Z zewnątrz widać ją tylko z jeziora, w innym przypadku zostaje zakryta przez inne wieże, wysokie części dachu... Chyba że ktoś wzniesie się w powietrze. Stamtąd widać ją doskonale. Jednak ma coś w sobie, co nie przyciąga wzroku, wręcz go odpycha, jakby sygnalizowała, że nie potrzebuje odwiedzających. Których, bądź co bądź, było tu naprawdę niewiele. Wszystko przez to, że bardzo ciężko tu trafić. Wejście bowiem mieści się na piętrze drugim i jest doskonale ukryte. Kiedy jednak, jakimś cudem, prawdziwym cudem, uda ci się tu trafić, dostrzeżesz z pozoru zwykłą, okrągłą, pustą przestrzeń. Niedużą, mieści się tu jedynie jeden fotel, bardzo stary i zakurzony, a dopływ światła jest ograniczony do nędznej okiennicy bardzo wysoko. Nie sposób przez nią wyjrzeć.
UWAGA: Aby wejść obowiązkowo należy rzucić kostką w pierwszym poście. Nieparzysta – udaje Ci się wejść, parzysta – niestety nie udaje Ci się wejść. Jeśli już raz odkryjesz lokację możesz odwiedzać ją bez ponownego rzucania kością. Zezwala się zdradzić lokalizację tematu dwóm osobom towarzyszącym.
Dużo myśli miał w głowie kiedy zmierzał do wieży. Ukrytej wieży. Następnym razem niech ktoś mu mapę jakąś podsunie, zanim wyśle go w nieznane tereny. Dotarł na miejsce nie wiedząc czego się może spodziewać. Kto będzie jego przeciwnikiem. Zastanawiał się dlaczego tutaj. Miejsce nie było zachęcające. Rozejrzał się po pomieszczeniu, ale zaraz tego pożałował. Mógł tego nie robić. Plansza leżała już na podłodze. Przyglądał się jej z zaciekawieniem czekając na tych z którymi ma grać. Ze zniecierpliwienia zaczął stukać palcami o kolano jakby to w czymkolwiek miało pomóc. Nie pomagało, a tylko przez to zaczynał się bardziej denerwować. Załóżmy, że nie musiał czekać zbyt długo. Z Bonnettem i Toinenem wymienił krótkie spojrzenia, a później zaczął grę. Nie chciał przeciągać tego zbyt długo. Ciekawość zżerała Zielińskiego. Miał notatnik i fiolkę z eliksirem. Tego pierwszego zamierzał używać w razie potrzeby i liczył po cicho, że to drugie nie będzie mu potrzebne. Rzucił kostkami i choć czuł, że serce zaczyna mocniej mu walić to nie dawał tego po sobie poznać. Starał się, bo wyszło zapewne inaczej niż sobie to zaplanował. Zanim zdążył rozszyfrować cytat usłyszał dziwne dźwięki. Brzęczenie. Głośne. Wyraźne. Dochodzące stąd. Nie wiedział skąd wzięło się tutaj tyle trzminorków! Próbował je głupio odgonić ręką. Naprawdę popisał się na początku, ale szybko się zreflektował. Różdżkę miał pod ręką. Szybki ruch nadgarstkiem. Wypowiedzenie zaklęcia w skupieniu. Może i czuł się całą sytuacją ze stresowany, ale poradził sobie. Przegonił chmarę trzminorków. I z szeroko otwartymi oczami spojrzał na chłopaków. Jego twarz wyrażała teraz więcej niż słowa. Nie tego się spodziewał. Dopiero początek i czuł Zieliński, że z czasem będzie trudniej. Z tego wszystkiego chciał zadać głupie pytanie 'Wiedzieliście to?', ale w porę ugryzł się w język. - Który następny? - różdżki to teraz prędko z ręki nie wypuści. W pogotowiu ją trzymał. Nie wiedział czy zaraz znów nie będzie musiał się przed czymś chronić.
2+4=6 2 nie wiem czy tak bez napisania jakiego zaklęcia dokładnie użył, mogłem to załatwić, ale jak coś to piszcie, a edytuję post
Wyczekiwał tego dnia! Nie mogło go zabraknąć w klubie, który według panujących zasad nie istniał. Oczywiście, że się w coś takiego wpakował. Pech nie był czynnikiem, który mógł go do czegokolwiek zniechęcić. Zresztą sam nie wiedział czy wierzył w coś takiego. Pewnie nie, chociaż to wszystko zależało od dnia, pory roku czy godziny. Wszystko od czegoś zależało. Idąc do opuszczonej wieży zdążył wypalić trzy papierosy i kopnąć jakiegoś kota, który napatoczył mu się pod nogi. Jebany sierściuch myślał, że go pogłaszcze i pewnie jeszcze nakarmi. Niedoczekanie! Dobrze, że nie należał do tych płochliwych osób, bo zrobiłby z siebie niezłe pośmiewisko. Podejrzewam, że godzina już była późna, więc w ogóle nie powinno go być na korytarzach. Nigdy chyba nie zrozumie dlaczego studenci również mają zakaz poruszania się po zamku po którejś tam godzinie. Nie jest dzieckiem, aby ktoś go zmuszał do takich rzeczy. Tak czy inaczej wszedł do wieży. Nie pierwszy, bo już jakiś rudzielec był w środku. - Kurwa - jęknął tylko. Gdybyś wymyślił jakąś super relacje to bym napisał coś super fajnego teraz, ale skoro nie wymyśliłeś to uznaje, że i tak się znają z tego obozu czy czegoś tam co było przed Sfinksem gdzie wszyscy siedzieli miesiąc, co nie? Znał Rudego, trudno go było z kimś pomylić. Był w chuj wysoki i pewnie wszędzie się musiał łbem walić. Tak to przynajmniej myślał Madness, ale nie tym się teraz powinien zajmować. W ogóle o Rydem to myśleć nie powinien, ani o tym trzecim co wejdzie jeszcze za nim. Bo może przyjdzie, nie? Usiadł przy ścianie i wszystkiemu w ciszy się przyglądał. Trzminorki to się pojawiły z powietrza i zaatakowały Rudego. Madness odruchowo się przysunął bliżej ściany, bo kto wie czy zaraz nie rzucą się i na niego jak tamten okaże się mało smaczny. - Jebane jakie są głośne - zdążył powiedzieć jak wszystko ucichło, nie bardzo zarejestrował co Rudy zrobił, ale skutecznie pozbył się tego paskudztwa. Nie wracało, a to dobry znak. - Kurwa, Rudy chyba ich nie zjadłeś, nie? - Madnessowi zaczynało się to podobać. Bardzo! Zaraz sięgnął po kostki, żeby zobaczyć co jemu przyniesie los! Nie doczytał do końca… Nie dane mu było przeczytać coś poza pierwszym , wymownym słowem trup! - Ja pierdole - trochę głupio zrobił Madness, że wcześniej różdżki nie wyciągnął i próbował przywalić temu czemuś z pięści! Kurwa, jak mugol! Skutkowało to kiedy w stosunku do ludzi tak się zachowywał, bo teraz to ani trochę pomocne nie było. Jeszcze to gówno zaczęło go podduszać. Nie na długo, bo czymś się rozproszyło, dając mu chwilę na sięgnięcie po różdżkę. Dopiero teraz mógł odgonić trupy. Skuteczniej niż wcześniej. Oddech złapał dopiero wtedy kiedy to wszystko zniknęło i mógł po szyi się pomacać. Mówić mógł, więc źle nie było. Cholera, wkurwił się tylko Madness i nie mógł doczekać się reszty rozgrywki - To było mocne.
Jak nie Lunarni, to jakaś Theria.. Ten to miał chyba jakąś ukryte przed samym sobą zamilowanie do tajemniczych organizacji, klubów, wielu innych rzeczy o których należało być cicho. Cóż, może. Niespecjalnie miał ochotę roztrząsać słuszność swoich słów, kierując swoje kroki do tej całej ukrytej wieży. Nie spodziewał się, szczerze mówiąc, że takowa może być w Hogwarcie. Jak widać, mogła. Niemniej, mogliby dostać jakieś mapy, albo choć wskazówki dotyczące drogi w miejsce rozgrywki, bo przecież pytanie kogokolwiek o tak dziwne i tajemnicze miejsca może wzbudzić pewne zainteresowanie osób trzecich nad swoimi poczynaniami. Jak jednak potem wyszło w praniu, droga do tego miejsca nie była jakaś specjalnie kręta, a sama budowla trudna do znalezienia. Wystarczyło odpowiednio poszukać w bibliotece i wszystko można było znaleźć. Wspaniałe tomiska dotyczące historii Hogwartu. Oczywiście nie we wszystkich można było znaleźć tak cenne i potrzebne mu informacje, częściej jakieś wzmianki, ale jak już poskładał fakty i mity w całość, tworząc w nich jeden wielki obrazek, to bez trudu mógł sobie poradzić. Można by rzecz, iż ścieżka sama wytyczyła się w jego świadomości bardzo, ale to bardzo wyraźnie. Kto będzie z nim grał? Ilu ich będzie? Co ich spotka? Jak poradzą sobie jego przeciwnicy? Czy w ogóle sobie poradzą? Chociaż ta gra chyba nie może być tak trudna, aby doprowadzić do czyjegoś zgonu, nie? Miał taką nadzieję, jednak niczego nie był pewien. W zasadzie dopiero zaczynał swoją przygodę w tym magicznym klubie. A w sumie, nie byłoby to takie złe. Może jakaś szlama zdechłaby podczas rozgrywki? Nie byłoby to takie znowu złe, a wręcz przeciwnie – fantastyczne. Ostatnio tyle ich w Hogwarcie, w związku z tym projektem.. Odegnał te myśli od siebie, wchodząc do Wieży. Trzeci. Ostatni? Swoich rywali przywitał tylko skinieniem głowy. Nie miał ochoty na większe serdeczności, podobnie jak pozostali panowie. –To już wszyscy? – rzucił tylko, zajmując wygodne miejsce. Panowie utwierdzili go w tym przekonaniu, rzucając kostkami. Obserwował tylko ich zmagania. Więc na tym polegała ta gra. W końcu przyszła i jego kolej. Nawiasem mówiąc, dziwni ci jego współgracze. Jeden tak strasznie przeklinał i w ogóle, a drugi siedział cicho. Podobnie jak Bonnet z resztą. Teraz rzucał. Pionek przesunął się, stając na odpowiednim polu. Kula pokazała jakiś napis. Przeczytał go ze stoickim spokojem. Kropla jadu, dobro.. Ciekawie, ciekawie. Mimo to, pozostawał spokojny. Z pewnością nie była to ta bardziej niebezpieczna część gry. Na pewno niebezpieczeństwo czyhało na każdym polu, jednak im bliżej mety, końca, tym trudniejsze będą zadania stawiane im przez planszę. Tymczasem Antoine zauważył, iż pod nimi znajdowały się Tentakule. Phi. Tylko tyle? To miało mu niby coś zrobić? Uczony doświadczeniem kolegów, także trzymał różdżkę w dłoni. Szybko rzucił zaklęcie, którym pozbył się wszystkich niespodziewanych wrogów. Następnie popatrzył znacząco na Zielińskiego. W końcu teraz jego kolej, prawda?
Nie wiedział Zieliński ile osób będzie, ani kogo się spodziewać. Liczył na kogoś znajomego. Kiedy pierwszy z chłopaków wszedł do środka, a później kolejny szybko stało się jasne, że będą tylko we trzech. Jakoś nie podnosiło go to na duchu, ale nie miał zamiaru się teraz wycofywać. Do głowy taki pomysł by mu nie wpadł! Na kolejne rzeczy szeroko otwierał oczy. Trupy przypominające inferiusy, a może i prawdziwe inferiusy. Tentakule. Może w końcu to Zielińskiego jakoś obudzi i przestanie snuć się po zamku bez życia. Takiego kopa mu potrzeba. Miejmy nadzieję, że dotrzyma końca rozgrywki w jednym kawałku. Dobrze dla niego się zaczęło. Za dobrze. Zawsze tak miał, że jak wychodziło mu coś za dobrze to szukał w tym podstępu. Teraz, bo kiedyś było inaczej. Bardziej pewny siebie był. Zarozumiały. Z zadartym nosem chodził jakby pozjadał wszystkie rozumy. Czas go zmienił. Wydarzenia. Nie odzywał się, bo nawet nie wiedział jak miał do nich zagadać. Jeden milczał jak on, a drugi klął na potęgę i wydawał się być dość specyficzną personą. Nie wiedział tylko Zieliński czy to dobrze czy niekoniecznie. Chwycił kostki nie chcąc więcej rozmyślać o rywalach. Wywrócił oczu w górę kiedy okazało się, że dwa takie same oczka wypadły. Nic dobrego to nie wróżyło. Pionek sam kolejny raz przesuwać się zaczął po planszy. Liczył pola, które mijał i jęknął nie tak cicho czytając co też przyniesie mu zaraz los. Za plecami Zieliński usłyszał wybuch. Głośny. Głośniejszy niż te wcześniejsze brzęczenie. Że też musiał natrafiać na stworzenia magiczne o których wiedział tyle, że istnieją. Chociaż co do sklątki to nie ma pewności czy kiedykolwiek taką widział. Pierwszy raz na żywo przyszło mu się zmierzyć z tym czymś. Bo inaczej nie mógł tego określić. W dodatku wielka była. Głośna. Okropna. Nie miał pojęcia Zieliński jak to się działo, że jeszcze nikogo ten hałas nie zwabił tutaj, ale nie mógł się dłużej nad tym zastanawiać, bo musiał swój tyłek ratować. Zaklęcie sobie przypominał z wyciągniętą różdżką kiedy to paskudztwo po raz kolejny wybuchło. Poturbowało go porządnie i przez kilka sekund nie wiedział co się działo wokół niego. Zaraz się podniósł. Zirytowany. Bardziej niż trochę. Złość widać dobrze na niego działała, bo zaraz rozprawił się ze sklątką. Nie zmieniło to jednak faktu, że był teraz poobijany. Nic dziwnego skoro został wyrzucony w tył kilka metrów i to na twardą posadzkę. Miał nadzieję tylko, że żeber od tego upadku nie miał połamanych tylko co najwyżej poobijane. Pamiętał o tym eliksirze co go od początku gry ściskał w lewej dłoni. Pomógłby mu teraz bardzo, ale to jeszcze nie połowa gry. Zacisnął tylko zęby i spojrzał na pozostałych.
Nie zastanawiał się co będzie jak wygra. Bo innej opcji to nie brał w ogóle pod uwagę. Chociaż z jego szczęściem, które ostatnio na dobre go opuściło to wszystko mogło się tutaj wydarzyć. Nie odzywał się więcej, bo sam ze sobą gadać nie będzie. Widać faceci z którym grał zaliczali się mruków, więc nie będzie nadrabiał za całą trójkę trajkotaniem jak przekupa na bazarze. Patrzył na wszystko z obojętną miną. Dopóki wszystko co się działo nie dotyczyło go bezpośrednio to nie zamierzał się niczym przejmować. Kolejny raz rzucił kostkami, licząc się z tym, że od razu może się coś stać. Teraz to wszystko na spokojnie się rozgrywało. Nic nie wyskoczyło nagle spod ziemi. W sumie można to uznać za nudę. Dobrze, że do wszystkiego nie zaczął ziewać, aby pokazać co o tym wszystkim myśli. - Krzyk rozpaczy objawia nam nieskończenie więcej aniżeli najsubtelniejsza dystynkcja - przeczytał na głos zastanawiając się od razu o co może chodzić. Dopiero po chwili usłyszał ciche łkanie i jak podszedł do doniczki wyciągnął z niej roślinę, która była według niego źródłem hałasu. Na usta cisnęły mu się tylko przekleństwa w tym momencie, żeby być tak głupim, aby nie skojarzyć, że to mandragora! Dobrze, że Madness miał jako taki refleks i z powrotem wcisnął roślinę do doniczki i przysypał ją piaskiem. Nawet przez chwilę myślał o tym, żeby ją wziąć ze sobą i Rudemu na przykład zaraz przy uchu nie wyciągnąć jej z doniczki. Zaraz zrezygnował z tego i przyklepał ziemię, którą ją przysypał. Rzucił jeszcze zaklęcie uciszające i wrócił na swoje poprzednie miejsce. No i wiecie kogo mu ta mandragora przypominała? Zilyę oczywiście, bo kogo innego? Że też nawet jak przyszło mu zmierzyć się w takiej grze pamięta o niej. Zresztą nie dziwne w końcu stracił przez nią coś na czym naprawdę mu zależało.
No i spoko. Siedzenie tak w ciszy takie złe nie było. Bo i o czym mieliby rozmawiać? Co? Poznawać się? Gadać o swoich zainteresowaniach, jednocześnie rzucając kostkami, czytając kolejne teksty, odpowiadające danym polom, no i oczywiście radząc sobie z tym, co też Theria dla nich przygotowała. W zasadzie, czemu nie? Tylko herbaty brakuje. O! I ciastek! Tak, na pewno by się do siebie zbliżyli, może nawet zaprzyjaźnili i zostali BFF? Scenariusz tyle piękny, co kurwa nierealny. Bo proszę. Chyba żaden z nich nie chciał rzygać tęczą, a przynajmniej Bonnet. Mimo wszystko, Antoine niespecjalnie chciał siedzieć w takich ciemnościach, bo i czemu? Zwłaszcza, że tego gościa, który tak namiętnie przeklinał jeszcze chwilę temu znał. Czyżby i on był jednym z podopiecznych profesora Sheraziego? Prawdopodobnie, choć nie wiedział do końca. Cóż, mimo tego, podjął jakąś próbę dialogu, czy owocną, miało się okazać za chwilę. Akurat jego kolej, aby rzucić kostkami. Obracał je delikatnie w zaciśniętej pięści, równocześnie spoglądając na swoich przeciwników, którymi jakby nie patrzeć byli. – Będziemy tak siedzieć w milczeniu? – Odezwał się nagle, szykując się do rzutu. – W ogóle, to jestem Antoine. – nawet się na lekki uśmiech wysilił. Powinni to docenić. Zdecydowanie powinni. Szybko zwrócił się ku temu niecenzuralnemu. – Czy my się aby nie znamy z Pokoju Wspólnego? – zagadnął go nagle, po czym przystąpił do właściwych procedur, związanych z dalszą grą. Okej, no to pogadane, czas pograć. Tak więc Ślizgon po rzucie obserwował, jak jego pionek poruszał się po planszy. No nie. 14. A więc zrównał się z przyjezdnym. To oznaczało tylko jedno. Sklątka. Cóż, może gdyby nie doświadczenie kolegi Bonnet podzieliłby jego los, także odnosząc obrażenia, a tak uniknął wybuchu, odskakują zawczasu i pozbywając się go zaklęciem. Tamten zapewne rozważał nad użyciem eliksiru. Jak to dobrze, że Antek nie miał takich dylematów.
