powinien dalej w to brnąć skoro wiedział, że byłaby skłonna zatruć go jeszcze innym eliksirem bez jego wiedzy? Świadomość, że sama również wypiła z termosu nie był dla niego żadną okolicznością łagodzącą i gdyby to wszystko nie skończyło się realizowaniu urodzinowych obietnic, jak nic nie zdobyłby się na to, aby wyjść z tym kontaktem jako pierwszy. Jednakże w tym wypadku musiał, po prostu nie było innej opcji. Ćwieki zadrapały drewno, gdy poprawił pozycję. Nasłuchiwał, oczekiwał.
Leniwa niedziela, tego nie można było nazwać inaczej. Po absurdalnym weekendzie, którego początek nie był w stanie przygotować na to, co wydarzy się w trakcie, a to co wydarzyło się w trakcie nie mogło zdradzić jak się skończy nadszedł tydzień tonięcia w zadaniach. Niewiele wychodziła z dormitorium odpuszczając sobie nawet część lekcji, których wiedziała, że obecnie nie potrzebuje do porobienia zadań z przedmiotów z którymi wiązała semestralne zaliczenia. W wolnych chwilach wracała do tego domu, do którego klucze przekazał jej w świętym Mungu ojciec. Wymagał wiele pracy, ale dawał też poczucie izolacji i indywidualności, któej miała w szkole coraz mniej i mniej z wielu powodów, których nie umiała sprecyzować choć widziała je na krawędzi świadomości, że tam były. Z premedytacją odwracała ostatnio spojrzenie, wychodziła z pomieszczeń, szukała odosobnienia. Działo się z nią coś, czego nie mogła nazwać, czuła wciąż nienazwany smutek po utracie siostry, związany z sytuacją zdrowotną jej ojca, a jednocześnie na pole życia wpełzało czarnym i lśniącym brzuchem uczucie zupełnie inne, obce, ale jednocześnie atrakcyjne i przyciągające. Miało kolor płynnego złota, było plastyczne i miękkie w dotyku. Wyciągnęła dłoń w kierunku czarnej żmii sunącej gładkim ruchem po blacie kuchennego stołu, która tak zupełnie przywykłszy do zapachu swojej właścicielki zawsze zmierzała w jej kierunku choć miała we władaniu cały dom. Gdy do drzwi rozległo się pukanie Harlow zdziwiła się bardziej niż widząc na święta grubasa w czerwonym fraku. Nie spodziewała się gości, nie miała planów, co więcej mało kto w ogóle wiedział, że ten dom jest zamieszkany a tym bardziej, że mieszka tu właśnie ona. Tokiem rozumowania podążywszy zdecydowała, że to albo te małe kurwie skauty z ciastkami, albo jakiś inny trollmistrz sprzedawca cudeniek domokrążca chędożony o którym ostatnio słyszała na głównej ulicy. Bo niby kto inny o tak wczesnej porze? Poprawiła szlafrok, jedno z niewielu ubrań, które w ogóle w tym przestrzennym lokum posiadała i ruszyła w stronę wejściowych drzwi zupełnie naokoło obchodząc regał kuchenny, maszerując przez milczące staroświeckimi meblami przejście koło schodów, salon pachnący lawendą i obcymi ziołami, których paleniem próbowała wywabić z powietrza zapach starości. W wąskim, witrażowym wizjerze widziała postawną postać, westchnęła jednak ciężko pociągając za pasek śliskiego materiału z jakiego była zrobiona jasna, satynowa podomka i pociągnęła za klamkę. W tym momencie Swansea mógł zaobserwować z jak sympatyczną miną jego cukiereczek witał przypadkowych, nachodzących ją ludzi. Minę miała tak nietęgą, jakby wzrokiem chciała zasugerować gościowi by nasrał sobie w kieszeń. Dopiero potem, postępująco, widać było jak jej wrodzona mimiczna niechęć przeradza się w zdziwienie, zdziwienie w lekki uśmieszek, by zgasnąć zupełnie w pozbawioną emocji maskę, tak bliźniaczo podobną do miny, którą sam piastował w tym momencie. Gra lodowych olbrzymów, kto pierwszy okaże emocje ten przegryw, głupek i faja. Przełknęła ślinę wspinając się wzrokiem po tej skórzanej kurtce, barkach, bladej szyi, po zarysowanej żuchwie, którą przecież tydzień temu kąsała z taką lubością, ustach, których wspomnienie w przeróżnych miejscach swego ciała wciąż pamiętała dobrze, tak jak i jej ozdobione blaknącymi malinkami ciało, na oczy, w których jak zwykle, jak od zawsze, nie była w stanie odgadnąć zupełnie ani grama jego intencji. Stali więc tak, jak dwa durnie, patrząc się w siebie bez słowa, aż nasza gościnna pani domu zreflektowała. - Kawę? Robię naleśniki. - powiedziała robiąc krok w tył i otwierając szerzej drzwi. Przez krótki moment w jej ruchach było widać zawahanie, jakby zamiast w tył chciała postąpić wprzód, wprost na niego, z bóg jeden raczy wiedzieć jakim zamiarem. Ruszyła jednak w głąb domu plaskając bosymi stopami po drewnianej podłodze, obciągając podomkę, żeby zakryć dupsko by za chwile zorientować się, że odsłania tym samym cycki, więc poprawiła przy cyckach, by tym samym znów pozwolić pośladkom ciekawsko zerkać spod krawędzi szlafroka. Skręciła do kuchni z której było czuć jakimiś owocami i kawą.