Spokojny starał się być Zieliński. Doprawdy. Nie chciał przez grę jakąś się denerwować, ale to co wyrabiał przechodziło ludzkie pojęcie. Jakby zupełnie zapomniał jak się powinno używać różdżki. On! Od małego z magią ma przecież do czynienia. Już jako dziecko nie kontrolował magii i kwestią czasu tylko było, aż dostanie list ze szkoły. Czekał na ten dzień. A teraz zachowywał się jakby zapomniał po co w ogóle ma różdżkę. Bezsens. Siedział tylko i gapił się na swój eliksir jakby od samego patrzenia miało mu się polepszyć. Zachowywał się dziś dziwnie. Sam siebie Zieliński nie poznawał. I jak jeden z nich się odezwał to nie wiedział czy pytanie skierowane jest do niego czy do tego co pokazał, że kląć umie. Nie umiał się odnaleźć w tym wszystkim. Nie oznaczało to tego, że nie podobała mu się rozgrywka. Szalenie ciekaw był co zaraz się stanie, ale wolał już, aby lepiej teraz było. - Mnie? - może gdyby Zieliński nie patrzył uparcie w planszę to wiedziałby, że Antoine nie mówił do niego. Skąd miał zresztą wiedzieć w jakim domu kto był. U niego w szkole wszystko wydawało się prostsze. Bez takich podziałów. Mundurków do których Zieliński z pewnością nie przywyknie. Zresztą nie mieli ich teraz na sobie, więc nie miał pojęcia w jakich domach mogą oni być. Czy byli przyjezdni czy może niekoniecznie. Bo nie miał w zwyczaju zapamiętywania twarzy wszystkich, których kiedykolwiek gdzieś spotkał. Zbyt krótko też był w Hogwarcie, aby znać wszystkich albo nawet udawać, że tak jest. Nadal trzymał różdżkę kiedy rzucał kostkami. Kolejny raz pionek poruszył się po planszy, aby zatrzymać na odpowiednim polu. Coraz bliżej końca. Trzęsienia ziemi są grymasami świata. To było akurat zrozumiałe i to bardzo. Nie musiał długo Zieliński czekać, aby odczuć na własnej skórze skutki trzęsienia ziemi. Nie dość, że dzierżył różdżkę w ręku, która po raz kolejny okazała się nie przydatna w jego przypadku to jeszcze z refleksem miał problemy. Zaraz znalazł się pod rozwalającym się i tak już regałem. Nie dość, że wcześniej sklątka go odrzuciła to teraz jeszcze leżał pod rozwalającym się meblem, próbując usilnie złapać oddech. Do tego jak próbował sobie pomóc zaklęciem, aby pozbyć się z klatki regału to kolejnym w głowę oberwał. Ciemno mu się przed oczami zrobiło, ale to już koniec był trzęsienia. Szczęśliwie dla Zielińskiego, bo inaczej nie wiadomo jakby skończył. Dopiero teraz mógł w spokoju doprowadzić się do porządku. Nawet nie próbował się dotknąć w miejsce gdzie dostał regałem, bo czuł ból pulsujący. Tego za wiele było. Odkorkował buteleczkę z eliksirem i zaraz go wypił. Od razu się Zielińskiemu lepiej zrobiło. Nie wiedział tylko czy nie przedwcześnie to zrobił, ale już za dużo wszystkiego było. Zbyt wiele go nieszczęść spotkało w przeciągu tak krótkiego czasu. Każdy ma granice. Na pewno nie był u kresu swoich, ale skoro miał pomoc to postanowił z niej skorzystać. Tak było lepiej. Wydawało mu się to najlepszą opcją.
Ukryta czy nie, trafienie do wieży nie zajęło Casey'owi zbyt wiele czasu. Może nie miał planu Hogwartu w głowie, a o Mapie Huncwotów mógł sobie tylko pomarzyć - inna sprawa, że raczej nie należało się po nim spodziewać podobnego zachowania - ale przez długi okres nauki w tej szkole, człowiek w końcu odkrywał coraz więcej. A jakby to nie było wystarczającym wytłumaczeniem, nie należało jeszcze zapominać o Ethanie, który uczęszczał tutaj o trzy lata dłużej... tak się też złożyło, że obaj nie lubili nie wiedzieć i przepadali za spokojnymi, cichymi miejscami, w których nikt nie zakłócał ich świętego spokoju. Jeśli zaś jesteśmy w temacie tej nieszczęsnej "ukrytej" wieży i tego, dlaczego Ślizgon właściwie tutaj zawędrował... nie tak trudno się domyślić, zwłaszcza, że wcześniej tego dnia wcisnął pewnemu Krukonowi w ręce opasłe tomisko dotyczące eliksirów, które na dobrą sprawę spokojnie można było określić mianem niezwykle mocnych trucizn. Niby nic nadzwyczajnego, ale skrawek pergaminu ukryty pomiędzy stronicami to już nie taka codzienność - przynajmniej dla otoczenia, które wolało prosto z mostu powiedzieć bądź usłyszeć o co chodziło rozmówcy. Był pierwszy. Właściwie to nic dziwnego, skoro Ethan miał jeszcze przed sobą kilka minut zajęć, może dopiero co je skończył... Ślizgon nie bardzo orientował się w czasie, bo zwyczajnie nie czuł potrzeby, by brać ze sobą jakiś zegarek czy coś podobnego - ważne, że on wyszedł tak, by trafić na miejsce przed umówioną godziną. Zamknął za sobą drzwi, rozglądając się po znajomym pomieszczeniu. Być może powinien był oczyścić fotel z kurzu (przecież to tylko jedno zaklęcie), ale w chwili obecnej niespecjalnie się tym przejmował - jak zawsze, gdy tutaj przychodził, jego uwagę pochłaniały nieznane runy. Tajemnicze, ciekawe... piękne w swej wyjątkowości. Uśmiechnął się nieznacznie, opuszkami palców przesuwając po krawędzi jednego ze znaków, przez moment nie zwracając uwagi na nic innego.
Gdyby ludzie poświęci choć trochę czasu na czytanie literatury dodatkowej zamiast trwonić go na chociażby partyjkę durnia, to pewnie ukryta wieża przestałaby być aż tak tajemnicza. Na szczęście mało komu chciało się poświęcać długie godziny na wertowanie opasłych tomisk tyczących się historii Hogwartu. I nie miał tutaj na myśli podstawowego dzieła znanego chociaż z nazwy dzieła. Nie, Ethan już przekonał się o tym, że warto poświecić czas na zajrzenie nawet do niepozornej broszurki. Mniej więcej 4 klasie, może piątek natknął się na nią wciśniętą między księgi od numerologi zapomnianą kompletnie przez czas. Z początku nie przyciągnęła ona większej uwagi, ale w końcu ktoś po coś ją tu ukrył prawda? Właśnie wzmianka o tym ukrytym sekrecie była w niej zawarta zapisana gdzieś między wierszami. Wystarczyło tylko sprawdzić czy to prawda i jak się okazało, tak było. Nic dziwnego, że gdy hmm zaznajomił się z tym miejscem, przyprowadził też tutaj Marvella. I jak nie trudno sie domyślić i jemu przypadło ono do gustu. Widok tego duetu stojącego gdzieś z boku w ciszy dyskutujących o jakieś trzymanej w ręku lekturze już dawno powinien przestać dziwić. Co w nim niezwykłego, gdy oboje mieli naturę intelektualistów. Tym razem dobór tomu też nie powinien być szczególnie zaskakujący jeśli znało się choć w drobnym stopniu Krukona. Bo o ile eliksirów samych w sobie wielka miłością nie darzył, tak dział poświęcony truciznom był dla niego niczym wisienka na tym mało smacznym torcie. Najlepszy element, który choć trochę zachęcał do skosztowania wypieku. To że wśród kartek opasłego dzieła znajdował się dodatek nikt wiedzieć nie musiał. Nie pierwszy raz przekazywali sobie w ten sposób informacje nawet pod nosem tych najbardziej podejrzliwych. Wypożyczenie książki też stanowiło stałą i idealną wymówkę na wypadek spotkania ich tam gdzie w teorii nie powinno ich być. Nie mógł się nie uśmiechnąć na tą konkretną notkę. Cas nie mógł lepiej wybrać. Zarówno jeśli chodzi o moment jak i dobór miejsca. Gdy skończył zajęcia niespiesznie ruszył na drugie piętro by niepostrzeżenie przekroczyć zamaskowane wejście. Tak, podejrzewał, ze Ślizgon już jest na miejscu. Akurat dziś, to Ethan był tym, który musiał wykroić trochę czasu pomiędzy sowimi sprawami. -Oznacza ochronę - rzucił cicho przekraczając próg komnaty. Nie był pewny, czy Cas go słyszał, gdy wchodził po spiralnych schodach, ale to nie było aż tak istotne. Tak samo jak wyjaśnienie znaczenia znaku stanowiło tylko punkt zaczepienia. Sam już wielokrotnie studiował zapisane runy, lecz do tej pory nie miał okazji poznać i zbadać ich wszystkich. Zwyczajnie było ich za dużo, a zwykł mieć inne rzeczy do roboty, gdy tu się pojawiał. -Więc chciałeś się ze mną zobaczyć - zaczął niby od niechcenia podchodząc do ślizgona. Szybko pokonał dzielącą ich odległość stając tuż przed nim. Chłodne powietrze zatoczyło się po komnacie wywołując u Ethana dreszcz i mało subtelne wzdrygnięcie. Niby choroba już dała mu spokój, ale zdecydowanie zimno wciąż wywoływało u niego silną reakcję.
Casey może był w znacznej mierze człowiekiem czynu - runy i ukryte znaczenie kryjące się za niektórymi sekwencjami liczb nie przyciągały jego uwagi w tak znacznym, jak Ethana stopniu. Zajęcia z historii magii niejednokrotnie stanowiły katorgę, a gdyby miał uczyć się czystej tylko teorii, prawdopodobnie w końcu do reszty by zwariował. Na krótką metę te pierwsze z wymienionych przed momentem przyciągały jego uwagę, ale nigdy nie znalazł w sobie dość zapału i samozaparcia, by zgłębiać runy tak, jak to robił Doweson. Cóż, on miał swoje eliksiry, starszy preferował kreślenie magicznych figur, za którymi wprawdzie kryło się jakieś znaczenie, którego jednak nie dało się dostrzec na pierwszy rzut oka. Parę tych znaków Marvell był w stanie rozszyfrować bez najmniejszej nawet trudności, jednak nie przykładał się do tego zanadto. Od czegoś miał Krukona, który w razie potrzeby służył pomocą bądź też nakierowywał go na odpowiednie źródła potrzebnej informacji... i vice versa. Oczywiście w innych dziedzinach. Wbrew pozorom Casey nie zastanawiał się zbyt długo nad tym kiedy i gdzie powinien był, można powiedzieć, zaprosić starszego. Równie dobrze Ethan mógł mieć już na dzień dzisiejszy plany inne niż popołudnie spędzone w bibliotece i Ślizgon nie miałby na to większego wpływu - owszem, do końca dnia cierpiałby na przypadłość wyjątkowo beznadziejnego humoru, ale już kolejnego zapomniałby o sprawie bez większego problemu. Przecież odpowiedzią miało być pojawienie się - bądź też nie - w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie. Na całe szczęście Doweson postanowił nie wystawiać młodszego na próbę, przez którą Marvell najpewniej kulturalnie dałby popis swoich umiejętności i ognistego temperamentu przy pierwszej napotkanej osobie... Słysząc znajomy głos, przekrzywił głowę, by móc spojrzeć za siebie. Nie dlatego, że nie wiedział, z kim ma do czynienia. Chodziło raczej o samo tylko potwierdzenie, iż zauważył obecność Krukona. Nic mniej, nic więcej. - Można to powiedzieć również i w ten sposób - przyznał chłodnym, wyrafinowanym poniekąd tonem - tonem typowego arystokraty, spokojnego i niespecjalnie zainteresowanego sprawami kogokolwiek innego. Brakowało tylko tej nuty cynizmu i ironii, tak typowych dla Arterbury'ego. Obaj wiedzieli jednak, że ta cokolwiek beznamiętna postawa znacznie różni się od tego, jakie podejście naprawdę miał do sprawy i tego spotkania. Zresztą, na dobrą sprawę przed studentem wcale nie ukrywał swoich zamiarów oraz emocji zbyt długo. To tylko naturalne - nie dlatego, że nie potrafił (chociaż to też prawda), ale przez sam fakt, że miał do czynienia właśnie z Ethanem. Właśnie dlatego z jego ust nie znikał delikatny uśmiech, gdy odwrócił się od ściany, stając przodem do starszego. Pokonanie reszty dzielących ich centymetrów stanowiło tylko czystą formalność. Bez słowa wspiął się na palce, opierając dłonie na ramionach chłopaka dla lepszej stabilizacji i po prostu musnął jego miękkie usta własnymi w zupełnie niewinnym, czułym pocałunku. - Dalej źle się czujesz? - zapytał, tuż przy jego wargach, bo przecież bez żadnych problemów mógł dostrzec tę reakcję organizmu, na niską temperaturę pomieszczenia. Może powinien był wybrać inne miejsce? Chociaż wtedy nie byłoby aż tak znowu miło i przyjemnie. Tutaj osoby trzecie przychodziły naprawdę rzadko - z czystym sercem Ślizgon mógł przyznać, że nie spotkał tu jeszcze nikogo, prócz Krukona, od którego wciąż nie uśmiechało mu się odsuwać.
Prawdę mówiąc to szkolna Historia Magii i jego nudziła, ale to już z powodu hmm ograniczonej dawki informacji. Było przecież tyle ciekawszy aspektów niż nauka niezliczonej ilości nazwisk i dat, które na dobrą sprawę nic nie wnoszą. Bo co z tego, ze będzie wiedział w jaki dzień tygodnia odbyła się bitwa skoro nie wiedział nic o jej taktyce. Marnotrawstwo czasu jak dla niego. Za to runy były czymś w czym mógł siedzieć dosłownie godzinami analizując to jak zmienia się ich znaczenie dodając jedną linię z każdej strony, w jaki sposób je połączyć by uzyskać większą moc lub zamierzony efekt. Te niepozorne znaki stwarzały tyle możliwości i co najlepsze, do nich różdżka nie była aż tak bardzo potrzebna. Runy dawały zawsze plan awaryjny na każdą ewentualność. Przynajmniej takie było jego zdanie. Nie zmuszał jednak by Cas podzielał jego hmm miłość do znaczków. On mógł się zajmować eliksirami, Ethan chętnie mu je odda. I to się nazywało owocna współpraca i uzupełnianie się. Po prostu stanie nad kociołkiem nigdy go nie bawiło. Co z tego że był dokładny i wszystko robił zgodnie z instrukcją, po prostu warzenie było dla niego złem koniecznym i tyle. Może i mógłby go wystawić, tyle że nie chciał. Zwłaszcza, że zwykle czas spędzony z Casem zawsze był hmm interesujący. Nawet głupie siedzenie bez celu można było uznać za zajmujące. Zwyczajnie miedzy nimi wytworzyła się linia porozumienia i komfortu, którą trudno było zerwać. Dlaczego więc miałby go wystawić? Dobre sobie. Prędzej olałby spotkanie z kimś innym niż z tym pieprzonym ślizgonem uważającym się za księżniczkę, dodajmy jego księżniczkę. Na jego słowa jedynie posłał mu ten delikatny uśmieszek który zwykle mógł być odbierany jako kpinę. Tyle, że akurat o tej tutaj nie było mowy. Z tą dwójką zwykle typowe zachowania nabierały innego znaczenia. Ten uśmiech, wyrafinowana i bezczelna postawa Casa, odbierane były w zupełnie inny sposób. Wiedział, że arogancja nie miała nic wspólnego z prześmiewczym tonem. Obserwował go spod lekko przymrużonych powiek, gdy Marvell do reszty zapomniał o dzielących ich centymetrach składając ten delikatny pocałunek. Sam objął go w pasie dla większej stabilizacji. Chociaż wspólne wylądowanie na podłodze nie było by głupim pomysłem. -Już jest lepiej. Po prostu drażni mnie ten chłód. Zdecydowanie wolę innego rodzaju dreszcze niż te od zimna- odpowiedział maskując jego wargi przy każdym słowie. Sam również nie zamierzał się od niego odsuwać, przynajmniej na razie. Zdecydowanie choroba już go opuściła, ale wciąż miał problem by się w pełni dogrzać, czy na nowo przyzwyczaić do panującej temperatury. A co do miejsca, to, pomimo przeciągów pasowało mu zdecydowanie bardziej, niż jakaś nieużywana i zapomniana przez świat sala. Tutaj mogli mieć pełnię prywatności zupełnie nie przejmując się nikim ani niczym. Odrobina chłodu była wiec jedynie małą niedogodnością. -Czyżbyś ściągnął mnie tutaj tylko po to, by się upewnić, że przenikliwe zimno nie hmm wystudziło mnie do reszty ? - zapytał zaczepiając zębami o jego dolną wargę. Cóż chętnie mu przy okazji udowodni, że ten ogień wciąż się tli tylko potrzeba mu nieco zachęty.
Rzeczywiście, uczenie się samych tylko terminów, dat i suchych, niepopartych niczym informacji nie poszerzało w jakiś szczególny sposób predyspozycji ludzi, a mało interesujące i trudne do wykorzystania fakty jedynie zaśmiecały pamięć. Ich zapamiętywanie stanowiło zupełne marnotrawstwo czasu. Pomyślmy tylko, ile rzeczy mógłby zrobić zamiast uczestniczenia w durnowatych wykładach, które bardziej go usypiały, niż ciekawiły... Ethan to inna sprawa, ale jak ustaliliśmy już wielokrotnie wcześniej - tych dwóch dopełniało się doskonale i podczas gdy jeden specjalizował się w jednej dziedzinie, drugi przykładał się do innej. Lepiej dobranej pary wypadałoby szukać ze świeczką. Nie to, żeby ktoś kiedyś podejrzewał ich o tak ścisłą współpracę. „Księżniczka” to chyba dobre określenie na tego nastoletniego arystokratę. Wyśmienite wręcz, bo równie trafne co „zadufany w sobie, cyniczny drań i skurwiel”. Z całą pewnością brzmiało jednak dużo ładniej i jakoś mniej wulgarnie czy nawet szkodliwie. Wątpliwym jest za to, by ktoś inny - poza Dowesonem, rzecz jasna - mógł tego słowa użyć bezkarnie, nie wywołując negatywnej reakcji. Zachowanie Casey'a naprawdę ciężko było przewidzieć i raczej kierowanie w jego stronę terminu pasującego raczej do płci przeciwnej nie zostałoby odebrane pozytywnie. Teraz tylko kwestia tego, jaki obórt przybrałyby sprawy... - Mogę się tylko domyślać, ale cieszę się, że z tobą już lepiej - odpowiedział, nie zwiększając tej odległości. Wbrew wszelkiemu co można było o Marvellu powiedzieć, on też czasami się martwił. Szczególnie, gdy przychodziło do studenta, chociaż za nic nie oświadczyłby tego na głos. - Huh? Nie przyjmujesz nawet ewentualności, że mógłbym zatęsknić za twoim towarzystwem? - Wciąż nie tracił na tym typowym dla siebie tonie z nutą wyniosłości zbyt trudną do przeoczenia. Oczywiście kontynuował ich rozmowę na tym samym co zawsze poziomie, uśmiechając się odrobinę szerzej i przymykając oczy z zadowoleniem, gdy zęby starszego zahaczyły o jego wargę. - Powinienem czuć się urażony? - zapytał w końcu, uchylając powieki, by móc ponownie nawiązać kontakt wzrokowy z Dowesonem. Przez moment wyglądał zupełnie niewinnie, tak, jakby rzeczywiście ściągnął tutaj Krukona bez żadnych wcześniejszych przemyśleń i gdyby nie fakt, że rozmawiali ze sobą wcześniej tego dnia, jeszcze można byłoby mu uwierzyć. Zresztą, nie kłamał, bo naprawdę brakowało mu obecności starszego - i tylko starszego, bez zbędnych obserwatorów, osób trzecich, które wpierniczały się w nieswoje sprawy, nie zważając przy tym na konsekwencje swoich działań... chociaż z drugiej strony, Casey sam nie zachowywał się lepiej. Przecież Ślizgon wyjątkowo często igrał z ogniem, a chociaż zwykł mieć jakiś plan na wypadek niepowodzenia, ryzyko i skok adrenaliny były niewątpliwie czymś, co nakręcało go ja najbardziej pozytywnie. Ostatnio mieliśmy niezwykle wyraźny przykład, zobrazowany doskonale podczas tej nieszczęsnej wycieczki na Syberię, który mógłby się skończyć, tak właściwie, tragicznie, a który wcale nie sprawił, że Arterbury w jakiś sposób zaczął unikać starszego. A dowód, że wciąż potrzebował Ethana tak samo jak wcześniej mieliśmy równie dobrze tutaj. Minimalnie odsunął się od Dowesona, tylko po to, by ułożyć się w jego ramionach odrobinę wygodniej, częściowo opierając głowę na jego barku. Tym samym usta młodszego znalazły się teraz nieco poniżej grdyki partnera zbrodni, a on sam mógł napawać się po prostu ciepłem emanującym od drugiego ciała, znajomym zapachem i dotykiem, który potrafił do reszty go obezwładnić. - Chociaż z miłą chęcią pomogę ci się rozgrzać - zaśmiał się i chociaż brzmiało to stosunkowo niegroźnie, sam fakt, że na zakończenie przesunął końcówką języka po delikatnej skórze mówił sam za siebie.