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Dla niego niedziela była bardzo nieleniwa. Ruchliwa wręcz jak na niego, chociaż zwykle celebrował właśnie takie leniwe weekendy. Porannych wspinaczek zupełnie nie brał pod uwagę i nie liczył do weekendu, bo nie był to jego obowiązek a własna inicjatywa, chęć wręcz. Odwiedzenie Diny tymczasem chyba było już obowiązkiem i to w dodatku takim, jaki sam sobie narzucił. Musiał doglądnąć swojej owieczki, nie? Z jakiegoś powodu nie mógł pozwolić jej się wyspać, nie samej. Nie zaprosiła go, a on nie zaprosił jej, lecz czy którakolwiek ze stron wykluczyła nachodzenie w niedzielę z samego rana? Chyba nie, nie przypominał sobie, a w każdym razie żadnego zakazu zbliżania się do jej drzwi. Bez sądowych restrykcji z radością zamierzał zbadać jej teren. Tym razem na trzeźwo, bo tamtego razu za świadomy w żadnym razie nie uważał. Był zbyt otumaniony amortencją, nią, prawdą i kłamstwami, bólem, samotnością w jej objęciach, a także gwiazdą, o której nie zdawał sobie jeszcze sprawy. Nie rozumiał tego ani trochę i rozumieć nie chciał, a w każdym razie nie dążył do zrozumienia. Po prostu patrzył. Na nią, w nią, za nią. Wprost w jej duszę, chociaż nie potrafił jej dosięgnąć. Niby badał, ale tak naprawdę jedynie muskał wzrokiem. Cieszył oczy, zaspokajał ciało. Odrzucał przebłyski, oddalał wątpliwości i nasuwające mu się wnioski, bo wtedy musiałby się przyznać przed samym sobą jak wiele się zmieniło. Od pragnienia rozszarpania jej na części, obrzydliwej niechęci sprawiającej, że ze z niechęci do jej towarzystwa aż sztywniały mu stawy przez coś, czego nawet nie potrafił nazwać. Intensywność tych przeżyć odbierała mu jakąkolwiek kontrolę, wytrącała z ręki argumenty przeciwko temu wszystkiemu. Zanim wpadł na myśl, że ją lubi, znienawidził ją po raz kolejny i nie ufał jej już. Już nigdy nie planował jej zaufać, tak jak to lekkomyślnie uczynił przed własnymi urodzinami. Nie był w stanie, po prostu, ponieważ gdyby potrafił, musiałby się przed sobą przyznać jak bardzo go wówczas skrzywdziła swoim zaszachowaniem. Przecież on, Cassius Swansea nie miał żadnych uczuć, prawda? Pozbawiony zdolności do swojej własnej oceny sytuacji był jedynie marionetką w rękach losu, więc uparł się. Uparł się, że wszystko musiało być tak jak to sobie wymyślił, chociażby jego wymysły wykrzywiały nawet framugi. Tymczasem oderwał się od swojej z niejasnym uśmiechem zdobiącym te blade wargi, rozciągające się w powolnym uśmiechu na jej widok. Zmierzył spojrzeniem jej osobę od paznokci palców u stóp, aż po sam czubek głowy. Zatrzymał wzrok na jej nagich udach i fragmencie piersi wychodzącej z głębokiego wycięcia. Odruch ten, dla niego tak naturalny, nieomal nie był obraźliwy i uprzedmiatawiający. Nieomal. Chciał coś powiedzieć, a przynajmniej spróbować. Jej spojrzenie, zdecydowanie niezadowolone, potem zaskoczone, które zgasło w żadnym razie nie odebrało mu rezonu, chociaż spowodowało, że uniósł brew ku górze. Formułował myśl, a jednak nigdy już nie wypowiedział jej na głos. Ściągnął wargi. Kawa i naleśniki? Nie odpowiedział jej, a przynajmniej nie od razu. Korzystając z tego, że się cofnęła, postawił krok na przód, ciężkim buciorem przekraczając próg jej domu i zatrzaskując za sobą drzwi z zaskakującym wyczuciem. Uderzyły o framugę cicho i miękko, podczas gdy jego krok rozległ się po korytarzu napastliwym wręcz stuknięciem. Nie szedł za nią. Zagapił się na jej śmieszne zabiegi, najwidoczniej mające na celu ukrycie przed nim tego, co już i tak wedle jego własnego widzimisię mu się należało. Jej dupa i cycki były jedynym powodem, dla którego dzisiaj tu przyszedł… a przynajmniej dokładnie w ten sposób to sobie tłumaczył. Chudy tyłek i znikome cycki, cholernie mierny wybór, żadna z nich wymówka. A mimo to patrzył za nim, jakby był jedynym tyłkiem, który chciał oglądać blisko swojego własnego. Wkrótce zniknęła w kuchni, a on postanowił zdjąć buty. Rozsznurował je zaklęciem i przydepnąwszy pięty powędrował za nią w skarpetkach w umazane farbą pędzle, które dostał kiedyś od Caelestine. Kompletnie psuły powagę jego ponurego stylu ubierania się i chyba właśnie to siostra miała na myśli, gdy mu je wręczała. Kochał je całym sercem (skarpetki, ale siostrę też kochał), co tylko potwierdzał fakt, że wydębił od niej już trzecią parę, gdy poprzednie się zniszczyły lub gdy zwinął mu je Elijah czy tam inny Gabriel… a przynajmniej podejrzewał, że ktoś mu je ukradł, bo kto inny śmiałby zwinąć jego ukochane skarpety? Same przecież nie uciekły! I wlazł do tej kuchni, nie przystając w progu ani nie wahając się ani sekundy. Wsparł się o blat, uprzednio sunąc wzdłuż niego dłonią, a następnie zatrzymał się, gdy dosięgnął wreszcie kubka z parzącą się kawą oraz śladami mąki zdobiącymi mebel. Zasłonił je samym sobą, opierając się o niego pośladkami i spojrzał na nią uważnie, jakby czekał na jej reakcję na to zakłócanie niedzielnego porządku. - Hej - rzucił cicho, niespodziewanie wręcz, chociaż faktycznie się ze sobą nie przywitali. Uniósł kącik warg w jakimś takim nieco ironicznym, chociaż szczerym uśmiechu, ewidentnie ciekaw czy i co mu odpowie. Szukając z nią kontaktu, wyciągnął do niej rękę.