Według niego, jeśli ktoś chciał stworzyć prawdziwy związek na lata, właśnie powinien szukać czegoś takiego jak mieli oni. Idealnie się uzupełniali, nie tylko w charakterach ale i zdolnościach. Mieli podobny sposób patrzenia na świat, a jednocześnie dawali sobie mnóstwo swobody. Każdy z nich mógł robić z kim chciał i co chciał, a drugiemu w teorii nic do tego. I tak koniec końców lgnęli do siebie uwalniając nagromadzone w sobie frustracje i mało pozytywne myśli. Ufali sobie i wiedzieli, że zawsze są u siebie na pierwszym miejscu. to własnie był według Ethana klucz do sukcesu, czy po prostu dobrej relacji. Zawsze śmiać mu się chciało, gdy obserwował te wszystkie miłosne dramaty gdzie to kierowani zazdrością wykrzykiwali śmieszne oskarżenia myśląc, że one coś dadzą. Doprawdy, po prostu olejcie to i cieszcie się sobą w pełni się akceptując. Kosztuje to zdecydowanie mniej nerw a i wieź jest znacznie silniejsza. Tak, Cas był księżniczką w każdym calu. Zaprzeczanie nic by tu nie dało. Tak sie zachowywał, rozpuszczony, dumny i charakterny niczym diva. Jednocześnie poszukiwał swojego księcia w postaci Ethana, chociaż Dowesonowi daleko było do tego baśniowego obrazu pięknego księcia. Jemu już bliżej było do tej złej królowej, która wprowadza napięcie i zamieszanie. Tyle, ze jego ofiarą zdecydowanie nie padała Marvellowa królewna. On innym sprezentuje zatrute jabłka by zrobić z nich upiorną publiczność dla tego popieprzonego romansu. -To urocze, ale mógłbyś kiedyś się przyznać, ze po prostu się o mnie martwisz - wymruczał doskonale wiedząc, że pod jego słowami właśnie kryło się takie przesłanie. Nie musiał o tym mówić, to było oczywiste. Doweson nie mógł jednak pozwolić, by ot tak mu odpuścić. Lubił go czasem zmusić do drobnych wyznać i przekraczania swoich barier. Widok walczącego z sobą chłopaka był wyjątkowo zajmujący. -Oboje wiemy, ze brakowało ci mnie. Tęskniłeś, czekałeś więc o to jestem. W sumie jeśli ty byś mnie dziś tu nie ściągnął, pewnie twoi współlokatorzy dziś zasnęliby wyjątkowo mocnym snem - uśmiechnął się drapieżnie a niebezpieczny błysk pojawił się w jego oczach. Jemu również brakowało tej przebrzydłej gadziny i tego czasu spędzonego tylko w ich własnym gronie. Czemu wiec nie miałby się nocą zakraść do ich dormitorium skutecznie wcześniej dolewając eliksiru słodkiego snu do napojów jego domowników. Był w stanie to zrobić, to nie problem, a w końcu cel uświęca środki. Na szczęście, Cas uwolnił go od sposobności zbytniego kombinowania i łamania licznych zasad regulaminu. O tej Syberii wolałby jak najszybciej zapomnieć. Ten wyjazd był jedną wielką klapą. A jedyne co z niego wyniósł poza chorobą była świadomość własnych, niebezpiecznych pragnień i możliwości. Musiał przyznać, że ostatnimi czasy często nawiedzał go sen w którym ta gładka i jasna szyja pełniła ważny punkt programu lecz niekoniecznie wiązała sie ona z pragnieniem czyjeś śmierci. Miała ona zdecydowanie bardziej erotyczny wydźwięk, lecz to nie był koniecznie ten moment by o tym wspominać. -W to nie wątpię - odpowiedział miękko odchylając głowę do tyłu pod wpływem tej pieszczoty. To tylko muśnięcie jednak jakże przyjemne. Cóż skoro tak zamierzają się "ogrzewać"... Ethan przesunął ręce w dół wzdłuż jego boku, by zatrzymać się pod jego pośladkami. Podciągnął go w górę zmuszając tym samym by oplótł go nogami w okół jego bioder. Cóż sam raczej nie miał aż tyle siły by ot tak podrzucić go na siebie, ale liczył na to, że Cas załapie o co mu chodziło i zwyczajnie mu w tym pomoże. Trzymając go mocno, podszedł do fotela na którym usiadł sadowiąc sobie chłopaka na udach twarzą do siebie. Przecież stać nie będą. -Więc bierz się do dzieła - odpowiedział bezczelnie zaraz językiem przesuwając po jego okrągłych wargach. Wiedział, ze od każdej innej osoby za taki tekst dostałby w twarz, ale w końcu mówimy tu o pokręconej relacji Arterson, która rządzi sie swoimi własnymi prawami.
// Powiedzmy, że tutaj zaczyna się 18+, a skończy się kiedyśtam //
Jakby tak się zastanowić, to w ich wydaniu wszelkie zasady logiki brały w łeb i nawet taka zwykła historia o księżniczce, złej macosze lub królowej i księciu nie mogła mieć zastosowania w normalnym wydaniu. Bo jeśli zmienić nieco wydarzenia i to książę okaże się tym złym, wciąż będziemy postrzegać Ślizgona jako niewinną, bezbronną główną bohaterkę, która nie potrafi zadbać sama o siebie i roztacza aurę szczęścia, czułości i czego tam jeszcze. Jeśli już zaakceptować określanie go „księżniczką” to tylko taką rozpieszczoną, zadufaną w sobie i potrafiącą wbić nóż w plecy niemalże każdemu, kto spróbuje zaleźć jej za skórę - ewentualnie będzie stanowił przeszkodę... - Ty to powiedziałeś... chociaż ja rzeczywiście nie zaprzeczyłem. - Uśmiechnął się, jakoś tak wyjątkowo wesoło, tuż po tym, jak dopowiedział tę druga część, poprzedzając ją krótka chwilą milczenia. A sekundę później znowu go pocałował, nie potrzebując ani zachęty, ani pozwolenia. Teraz akurat przekraczanie własnych granic przyzwoitości, czy raczej tego, co arystokracie wypadało, a co nie nie stanowiło żadnego problemu. Przecież wcale nie chodziło o jakieś wyznania miłości, bo na to Casey nie zdobył się po dziś dzień ani razu i raczej nieprędko miał porzucić absolutnie wszystkie mury, granice bądź maski. Pewne rzeczy musiały jeszcze pozostać niewypowiedziane i wbrew wszelkim staraniom Dowesona nie ujrzałyby światła dziennego, nawet gdyby student próbował. Lepiej chyba poczekać, niż doprowadzić do sytuacji sprzed ponad roku albo czegoś jeszcze gorszego. Były jednak stwierdzenia, na które Arterbury mógł sobie pozwolić i przy odrobinie perswazji wychodziło tak jak teraz, z małą pomocą pewnego Krukona. - Nie wątpię... ale chociaż niektórzy Ślizgoni są ślepi - dziewczyna starszego szczególnie, jednak tę kwestię wolał przemilczeć - to nie aż tak. Nie wszyscy. - Casey akurat z powodzeniem mógł w swoim domu wskazać osoby godne uwagi i uznania. Nawet jeśli zdarzały się wyjątki takie, jak ten wymieniony przed momentem. Z drugiej strony, jednorazowe działanie i taka niespodzianka w nocy wcale nie była głupim pomysłem i sam pomysł podobał się młodszemu. Przecież nie mieli odwalać podobnych akcji co noc... tylko od czasu do czasu. Skoro już jednak spotkali się tutaj, trzeba będzie odłożyć dawkę eliksiru słodkiego snu na inny raz. Wracając jednak do odpowiedzi na słowa Ethana, mrugnął do niego i można pokusić się o stwierdzenie, że był wręcz zachwycony tym, co zapowiadała jego ekspresja. - Kiedyś możesz mi zrobić taką niespodziankę - podsumował cichym pomrukiem, paznokciami drażniąc skórę na karku swojego... przyjaciela, kochanka i poniekąd partnera. Chyba mieli prawo się za sobą stęsknić, nie wspominając już nawet typowym zapotrzebowaniu na fizyczną bliskość drugiego. Zwłaszcza, że ostatnim razem przerwać postanowiła im lokomotywa. - Naturalnie. Przecież mnie znasz - zauważył, przykładając wilgotne wargi do szyi starszego. Delikatnie, powoli, na razie tylko oczekiwał na jego kolejne posunięcie i nie trwało to zbyt długo, zanim dostał odpowiedź. Może nie werbalną, ale wystarczająco jasną do odczytania, przynajmniej dla niego. Ponownie musiał zwiększyć tę odległość między nimi, żeby ugiąć kolana i wybić się odrobinę do góry. Na upartego Ethan byłby w stanie go podnieść, bo Arterbury nie ważył za wiele, ale na pewno nie mogliśmy mówić o tym w tej konkretnej pozycji. Z kolei Ślizgon raczej nie zamierzał mu zadania utrudnić, sprawnie obejmując go nogami w pasie i zaplatając je za jego plecami. Ten ruch spowodował, że nie dzieliły ich już żadne zbędne centymetry, zwłaszcza, kiedy młodszy celowo przylgnął do niego odrobinę mocniej, wracając do tego przerwanego na moment zajęcia sprzed chwili. Kiedy skończyli na zakurzonym fotelu, spojrzał na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy, który zaraz zastąpił firmowy, odrobinę złośliwy czy też zaczepny uśmieszek. No kto jak kto, on nie zamierzał tutaj siedzieć bezczynnie, nawet jeśli zwykłe przytulanki i nadrabianie straconego czasu też brzmiały całkiem zachęcająco. Zanim Ethan zdążył zrobić cokolwiek, Casey wymownie poruszył biodrami, ocierając się o niego w sposób nie pozostawiający zbyt wiele miejsca dla wyobraźni. Tak na dobrą sprawę równie odważnego i trafnego postępowania nauczył się właśnie przy studencie, więc ten obrót spraw nie powinien dziwić żadnego. Szarpnął włosy Dowesona, zmuszając go, by odchylił głowę w tym, dając mu tym samym dostęp do swojej szyi i szczęki. Zbyt delikatny Marvell nie był, ale przecież wcale nie chodziło tutaj o to, by obchodzić się z Krukonem jak z jajkiem. Innym razem spróbujemy delikatności.
Oni zdecydowanie należeli do pokroju tych czarnych charakterów z mrocznego królestwa pełnego pożądania i ciemnych kolorów. Nie było tu miejsca na ćwierkające ptaszki, cukierkowe barwy i piosenki rodem z taniego romansidła. Tu nie ubijało się smoków by dostać się do bezbronnej księżniczki zamkniętej w wieży czekającej na pocałunek prawdziwej miłości. Już prędzej dosiadało się tego smoka, paliło wioski i kończyło się dzikim seksem w przydrożnej karczmie na stogu siana. Cas był zadufaną w sobie królewną, on zaś jeśli ma zostać księciem, będzie wyrachowanym skurczybykiem z manią wielkości. Para idealna, nie ma co. Ale czy własnie takie baśnie nie są o wiele ciekawsze niż ckliwa historia o przezwyciężaniu własnych słabości i dążeniu do wspaniałego happy endu i gromadki dzieci? To było o wiele prawdziwsze i choć zdrowo popieprzone miało swój nieodparty urok. Przynajmniej takie było zdanie Ethana. -Spróbowałbyś tylko - wiadomo, nie będzie go zmuszał do wyznawania miłości. Raz nie potrzebował takich zapewnień, dwa sam musiałby się odwdzięczyć tym samym. To nie tak, że go nie kochał, ich relacja była po prostu inna i nie należało jej komplikować jakimś nikomu nie potrzebnymi wyznaniami. Zwłaszcza, że oboje wiedzieli co ten drugi do niego czuje. Na swój pokręcony sposób. Zmuszenie Ethana do wypowiedzenia słów "kocham cię" graniczyło z cudem. Nawet jego rodzice tego nie słyszeli więc czemu dla Caseya miałby robić wyjątek? To się mijało z celem. Słowo na "K" było używane tylko po to by coś osiągnąć i zwykle mało w tym było szczerości. Nie był też przekonany co do tego, co musiałoby się stać, by to przeklęte wyznanie przeszło mu przez usta w stosunku do chłopaka. W sumie nawet nie był pewny czy faktycznie go kocha. Mógł użyć innych określeń - pożądam cię, pragnę, jesteś dla mnie ważny, zależy mi na tobie i tym podobne, ale kocham... Cóż chyba nie chciał być postawiony w sytuacji w której musiałby mu coś takiego powiedzieć. Ani teraz ani w dalszej przyszłości. -Może i tak, ale pozwól że nie będę tak to wspominał o ich inteligencji i zdolności łączenia faktów - Owszem jak wszędzie znajdowały się jednostki godne uwagi i wyróżniające się na tle ślepej masy. Jednak i tak Ethan mógłby spokojnie z powodzeniem udowodnić im jak wielką bandą zidiociałych kretynów są. Jeśli jednak okazaliby się nie być tak głupi za jakich ich brał, dla własnego dobra radziłby im trzymać gębę na kłódkę. Zemsta Ethana zawsze była słodka i niezwykle bolesna, ale cóż na szczęście Ślizgoni mieli w sobie ten instynkt samozachowawczy i dla własnych korzyści nie mieszaliby sie w sprawy tego przebiegłego Krukona. Proste i oczywiste. -Oh dziękuję za pozwolenie łaskawco, choć sam również mógłbyś mnie tak zaskoczyć. Mamy całkiem ładny widok na błonia i z chęcią zobaczyłbym twoją reakcję na ich widok - oczywiście był tu wyraźny podtekst, który Cas zapewne mógł wyczuć i zrozumieć. Jeśli nie, nie będzie mu tego tłumaczył tylko najwyżej wprowadzi to w czyn. Zamruczał jednak niczym kot poddając się tej drapieżnej pieszczocie. Może jego szyja nei była aż tak wrażliwa jak ta ślizgona, ale nie mógł zaprzeczyć, że podobało mu się to. Jak dobrze znali swoje słabe punkty. -W końcu po coś mnie tu sprowadziłeś - odpowiedział samemu przesuwając paznokciami wzdłuż jego boków. I bynajmniej jego odpowiedź nie miała być uszczypliwa. Raczej podkreślała radość z takiej a nie innej inicjatywy. Cóż to prawda, że były w stanie go podnieść i zanieść gdzie by chciał, jednak nie koniecznie w takiej pozycji. Wątpił też by Cas chciał skończyć niesiony niczym panna młoda przenoszona przez próg. Raczej uznałby to za żenujące niż podniecające. Także bez drobnej pomocy się nie obyło. Nie miał też nic przeciwko temu naruszaniu przestrzeni osobistej i pocałunkom, jakie zaserwował mu młodszy. Właśnie robił dokładnie to, czego student oczekiwał. I to z jakim zaangażowaniem. Ciekawe czy dla innych tez taki jest, ta myśl pojawiła sie nagle lecz Ethan zepchnął ją daleko na skraj świadomości. W sumie to i tak nie istotne skoro kończy tam, gdzie mu najlepiej. -Jak zawsze tak chętny - mruknął czując ten jednoznaczny ruch. Cóż a niby po co usiadł na tym zakurzonym fotelu? Na pewno nie po to by go przytulać i opowiadać o swoim dniu. Jeszcze czego. Ten obrót spraw zdecydowanie mu się podobał. Syknął momentalnie poddając się jego gestowi, eksponując swoją szyję w całej okazałości. Ich delikatność została za drzwiami, na drugim piętrze szukając wejścia do wieży. W odpowiedzi na to, Ethan zacisnął dłoń na jego udzie, drugą wsuwając pod jego koszulę. Przejechał po nich paznokciami zapewne zostawiając mocny, czerwony ślad na tej nieskazitelnej skórze. -Show me what you got - wymruczał posyłając mu rozognione spojrzenie.
Jakby na to nie spojrzeć, nawet gdyby ten piękny książę na białym koniu postanowił wtargnąć do zamku księżniczki, prawdopodobnie zostałby zabity nie przez smoka, a przez wybrankę swego serca. Nie ukrywajmy, Casey raczej nie zamierzał zadawać się z byle patałachami i chyba nikt, kto uznawał go za bezbronnego nie miał prawa zbliżyć się bardziej, niż to tylko konieczne. Zresztą! Co w ogóle jest interesującego w zadufanych w sobie rycerzykach (nie, żeby nasi Arterson mieli niską samoocenę), którzy w swoim idiotyzmie uznają smoki za największe zagrożenie, a dają się złapać w zupełnie bezsensowne pułapki i spiski zbyt oczywiste, by ich nie dostrzec. Ethan był więc ideałem, bo ten zdobyłby swoją księżniczkę nie brawurą, a pomyślunkiem. W końcu walka w zwarciu nie przynosiła mniej korzyści, niż strat. No ale! Sianie postrachu ze smoczego grzbietu i sukcesy zwieńczane fizyczną przyjemnością... zdecydowanie, to brzmiało już dużo bardziej przekonywująco i w pełni trafiało w gusta Arterbury'ego. Dlaczego nie? Ckliwych historii, w które wręcz nie dało się uwierzyć, mieli pod dostatkiem, a tych mrocznych, pełnych przemocy? Tych z prawdziwego zdarzenia? Przecież Casey nawet jako kilkuletnie dziecko znienawidził pierwszą z opcji i już wtedy potrafił wyzwać własną matkę od kłamców i ślepców, gdy próbowała mu ją zaprezentować. Podsumowując, dobrali się wprost idealnie. - Co byś mi zrobił, hyung? - zadrwił, chociaż na dobrą sprawę nie należało w tym upatrywać złośliwości. Bardziej szczere rozbawienie czy zwykła ciekawość. Marvell wprost uwielbiał przekomarzanie się ze starszym i testowanie jego cierpliwości, nawet jeśli czasami musiał znosić później konsekwencje przez dłuższy czas. Na Syberii dali tego chyba najlepszy popis - pierwszy raz zapuścili się tak daleko, a jednocześnie Cas nie był pewien, czy powinni próbować czegoś równie... mocnego nadal. Nie chodziło o zbyt duże ryzyko, bo takowe często zdarzało się podejmować, ale raczej o realne ocenianie szans bądź sytuacji. Jeśli wyznawać miłość, to tylko jednorazowo, wtedy, gdy naprawdę sytuacja będzie tego od nich wymagać. Tak? Po co? Na dobrą sprawę, jeśli kiedyś usłyszą „kocham cię” od tego drugiego, nie sprawi to, że owe wyznanie zacznie padać częściej. Malo tego, nie będzie już w ogóle konieczne, bo skoro teraz, bez żadnych zapewnień, wiedzieli, że pod koniec dnia i tak na leżą do siebie nawzajem, wystarczy pomyśleć, jak dużo dadzą tylko te dwa słowa. Czy w takim razie będzie dane je usłyszeć? To pokaże czas. - Niby jestem jednym z nich, a jakoś nie bardzo potrafię stanąć w ich obronie. - Zauważenie tego drobnego faktu naprawdę nie było trudne. Cholera jasna, wszyscy w tej szkole byli skończonymi idiotami skoro nikt, nawet najbliżsi przyjaciele Ślizgona nie potrafili dostrzec tego, że między nim, a Ethanem jest coś więcej niż tylko sztywne skinięcia głową i akceptacja istnienia tego drugiego. Na dobrą sprawę to ten zwariowany romans naprawdę udowadniał, jak trudno jest ludziom zorientować się w rzeczach, które mają dosłownie pod nosem. Gdzieżby tam! Oni poszukiwali uczuć tam, gdzie ich brakowało, a tajemnic tam, gdzie wszystko widać było czarno na białym. - Gdyby nie fakt, że to wieża oskarżyłbym cię o ekshibicjonizm. - Zrozumienie starszego naprawdę nie stanowiło żadnego problemu. Przecież tych dwóch nie od dzisiaj rozmawiało w ten, nie inny sposób. Zresztą, co tu było do ukrycia, obaj miewali genialne pomysły, które koniecznie chcieli wcielić w życie i z reguły im to wychodziło. Kto wie? Może nawet uda mu się kiedyś wstąpić do dormitoriów Ravenclawu. Przecież na dobrą sprawę był wyjątkowo bystry i gdyby nie przeważały inne cechy charakteru, prawdopodobnie dzieliłby dom z Ethanem, a nie Wężami. Cas doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego słaby własny punkt nie koniecznie znajdywał odniesienie u starszego, ale z drugiej strony, pieszczoty szyi zawsze przychodziły mu naturalnie, a i nie były Dowesonowi tak w pełni obojętne. Sprawiały pewną dawkę przyjemności, tutaj nie ma sensu się spierać. Na dłuższą metę i tak nie mógł zrobić dużo więcej, przynajmniej póki jeszcze znajdowali się w podobnej pozycji. Później dane mu zostanie więcej swobody i żaden nie powinien narzekać. - Nie zaprzeczę - wymruczał, mimowolnie przysuwając się bliżej, gdy przez materiał koszuli dane mu było poczuć te paznokcie. Ethan doskonale wiedział, w jaki sposób złożyć mu obietnicę ogromnej przyjemności i pozytywnie nakręcić. Nikt nie działał na niego tak, jak Krukon. Tylko w wydaniu studenta potrzeba było tak niewiele. Mogło to wynikać z tego, że znali się naprawdę bardzo, bardzo dobrze, ale z drugiej strony, żywione względem Dowesona uczucia były czymś więcej niż pożądaniem i chwilowym zauroczeniem. Czy przy innych Casey angażował się równie mocno? Czy reagował tak samo? Do pewnego stopnia tak, jednak zależało to od zbyt wielu czynników, by jednoznacznie określić. Mimo wszystko student był wyjątkiem. To on działał tak, jak narkotyk - nigdy się nie nudził, a pod wpływem zbyt długiej przerwy Ślizgon zaczynał wariować. Nie dosłownie, rzecz jasna, ale brak bliskości starszego odczuwał naprawdę mocno. Inni przestawali mieć znaczenie bardzo wcześnie i po dłuższym (bądź krótszym) czasie Arterbury zupełnie tracił zainteresowanie. Trudno. Nie jego sprawa. W odpowiedzi na ten komentarz uśmiechnął się drapieżnie, wyraźnie z siebie zadowolony i eksperymentalnie ponowił ruch, tyle, że teraz przyłożył się odrobinę bardziej, zrobił go mniej delikatnie, bardziej zmysłowo... do tego wszystkiego doszło przygryzienie dolnej wargi i piękny, zupełnie szczery eyesmile. Nie trwało to jednak zbyt długo, bo miał ważniejsze rzeczy na głowie, niż obserwowanie kochanka. - Jakbyś mnie nie znał - wyszeptał mu do ucha, celowo muskając je wargami i później językiem, by w końcu delikatnie przygryźć. Dłońmi w tym czasie zabrał się za rozwiązywanie krawatu i rozpinanie guzików, tak, jakby pozostały w nim jakieś resztki arystokratycznego podejścia i samokontroli. Albo po prostu chciał się podroczyć, opuszkami chłodnych palców drażniąc rozgrzaną skórę na jego klatce piersiowej i brzuchu, dopiero później odgarniając poły koszuli. Tę samą wędrówkę, może troszkę bardziej zawiłą i na pewno dłuższą, pokonując po raz drugi - tyle, że tym razem użył ust, w kilku miejscach celowo przygryzając skórę odrobinę mocniej, niż bardziej niż to konieczne.
Oboje zamęczyliby się w takich normalnych związkach. Ty, których oczekuje większość społeczeństwa. Nie dla nich był romantyzm, ckliwe gesty i róż. Dostaliby szału będąc w czymś takim. Przynajmniej tak było w przypadku Ethana. Na dłuższą metę chciałby udusić kochającą żonkę robiącą mu obiadki i pytającą jak miną dzień. Niech już się tak nie stara i da mu spokój. Krukon potrzebował wyzwań, iskry i żywiołowych reakcji. Stagnacja nie była dla niego. Casey to rozumiał i będąc sobą spełniał te wszystkie warunki. Z resztą pod tym względem byli tacy sami. Ethan po prostu nie widział młodszego w związku, gdzie będzie przykładnym ojcem pracującym w biurze dostającego buziaka na do widzenia od swojej ukochanej. Dobre sobie. Jego księżniczka bardzo szybko pokazałaby pazury rozszarpując gardło tej ckliwej partnerce. Krukon zaś chętnie stanąłby w progu obserwując ten hmmm atak. Może nawet zacząłby bić mu brawa nim pomógłby mu w pozbyciu się zwłok. -Już dobrze wiesz co- odpowiedział sugestywnie unosząc brew. Oj skarbie nie prowokuj, zdajesz sobie sprawę z tego, co może się stać. Tamta Syberia był najlepszym dowodem na to, do czego prowokowanie może doprowadzić. Zaczęło się niewinnie. Słowo do słowa i Cas skończył zdany na łaskę starszego. Też nie uważał, że powinni znowu zapuszczać się w tak dalekie rejony swojej świadomości, niektóre granice zwyczajnie muszą pozostać nienaruszone. Ba, nawet nie powinno się do nich zbliżać. Jedynym plusem było to, że Ślizgon raczej pomyśli dwa razy zanim wspomni choćby słowem o małym sekrecie Ethana, a on cóż może ugryzie się w język i znajdzie inny sposób na przekomarzanie się z tym chłopakiem. Te słowa tylko przypieczętują ich los. Nic poza tym. To zdecydowanie nie będzie oznaczać, że nagle co druga rozmowa będzie zwieńczana „kocham cię”. Skoro padło raz, drugi potwierdził, że czuje to samo, to po co to bezsensownie powtarzać. Czyny znaczą znacznie więcej. Z reszta niektóre słowa muszą pozostać niewypowiedziane jeśli mają nie tracić na swojej mocy i znaczeniu. Ciągłe wyznawanie uczuć osacza i tylko sprawia, że ludzie robią głupoty. Pojawiają się dziwne oczekiwania, a związek się rozpada. Po co więc w ogóle bawić się w „kochanie”, skoro można udowadniać to w zupełnie inny sposób? -I dobrze. Ślizgon powinien troszczyć się tylko o siebie, o resztę martwiąc się tylko wtedy gdy są potrzebni – odparł miękko przesuwając kciukiem po jego wargach. Może i węże w swoim gnieździe trzymały się razem ale i tak swoje potrzeby stawiali na pierwszym miejscu. W Hogwarcie byli zjednoczeni tylko dlatego, że pozostałe domy w swej głupocie ich odrzuciły. Idioci. Według Dowesona, to właśnie te małe gadziny miały w sobie najwięcej przydatnych cech. W końcu sam mógłby być jednym z nich, nawet nie zdziwiłby się, gdyby teraz trafiłby do tego domu jeśli znowu założyłby tiarę. A co do tej ślepoty. Cóż ludzie nie potrafią znaleźć własnych okularów mając je na nosie, a co dopiero zauważyć tak oczywisty związek. No dobra nie aż tak, ale z drugiej strony Ethan non stop kręcił się z wężami, i czy ktokolwiek widział go uczącego się z kimkolwiek innym poza Caseyem? No właśnie. Może i udzielał korków, ale te sesje zdecydowanie wyglądały inaczej iż te z udziałem ślizgona. Ta krótkowzroczność otoczenia póki co wychodziła im na dobre. Choć i tak najbardziej bawiła go Sonia. Jakim cudem się jeszcze nie zorientowała w sytuacji będąc niejako zdradzaną ze swoim wrogiem. Komiczne. -A co niby ma do tego podziwianie widoków? Nie rozumiem o co ci chodzi – uśmiechnął się niewinnie do niego jakby faktycznie nie miał pojęcia co młodszy miał na myśli. Przecież on go zaprosił tylko na wspólne podziwianie Hogwarckich błoni z parapetu jedne z wież, co w tym dziwnego. A ten mu tu ekshibicjonizm zarzuca. No dobra pominiemy kwestie braku odzienia, nie jest istotna. W końcu najpierw Cas musiał się dostać do ich dormitorium. W sumie faktycznie dla niego problemem to być nie powinno, choć niektóre pytania kołatki byłby wyjątkowo wredne i podchwytliwe. Chociaż znając tą gadzinę, nawet nie znając odpowiedzi i tak dostałby się do środka. Zdecydowanie narzekać nie będą. Jeszcze czego. Nawet nie pieszcząc swoich najsłabszych punktów potrafili sprawiać sobie nie lada przyjemność. Po ta długim czasie, ciało drugiego nie miało dla nich tajemnic. Doskonale wiedzieli co robić by się nakręcić nawet małym nakładem trudu. -Wiedziałem, ty przebrzydła gadzino – jakże pieszczotliwie. I sam wcale nie narzekał na to, że został tutaj ściągnięty. Gdzieżby śmiał. Ale o tym już było wspominane. Sam miał niejako obsesje na jego punkcie. Casey był wyjątkowy i tylko on sprawiał, że reagował aż tak żywo na męski dotyk. Tylko on kilkoma ruchami potrafił sprawić, by jego serce zaczynało bić szybciej, oddech stawał się płytszy a krew buzowała w jego żyłach. Zawsze sądził, że wolał kobiety, lecz dla młodszego bez wahania robił wyjątek wracając do niego przy każdej nadarzającej się okazji. Wiedział, co ma do zaoferowania i chętnie z tego korzystał. Uwielbiał widzieć jego twarz targaną przyjemnością, czuć słodki zapach jego skóry, móc posmakować jego ciała, był wszystkim czego potrzebował. Gdy Casey znikał mu z pola widzenia na zbyt długo, sam stawał się delikatnie mówiąc nieznośny. Jego zgryźliwa i arogancka natura tym bardziej wychodziła na wierzch sprawiając, że przebywanie w jego towarzystwie było czystym masochizmem. Jednocześnie był zbyt dumny by samemu przyjść nim osiągnie punkt wrzenia i zwyczajnie nie zaciągnie go w pierwsze lepsze miejsce dając upust całej frustracji. Poważnie wolał nie myśleć co będzie, gdy opuści zamek i będą skazani na przymusową rozłąkę. Już współczuł wszystkim w koło. Uwielbiał ten jego uśmiech. Tak szczery i naturalny. Przeznaczony tylko dla niego. W połączeniu z tym bardziej zmysłowym i dosadnym ruchem nie mogło wywołać niczego innego niż tylko cichego pomruku zadowolenia i delikatnego poruszenia biodrami. Przecież nie będzie siedział bezczynnie, choć oglądanie zaangażowania młodszego było całkiem zajmującym zajęciem. Odchylił bardziej głowę widząc co zamierza. Szept i ugryzienie sprawiły, że Ethan przymknął oczy zagryzając wargę. To tylko drobna zapowiedź tego co się będzie działo później. –Robisz to specjalnie – warknął widząc jak chłopak zwyczajnie guzdrze się przy rozpinaniu koszuli, jak leniwie przesuwa dłońmi po jego ciele. Bezczelny smarkacz. Wiedział, że czekanie popłaci ale i tak miał ochotę zwyczajnie zmusić go do roboty. Sam zaś przesunął nieco dłoń na jego udzie, by palcami zacząć sunąć po wewnętrznej stronie jego nogi w czymś na kształt masażu. Przesuwał się coraz wyżej nie zamierzając jednak dotknąć dopraszającego się o uwagę miejsca. Skoro ty się droczysz, to on też będzie. Syknął czując ugryzienie. Momentalnie zabrał dłoń z jego pleców i zacisnął ją na krawacie młodszego. Pociągnął za niego zmuszając Casa by podniósł głowę i spojrzał na niego. – Znowu mnie prowokujesz? – warknął choć nie było w tym choćby grama złości. Dobre sobie. Kolejne pociągnięcie przyciągającego chłopaka do ust Ethana. Mocny, namiętny pocałunek zakończony ugryzieniem był tutaj najlepszą odpowiedzią na tą prowokacje. –Wiesz co, chyba pozwolę ci dziś zostać w tym krawacie. Koszula. Ściągnij ją natychmiast. – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu samemu puszczając ten srebrno zielony kawałek materiału i sprawnym ruchem zsunął z niego wierzchnią szatę.
Romantyzm był, ładnie rzecz ujmując, zupełnie przereklamowany i mało interesujący. Zresztą, jakby samo to nie stanowiło dostatecznego wyjaśnienia, wypadało wspomnieć, że opierał się na ckliwych zapewnieniach, które z biegiem czasu przestawały być aktualne. Zgrywanie słodkiego amanta, który zrobi wszystko dla swojej wybranki serca prędzej doprowadziłoby Casey'a do zabójstwa, niż udanego związku. Mało tego, nie potrafił sobie wyobrazić sytuacji, w której będąc z kimś, musiałby jednocześnie wyciszyć część samego siebie - tę główną, najbardziej integralną. Poza tym, piskliwe głosiki zadurzonych dziewczyn i ich wymagania mogły człowieka przyprawić o ból głowy i Marvell był więcej niż pewien, że kiedy od początku stawiało się sprawę jasno, nie mamiąc durnymi obietnicami, jakie kryły się za przynoszonymi kochance różami oraz kolacjach przy świecach, związek miał znacznie wyższe prawdopodobieństwo przetrwania. No przecież wystarczyło spojrzeć na ich dwóch - przebłyski czułości, opiekuńczości czy tęsknoty zdarzały się bardzo często, ale nie próbowali na siłę wprowadzać ckliwej i przyprawiającej o mdłości atmosfery. Jakby zagłębić się w to jeszcze bardziej, gdyby Casey dostał kogoś choć odrobinę uległego, życie z nim pod jednym dachem byłoby jak spacer przez piekło - jeśli nie czymś gorszym. Ethan potrafił te pazurki przypiłować, ukrócić ognistemu temperamentowi i zdecydowanie zbyt wygórowanym wymaganiom, albo raczej ich zalążkom, bo na dobrą sprawę młodszy zdawał sobie sprawę z tego, że niektóre rzeczy mogą być trudne do osiągnięcia. Mało tego, kochaniutkie i przeurocze partnerki w końcu na pewno doprowadziłyby do utraty kontroli, a to mogło skończyć się nawet tragicznie. Niby Ślizgon potrafił funkcjonować z taką Vittorią czy Wendy obok siebie, ale nie były one przesłodzone do bólu. I nie narzucały się ze swoim towarzystwem aż tak bardzo... Z drugiej strony Arterbury podziwiał Krukona - on sam nie potrafił wytrzymać na rozmowie z Sonią kilku minut. Nie bez oszczerstw, cynizmu i ogólnie pojętego chamstwa. Pomyśleć tylko, że Ethan prawdopodobnie słodził tej ślepej pokrace! Człowieka wręcz przechodziły dreszcze obrzydzenia, mówiące same za siebie. - Być może, lecz nie uniemożliwia ci to także tego, by mi pokazać, hyung - zauważył tonem tak niewinnym, że naprawdę trudno byłoby się doszukiwać podtekstu czy jawnej prowokacji. Cassie miał pełną świadomość tego, jak daleko jest w stanie posunąć się starszy. Doskonale wiedział, że igra w tym momencie z ogniem, który już ostatnio poparzył go wyjątkowo dotkliwie. Dlaczego w takim razie nie wycofał się, a wręcz drażnił z nim dalej? Wedle wszystkich psychologicznie poprawnych opinii, Arterbury powinien przynajmniej odrobinę obawiać się, że Doweson po raz kolejny może utracić nad sobą kontrolę, ale w jego wykonaniu wszelkie te przewidywania, jak zawsze, brały w łeb. Może rzeczywiście potrzebował tej świadomości, że jest ponad nim ktoś większy. Ktoś silniejszy, zdolny sprowadzić go na ziemię, kiedy tylko będzie to konieczne. Mało tego, ta dominacja Krukona nakręcała go dalej i chociaż charakteru Ślizgona nie dało się utemperować, to właśnie ten jeden student jako jedyny, potrafił zmusić go do uległości. Pełnej i zupełnie świadomej. Nie można też powiedzieć, że Ethan cokolwiek na nim wymuszał. Przecież młodszy nie był idiotą - świadomie dążył do tego, by sprawy potoczyły się w taki właśnie sposób. Inna sprawa, że rzeczywiście nie zamierzał już słowem wspominać o tamtej charłaczce. Jeszcze nie raz, znając życie, ten temat zacznie go niepotrzebnie korcić i interesować, już nie po to, by rozzłościć kochanka, a z czystej ciekawości ludzkiej. Problem w tym, że nawet wtedy będzie miał w pamięci sytuację z Syberii i wypada liczyć tylko na dobrą wolę i umiejętność starszego do odczytywania zbyt wielu sygnałów i emocji swojego partnera. Mało tego, im częściej wypowiadałeś jakieś słowo, tym większym stawało się ono przyzwyczajeniem. Później nie mówiłeś „kocham cię” dla wyrażenia emocji i prawdziwych uczuć, które się z nim wiązały, a jedynie traktowałeś to jako przykry obowiązek. Pamięć tych dwóch była na tyle dobra, by zapamiętać oficjalne wyznanie miłości i zachować je na długi, długi czas. Chociaż, nie ma co ukrywać - pewnie młodszemu te dwa słówka wymskną się gdzieś po drodze jeszcze kilka razy... ale znowu, czy to, co Casey czasami jęczał podczas seksu naprawdę miało prawo do bycia wnikliwie analizowanym i uważanym za w pełni świadome? Chociaż oczywiście na ten moment, dwa słowa nie padły jeszcze nigdy. - Jakbym nie wiedział. Na dobrą sprawę stanowisz jedyny wyjątek. - Naprawdę nie kłamał. Była Vittoria, była Wendy, był Salazar i jeszcze kilkoro innych uczniów Hogwartu, którzy mogli na niego liczyć, ale to niewielkie grono musiało liczyć się z tym, że pewnego dnia sprawy mogą się odrobinę skomplikować. Przecież nigdy nie składał im dozgonnej przysięgi wierności i niczego nie obiecywał - przynajmniej nie szczerze. W przypadku Ethana sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Na dodatek, obaj doskonale o tym wiedzieli. Przecież Arterbury nie bacząc na indywidualne straty i korzyści był w stanie trwać przy boku starszego i prawdopodobnie działało to w dwie strony. Byli dwoma częściami tej samej układanki, tylko razem tworzyli całość i wbrew wszelkim czynnikom otoczenia czy sztucznym wypełniaczom, nie dało się tego stanu rzeczy zmienić. Chyba wielu ludzi chciałoby móc otwarcie powiedzieć, że istnieje ktoś, komu ufają w stu procentach, jednocześnie nie próbując przekonać do tego samych siebie. Z boku mogło to brzmieć absurdalnie - Marvell był idealnym przykładem podręcznikowego ucznia z Domu Węża, który przede wszystkim dbał o swoją własną skórę, a to, że od czasu do czasu decydował się kogoś wesprzeć, jeszcze nie czyniło z niego żadnego dobroczyńcy. Zwłaszcza, gdy te przysługi często odbijały się na drugiej stronie, jeśli to on potrzebował ich pomocy. Przymknął oczy, muskając ustami kciuk starszego, a później zwilżył opuszkę palca własnym językiem. Ta spokojna, leniwa atmosfera wciąż trwała, lecz nieuchronnie zbliżali się do czegoś więcej, pragnęli czegoś więcej i nie próbowali się z tym ukrywać. Tylko resztki samokontroli pozwalały im na utrzymanie podobnego klimatu i nacieszenie się własną bliskością w miejsce pozbawionego namiętności seksu, w którym każdy dążyłby do zaspokojenia tylko samego siebie. - Nic specjalnego... chociaż muszę przyznać, że będzie to ciekawe... doświadczenie. Widok na pewno zapiera dech w piersiach, skoro tak go chwalisz - odparł, wciąż w taki sposób, jakby wcale nie próbował pobudzić siebie i starszego bardziej. Tak, jakby propozycja Ethana naprawdę nie kryła w sobie zrozumiałego dla nich obu podtekstu. Jakby jego wcześniejsze słowa nie miały żadnego potwierdzenia. No ale nic, trzeba będzie jeszcze kiedyś wprowadzić ten niezwykle ciekawy plan w życie. Przynajmniej sama idea niezwykle spodobała się młodszemu i raczej nietrudno było to z jego mimiki odczytać. Zaśmiał się (albo wręcz zachichotał) słysząc to pieszczotliwe określenie i zaraz też wyszczerzył swoje śnieżnobiałe ząbki w szerokim uśmiechu. Jakby nie spojrzeć, był Wężem, w ten czy inny sposób, ale w ustach Dowesona brzmiało to dość ciekawie i wręcz czule. Albo to po prostu Casey budował w swojej głowie naprawdę zakrzywiony obraz rzeczywistości. Zresztą, czy to ważne? Nic nie było tak samo istotne jak siła, z jaką oddziaływał na niego Krukon. Jak niewiele potrzebowało, by czuł w całym ciele niepowtarzalne gorąco. Kiedy usłyszał to warknięcie, wciąż uśmiechał się w ten zupełnie naturalny i nieprześmiewczy sposób. Była to ekspresja niezwykle rzadka i na dobrą sprawę przewidziana tylko dla starszego. Szczególnie, gdy ten wyraźnie nie pozostawał obojętny na te wszystkie zabiegi kochanka. Problem w tym, że to drażnienie chyba naprawdę odbijało się na nich obu. W końcu w odpowiedzi na tę przesuniętą dłoń, Marvell nie potrafił powstrzymać przyjemnego dreszczu i głębszego oddechu. W odpowiedzi na kolejne działania Ethana, paznokcie Ślizgona zarysowały wyraźne ślady na jego odsłoniętym brzuchu i uzasadnionym byłoby zakładać, że jeszcze trochę, a spokojnie pojawiłyby się tam nawet drobne krople krwi. - Odrobinkę? - zapytał, spoglądając na kochanka oczami przesłoniętymi tą charakterystyczną mgiełką pożądania. Błyszczącymi, prawie czarnymi przez rozszerzone źrenice. Wystarczył jeden pocałunek, by zaprzeć Casowi dech w piersiach, a ugryzienie wywołało z kolei zduszony pół-jęk, pół-westchnienie. Odsunął się od Dowesona odrobinę, wciąż siedząc na jego kolanach, a jednak odchylając się nieco do tyłu i ekspresowo rozwiązał krawat, wsuwając ozdobny materiał w dłoń Krukona. Z guzikami koszuli poszło znowu dość wolno - częściowo prze to, że chciał się ze starszym podrażnić, częściowo przez to, że jego uważne spojrzenie mogło paraliżować i na pewno nie ułatwiało sprawy. W końcu jednak górna część odzienia została rozpięta, a Arterbury powoli zsunął z siebie biały materiał, pozwalając, by opadł on na podłogę, podzielając los szkolnej szaty.