Gdyby wiedziała, że postrzega ją z perspektywy owieczki, pewnie uderzyłaby się mocno w czoło. Gdyby wiedziała, że to jest jego owieczka, pewnie uderzyła by w czoło jego. Faktycznie jednak nie było dysonansu w tym, że stał pod jej drzwiami. Jakby ostatni weekend, którego sekret szeptały między sobą ściany tego domu przypieczętował ostatecznie tę prawdę, której żadne z nich nie zamierzało nie tyle powiedzieć, co nawet dopuścić do możliwości istnienia we własnej głowie. Syndrom wyparcia w ich przypadku był nabrzmiały jak sine od pogryzień wargi i pęczniał z każdym kolejnym dniem, można było jedynie obserwować z rozbawieniem ten nieporadny taniec dwójki debili i wyczekiwać co się stanie, gdy ten przejrzały owoc w końcu pęknie zalewając ich lepkimi sokami uczuć, których nie można zmyć, wytrzeć, których nie można się po prostu wyprzeć odwracając głowę i mówiąc 'nie widzę'. Jego obecność na progu była naturalna, kto wie, może nawet spodziewana gdzieś z tyłu głowy do czego pewnie nigdy nie chciałaby się przyznać. Gdyby miała powiedzieć, nawet sama sobie, że w leniwą niedzielę brakowało jej pełnych kalkulacyjnej uwagi żelaznych oczu , czy też, żę melodia pyrkającej na wonym ogniu kawy brzmiałaby znacznie lepiej, gdyby niski pomruk groźby wisiał w powietrzu, to by sobie pewnie strzeliła w twarz za te niedorzeczności. Nie miała w głowie na nie miejsca, bo takie dywagacje musiałyby doprowadzić w końcu nawet tak głupią gęś do oczywistych wniosków, a tych wniosków nie zamierzała analizować. Zacisnęła taśmę paska szlafroka mocniej jakby to mogło coś dać na jego nieprzemyślaną długość i rozejrzała się po kuchni za swoją różdżką. Mogła sobie przecież wyczarować normalną piżamę, tylko gdzie ten cholerny magiczny patyk? Harlow i jej różdżka miały relację chyba nawet trudniejszą niż Harlow i Swansea. Nienawidziły się ze wzajemnością, jednakże ochoczo unikały wzajemnego kontaktu kiedy tylko nie było ku temu absolutnie nieuniknionej konieczności. Podniosła dzbanek z małego magicznego płomyka i napełniła drugi kubek kawą, zwykły taki, ceramiczny w kolorze indygo z jakimś narysowanym słonkiem lato w Jastarni 2008' czy coś, co pozostali właściciele domu zostawili po sobie. Oparła się dłońmi o krawędź blatu i skrzyżowawszy nogi w kostkach wpatrzyła się z wielką uwagą w słoje surowych, starych desek, które się na niego składały, jakby to była prawdziwie najciekawsza rzecz na tym i każdym innym świecie. W rzeczywistości żuła własną wargę z taką zapamiętałością, że poczuła posmak krwi nasłuchując jego kroków. Jednego, drugiego, chwili cichego szamotania się z cholewami ciężkich butów i miękkie kolejne, trzeci, czwarty, kroki wielkiego kota, którego ruchy były precyzyjne, pozbawione wątpliwości. Skrzyżowała palce u stóp bezwiednie zaciskając dłonie na krawędzi blatu i rozprostowała je, uderzając nimi bezgłośnie i niespokojnie w podłogę. Na talerzu koło kuchenki prezentowały się upstrzone kolorami, puszyste naleśniki, a w misce po drugiej stronie wciąż było sporo ciasta na kolejnych kilka. W drobnych filiżankach piętrzyły się jagody i maliny, które najwyraźniej układała na smażącym się cieście w sobie tylko znane wzorki. Nie musiała patrzeć kiedy przyjdzie, czuła jego obecność wraz ze zmieniającą się gęstością powietrza, jakby jego pojawienie się w kuchni zmieniało ładunki magnetyczne atomów, jakby elektryzował swoją obecnością każdy przedmiot i mebel. Tkwiła jednak w bezruchu, modląc się nad blatem, aż się nie zatrzymał i na boga jaką poczuła wewnętrzną ulgę, że się wziął i łajdak zatrzymał w pewnej od niej odległości. W chwili obecnej nie była przekonana jak by zareagowała, gdyby wiedziony sobie tylko znanymi instynktami zdecydował jednak zmniejszyć dzielący ich dystans do zera. Zrobić cokolwiek ponad pojawienie się w tym domu i funkcjonowanie w tej samej przestrzeni. Przesunęła powoli kubek w jego stronę i na chwilę odwróciła się pół kroku od blatu w poszukiwaniu swojej własnej kawy, którą przecież chwilę temu gdzieś tu, w tym szkaradnie pustym domu porzuciła. Gdy odwróciła się wrócić do tego zajmującego procesu jakim było obsmażanie naleśników, Swansea zasłaniał sobą pół blatu, co by nie miało znaczenia, gdyby nie to, że misa z ciastem była dokładnie za jego plecami. Hej.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Trzask teleportacji przerwał ciszę panującą w Dolinie Godryka. Ledwie słyszalny szelest połów ubrania dołączył do niekontrolowanego wstrząśnienia ramionami, gdy właściciel płaszcza otulił się nim szczelniej. Było zimno, nawet nie można było udawać, że jest inaczej. W końcu, mieliśmy zimę, śnieg nawet. Chociaż marne wspomnienie świąt powoli go opuszczało, okolica nie dawała o sobie zapomnieć. Można by pomyśleć, że już się przyzwyczaił. Do zmarzniętych palców i ostrego lodu, o który ranił dłonie, gdy się wspinał, ale nie. Wciąż tak samo zdziwiony, zdezorientował się sam tą szaloną teleportacją. Wszak był to prawdziwy środek nocy, a może nawet wczesny ranek. Godzina w żadnym stopniu nie odpowiadająca normalnej, przyjacielskiej wizycie, której można by się spodziewać, ale ona musiała zdawać sobie sprawę, że kto jak kto, ale akurat on nie rzucał słów na wiatr. I stanął przed jej drzwiami, deportując się na wycieraczkę lekkomyślnie, pod wpływem szalonej zachcianki. Na wizzengerze udawał, że się szykuje, podczas, gdy zdążył jedynie wyplątać się ze spoconej od obracania się w niej w nerwach pościeli i wziąć otrzeźwiający prysznic. Zmył z twarzy zmęczenie i zamaskował sińce kwitnące pod oczami, a wynikające z bezsenności prostym zaklęciem chłodzącym. Przeczesał też kilka razy włosy, układając je tym samym w ten swój wystudiowany, cassiusowy - znaczy, artystyczny! - bałagan. Potem zmienił ubiór, ale nieszczególnie nad tym myślał. Po prostu przebrał spodnie od piżamy na inne i nałożył płaszcz. Szedł spać, po co tak się ubierać i rozbierać, to bez sensu. Nie kłopotał się koszulką, nie martwił nawet butami. Stał tam więc potargany i bosy. W ciągu tych kilkunastu sekund (czy kilku minut?) stania na mrozie z pewnością zaczął już lekko sinieć. Cieniutki materiał spodni łopotał szalenie na wietrze, a on po kilku stuknięciach w drzwi wejściowe nie domagał się już jej atencji. Cierpliwie czekał, jak nie on. Zdaje się, że to co wydarzyło się między nimi wcale nie tak dawno temu, zmieniło coś w jego postrzeganiu. Trudno jednak stwierdzić, w którą stronę to podążało, skoro zamiast wskoczyć jej wprost do łóżka i skorzystać z jej gorących obietnic, on wolał wystawać pod jej domem jak najgorszy stalker i marznąć w imię jakiejś durnej prywatności, jakiej i tak nie zamierzał respektować zbyt często, a przynajmniej nie częściej, niż do tej pory. Niemniej, uparł się i koniec. Stał, przymarzał, czekał.
Wpatrywała się w sufit w kompletnym milczeniu. Wiedziała, że przyjdzie, nie był człowiekiem gołosłownym, czego nauczyć się już zdążyłą przez te wszystkie lata ich znajomości - od gróźb do obietnic, zawsze dotrzymywał słowa. Kolejna rzecz, którą się różnili, kolejna, którą mogli się uzupełnić. Miała się ubrać, ale kołdra wydawała się za ciężka by wstać, a i nie przychodziła jej do głowy absolutnie żadna kreacja w którą chciałaby się wystroić. Nie chciała się stroić, nic już nie chciała. Święta były chujowym okresem, czuła się zmęczona nowym rokiem, zima choć była raczej preferowaną przez nią porą roku w porównaniu do lata wysysała z niej w tym roku wszelką pozostałą chęć do życia i zdawać się mogło, że z tych chęci czy też motywatorów zostało jej niewiele takich, które rzeczywiście działały. W sumie to jeden. Mimo tego, że sypialnia znajdowała się na piętrze niewielkiego domu natychmiast usłyszała trzask teleportacji. Pukanie do drzwi. Pociągnęła nosem zamykając oczy i przełykając pierwszą falę bezpodstawnej przecież, zupełnie bezsensownej złości. Dlaczego, do cholery, po prostu nie wszedł. Podniosła się, jak biały kapelusz grzyba wyłaniającego się z gęstwiny ciemnozielonego mchu pościeli, z miną absolutnie niepocieszoną i włosami wcale nie ułożonymi w artystyczny nieład, a zwyczajnie poczochranymi bezowocnym tarzaniem się po materacu w daremnych próbach zaśnięcia. Dlaczego nie mogła zasnąć? Kolejny dzień, tydzień, miesiąc. Po prostu. Nie mogła. Spać. Przeturlała się do krawędzi niepoważnych rozmiarów mebla i naciągnąwszy kołdrę na ramiona niczym królowa matka, Elżbieta Tudor, ruszyła przez wypełniony ciszą i ciemnością dom, po schodach klaszcząc bosymi stopami, aż do drzwi za którymi widziała już przez witrażowe przepierzenie jego figurę. Przekręciła gałkę klamki i zadrżała, kiedy przez szczelinę między drzwiami a ścianą wdarł się podmuch wiatru podrywający z progu drobny, sypki jak brokat śnieg. NIechciane ręce zimowego kochanka wdarły się zachłannie pod ciągnącą się prawie jak gronostajowy płaszcz za jej drobną postacią kołdry więc bardziej zacisnęła palce na tych dwóch krawędziach, którymi owinęła się w ramionach. Wyglądała jak postać z komiksu, wielki kawałek pledu spod którego wystawały dwie białe nóżki i równie biała, poczochrana głowa o zmęczonych oczach. Nie przyszło jej do głowy, by się pozbyć spod nich cieni. Przecież i tak była ładna, była zasraną wilą, z gównem na głowie ktoś by ją pewnie skomplementował. Jej spojrzenie padło na jego pobladłą jeszcze bardziej z zimna twarz, siniejące usta, bose stopy wystające spod nogawek spodni przybierające boleśnie różowo-fioletowy odcień. - Cassius... - sapnęła jedynie gwałtownie, puszczając klamkę i łapiąc go za płaszcz by go wciągnąć do mieszkania. Chciała móc go ogrzać, jakkolwiek przywrócić krążenie tym zmarzniętym kończynom. Wypełniło ją zmartwienie jego dobrostanem tak niecodzienne, tak niespodziewane, że sama nie wiedziała co z tym uczuciem zrobić, jak je wypełnić, jak zareagować na tę troskę nieznajomą kwitnącą burzliwie w jej głowie. Stała więc jak debil przez chwilę wpatrując się w niego, by zaraz rozchylić poły swojej królewskiej peleryny goła jak ją pan bóg stworzył i objąć go, jakby ta kołdra i jej zmęczone, kruche ciało mogło cokolwiek wskórać. Chwilę potem deportowała się prosto do wyra.