I tak ta dominacja przyszła dopiero z czasem. Albo przynajmniej rozwinęła się aż do takiego stopnia. Zawsze Ethan był tym wyżej czy to z racji wieku, doświadczenia czy chociażby ze znajomości własnych potrzeb. Widząc jednak jak bardzo ta dominacja podoba się Casowi przestał zupełnie się powstrzymywać. Robił to co podobało im się najbardziej i do tej pory nie narzekał. Z czasem również ta władczość przeniosła się też na sferę nie tylko łóżkową. Oczywiście przy innych nie okazywał swoich dyktatorskich skłonności, ale wiedział, że w razie czego będzie w stanie zmusić Ślizgona do kompletnej uległości. Pewnie go później za to zabije ale czy to ważne. Ethan potrafił go okiełznać jednym zdaniem, przywołać do porządku nie tracąc jednocześnie na charakterze chłopaka. Chyba jeszcze nigdy nie byli postawieni w sytuacji w której Cas uległ wbrew sobie. Krukon po prostu wiedział jak go przytrzymać w ryzach. Działało to też w drugą stronę. Młodszy swoim zachowaniem miał spory wpływ na niego. Prowokował, namawiał i chwilami nawet manipulował choć i to było w granicach rozsądku. Naprawdę ta gadzina wiedziała jak wywołać konkretne reakcje w tym zadufanym geniuszu. Nikt poza nim nie był w stanie tego dokonać. Ale to dobrze, to tylko pokazywało jak wyjątkowa jest ich relacja. Potrzebowali się, by nie popaść w szaleństwo, mimo wszystko dawali sobie oparcie i tak, ufali sobie bezgranicznie. Jeden za drugim poszliby za sobą w ciemno przysłaniając się jedną zasadą „Tylko ja mogę zadać ci ból, ja i tylko ja”. Oczywiście i dobry i zły ból, tak w gwoli ścisłości. Tylko Ethan mógł podnieść na niego rękę, tylko on mógł go przyduszać czy znęcać się nad nim psychicznie. Tak samo jak tylko on mógł go zdominować, on i nikt inny. W drugą stronę działało to tak samo. Tylko Casey mógł sobie na aż tylko pozwolić i tylko on mógł zrobić wiele rzeczy bez żadnych konsekwencji. Chociażby zakładając czysto absurdalną sytuację, gdyby dostał w twarz od kogoś, ten dostałby taką nauczkę, że bałby się zbliżyć do niego. Cas cóż, pewnie by mu oddał ale później opatrzył więc to mówi samo za siebie. Oj słodził jej i robił z siebie idiotę, bo wiedział, że tego ona oczekuje. A że była mu potrzebna ćwiczył na niej swoje zdolności aktorskie. Gdy twarz pozostawała nieruchoma wypowiadając kolejne bezsensowne zapewnienia jakoby była najważniejsza i jedyna na świecie, w środku skręcał się ze śmiechu. Ona w to wszystko wierzyła. Ba śmiał twierdzić, że gdyby ktoś zarzucił jej, że jest łatwowierna i głupia, to ona upierałaby się, że to nie prawda i nikt poza nią nie zna tak dobrze Krukona. Oh jak bardzo się myliła. Naprawdę zwodzenie takich ludzi było czystą przyjemnością nawet jeśli musiał przy tym bardzo się pilnować. -Oh nie prowokuj mnie skarbie, nie chcesz się sparzyć – wymruczał mrużąc lekko powieki. Owszem igrał z ogniem lecz Ethan miał zbyt dobry humor by tak łatwo dać się wyprowadzić z równowagi. Płomień może się tlić, ale by wybuch pożarem potrzeba było czegoś znacznie znacznie większego. Co prawda z jego dość wybuchowym charakterem to nie było aż takie trudne ale póki co ta leniwa i zmysłowa atmosfera robiła swoje. Z resztą to też nie tak, że Krukon był jak tykająca bomba z opóźnionym zapalnikiem, on po prostu miał swoje granice, których nie wolno ruszyć. Co do jego prababki. Jeśli wybierze dobry moment i nie będzie naciskał, to Ethan może powie mu coś więcej na ten temat. Jakieś ogólniki czy kluczowe hasła ale nie będzie chciał się w to zagłębiać. To tabu i tyle, a to że jemu jest w stanie choć minimalnie ustąpić w tej kwestii jest jedynie dowodem na ich relacje. Przy okazji Ślizgon miał na tyle rozumu by wiedzieć kiedy przestań nim będzie za późno… tak jak ostatnio. Zdecydowanie się z nim zgadzał. Mówienie tych dwóch słów powinno być czymś wyjątkowym a nie zapychaczem gdy nie wiesz co powiedzieć, a chcesz przerwać ciszę. Poza tym w którymś momencie używasz tego tylko dlatego, że uważasz, że druga strona tego oczekuje. Zwłaszcza dziewczyny miały do tego tendencje. Powtarzały jak bardzo cię kochają bo czują potrzebę przypomnienia o tym swojemu partnerowi. Kiedy on nie odpowiada tym samym zaczynają wątpić i zaczynają się te wszystkie małe dramaty prowadzące do rozpadu związku. Najlepszy dowód na to, że bycie oszczędnym w słowa popłaca. Wyznań w czasie seksu się nie liczy. Wtedy człowiek jęczy to c mu ślina na język przyniesie, chociaż targany przyjemnością zdecydowanie jest najbardziej szczery. Gdyby Ethan usłyszał „kocham cię” w trakcie pewnie by to zignorował, woląc poczekać z odpowiedzią na zdecydowanie bardziej świadomy moment. Chociaż na pewno odpowiedziałby mu w tamtej chwili pełną pasją i intensywnością doznań, dając znać, że to usłyszał. -Oh, cóż za zaszczyt – choć wyglądało to na drwinę wcale tym nie było. Doskonale wiedział, jaki stosunek miał do niego młodszy i działało to też w drugą stronę. Tylko on mógł liczyć na jego pełne oddanie i bezgraniczne zaufanie. Cała reszta cóż, musiała brać pod uwagę to, że w krytycznej sytuacji będzie „radź sobie sam”. Nie jego wina, że wszystkich traktował jak pionki i kukiełki, które prędzej czy później robiły to co chciał. Tylko dla tej gadziny robił wyjątek i był w stanie pójść za nim w ogień nie bacząc na konsekwencje. A gdyby któryś trafił do Azkabanu… cóż długo gmach by nie postał. Oboje by się o to postarali. Każdy potrzebuje tej chwili wyciszenia, powolnego budowania napięcia dającego obietnicę pełnych namiętności momentów. Małe gesty najlepiej uderzają w czułe punkty, pobudzają wyobraźnię. Chociażby to zwykłe muśnięcie języka samego czubka opuszka palców. Gdy wie się, do czego jest on zdolny stanowi niemą obietnicę która pobudza zmysły. -Oh tak, zdecydowanie pokaże ci jak bardzo potrafi poruszyć. Szczególnie przy blasku pełni. Dotknie cię do żywego - odpowiedział mu bardzo podobnym tonem używając do tego tej nieco głębszej barwy głosu. Przecież krajobraz również może uderzyć w nas swoim pięknem, pobudzać zmysły czyż nie? Ba oboje wiedzieli, że gdy wprowadzą ten plan w życie tak właśnie się stanie. Oddech Cas uwięźnie mu w ustach w niemym zachwycie, zaś Ethan pokaże mu te najbardziej niezapomniane widoki w taki sposób by na długo o nich nie zapomniał. Pewnie chętnie wróci po kolejną dawkę wrażeń. Prawda, że czułe określenie na swój pokrętny sposób? Przecież mówienie skarbie czy kotku wywołałoby tylko odruch wymiotny. Przebrzydła gadzina była zdecydowanie bardziej trafiona i zwyczajnie była w ich stylu. W odpowiedzi na ten chichot – jak widać Cas jest do niego zdolny pomimo swojej maski; uśmiechnął się niczym zadowolony z siebie kociak, który właśnie dorwał się do smakowitego kąska. Jego ekspresja szybko się jednak zmieniła w odpowiedzi na taką a nie inną pieszczotę. Jego brzuch zafalował odruchowo cofając się przed paznokciami młodszego. Oczywiście, że zabolało, a drobne ranki, pomimo braku krwi w kontakcie z powietrzem zaczęły piec. Ethan momentalnie spoważniał, choć bardziej trafne było tu określenie że przyjął chłodne pożądanie. Mógłby zamordować go samą swoją miną, lecz w oczach ten płomień rozbłysk jeszcze większym żarem. Chyba i on miał w sobie odruchy masochisty. -Chyba ktoś zapomniał czym się kończy prowokowanie – jego głos był zduszony przytłumiony przez czystą namiętność. Już on mu odświeży pamięć. Ten pocałunek był dopiero początkiem. Zacisnął palce na wręczonym krawacie. Zdecydowanie nie o to mu chodziło, ale przecież nie ma co liczyć na to, by w takiej chwili Cas zrobił to czego od niego oczekiwano. Powoli zamieniało się to w grę o to kto sobie na więcej pozwoli. Nie odrywał od niego tego hipnotycznego spojrzenia, gdy smukłe palce młodszego sunęły po kolejnych guzikach powoli odsłaniając coraz więcej jasnego ciała. No nawet mógł mu wybaczyć tą opieszałość ruchów. Przynajmniej w tym momencie. Gdy biały materiał opadł na ziemie, Ethan w zaborczym geście przyciągnął do siebie chłopaka, by znowu wygodnie spoczął na jego biodrach. Młodszy spokojnie mógł już poczuć twardą erekcje przebijająca się przez cienki materiał spodni. W sumie dziwne gdyby jej tam nie było. Tym razem też to on pociągnął za ciemne włosy odchylając głowę chłopaka do tyłu. W mało delikatnym geście, ugryzł go tuż za tętnicą spodziewając się, że ślad po tym tak szybko nie zniknie. Przynajmniej nie bez magii. –Ręce – mruknął mu do uch samemu przesuwając zaraz po nim językiem. Niechętnie odsunął się tylko po to by w kilku sprawnych ruchach skrępować krawatem jego nadgarstki. Kątem oka spojrzał jeszcze na drugi pasek materiału, ale uznał, że to może trochę później. Póki co to wystarczy. Przełożył jego ręce tak, by czuć węzeł na swoim karku przy okazji dodatkowo utrudniając jego ruchy. No teraz możemy się bawić. Pocałunki znalazły swoje miejsce na jego szyi, gdy jedna ręką asekurował go, podtrzymując go w okolicach krzyża. Nie odsuniesz się. Druga zaś leniwie zaczęła ledwie muskać jego męskość wciąż skrytą za materiałem spodni. Chciał go doprowadzić do szaleństwa. Nie mógł się ruszyć, uciec, zdany tylko na łaskę starszego bombardowany tymi irytująco, przyjemnymi doznaniami. –Jak będziesz grzeczny to mooooże cię nawet rozwiążę. Póki co to mała kara za prowokowanie mnie – wymruczał pomiędzy kolejnymi pocałunkami padającymi na jego obojczyki. Bo czy jest coś bardziej irytującego niż niemożność ruszenia się czy dotknięcia, gdy szaleją w tobie rządze? No właśnie.