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Udawał, że to jego płaszcz wibruje. Starając się nie skupiać na wietrze wyjącym między wierzchołkami dachów, dreptał nerwowo w miejscu przeklinając dzień, w którym uznał, że jej prywatność jest dla niego ważna. Nie powinna być, jak zwykle zresztą. Cassius nie zwykł respektować zbyt wielu reguł. W całym mezaliansie jakichkolwiek ludzkich wątpliwości, tego akurat był w pełni świadom i o takowych poczynaniach miał pełną świadomość. Nie nadawał się do bycia człowiekiem łagodnym i potulnym. To przemocą wdarł się do jej życia. Dlaczego chciał to zmieniać? Ten mroźny wiatr chyba wydmuchał mu przez uszy cały mózg. Świadczyć o tym mogło też to, że zamiast wleźć od razu do środka, gdy drzwi łaskawie się otworzyły, on - jak ten skończony (nie szukając daleko) bałwan - stał jakby wrośnięty w ziemię czy tam przymarznięty do wycieraczki. Jak ten niechciany szczeniak wrzucony w kartonowe pudło i podrzucony sąsiadowi, za jedyny grzejący go pled uznając cienki koc złożony z płaszcza. W dodatku, całkiem chudy był ten szczeniak… i niezapięty. Dlatego tym chętniej powinien wyskoczyć ze swojego papierowego więzienia i wskoczyć w objęcia nowej mamusi. Jego przyćmiony tym wszystkim mózg zaciął się na przetwarzaniu całej tej sytuacji. Wyglądała komicznie. Mała głowa otoczona istną watą cukrową kołdry i te cienkie, pajęcze nogi jak zapałki, jak zwykle bielą wręcz go oślepiały. A jednak zapatrzył się, tak po prostu. Nie dlatego, że onieśmieliło go jej piękno. W tym momencie faktycznie daleko było jej do mistycznej rusałki, a jednak w stu procentach była nią. Pieprzoną Claudine Harlow. To jej właśnie potrzebował. I nagle śmiało wkroczył do środka. Zdając się ignorować szept spływający z jej warg - jego imię i idealnie zsynchronizowawszy się z jej działaniami. Ona chwyciła go za płaszcz, a on wystąpił naprzód. Nagim, lodowatym torsem przywarł do jej rozgrzanego ciała z cichym westchnieniem. Interpretacja co do ostatecznego powodu pojawienia się tegoż odgłosu pozostawała do uznania samej Diny. Czy wzdychał, bo była ciepła? To… najbardziej prawdopodobna, chociaż nie jedyna możliwa odpowiedź. Zaraz jednak całe to rozrzewnienie jej obecnością kompletnie mu przeszło, bo pociągnąwszy go wprost przez gumową rurę, przepuściła go niespodziewanie przez teleportację. Aż z zaskoczenia zgubił płaszcz. Zamknęli chociaż drzwi? Merlin raczy wiedzieć. Wypadł wprost na jej łóżko, rąbnąwszy plecami o miękki materac i może byłby wściekły z powodu potraktowania go tak jak… no, jak on zwykle traktował ją - jak worek kartofli? - gdyby nie to, że spadła tuż na niego. Jak zwykle, ubrana wyłącznie we wstyd. - Zapomniałaś kołdry. - Zauważył bystro, lodowatymi dłońmi przesuwając wzdłuż jej bladego boku, aby dotrzeć palcami na jej kark. Naparł na niego, jednocześnie wspierając się na jednym łokciu i wytężając mięśnie brzucha, aby dosięgnąć jej ust. Wpił się w nie, jak zwykle z żarliwością godną głodującego przez czterdzieści dni i nocy wędrowca, bezpruderyjnym językiem rozdzielając te dwie ciepłe, miękkie fale, aby dostać się do jej wnętrza. Kilka sekund (minut?) później, oderwał się z nieco szybszym oddechem od jej twarzy, aby podrapać ją zarostem po szyi. - Stęskniłem się - wyszeptał mrukliwie wprost w jej ucho. Nawet oddech miał chłodniejszy niż zwykle. Po fali pocałunków rozgrzany jednak na tyle, aby nie powodować u nikogo dreszczy. Jak on to robił, że nawet tak odsłaniające go słowa brzmiały jakby to on na nią polował? Zagarnął chytrze płatek jej ucha pomiędzy swoje wargi. Przygryzł go zaczepnie, a potem… uszczypnął ją w lewy pośladek. Nie ma co, szybko przechodził do rzeczy.
Teleportując się wypadła wprost na niego, chwytając zachłannie w tej lotu sekundzie spojrzenie jego jasnych, zaskoczonych oczu i wpadając w nie równie miękko co on w miękkość materaca. Zimno jego skóry wywoływało żywą reakcję jej rozgrzanego bezowocnymi, samotnymi bataliami w pościeli mającymi na celu zwycięstwo nad bezsennością. Zarówno skóra jak i mięśnie drżały przy dotyku jego zimnej dłoni, a biodra, brzuch i niewielkie piersi pokryła niemal natychmiast gęsia skórka. Cienka kurtyna powiek zasłoniła na chwilę widok przed jej oczami, kiedy zetknęła się ustami z jego ustami; choć znała ten obraz już na pamięć i tak rozwarła je w końcu by z bliska przyglądać się nieprawdopodobnej proporcji jego twarzy, spojrzeniem ślizgać się po jego kościach policzkowych, wdychać zachłannie wydychane przez niego, urywane oddechy między pocałunkami. Wplotła blade palce w ciemne fale jego włosów zauważając bez komentarza, że wydawały się jakieś dłuższe niż zwykle, jakieś bardziej nieokiełznane. Jak niewiele wiedziała, że to wiatr je czesał, a nie jej dłonie jeszcze kilka dni temu. Oplotła go ramionami, nogami, oplotła zachłannie jakby był brakującym mikroelementem jej organizmu, jakby go potrzebowała bardziej, niż chciała się do tego przyznać, jakby miał jej przynieść sen w końcu, albo brak snu jeszcze większy, jakby był obietnicą odpoczynku, jakby w końcu, w końcu się doczekała czegoś, na co przecież nigdy się nie przyzna, że czekała. - Ja też. - szepnęła tak cicho, że prawie bezgłośnie, płasko, bojąc