Nic dziwnego. Ludzie dorastali, zyskiwali nowe doświadczenia i odkrywali rzeczy, o których nigdy wcześniej nawet im się nie śniło. To tak jak z małymi dziećmi, które po raz pierwszy zaczynają stawiać samodzielne kroki albo trafiają w nowe miejsce - czasami odzywał się instynkt samozachowawczy, budziła obawa, a innym razem ekscytacja i pragnienie dowiedzenia się jeszcze czegoś więcej. Takie zachowanie leżało w tej prymitywnej ludzkiej naturze i jednocześnie było podstawą, dzięki której zaszli tak daleko. Jeśli przyjrzeć się tej parze bliżej, nie sposób pominąć tego, że jako dziecko Casey postrzegał Ethana tylko jako rywala - przynajmniej na samym początku. Wtedy jeszcze był święcie przekonany, że pomimo różnicy wieku, wciąż będzie w stanie mu dorównać - już, teraz, zaraz. Wiadomo, na przestrzeni lat moc magiczna i zdolności panowania nad nią w jakimś stopniu wyrównują się i tempo nauki nie jest już tak zawrotne jak na samym początku. Nic więc dziwnego, że kilkuletni chłopiec nie był w stanie dogonić swojego starszego o trzy lata kolegi. Później był moment, gdy widział w nim przeszkodę, później doszedł do tego mentor, jeszcze później sojusznik, w końcu przyjaciel, osoba, z którą przebywał w stanie przypominającym zimną wojnę i ostatecznie ktoś, kto znaczył o wiele więcej, niż mogło się wydawać. Teraz spokojnie powierzyłby mu swoje życie i takie zachowanie nie powinno nikogo dziwić. Ufał mu bezgranicznie i właśnie dlatego z taką łatwością potrafił się podporządkować. Jak na razie jeszcze nie przyszło mu się zawieść i raczej nieprędko podobna sytuacja będzie miała miejsce. O ile w ogóle. Marvellowi, rzecz jasna, daleko było do takiej typowej, bezwolnej kukiełki. Ktoś inny, nawet jeśli znałby go już dość dobrze i spróbował odtworzyć przynajmniej jedną z sytuacji, jakie miały miejsce przy Ethanie, prawdopodobnie mógłby się porzegnać z jakąkolwiek sympatią, którą w teroii dażył go Ślizgon. Mało tego, on naprawdę miał ostre kły i pazury, więc taki delikwent nie miałby zbyt miłych wspomnień związanych z tymże zdarzeniem. Starszemu to raczej nie groziło, a już na pewno nie w tym wymiarze. Obaj zdawali sobie sprawę z tego, że Doweson byłby w stanie sprowadzić młodszego do poziomu podłogi, gdyby tylko się postarał. Każdy miał jednak jakieś granice i chociaż naginanie ich często uchodziło na sucho, reakcje drapieżnika przypartego do muru mogły być więcej, niż nieprzewidywalne. Śmierć byłaby najprzyjemniejszą opcją, bo urażona duma Casa niosłaby więcej konsekwencji niż tylko czysto fizyczny ból. Dopóki jednak oscylowali w tych niespisanych granicach, nie było problemów. Gdyby jednak Krukon nadużył swojego autorytetu w sytuacji kryzysowej, byłoby to raczej zrozumiane i w krótkim czasie odeszłoby w zapomnienie. Podsumowując, Ethan nigdy nie zrobił więcej, niż to, na co młodszy mu pozwolił. A nad przyszłościom nie należy się zbyt długo rozwodzić, bo ilość potencjalnych scenariuszy była wręcz nieprawdopodobna do ogarnięcia. Pewne zachowania były zupełnie w porządku. Na dobrą sprawę Arterbury uwielbiał tę władczą stronę studenta i wykonywanie niektórych poleceń wcale nie wywoływało u niego niechęci czy pewnego rodzaju obrzydzenia. Zresztą, on także znał starszego i wiedział w jaki sposób wywołać konkretne reakcje. Wykorzystywał to nawet stosunkowo często, chociaż nigdy nie czuł najmniejszej potrzeby by odwracać sytuację i zakłócać wręcz idealną równowagę sił. Przecież obecny układ obu pasował w stu procentach i żaden nie spróbowałby nawet zmienić tego stanu rzeczy. I racja, nikt nie mógł sobie pozwolić, by zrobić to, na co bezkarnie pozwalał sobie Doweson. Niby dlaczego przeciętny śmiertelnik miałby się równać z Krukonem? Niby jakim prawem? Nikt nie znał Cassiego tak dobrze. Nikt nie spędził z nim tak wielu godzin i nikt nie usłyszał tak wielu wyznań czy opowieści. Przecież co wiedzieli o Marvellu najbliżsi znajomi? Tyle co nic, w porównaniu z informacjami posiadanymi przez to przerośnięte ptaszysko. Co jeszcze ciekawsze, młodszy nigdy wcześniej nie poczuwał się do jakichś masochistycznych czy tam uległych skłonności. Dopiero przy Ethanie ta cecha w pewien sposób się ujawniła, a oni dali jej szansę rozwoju, doprowadzając na stosunkowo wysoki poziom, bez jednoczesnego wyciszenia innych elementów charakteru. Przecież nie chodziło o zmienianie Arterbury'ego – ich związek przeciętny idiota mógłby wziąć za do pewnego stopnia toksyczny, ale obaj zdawali sobie sprawę z tego, że tak nie jest... w końcu byli w pełni świadomi tego, co robią i zgadzali się na to w stu procentach. Zabawne. Człowiek, niezależnie od tego, co chciałby sądzić, jednak nie jest w stanie w pełni poznać samego siebie bez ingerencji osób z zewnątrz. Swoją drogą, Casey czasami zastanawiał się, czy jego kochanka tak samo irytują niektórzy jego partnerzy. Czy Ethan też ma ochotę zapomnieć o tych niespisanych zasadach i po prostu oświadczyć całemu światu, jak bardzo zaślepiony był, nie biorąc pod uwagę najbardziej oczywistej pary. Te myśli spychane były na skraj świadomości tak szybko, jak tylko pojawiała się szansa, ale zaprzeczenie im, niestety, mijałoby się z prawdą. Nie to, że Marvell kiedykolwiek zamierzał dokonać jakiegoś otwartego manifestu swojej zazdrości. - Znasz mnie, lubię igrać z ogniem - odparł spokojnie, zupełnie niezrażony tym drapieżnym spojrzeniem. Przynajmniej z zewnątrz wyglądało to w ten sposób, bo to, że momentalnie zrobiło mu się cieplej przez samo brzmienie tego pomruku starszego, raczej nie ulegało wątpliwości. Zdawał sobie sprawę z dobrego humoru chłopaka i zamierzał z tego korzystać. Owszem, pragnęli swojej wzajemnej bliskości, a seks odgrywał w planie na dziś niezwykle ważną rolę, ale nie oznaczało to, że mają od razu przejść do rzeczy, zapominając zupełnie o wszystkim innym. Wbrew pozorom, czy raczej założeniom, ich zbliżenia nie opierały się tylko na zaspokojeniu własnych potrzeb, a następnie zapomnieniu o drugiej stronie. Przed, po i w trakcie aktu nigdy nie brakowało czegoś więcej i jeszcze nigdy Casey nie czuł się w jakiś sposób wykorzystany, co chyba można było również przenieść na studenta. Dawali, dostając w zamian nawet więcej, niż to, co wystarczyłoby w zupełności. Właśnie dlatego było im ze sobą tak dobrze. Właśnie dlatego pasowali tak idealnie. Uśmiechnął się odrobinę szerzej, słysząc tę dwuznaczną niejako odpowiedź. Każdy z zewnątrz odebrałby to jako coś negatywnego, Ślizgon jako pewnego rodzaju komplement czy zwyczajne przytaknięcie. Tutaj nie było nic zaskakującego, nic obcego. Znowu znajdowali się w sytuacji, która dla otoczenia miała zupełnie inny wydźwięk, a która tylko skłoniła młodszego, do złożenia kolejnego już pocałunku na ustach kochanka. - Nie wątpię. W końcu będziemy napawać się i zgłębiać ten widok razem. - Mrugnął do swojego kochanka, wyraźnie czerpiąc sporo frajdy z tej na pozór niewinnej rozmowy. Co tu dużo ukrywać, czuł się wyśmienicie, drążąc ten pokrętny temat w taki sposób, jakby rzeczywiście rozmawiali o hogwarckich błoniach. W gruncie rzeczy, to równie dobrze mogliby spróbować czegoś podobnego w letniej rezydencji Dowesonów lub jakimś hotelu podczas tej ich podróży dookoła świata... i kto tu niby był ekshibicjonistą? Przemilczmy ten drobny mankament. A jeśli jesteśmy przy powrotach, czy Marvell kiedykolwiek zapomniał wrócić po powtórkę? Czy zapomniał prosić (albo raczej żądać) o coś więcej. Nawet teraz gdzieś po cichu liczył na to, że Ethan skończy to, co zaczęli na Syberii. Okoliczności, fakt, były zupełnie inne, ale bynajmniej nie miały one najmniejszego znaczenia dla pewnego ciemnowłosego Ślizgona, który aktualnie docisnął swoje biodra jeszcze bliżej tych należących do kochanka i, och. Wzrok starszego mógł przerażać, a chociaż zmroził krew w żyłach Casa, to wcale nie przez strach. Odruchowo wstrzymał oddech i zastygł w bezruchu, oczekując kolejnego ruchu z jego strony i dopiero gdy ten się odezwał, wypuścił powietrze z płuc, zastępując je świeżym. - Kto? - wbrew tej wcześniejszej reakcji, wciąż się droczył. Przecież wiedział, że Krukon nie jest na niego zły. Zbyt dobrze znał jego reakcje i rozumiał sygnały. Z drugiej strony, serce zaczęło bić odrobinę mocniej pod wpływem adrenaliny. Aż zabawne, że po tak długim czasie chłopak wciąż potrafił skończyć z zaczerwienionymi policzkami, jednocześnie prezentując kochankowi widok najlepszy z możliwych. Przecież przygryzione wargi i przymknięte oczy, połączone z tym mozolnym odsłanianiem bladej skóry działały dość pobudzająco. Taki był zamiar, przynajmniej, ale mało prawdopodobne, by Marvell nie odniósł sukcesu. Nie zdążył nawet odzyskać równowagi, kiedy zmuszony został ponownie odchylić głowę, a szarpnięcie sprawiło, że do oczu mimowolnie napłynęły łzy. W sumie jedna spłynęła nawet po policzku, przy akompaniamencie cichego syku, gdy dane mu było poczuć ból tego ugryzienia. Jak zostało wspomniane, wcale nie znaczyło to, że Ethan zrobić coś źle, że w jakiś sposób młodszego zranił. Gdzieżby tam. Jeśli już chcieliśmy doszukiwać się efektu, to był nim niewątpliwie kolejny ruch, mający na celu rozbudzić ich obu. Wciąż zaślepiony przez wywołany bólem szok, niczym zahipnotyzowany tym cichym pomrukiem wyciągnął ręce do przodu, ustawiając przedramiona w taki sposób, by ułatwić Dowesonwi zadanie. A później? Później równie posłusznie pozwolił mu sobą pokierować, zamykając oczy i pozwalając sobie na cichy jęk, gdy ciepłe wargi po raz kolejny zaczęły znaczyć na szyi palącą ścieżkę. - Jakoś trudno mi w to uwierzyć - burknął, niby to urażony i niezadowolony z takiego obrotu spraw. Tak naprawdę jego nastawienie różniło się diametralnie i obaj wiedzieli, że nie jest to coś, co ma jakąkolwiek szansę, by nie spodobać się tej rozpieszczonej księżniczce. A nawet jeśli, Casey manifestowałby to w jakiś odmienny sposób, już na pewno nie starając się przysunąć do starszego bliżej i wcześniej grzecznie wyciągając ręce zgodnie z jego poleceniem. Nie znaczy to oczywiście, że ta immobilizacja była w stu procentach przyjemna. Wymownie wypchnął biodra w stronę dłoni studenta, jakby chcąc go w ten sposób zachęcić do dalszego działania. Otworzył oczy, opuszczając nieco głowę, by móc spojrzeć na Ethana spod przydługiej grzywki, gdy ten zajmował się jego obojczykami. Tak niewiele wystarczyło, by pozbawić jego oddech regularności i sprawić, że zapominał o całej reszcie.
Gdy ojciec po raz pierwszy oświadczył mu, że jadą do domu państwa Arterbury, Ethan był do tego zdecydowanie sceptycznie nastawiony. Nie widział chwilowo sensu bycia ciągniętym w celu poznawania jednego z przyjaciół swojego rodzica. To głupota. Bo niby co miałby tam robić poza siedzeniem w salonie i udawaniem, że zajmuje się sobą, gdy dorośli rozmawiają? Zdecydowanie wolałby zostać w domu z ciekawą książką, ba już nawet ćwiczenie eliksirów zdawało mu się być ciekawsze niż wizja tej wizyty. Na miejscu jednak okazał się, że może nie będzie tak tragicznie. W pierwszej chwili uznał Casa za rozkapryszonego dzieciaka z manią wielkości. Mały, dumny pyszałek. W tamtym momencie 3 lata to była spora różnica wieku, której obecnie na dobrą sprawę praktycznie nie zauważali. W każdym razie zaczęło go bawić to jak bardzo chłopak próbował mu dorównać czy nawet prześcignąć. Był jak taki mały szczeniak gryzący po kostkach. W gruncie rzeczy nieszkodliwy i śmieszny. W którymś momencie starszy nawet zaczął specjalnie wchodzić z nim w polemikę, tylko po to by go bardziej zirytować. Z czasem okazało się, że ten mały gnojek jest całkiem sensownym towarzystwem do rozmów. Nie żeby mu o tym zamierzał mówić. Dobre sobie. Mimo to odwiedziny przestały być tak męczące i Ethan zwyczajnie sam zaczął wychodzić z inicjatywą takich spotkań oczywiście zawoalowanych w odpowiedni sposób. Casey zaczął go fascynować, intrygować zmuszając go do poświęcania mu znacznie większej uwagi. W końcu też wykształciło się między nimi nieme porozumienie i coś na kształt przyjaźni. Gdy doszło między nimi do tego pocałunku, Krukon popadł w konsternację. Szczególnie, że ich kontakty nagle się strasznie oziębiły. Zmusiło go to do ponownego przemyślenia ich relacji, a wnioski do jakich doszedł są już im powszechnie znane. Nie mógł mu pozwolić tak po prostu odejść i zniknąć. Jeszcze nie… Obecnie cóż, to coś więcej niż przyjaźń, Cas był mu partnerem choć nigdy do żadnych ustaleń między nimi nie doszło. Nie potrzebowali jeszcze systematyzować ich relacji. Najważniejsze, że sobie ufali bezgranicznie. Swojej przewagi nie zamierzał wykorzystywać o ile nie będzie to absolutnie konieczne. Nie zrobiłby mu tego. Każdy ma swoją dumę i granice których nie wolno naruszać. Ethan nie zrobiłby mu niczego, co mogłoby chłopaka złamać. Już sam wolałby się podłożyć, ale zostawmy to. Swoją drogą jeśli zaszłaby taka potrzeba to sam bez wahania by się podporządkował Ślizgonowi, gdyż wiedział, ze ten nie zrobiłby nic, co mogłoby im nie wyjść za dobre. Działało to też w drugą stronę. Nikt nie znał Ethana tak dobrze jak Cas. I pomimo tego, że Krukon bardzo wiele skrywał w sobie, to bez wahania wskaże Ślizgona na najbardziej zaznajomionego z sobą. Potrafił go zrozumieć bez słów, wiedział o wielu rzeczach, które pozostawały zagadką dla innych. Znał jego reakcje, limity upodobania czy nieświadome nawyki i przyzwyczajenia. Doweson śmiał twierdzić, że gdyby koło niego pojawił się ktoś pod wielosokiem, to młodszy bez problemu poznałby który jest prawdziwy. W drugą stronę było tak samo. Cas wykonywał tak wiele drobnych gestów, ruchów i min, że nie sposób go było z kimś pomylić. Z resztą ta dwójka miała tak wiele swoich osobistych znaków, że nikt nie byłby w stanie się pod nich podszyć. Ich związek nie był toksyczny w żadnym calu. Gdyby ktoś spędził z nimi więcej czasu i nauczył się widzieć więcej niż tylko powierzchowność przekonałby się o tym. Robili to co oboje lubili najbardziej, spełniali swoje pragnienia o których przekonywali się z każdym następnym spotkaniem. Tak toksyczność była właśnie tym czego potrzebowali i stanowiła dla nich coś normalnego. W innych związkach się dusili, brakowało tej iskry i pewnie dlatego zbyt długo w nich nie wytrzymywali. Ich spotkania były niczym powiew świeżego powietrza przynoszący długo wyczekiwaną ulgę. Zdecydowanie po czasie spędzonym razem Ethan czuł się znacznie bardziej odprężony i zrelaksowany niż na przykład po długim odpoczynku. Czy więc można tu mówić o toksycznym związku? No właśnie. Nie raz skręcało go w środku, gdy widział Casa w czyiś ramionach. Nie raz walczył z przemożną chęcią wyrwania delikwentowi jaj w mało subtelny sposób najchętniej na oczach całej braci uczniowskiej. W sumie to zwykle, gdy go z kimś widział następne ich spotkanie kończyło się praktycznie zerową delikatnością i przypomnieniem do kogo ten ślizgon należy. Ewentualnie sam odreagowywał na swojej pierwszej lepszej zdobyczy specjalnie upewniając się, że Cas to widział. W sumie ich zimna wojna była tego najlepszą manifestacją. -A ponoć Ślizgoni mają instynkt samozachowawczy – odparł tym samym tonem wiedząc jakie reakcje to wywołuje. Uwielbiał go pobudzać w taki sposób. Zwłaszcza, że Marvell zawsze reagował tak żywo. Ich spotkania nigdy nie były czystym seksem mającym tylko zaspokoić ich rządze. No dobra, pomińmy tutaj szybki skok w czasie obiadu, gdy przez pół dnia prowokują się przy każdej nadarzającej się okazji. Chociaż nie, nawet wtedy nie mogli narzekać na brak namiętności i pasji. Nie potrafili inaczej, Ethan nie potrafił. Jakikolwiek nie byłby dla innych, tak Casa nie potrafił po prostu przelecieć i zostawić. Już samo to pokazuje jak wyjątkowa więź ich łączyła. Poza tym uwielbiał ich małe gierki słowne, prowokacje i wspólne dochodzenie do siebie po przeżytym orgazmie. -Są widoki, które zawsze lepiej wyglądają gdy podziwiasz je z kimś- wymruczał samemu uśmiechając się w ten dwuznaczny sposób. Oh to kolejny dowód na to, że ta dwójka jest wprost dla siebie stworzona. Tylko oni potrafili by prowadzić taką rozmowę w taki sposób jakby niczego nei mieli na myśli. Czytali między słowami doskonale zdając sobie sprawę o co chodzi i do czego to zmierza. Naprawdę nie mógłby prosić o więcej i tak szczerze mówiąc już nie mógł się doczekać tej faktycznej prezentacji w swoim dormitorium. Co do innych miejsc, cóż, Ethan chętnie zgłębi z nim różne widoki nie tylko Hogwarckie ale także wszystkie inne o jakich Cas pomyśli. Spokojnie, dokończą to co zaczęli na Syberii. Gdyby nie tamten gwizd lokomotywy pewnie nawet by nie zauważyli, ze czas wracać zbyt skupieni na sobie. Tym razem miało się jednak obyć bez duszenia czy przeciągania struny. Przejdą do tej przyjemniejszej części, na którą tak bardzo liczyli. Tego Ethanowi nie trzeba było powtarzać dwa razy. -Pewien arogancki gad, który myśli że wszystko mu ujdzie na sucho - mruknął samemu poruszając biodrami w wymownym geście. Zdecydowanie do złości było mu daleko. Casey obudził w nim tylko tą wygłodniałą, spragnioną namiętności naturę. Swoimi reakcjami tylko jeszcze bardziej go szczuł. Ten widok był zarezerwowany tylko dla niego. Róż na policzkach, rozchylone wargi już lekko podpuchnięte od pocałunków i zębów. Doskonale wiedział jak go pobudzić i to nie robiąc za wiele. Krzywdy mu nie zrobi. Jedynie doda kilka mocniejszych akcentów. Ta łza była jedynie przypieczętowaniem tej małej nauczki. Wiedział, że nakręca go tylko bardziej, jego ruchy były zbyt wymowne, zbyt stymulujące by powstrzymać go od agresywniejszych zagrań. Uwielbiał go tak pobudzać i przyprawiać o desperackie pragnienia bycia zaspokojonym tu i teraz. Ta władza działa też na niego. Świadomość, że jest w stanie go tak łatwo nakręcić była strasznie stymulująca. Zwłaszcza, gdy Cas odpowiadał mu w taki sposób. Jego biodra aż się prosiły by zostać dociśnięte do tych Ethanowych. Ale przecież nie możemy tego przyspieszyć.. tak bardzo. -Bądź grzeczny a się przekonasz… Chociaż ukarać się też mogę. Zależy co wolisz – mruknął zmysłowym tonem nieco rozbawiony tym burknięciem. Uwaga, bo uwierzy, że mu się to nie podoba. Nie pierwszy raz krępował jego ruchy, nie pierwszy raz zmuszał go do wykonywania poleceń i nie jednokrotnie był za to wynagradzany w bardzo żywy sposób. Zdecydowanie więc nie zamierzał się go słuchać i tylko zajął się tą marudną księżniczką. Gdy naparł na jego dłoń, Ethan przygryzł skórę na jego obojczyku, jako sygnał by nie wyrywał się tak bardzo. Ma być grzeczny i tyle. Z kolei jego dłoń przesunęła się niżej i naparł kciukiem na punkt tuż pod jego męskością. Sam przy tym rozchylił nieco nogi by ułatwić sobie zadanie, choć i tak te spodnie zdecydowanie mu się nie podobały. –Wstań – rozkazał jedocześnie przytrzymując jego dłonie tuż za swoim karkiem. – Zsuń buty- kolejne polecenie, gdy sam rozpinał jego spodnie i sprawnym ruchem zsunął je wraz z bokserkami by spadły na ziemię. Wystarczyło teraz, by Cas z nich wyszedł i już mógł zostać znowu przyciągnięty do krukona. Ethan zwilżył usta widząc nagiego chłopaka przez dobą po czym wpił się w jego usta w zachłannym pocałunku. Jego dłoń wróciła w okolice jego męskości ponownie pieszcząc ten wrażliwy punkt. Od razu lepiej. Student wprost uwielbiać czuć pod palcami tą gładką, rozgrzaną skórę, a widok drążącego ciała był niczym jak miód na jego serce. Idealny –Czego pragniesz? – wymruczał przesuwając czubkiem języka po jego wargach. Zdecydowanie Ethan postanowił się z nim chwilę podroczyć i nie zrobi niczego o co nie poprosi ta dumna księżniczka. Chociaż i tak jeśli coś chce musi się postarać i jakoś go przekonać by to zrobił. Nikt nie mówi, że to przerośnięte ptaszysko się podporządkuje zbyt łatwo.
Początki relacji tych dwóch rzeczywiście nie zapowiadały się zbyt dobrze. Casey, ze swoim osobliwym charakterem w wielu zachowaniach postępował tak, by zadowolić ojca, a słuchanie opowieści mężczyzny, o genialnym synu przyjaciela, naturalnie prowadziło do chęci dorównania starszemu. A wręcz do udowodnienia Ethanowi, że wcale nie jest on tutaj najlepszy. Mało tego, że Arterbury lada dzień zrówna go z ziemią i nie pozwoli się podnieść. Pierwszy problem pojawił się, gdy dziedzic Dowesonów w ogóle nie reagował na słowa młodszego, a wręcz ignorował go z premedytacją, niejednokrotnie chcąc pokazać mu, gdzie jego miejsce. Być może właśnie przez te początkowe kłótnie, Cas nauczył się tak dobrze panować nad słowami. Od zawsze potrafił rozmawiać, o wpojenie mu również tejże sztuki dbał ojciec od najmłodszych lat, ale szkoła, którą siłą rzeczy przebył z Ethanem? To nie równało się niczemu innemu. Co ciekawe, z chwilą, w której starszy wyjeżdżał do Hogwartu po raz pierwszy w życiu, Arterbury uparł się, by towarzyszyć mu na peron 9¾. O dziwo chłopak zgodził się bez problemów i również podczas przerwy świątecznej znaleźli dość czasu, by spędzić jeden dzień tylko ze sobą. Aż dziw, że Doweson nie miał dość pytań, które stosował względem niego ośmiolatek, wtedy jeszcze uparcie przekonując Krukona, że w końcu go przerośnie. Z roku na rok sytuacja zmieniała się zupełnie, aż końcu po tych początkowych starciach pozostało jedynie przyćmione wspomnienie. Ich opinie o drugim zmieniły się dramatycznie i nawet po tym nieszczęsnym pocałunku nie wrócili do przysłowiowego „darcia kotów”. Nie potrafili albo nie chcieli, czy to ważne? Zimna wojna kontynuowana była przez przeszło rok, później ich zachowanie znów uległo zmianie. Oczywiście to, co działo się za zamkniętymi drzwiami pozostawało tylko pomiędzy nimi i nikt nie miał prawa się dowiedzieć. Doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nie pozwolą drugiemu odejść, nie tak łatwo przynajmniej. Te kilkanaście miesięcy obu dało się we znaki, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości, jednak gdyby nie one, w życiu nie dorośliby do tego, co teraz wytworzyło się pomiędzy nimi. Krążyliby w jakimś bezsensownym, zawiłym labiryncie bez wyjścia - wciąż w kółko, wciąż ślepi na to, co czekało po drugiej stronie. Po pokonaniu przeszkód pozostało tylko ustalić jakieś zasady, a i to przyszło zupełnie naturalnie. Brakowało tylko metki, oficjalnego potwierdzenia, że rzeczywiście należą tylko do siebie i tylko siebie pragną. Może dlatego sprawy wciąż wyglądały podobnie i nie zanosiło się na to, by Casey prędko nazwał Ethana swoim chłopakiem. Z wzajemnością, rzecz jasna. Była cała masa innych określeń, jednak wyznania miłości, czy obietnica wierności wciąż pozostawały w sferze odległych, czysto hipotetycznych teorii. Och tak, zdecydowanie. Eliksir wielosokowy zupełnie by nie przeszedł. Nikt nie przestudiował Dowesona aż tak dokładnie, jak zrobił to Ślizgon - i odwrotnie. Młodszy śmiałby wręcz twierdzić, że nawet z zasłoniętymi oczyma poznałby swojego kochanka, po samym tylko sposobie, w jaki ten trzymałby go przy sobie. Może po dźwięku kroków również, ale nie popadajmy w przesadę. Jeden uścisk, jeden charakterystyczny gest, tyle spokojnie wystarczało. Mało tego! Sama prezencja drugiego była wyjątkowa, co do tego Marvell nie miał najmniejszych wątpliwości. Uwielbiał bliskość studenta. Nie potrafił sobie wyobrazić tego, że ktoś mu go zastąpi i gdyby jakimś cudem zostałby zmuszony do zapomnienia o Ethanie, w życiu nie byłby w stanie tego zrobić. Mógł odciąć wszelkie kontakty, mógł znaleźć ukojenie w ramionach kogoś innego, ale to i tak nie dałoby rady zastąpić jedynego w swoim rodzaju narkotyku. Lepiej nie myśleć, jak Casey zareaguje, gdy rodzice Dowesona postanowią go w końcu zeswatać, bo przecież taki san rzeczy oznaczałby definitywny koniec tego, co mieli teraz. Dopóki Arterbury wiedział, że wszystkie te tak zwane „związki” Krukona są tylko na pokaz i dla zabawy, wszystko było w porządku, ale co, gdy zrobi się odrobinę bardziej skomplikowanie i poważnie? Okazywanie zazdrości o tych przypadkowych partnerów teraz, to jeszcze inna bajka, czy wręcz pewnego rodzaju gra. W końcu żaden nie potrafił przyznać, jak bardzo go to irytuje, a z drugiej strony gesty, które pojawiały się po fakcie trudno było odczytać niejednoznacznie. - Spójrz na to z drugiej strony, skoro dożyłem do dzisiaj, coś musi w tym być. - Wzruszył ramionami, choć w sumie wypadało mu przyznać przynajmniej trochę racji. Nie mniej, sposób, w jaki Ethan z nim rozmawiał, wcale nie przeszedł bez echa i Cas zacisnął dłonie w pięści, poniekąd ciesząc się, że starszy nie może tego gestu zobaczyć, ten rozpaczliwej próby ogarnięcia sytuacji i ukrycia, jak mocno oddziaływał na niego sam tylko głos starszego. Podniecenia nie dało się tak łatwo ukryć, bo wybrzuszenie w spodniach dawało przecież jasne świadectwo i nie dało się go w żaden inny sposób wytłumaczyć, jednak dawanie Dowesonowi satysfakcji już tu i teraz, jakiś zbyt wyraźny pomruk zadowolenia, jęk czy bardziej zawstydzający i niejako żałosny (tylko według Arterbury'ego) odgłos były niedopuszczalne. Aż zabawne, jak niewiele wystarczało, żeby Ślizgon zaczynał odczuwać to przyjemne i irytujące za razem gorąco, a także przyspieszone bicie serca, które niemal boleśnie obijało się o klatkę piersiową. Zbyt dużo czasu spędzili oddaleni od siebie. Zdecydowanie zbyt długo zwlekali, bo Casey normalnie nie tracił panowania nad sobą... nie aż tak łatwo, nie aż tak prędko, to znaczy. Na krótki moment zamknął oczy, starając się uspokoić oddech i pewnie nawet by mu wyszło, gdyby Krukon postanowił jednak nie odpowiadać tym swoim głębokim głosem, przywodzącym na myśl niebezpieczeństwo i wywołującym u młodszego przyjemny dreszcz ekscytacji, niosąc obietnicę ogromnej przyjemności. W takich chwilach Ślizgon zastanawiał się, jak daleko Doweson byłby w stanie zaprowadzić go nie dotykając, a jedynie wydając mu polecenia i rozmawiając - wszystko to oczywiście w tym specyficznym tonie. Szczerze? Ethan miał potencjał, by bezgranicznie go sfrustrować i znając życie po takiej właśnie rozmowie, Cas nie wytrzymałby nie dotykając siebie dłużej, niż kilka minut. A w kwestii tych prowokacji... co tu dużo mówić, przecież seks wtedy też nie był czystym załatwieniem swoich potrzeb i zostawieniem drugiego. Zresztą! Ich droczenie się i prowokacje spokojnie można było uznać za grę wstępną - tak samo jak wtedy, gdy ręka Arterbury'ego w połowie posiłku, oczywiście w rezydencji należącej do rodziców Krukona, zawędrowała pod stół, na wewnętrzną stronę uda starszego. I po tym wszystkim młodszy miał czelność śmieć, że nie robił absolutnie nic złego, później bezkarnie spoglądając na Ethana w dość jednoznaczny sposób, gdy zmuszeni byli przetrwać do końca całego bankietu. Nie to, żeby on sam nie czuł się wręcz rozbierany wzrokiem... a później to wszystko wybuchnęło w jednym momencie, sprawiając, że obaj zapomnieli o całym świecie, mając przed oczami tylko siebie nawzajem. Owszem, wtedy nie bawili się w nadmierne czułości, w czekanie jeden, na drugiego - pragnęli spełnienia i to do niego dążyli niewzruszeni niczym, jednak po wszystkim młodszy mógł spokojnie odetchnąć w ramionach kochanka, od którego zresztą nie zamierzał się odkleić. Nie to, że poniekąd obawiał się pozostawienia samemu sobie. Mało tego, prawdopodobnie zniósłby to bez większych problemów, a takowe pojawiłyby się dopiero dużo, dużo później. W końcu Casey bardzo rzadko sam przed sobą przyznawał się do słabości i jeśli zbyt wiele rzeczy dusił w sobie przez dłuższy czas... można powiedzieć, że pojawiał się potencjał do powstania małego piekła na ziemi. Nie tylko dla tego konkretnego Ślizgona, ale i całego otoczenia. Chociaż z pozoru większość ich spotkań prowadziła do zaledwie jednego - zbliżeń fizycznych - w rzeczywistości pod tą zewnętrzną powłoką było o wiele, wiele więcej czegoś, co dostrzec mogli tylko oni. - Naturalnie, jednakże musisz przyznać, że sporo zależy także od kompetencji partnera. Na całe szczęście twoje zdolności... hm... analityczne i manualne są na niezwykle wysokim poziomie - zauważył zupełnie poważnym tonem. Gdyby ktoś z boku tego słuchał, naprawdę z trudnością przyszłoby mu odnaleźć drugie dno. Jeśli w ogóle by to zrobił, bowiem i ta opcja brzmiała niezwykle wręcz abstrakcyjnie. Gry słowne stanowiły dla obu coś zupełnie naturalnego, tak więc rozmowa nie wydawała się posiadać żadnego podtekstu. Z początku brzmiała tylko o tyle niewinniej, że zabrakło tych wymownych uśmiechów i spojrzeń. Tak szczerze mówiąc, Marvell nie wątpił, że wprowadzą powyższy plan w życie. W końcu sensacja, dodatkowo wzmocniona przypływem adrenaliny musiałaby być wspaniałą i Ślizgon nawet nie specjalnie przejmowałby się tym, czy jakiś zabłąkany miotlarz przypadkiem by ich nie zobaczył. Wszystko jest dla ludzi, tak czy owak. Co jest złego w tym, że chcieli by troszkę urozmaicić sobie zwyczajne popołudnie, podziwiając widoczki, z nim niemalże przyciśniętym do zaparowanej szyby i Ethanem tuż za nim, bo tak prawdopodobnie by się to skończyło. Och, akurat w kwestii duszenia młodszy miał odrobinę różne zdanie. Po tej ostatniej akcji na Syberii naprawdę zastanawiał się, jak duże pobudzenie może wypłynąć od czegoś takiego i chociaż nie zamierzał na Dowesona naciskać, myśli mimo wszystko krążyły wokół tego tematu. Oczywiście, mając w pamięci reakcję starszego, nawet słowa o tym nowo odkrytym zainteresowaniu nie pisnął, po cichu licząc na to, że zostanie to zainicjowane właśnie przez Krukona, zupełnie dobrowolnie i w porywie chwili. Bez duszenia rzecz jasna nasza Księżniczka też się obejdzie. Znowu nie przesadzajmy, ciekawość to jedno, konieczność - drugie. - A ja odnoszę wrażenie, że pewnemu ptaszysku się to podo... - głos uwiązł mu w gardle, gdy poczuł ten wymowny ruch starszego. Wziął głębszy oddech, po raz kolejny uśmiechając się do niego w ten charakterystyczny tylko dla nich sposób - o zobaczeniu tej mimiki inni nie mogli nawet śnić. Przy Krukonie nie musiał udawać nikogo innego, ani trzymać się w ryzach. Jeśli cokolwiek, pragnął dopuścić go jeszcze bliżej siebie, co niewątpliwie mieli wkrótce osiągnąć. Jęknął głośno, ostentacyjnie, celowo. Zupełnie tak, jakby chciał prosić, żeby Ethan przypadkiem nie próbował teraz przestać. Oddychał ciężko, pozwalając by te bodźce do reszty pochłonęły jego świadomość i rzeczywiście - ból nie był tutaj najmniejszym problemem, bo żadna krzywda oczywiście nikomu się nie stała. Na pewno nie Ślizgonowi, który w rzeczywistości był zachwycony podobnym obrotem spraw i tylko czekał na kolejne posunięcia kochanka, obserwując go spod przydługiej grzywki, która powoli zaczynała lepić mu się do czoła. Naprawdę nie potrzebował wiele. Przynajmniej z tym partnerem takie drobne gesty wystarczały w zupełności i nic dziwnego, że im dłużej to wszystko się przeciągało, tym bardziej skory do współpracy i uległości stawał się Casey. Młodszego z kochanków bez wątpienia cechowała pewnego rodzaju niecierpliwość. W odróżnieniu od Dowesona, który potrafił czekać na odpowiedni moment, doprowadzając go do szaleństwa i czyniąc to wszystko atrakcyjniejszym. - Jestem twój, więc i decyzja należy do ciebie - zauważył cicho, poniekąd wciąż się z Krukonem drocząc. Takie wyznania zdarzały się wyjątkowo często, a przynajmniej w tego typu sytuacjach. Szczególnie wtedy, gdy Arterbury zdawał sobie sprawę z tego, że i kara prędko okaże się nagrodą. Ślizgon przecież nie mógł tak po prostu przyznać, że jest zachwycony perspektywą tego zbliżenia, że takie traktowanie sprawia mu ogromną przyjemność i satysfakcję. Świadomość, jak dużą władzę posiada nad nim Ethan w tej chwili, naprawdę nie mogła przynieść nic poza obezwładniającym pragnieniem jego bliskości i tego, by popuścić wszelkie hamulce. Nie chciał delikatności, przynajmniej nie dzisiaj... nie teraz. Oczywiście sama agresja też nie byłaby tak do końca satysfakcjonująca, ale już połączenie tych dwóch, które tak idealnie wychodziło Dowesonowi? Tak, zdecydowanie, tego potrzebował. Przynajmniej w tej chwili, poddając się jego dotykowi. Oparł policzek o jego ramię, wzdychając cicho i tym samym owiewając szyję kochanka swoim gorącym oddechem. Może nie było to aż tak wygodne, przez wzgląd na związane ręce, jednak nie zamierzał narzekać, nie, kiedy było mu tak dobrze. Prawdopodobnie dlatego bez słowa wykonał jego polecenie, szybko podnosząc się z kolan kochanka. Nogi miał jak z waty i gdyby miał chwilę, żeby się nad tym zastanowić, pewnie skupiłby się na totalnym braku stabilności i dziękował, że (jak zawsze przezorny) Krukon przytrzymał jego ręce. Wykopał buty gdzieś na bok, robiąc to z o wiele mniejszą gracją, niż wtedy, gdy pozbywał się koszuli, lecz teraz nie o to chodziło. Teraz wolał nie przeciągać kolejnych sekund na rozwiązywanie sznurowadeł i odkładanie obuwia, dajmy na to, pod ścianę. Zamruczał zadowolony, kiedy Ethan pozbył się jego spodni, uwalniając pobudzoną męskość, jednak moment później wylądował, dla odmiany, pomiędzy nogami Krukona, z trudem utrzymując równowagę. Jęknął, a zanim odpowiedział na pytanie minęło kilka sekund. - Przecież to oczywiste, że ciebie. Weź mnie... Ethan, kurwa, po prostu zrób ze mną cokolwiek chcesz - odetchnął cicho, spoglądając na niego z góry. I tak właśnie arystokratyczny język sprzed chwili zupełnie odszedł w zapomnienie, ustępując miejsca o wiele wulgarniejszemu wariantowi. - Chcę twoich palców we mnie, chcę, żebyś później pieprzył mnie tak, że zapomnę o wszystkim innym. - Zwilżył wargi językiem. Jakoś nie czuł najmniejszych oporów przed taką otwartością. Niby dlaczego miałby obawiać się manifestacji własnych pragnień? Szczególnie, gdy wyraźnie to Doweson mu nakazał.