się, że jeśli nada tym dwóm słowom jakiś dźwięk to głos jej zadrży i zdradzi wszystko co działo się w tej chwili w jej głowie. Kołdra. Uszczypnięta jak loszka jakiegoś sebixa cmoknęła drapiąc go w łopatkę i wyginając plecy w łuk w jakimś odruchowym, nieumiejętnym geście umknięcia od jego dłoni. Palcami zjechała wzdłuż barku, ramienia, po kości przedramienia by ując jego nadgarstek i wślizgnąć się palcami do wnętrza jego ułożonej na swoim własnym pośladku dłoni. Zimnej jak lód. Odchyliła głowę mrużąc oczy i deportowała się ponownie, tym razem z jego ramion, znikając na kilka przeraźliwie długich i zimnych oddechów. Pojawiła się w progu, zadbawszy o to, żeby już nikomu nie przyszło do głowy pukać do jej drzwi, zawinięta w kołdrę jak wcześniej, jedynie z tą różnicą, że włosy miała nieco bardziej przyklepane. Zatrzasnęła drzwi do własnej sypialni wciągnąwszy wielki tren kołdry do środka i wspięła się na łóżko stając nad Cassiusem w rozkroku, jedną stopą po jednej stronie jego biodra drugą po drugiej. Milczała. Patrząc na niego z góry, w zupełnej ciszy i bezruchu, milczała, a na jej ustach powoli i bardzo wyraźnie zaczynał kwitnąć ten irytujący uśmiech wyższości, kogoś, kto wie coś czego Ty nie wiesz, kogoś, kto wmawia Ci, że jest zwycięzcą mimo, że wyścig jeszcze się nie skończył. Wiedziała przecież co dostała na święta. Przeniosła ciężar ciała bardziej na lewą nogę unosząc nieco prawą stopę i przesunęła palcami po jego nagim torsie. - Mogłabym Cię tak oglądać codziennie. U moich stóp. - powiedziała cicho i choć brzmiało to jak poważne wyzwanie gdzieś w jej oczach dostrzec można było iskrę rozbawienia, szybko jednak zmieniającą się i konsumowaną przez uczucie znacznie bardziej pierwotne. Pożądanie.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Było w tej sytuacji coś kuriozalnego i nieuchwytnego. Może sama ta ich ogólna świadomość, że potrzebowali siebie nawzajem, chociaż każde z nich z taką zapamiętałością kastrowało się z tych podejrzeń, ilekroć tylko się one pojawiły? Cassius miał już pewne doświadczenie w dochodzeniu do siebie po takim zabiegu, a jednak wciąż nie było mu tego dość. Robił to sobie nieustannie raz za razem, wypychając z myśli świadomość, że tak, to jest właśnie to czego pragnie. Kogoś, kto będzie reagował na niego drżeniem. Kogo będzie mógł zlać pasem w goły tyłek, a kto nie zadzwoni wtedy po psy. Może dlatego, że na policję nie potrafił, a auror do sadomaso raczej nie przyjeżdża, ale już mniejsza. Nie zadzwoni. A ściślej, może nawet jej? Takiej rozczochranej czy nie, bez różnicy. Z jakiegoś powodu zawsze wracał do jej łóżka. Z kołdrą czy bez niej, z ubraniem czy tam również bez niego. Z szeptem, oddechem, pustą obietnicą. Z przemocą. Wracał, aby krzywdzić, a ona wychodziła mu naprzód. Zaprawdę chory był ten związek, to… połączenie, układ. Swoista ustawa uchwalona przez niego, a respektowana przez nią. Jakże tu jej odmówić, którędy uciekać? Droga ta prowadziła donikąd, tego musieli być świadomi. Przynajmniej w obecnym kształcie, bowiem zakrętów na tej ścieżce było o wiele więcej, niż prostych pasów startowych, na których mogliby skorzystać. I z lubością przyjął jej szept, rozciągając wargi wprost na jej ustach w uśmiechu pełnym samozadowolenia. Arogancki, jak zwykle, czerpał niewiarygodną przyjemność ze świadomości, że w jakiś sposób jest dla niej ważny. Nie tylko fizycznie pociągający czy psychicznie stymulujący swoją agresją i wieczną potrzebą spłaszczania jej aktywnych udziałów. T ę s k n i ł a. To znaczyło dla niego więcej, niżby chciałby przyznać, a wtedy, kiedy już miał coś powiedzieć, a może zrobić coś, co nadałoby słodyczy temu już z góry perwersyjnemu i słodyczy pozbawionemu spotkaniu, zniknęła. Jego ramiona zamykały się na pustce. Chłodne, jasnoniebieskie oczy przygasły w mroku panującym w sypialni. Spierzchnięte od mrozu usta musiały zadowolić się wilgocią języka, gdy je nerwowo oblizał, a potem wydął jak obrażony chłopiec w grymasie niepozostawiającym wątpliwości co do tego, że w żadnym razie nie życzył sobie tej kołdry. Wprost przeciwnie. Była mu tak bardzo zbędna, że wręcz obraziła go tą koniecznością pozostawienia go samemu sobie. Prychnął z irytacją, w jakimś dziwnym, dość babskim odbiciu złości rzuciwszy się plecami na łóżko i odrzuciwszy ramiona za głowę. Naburmuszony książę czekał, a Swansea… cóż, nie potrafili tego robić. ON nie potrafił. Skonsternowany tą koniecznością uniósł się dumą na tyle, że gdy ona pojawiła się wreszcie nad nim, w dodatku z tak absurdalnymi słowa kwitnącymi na ustach, w nim zapłonął milczący gniew. Znalazł idealne odbicie na jego twarzy. W marsowej minie z brwiami ściągniętymi jak w kreskówkach, napięciu bladego, wychłodzonego ciała nagle spiętego w niechęci do osoby, do której tak się przecież spieszył. Nieoczekiwanie ponownie się podniósł. Bezpardonowo strząsając dłonią jej stopę na prześcieradło, a kiedy to nie zadziałało, przestawiając ją jakby nic nie ważyła. Siadając przytrzymał się jej nagich nóg, aby mimo wszystko nie odeszła i oczami nawet nie sięgając do jej bezwstydnie odsłoniętego łona. Jego wzgarda jej wdziękami była dla niej karą. Czy miała się nią przejąć, to zaraz się przekonamy. Wyciągnął ramiona powoli, aby sięgnąć do jej bioder. Delikatnie zacisnął na nich palce, a potem szarpnął wściekle by z premedytacją wytrącić ją z równowagi. I jeżeli klękła z nogami po obu stronach jego bioder, schwycił pomiędzy palce jej oba policzki, naciskając na nie jakby igrał sobie z dzieckiem. - A ja mógłbym złamać tę twoją małą główkę, aby nigdy więcej takie słowa nie przeszły ci przez gardło. To kuszące… jak jasna cholera. - Wymruczał śpiewnie swoją groźbę, w istocie gładząc przez moment jej nieomal białe w tym świetle włosy i spoglądając wyzywająco wprost w jej oczy. Chociaż jego głos aż drżał od tego, co wcześniej interpretowali jako hipnotyczną sugestię, oczy pozostawały milczące. To był jego ukłon w kierunku bileciku jaki jej podarował. Co nie zmieniało faktu, że zaczynał żałować, iż się na to zdecydował. Jeżeli tak będzie grała, z łatwością podepcze swoje zobowiązania. Wiedziała, że duma była dla niego wszystkim, a na tym polu, pewne granice zdawały się być nieprzekraczalne.
Stojąc tak nad nim, ze stopą wyciągniętą i wspartą o jego pierś jak wielki myśliwy, zwycięzca, tryumfujący nad ustrzeloną zwierzyną, przez krótką chwilę łudziła się jeszcze, że zagra z nią w tę grę. Że raz jeden rzeczywiście podarował jej coś, co nie było proste. To nie sztuka dać komuś coś drogiego, dać coś unikatowego, dać coś oryginalnego. Sztuką jest dać komuś coś, co znaczy więcej niż pieniądze, niż słowa, niż rzeczy namacalne. Kiedy patrzyła na ten głupi bilecik uległości uśmiechała się w odpowiedzi na swoje szybciej bijące serce, przekonana, że oto dowód, oto on rzeczywiście skłonny był dać to co było dla niego najcenniejsze, jego własną wolność i niezależność, choćby na chwilę, na godzinę, na pięć minut, ulec. Tylko dla niej. Bez hipnozy, bez uroku wili, bez sznura, zaklęć, ot tak po prostu. W prezencie. Jeszcze dwa oddechy temu robiło się jej gorąco na samą myśl o zrealizowaniu tego bileciku, a teraz ? Kiedy odtrącił jej stopę i podniósł się, by szarpnąć nią gwałtownie cmoknęła z niezadowoleniem, machinalnie przyjmując niezadowolony wyraz twarzy. W rzeczywistości poczuła erupcję żalu gdzieś w niej w środku, poczuła jak jej złudnie stworzona w głowie, świąteczna magia miłości pęka i pryska jak bombka strącona z choinki. Na wiele maleńkich, migoczących kawałków - wciąż pięknych, ale jakże bezużytecznych. Obnażyła zęby w odpowiedzi na jego słowa, uchwycona w jego palce jak we wnyki. - Lâcher. - syknęła po francusku, od kiedy poinformował ją, że to jego język miłości przyłożyła się nawet do nauczenia kilku istotnych zwrotów- Nie umiesz się bawić. - warknęła odtrącając jego dłoń i wyskakując głową naprzód w charakterystycznym sobie geście niczym atak żmii, by ukąsić go w usta. Trudno pogodzić się z utratą czegoś, czego się nigdy nie miało, ale to była tylko i wyłącznie jej wina, że głupia gęś wmówiła sobie coś, co nie było prawdą. Pakiet klubowy o wdzięcznej nazwie "Cassius Swansea: zrób to sam!" zawierał jedynie określone elementy i dla własnego zdrowia powinna w końcu nauczyć się, że cuda się nie zdarzają. - Potrzebowałam tego. - burknęła niewyraźnie, odsuwając się od jego ust i spoglądając gdzieś w bok, w przestrzeń. Potrzebowała poczucia, że nad czymś panuje, nad czymkolwiek w swoim życiu, nad jedną chociaż rzeczą, chociaż przez krótką chwilę - czuła się w chaosie wydarzeń jak szarpany wiatrem kawałek szmaty zaczepionej na żerdzi płotu, niezdolna niczego zrobić, niczego zatrzymać, ruszyć. Mogła tylko błąkać się od jednego miejsca zobowiązań do innego miejsca zobowiązań coraz bardziej tracąc poczucie własnej wartości. Chwyciła opadłą za plecami kołdrę i naciągnęła ją na ramiona opadając na materac obok niego i tym samym przykrywając ich splątane głupio ciała. Spojrzała w sufit. - Kusi Cie? - westchnęła w ciemność pokoju zwijając się pod kołdrą w precelka i obejmując kolana ramionami- By skręcić mi kark? - zapytała wprost, patrząc mu w oczy, w tę twarz jego paskudnie przystojną, z całą powagą i bez żadnych wzruszeń jakby pytała go o to czy ma na imię Cassius- Naprawdę? To Ci brzmi kusząco? - chciała utrzymać ten płaski, nie prowokacyjny ton wypowiedzi, jednak wraz z kolejnymi słowami uniosła w niesmaku górną wargę odsłaniając zęby i cmoknęła cicho- Śmiało. - to słowo było aż obraźliwie przepełnione goryczą, zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu jakby tym gestem zapraszała go, żeby w końcu upierdolił jej tę łabędzią szyję. Była zmęczona, tak bardzo zmęczona. Przez brak snu, brak witamin i makroelementów z jedzenia o którym nagminnie zapominała przez cały czas trwania przerwy świątecznej w wiecznych rozjazdach między Mungiem i Irlandią, znajdując chwile ciszy tylko w starej wannie w łazience na dole, stawała się rozdrażniona od pierwszego porannego słońca i pierwszych pohukiwań sowy z najnowszym wydaniem dziennika w dziobie aż do znienawidzonej nocy przepełnionej zimną ciszą i samotnością czterech ścian. Była zmęczona, zła, nie miała siły, czuła się coraz bardziej zagubiona w otaczającej ją rzeczywistości, obco, coraz bardziej i bardziej nie na miejscu, szukała czegoś znajomego, swojej przystani w której mogła zakotwiczyć ta łupinka będąca okrętem jej życia. Cassius Swansea ze swoimi wszystkimi zaletami, ze swoimi wszystkimi irytującymi wadami, przez te minione lata stał się tą zatoką, tą okolicą w której wszystko wygląda znajomo. Znajome są miękkie łuki jego ramion, ale i ostre krawędzie słów, znajomy jest żar pocałunków ale i zimno jego pozbawionego czułości spojrzenia. Dlaczego i to chciała zmieniać? Jak kukułka niepewna, nie mogąca umościć wygodnie w niczyim gnieździe, w żadnym miejscu, zasłoniła palcami oczy kładąc dłoń na własnej twarzy.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Nie czerpał z tego satysfakcji, ba zdawał się ledwo zauważać zmianę jaka nastąpiła w jej zachowaniu. Dudniące w nim echo gniewu rozpalało go od wewnątrz o tysiąckroć bardziej od namiętności i to chyba nigdy nie miało się zmienić. Bilet na uległość wciąż obowiązywał, co do tego nie miał wątpliwości, ale nie mógłby znieść poniżenia. Uległość była czymś innym i zapewne wbrew temu co Dina w tym momencie pomyślała, gdy tak szczerzyła doń zęby, był skłonny do jej okazania. W naprawdę niezbyt rozległym zakresie, ale w jakimś na pewno. Problem jednak był taki, że on potrzebował delikatności i umiejętnego zaopiekowania, aby być w stanie nie czuć się jak ktoś pokrzywdzony taką utratą gruntu pod stopami. Wobec tego zupełnie nie obeszły go jej słowa, jej odtrącająca mimika. Puścił ją, jakby była szmacianą laleczką, ignorując nawet francuskie słówko, bo nie wypowiedziała go przecież po to, aby sprawić mu przyjemność. Jeśli chciała wbić mu szpilę to niestety spóźniła się. Sama się wyprzedziła, kiedy tak spojrzała na niego z góry jak domina. Żołądek aż przewrócił mu się z nerwów już na samo wspomnienie. Sądził, że to może być dla nich obojga przyjemne. Ze zdziwieniem okrył jak zasmuciła go świadomość, że nie są w stanie wspólnie tego osiągnąć. Ona oczekiwała, że pozwoli się pożreć i wetknąć czapkę błazna na uszy. On oczekiwał, że delikatnie wyciągnie mu królewskie berło z dłoni. Nie pozwolił się objąć, nie oddał nawet tego pocałunku. Sucho odtrącił wszelkie gesty, czując się urażonym jej bezceremonialnym zakończeniem igraszek. Zaciskając usta, zimny jak skała patrzył na nią uważnie i czekał. Nie rozumiała, nawet po chwili. Przestał więc się starać. Pozwolił jej zakopać się w pościeli, nie zamierzając do niej dołączać. Chociaż było mu zimno, nawet na tyle, aby jego ramiona wciąż drżały od dalekiego echa mrozu zza oknami, wzgardził jej bliskością w ten sam sposób, w jaki ona wzgardziła jego gestem. Niezrozumienie zakwitło między nimi jak dorodne pąki kwiatu. Przekwitało, kiedy kłuł się w palce o ostre ciernie tej dzikiej róży. - Może wtedy zaczęłabyś zastanawiać się nad tym co mówisz. - Odpowiedział, nie głośniej od szeptu. Jakaż dorodna hipokryzja. Nie zamierzał niczego jej ułatwiać. Nie odbierał jej zachowania tak jak powinien, bo i nie pokazywała po sobie tego co powinien dostrzec. Nie widząc w niej krzywdy i słabości rozumiał, że stawiała mu wyzwanie i nie uginał się pod nim. Prawdę mówiąc, żałował iż w ogóle tu przyszedł, że do niej pisał i cieszył się jak idiota marznąc pod jej drzwiami. Trzeba było to tak zostawić. Uprzedmiotowić ją. Mianować ją oficjalnie dziewczyną od okazjonalnego seksu i na Merlina, nie wiązać się emocjonalnie. To był jego największy błąd, czuł to nawet teraz. Wstał. Spodnie od piżamy luźno czepiały się jego kości biodrowych, kiedy odwrócił ku niej ledwie połowę twarzy. Rzucił jej spojrzenie, w którym próżno można było szukać odpowiedzi na jej słowa. Nie było w nim agresji, nie było już złości. Był jedynie milczący smutek, pijący do jej niewyparzonego języka i szczodrej mimiki, ale ona nie patrzyła, a przynajmniej on nie widział, że ona patrzy. Cofnął się więc ruchem płynnym i niewahającym się ani sekundy. Bose stopy zdradziły, że odchodzi. Nacisnął klamkę i opuścił pokój. Przymknął je za sobą, ale nie zamykał. I tak był przekonany, że Harlow po prostu zostanie w łóżku. Przysiadając na krawędzi wanny, wsparł łokcie o swoje szczupłe uda skryte pod cienkim materiałem, a potem tak po prostu wsunął dłonie we własne włosy. Pochylając głowę naprzód, milcząco łapał kolejne wdechy. Szukał w sobie spokoju, o którym mówiła Vanja. Tego, którego od niego wymagała, chociaż nawet nie znał jego kształtu. Powinien wrócić do domu, a zamiast tego skrył się w miejscu, w którym ostatnim razem wypracowali przełom, jakby łudził się jeszcze, że w czymkolwiek mu to pomoże. Może miał usłyszeć nagle szemrzącą cicho falę inspirujących podpowiedzi? Tonący i brzytwy się chwyta. Wychylając się naprzód odkręcił wodę w zlewie symulując korzystanie z łazienki. Potrzebował tej chwili, miał wrażenie, że miała okazać się kluczowa.