Ich początki były jakie były, ale koniec końców udało im się stworzyć wyjątkową relację. Co zabawniejsze nigdy nie traktował Casa przez pryzmat młodszego brata. Nie był dla niego kimś takim, od samego początku budząc w nim zupełnie inne reakcje. Irytujący dzieciak, później niezły kompan a w końcu i kochanek. Ich pokrętny związek miał wzloty i upadki, nie raz chcieli się pozabijać, wyzywali od najgorszych a i tak lgnęli do siebie niczym pszczoły do miodu. Prawdę mówiąc Ethan nawet ni wiedział, że miał na niego aż taki wpływ. Że to on nauczył go trzymać język za zębami i myśleć nad tym co mówi, panować nad sobą. W końcu jedyne co zrobił, to sprowadzał go na ziemię, gdy ten dzieciak za bardzo się wyrywał i kozaczył. Udowadniał mu, że nie miał racji i niepotrzebnie się burzy. A że to mu pomogło bardziej niż rozmowy z ojcem? Cóż zdecydowanie nie spodziewał się tego. Owszem z rozmowy na rozmowę widział subtelne różnice i odczuwał niemałą satysfakcję, gdy Cas gryzł się w język lub rozważniej układał zdanie ale nie sądził by to była jego sprawka. Pamiętał też tą pierwszą podróż na peron. Owszem byli już w znacznie lepszej komitywie, ale i tak ta propozycja była dość niespodziewana. Z początku myślał że Arterbury żartuje z tym „pojadę z tobą na dworzec”, lecz z każdym kolejnym wspomnieniem o tym przekonywał się, że dzieciak mówi absolutnie poważnie. Pozostało więc tylko porozmawiać z ojcem i już. Cas był z nim w tym ważnym momencie mimo wszystko dając mu jakieś wsparcie. Ethan stał dumny pokazując młodszemu jak powinien się zachowywać i co robić. Przy okazji posłał mu tamten wymowny uśmiech, który chyba ostatecznie przypieczętował ich relacje. Po powrocie z Hogwartu pytania były męczące, ale z drugiej strony widok tych rozszerzonych oczu na wieść o tych wszystkich rzeczach był w pełni satysfakcjonujący. W sumie to sam nie mógł się doczekać, by wreszcie młody mógł pojechać z nim. Nie żeby mu o tym mówić zamierzał. Akurat o takich rzeczach się nie wspomina. Prawdę mówiąc sam nie widział wtedy możliwości by wrócili do tych wcześniejszych relacji polegających na darciu kotów. To mijało się z celem. Za bardzo ten chłopak wrył mu się w pamięć, zbyt wiele rzeczy ich łączyło by mógł go ot tak zacząć nienawidzić czy cokolwiek innego. Mógł go z pozoru ignorować cały czas wodząc za nim wzrokiem, ale na pewno by go sobie nie odpuścił. Nie potrafiłby. Tak samo jak nie potrafiłby pozwolić mu odejść. Oddalić się i owszem, ale wciąż miał pozostawać w jego zasięgu. Chyba to jak w końcu zareagował na tą próbę zbliżenia z przyjaciółką Ethana było najlepszym na to dowodem. Próbował się oderwać, zapomnieć, a został przyciągnięty bliżej niż kiedykolwiek. Minie jednak wiele czasu zanim wprost i otwarcie powiedzą, że są parą. Krukonowi nie zależało na normowaniu statusu ich relacji. Chodziło tylko o uczucie, a to czy będzie uznany za jego przyjaciela czy chłopaka było tylko dodatkiem. Zwłaszcza, że ich oficjalny związek raczej nie byłby zbyt dobrze przyjęty. Nie żeby to obchodziło starszego, ale póki co wstrzymajmy się. Casa zdradziłaby też ta maniera w głosie. Nikt nie wyrażał swojego niezadowolenia w taki sposób. Było to nie do podrobienia. Z resztą wystarczyłoby, żeby Ślizgon powiedział cokolwiek co ich dotyczy by było wiadomo z kim ma do czynienia. Bo kto inny potrafiłby powiedzieć „pieprz się Doweson” w taki sposób, że dreszcz przebiega po plecach. Znali się zbyt dobrze, by ktoś byłby w stanie się pod nich podszyć. Oh nie zapominajmy o najważniejszym. Znając Ethana specjalnie udawałby, że nasz mały kameleon zmylił ich obu i z pełną premedytacją, pokazałby mu co ta dwójka potrafi robić za zamkniętymi drzwiami. Ciekawe jakby zareagował, gdyby Krukon pokazał swoją sadystyczną naturę od razu po pocałunku przechodząc do ciosów w różne części ciała, szarpania za włosy połączonego z kąsaniem szyi. Panika, protest? Zdradziłby się od razu. A Cas? Dołączyłby do niego w akcie zemsty i małej chęci dominacji i sadyzmu? Nie chciał myśleć o tym, co będzie gdy jego rodzice postawią go przed faktem dokonanym pod tytułem „znaleźliśmy ci przyszłą żonę”. To nieuniknione. Dowesonowie kultywowali niejako tą tradycję, a przynajmniej jej nieco zmodyfikowana wersję. Z tego co wiedział, jego ojciec sam przedstawił matkę swoim rodzicom, a co po aprobacji wyboru zaaranżowali małżeństwo. Co prawda z tego co wiedział były jeszcze inne kandydatki, ale ostateczny głos miał papcio. W przypadku Ethana będzie to trudniejsze. Jego rodzice ni byli głupi, domyślali się, że relacja syna ze Ślizgonem jest czymś więcej i średnio im się to podobało. Nie żeby mieli coś to związków homoseksualnych, z resztą Cas był dobrą partią, tyle, że nie da im tak łatwo potomka, a to na nim najbardziej im zależało. Doweson miał obowiązek przedłużyć ród, najlepiej synem lub nawet dwoma, tak w razie jakby starszy przepadł gdzieś bez wieści. Marvell mu tego nie da, więc z góry musi być skreślony. Idąc dalej tym tropem, skoro Ethan kręci się z nim, nie przyprowadzi żadnej kandydatki na żonę, więc sami muszą się za to wziąć. Student doskonale zdawał sobie z tego sprawę i szczerze liczył na to, że poczekają z wyborem chociaż do końca Hogwartu. Wiedział, że przekazanie tej informacji Casey’owi będzie diabelnie trudne i chyba niedługo będą musieli porozmawiać na ten temat. Cholera nie chciał by ich kontakt został zerwany. Dla niego narzeczona będzie niczym przedmiot do spełnienia oczekiwań rodziców, nic poza tym. Dalej będzie chciał utrzymać takie same relacje z Marvellem. Tylko znając jego, ten zwyczajnie stanie okoniem wszystko dodatkowo komplikując. W sumie to zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby go zostawić w błogiej nieświadomości aż do ślubu tylko po to by móc się jeszcze trochę nacieszyć ich bliskością. Cas by mu tego nie wybaczył, ale naprawdę nie wiedział czy byłby w stanie normalnie z nim się widywać, gdy ten by kompletnie zerwał kontakt. To by było zbyt kłopotliwe i frustrujące. Co gorsza wiedział, że nie mógłby go za to winić. Sam raczej nie byłby zachwycony, gdyby Marvell miał się na poważnie i oficjalnie z kimś związać. Nie, nie chce o tym jeszcze myśleć. Nie tu i nie teraz. Nie w momencie, w którym chłopak po prostu topił się w jego rękach na samo brzmienie głosu. -Tak, masz więcej szczęścia niż rozumu. Może jesteś krypto gryfonem? – zadrwił nie zmieniając tonu. W sumie sam był ciekawy jak bardzo potrafiłby go stymulować samą barwą głosu, tym jak go moduluje i mówi wprost do jego ucha. Skoro już teraz Cas jest tak nakręcony, gdy nawet za bardzo się nie przykładał do tego „mruczenia”. Ile by wytrzymał nim chęć dotknięcia się i ulżenia sobie by zwyciężyła. No i najważniejsze, czy Ethan w ogóle pozwoliłby mu na to. Czy prędzej kazałby mu kwilić i błagać o ulgę, choć małe muśnięcie pomagające mu uwolnić całe napięcie. Hmm może kiedyś tak się zabawią. Ślizgon skrępowany z przepaską na oczach mogący jedynie czuć w pobliżu zapach Dowesona szepczącego mu do ucha różne stymulujące rzeczy. Opowieści co z nim później zrobi, jak bardzo mu się to spodoba i co będzie czuł. Okazjonalnie przesunąłby palcami po jego brzuchu czy dotknął językiem twardego sutka ot tak dla swojej czystej, chorej satysfakcji. Cóż, Casey nie powinien narzekać, bo spełnienie jakie by po tym osiągnął warte by było całego tego napięcia i frustracji. Może i dla chłopaka jego odgłosy były żenujące ale nic nie mógł poradzić na to, że Ethan wprost uwielbiał doprowadzać go do stanu, w którym trafił kontrolę i jęczał co tchu. Najlepiej jeszcze targany ekstazą z paznokciami wbitymi w skórę starszego. Z reszta w takich chwilach sam miał problem z panowaniem na głośniejszym oddechem czy przekleństwami wyrywającymi się z jego gardła. Przy Ślizgonie bardzo szybko gubił swoje arystokratyczne opanowanie zapominając o jakichkolwiek pozorach. Gra wstępna to bardzo dobre określenie. Zaczynali spokojnie jedynie drocząc się i zaczepiając. Z czasem prowokowali się coraz bardziej aż dochodzili do tego „Pieprz mnie” albo „rozbieraj się”. W sumie dirty talks też były niezłą zabawą i zawsze prowadziły one tylko do jednego. Idealny wstęp do czegoś większego. W czasie tamtego bankietu, Cas stanowczo posunął się za daleko. Spokojnie rozmawiali z gośćmi siedzącymi przy ich stoliku, gdy jego dłoń wsunęła się między uda. Utrzymanie opanowania było niczym katorga i w pierwszej chwili, tylko udawany kaszel był w stanie zdusić przekleństwo jakie cisnęło mu się na usta. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie był w stanie zachować kamiennej miny kontynuując wątek, gdy rozsunął uda bardziej. Gdy chłopak pozwalał sobie na coraz więcej, chęć rzucenia go na stół i po prostu wzięcia go tu i teraz stawała się niemal nie do zwalczenia. Nic więc dziwnego, że posłał mu takie a nie inne spojrzenie i po prostu przy pierwszej lepszej okazji zamknął się z nim biorąc co swoje. Na sucho, bez przygotowania, skoro tak bardzo się dopraszał o uwagę. Zero delikatności. Co prawda po wszystkim zajął się nim i nawet zorganizował mu coś na ból, ale satysfakcję odczuwał przednią, gdy chłopak wiercił się na krześle szukając najwygodniejszej pozycji. I to prawda, tym razem zwlekali zbyt długo. Kiedy ostatni raz ze sobą spali? Jeszcze trochę przed feriami, mając sobie na nich to odpić. Skończyło się tylko rozpaleniem zmysłów i niczym ponad to. Nic więc dziwnego, że tak bardzo na siebie oddziaływali. W końcu męskość Ethana równie mocno dopraszała się o uwagę, choć student lepiej nad sobą panował. -Oh dziękuję za komplement. Miło, że doceniasz moje zdolności i chcesz z nimi częściej obcować. – uśmiechnął się niewinnie. Czy ktoś tu widzi rozmowę z podtekstem. Tylko oni są w stanie tak długo i tak dwuznacznie prowadzić rozmowę o widokach za oknem. Ta wizja musi zostać zrealizowana, są zbyt nakręceni na nią. Ethan za bardzo chciał go zobaczyć w swoim dormitorium dociśniętego do szyby, jęczącego jego imię, by sobie to darować. Prawdę mówiąc w takiej chwili miałby gdzieś nawet to, że smok przelatuje za oknem a co dopiero obchodziłby go jakiś zbłąkany miotlarz. I tak by ich nie rozpoznał z takiej odległości skrytych za białą mgiełką. Jedynie kto, nakryć ich mogli współlokatorzy Krukona, ale od czego są zaklęcia zwodzące i zamykające. Ewentualnie obliviate i mają spokój. To nie do końca tak, że nigdy nie spróbują przyduszania czy innej kontroli oddechu. Jak było wspomniane, smukła szyja lubiła się pojawiać w snach studenta, tyle że chwilowo nie był jeszcze na to gotowy. Obraz Syberii był nieco zbyt świeży. Miał opór przed ponownym zaciśnięciu palców na jego krtani nawet jeśli miałoby to sprawić, że Cas osiągnie szczyty. Kiedyś, czemu nie, choć możliwe, że młodszy musiałby mu wysłać jakiś sygnał, że tego chce i mu w pełni ufa w tej kwestii. Wtedy mogą zacząć się bawić w igranie ze śmiercią, czemu nie. -Podoba mi się? No co ty nie powiesz – wymruczał tym bardziej poruszając biodrami. I och to ptaszysko było równie czułym określeniem co gadzina. Idealnie. I to prawda uwielbiał ten uśmiech zarezerwowany tylko dla jego oczu. Jego i nikogo innego. Z resztą to działo tez w drugą stronę. Tylko Cas mógł widzieć ten wyraz samozadowolenia wymalowany na twarzy starszego, ten błysk w oczach i ogień jaki płonął. Przy innych zbliżeniach był zdecydowanie bardziej opanowany skupiony na swojej przyjemności, a nie na zabawie między ich dwójką. Och czy ten dzieciak wiedział jak bardzo na niego działa? Tylko on był w stanie tak szybko go nakręcić i doprowadzić na skraj podniecenia i kontroli nad sobą. Przy nim wszystko nabierało mocniejszego wydźwięku. I to prawda, Ethan miał znacznie więcej samokontroli, dzięki czemu mógł przedłużać ich zabawę, dominować i szczuć chłopaka ile się dało. Oczywiście do czasu, w końcu nie chodziło tutaj o bolesne pastwienie się nad drugim, tylko o doprowadzanie na skraj przyjemności i wzmacnianie odczuć. -Jesteś mój, zapamiętaj to sobie. Tylko. Mój – dopiero teraz pokazał jak bardzo może być zmysłowy jego ton. Jak bardzo jest pełny pożądania, namiętności. To jedno zdanie sprawiło, że Ethan rozpalił się do granic. To prawda, słyszał je nie raz, zwłaszcza w takich sytuacjach, ale dziś, po takiej przerwy działały one tym silniej. Momentalnie przyciągnął go do pocałunku, tym mocniej napierając na ten wrażliwy punkt. Przecież nie może pozostać obojętny na takie wyznanie. I delikatności nie będzie, oboje jej dziś nie potrzebują. Byli zbyt rozpaleni, by cackać się ze sobą i ledwie muskać swoje działo. Dziś miały dominować pasja, namiętność i ból. To miały być obezwładniające chwile, po których oboje będę potrzebowali trochę czasu by dojść do siebie i uspokoić serca. Już on dopilnuje, by Cas jeszcze przez długi czas podniecał się na samo wspomnienie dzisiejszego zbliżenia. Oh, aż tak nakręcony, że ledwie trzyma się na nogach? Jak miło. Tym lepiej dla nich obu. Te chaotyczne ruchy przy zrzucaniu ubrań były całkiem zabawne i tylko pokazywały jak młodszy go pragnie. Jak bardzo chce przejść do rzeczy. Prawdę mówiąc, gdyby faktycznie tak leniwie się rozebrał do końca odstawiając swoje ubrania grzecznie złożone w kostkę, to by go chyba wyśmiał. Bądź ukarał w bynajmniej mało przyjemny sposób. Ale ok, tak było dobrze. Nawet bardzo dobrze. -Grzeczny chłopiec – mruknął z aprobatą przesuwając językiem po jego szyi. Czuł słonawy smak jego potu, który tylko dodatkowo nakręcał. – Chcesz mnie?- mruczał przy jego uchu zabierając dłoń z jego krocza tylko po to by przesunąć ją na jego pośladki – Chcesz, żebym cię pieprzył? – zacisnął palce na tej jędrnej półkuli – Chcesz, żebym wbijał się w ciebie tak, byś widział gwiazdy? By oddech uciekał? Byś nie był w stanie się ruszyć, gdy będziesz jęczeć moje imię, a ja spuszczę się w tobie pieprząc cię do nieprzytomności? – niemal wyjęczał zaraz przygryzając płatek, gdy palcem zataczał kręgi przy jego wejściu. Tak szczuł go, prowokował, nazwijcie to jak chcecie. A to dopiero miał być początek. – proszę bardzo. Zerżnę cię jak nigdy wcześniej – warknął agresywnie wsuwając minimalnie opuszek palca w jego wnętrze. Oczywiście, że czuł opór, w końcu brak jakiegokolwiek nawilżenia i brak wprawy robiły swoje. Ale przecież nie zamierzał go teraz przygotowywać. Sięgnął do węzła na krawacie i jednym ruchem uwolnił jego dłonie. Masował jego pośladek, gdy drugą ręką sięgnął po jego dłoń. Wargami złapał za jego palec i zaczął ssać, jakby było to coś zupełnie innego. Jego język sunął po całej długości zostawiając na nim tą cienką warstwę śliny –Przelecę cię – mruknął patrząc mu w oczy –ale najpierw pokażesz mi, jak bardzo tego chcesz. – kolejne liźnięcia i przygryzanie opuszka – Przygotuj się sam. Pieprz się własnymi palcami, myśląc, że to ja. No dalej Cassy, pokaż jak twój tyłek mnie pragnie. – wreszcie wypuścił jego dłoń z władczym uśmiechem na ustach. Pragnął małego show. Chciał widzieć, jak Ślizgon się zadowala marząc o czymś znacznie większym sięgającym dalej niż te smukłe palce. Nawet jeśli uważał to za poniżające, miał to wykonać bez cienia sprzeciwu. –Czekam- warknął znacznie chłodniejszym tonem puszczając go do reszty i sam sięgnął do swojej męskości najpierw uwalniając ją ze swoich spodni, by bez przeszkód móc przesuwać po niej palcami.
Nie ocenia się niczego po tym, jak się zaczyna, ale po tym, jak kończy, nieprawdaż? A to, co Ethan i Casey zbudowali w miejsce początkowej niechęci i czystej, poniekąd wręcz niezdrowej rywalizacji, naprawdę zasługiwało na podziw. Jeśli istniały związki, których potencjał był zupełnie niczym nieograniczony, to ten ich niewątpliwie do takowych należał. Również i Ślizgon nie potrafił dostrzec w Dowesonie brata. Byli zaledwie dalekim kuzynostwem, synami dwóch bliskich przyjaciół jeszcze z czasów szkolnych, obecnie współpracowników, nadal uwielbiających swoje towarzystwo. Zresztą, akurat ich zdanie odegrało dość dużą rolę tylko na początku znajomości chłopców. Wraz z upływem lat, coraz więcej inicjatyw wychodziło tylko od nich, gdy stopniowo uczyli się swoich zachowań, nawyków, jednocześnie od rywalizacji przechodząc do pełnej zaufania współpracy. Arterbury nie wyobrażał sobie by ktokolwiek spośród jego bliższych czy dalszych znajomych w jakiś sposób próbował mu zastąpić starszego. Owszem, kiedy wrócić myślami do tego roku, podczas którego nie uraczyli się nawet słowem, usiłował znaleźć jakiś substytut, ale niezależnie od tego, z kim się spotykał - dziewczyną, chłopakiem, młodszym bądź nie - wciąż pozostawało niewyjaśnione uczucie pustki i niezadowolenia. Chociaż nigdy by się do tego nie przyznał, to właśnie w tej czwartej klasie przeżywał okres, w którym ludzie wręcz nie potrafili go znieść. Nie tylko ty, za którymi odgórnie nie przepadał. Nawet bliżsi znajomi narażeni byli na mniej lub bardziej widowiskowe wybuchy gniewu, co wcale nie należało do najciekawszych doświadczeń. Teraz tego typu napady złości prawie mu się nie zdarzały. Doweson działał jak taki inhibitor, chociaż może to również kwestia tego, że dokładnie wiedział, w jak sposób sobie z podobnymi zachowaniami u młodszego poradzić. Potrafił go uspokoić w większości przypadków, no, jak na razie to we wszystkich, biorąc pod uwagę, że większa kłótnia miała miejsce tylko raz jeden, a skończyła się z Marvellem przyciśniętym do ściany i wprost nie mogącym się doczekać tego, co starszy z nim zrobi. Rozmowy z ojcem to jedno, z Ethanem - drugie. Pierwsze nauczyło odpowiedniego słownictwa i zachowywania powagi nawet wtedy, gdy człowiek miał ochotę zaśmiać się w twarz komuś, z kim akurat wymieniał zdania. To właśnie od mężczyzny zapożyczył charakterystyczną manierę językową i sposób gestykulacji, ale wykorzystanie w praktyce? Tutaj potrzebował kogoś innego i, najlepiej, w podobnym wieku. Dziedzic Dowesonów pasował do powyższego opisu idealnie, również przez to, że jego zdolności rozwinęły się dużo wcześniej niż u rówieśników. Ćwiczenie z kimś lepszym od siebie zwykle przyspieszało tępo nauki i tak też stało się w przypadku Cassiego. Owszem, chłopiec na samym początku za nic nie potrafił się przyznać, jak bardzo czeka na każde kolejne spotkanie i kolejną próbę, tak samo jak nie potrafił zaakceptować ciągłych przegranych i przepełnionego wyższością spojrzenia starszego. Wszystko to powoli wpływało na te drobne zmiany nie tyle w charakterze, co w obyciu Arterbury'ego i gdy przychodziło do większych bankietów, inne dzieciaki nie potrafiły za tymi dwoma nadążyć. Kilka lat później Casey stał się mistrzem w ukrywaniu swojego niezadowolenia i prawdziwych zamiarów przed innymi, używał słów jak niewielu w jego wieku i bez wątpienia nie wyskakiwał przed szereg, kiedy to nie było konieczne. Szczególnie wtedy, gdy w jakiś sposób mógłby odnieść porażkę. I tak też kłótnie z Ethanem w końcu przekształciły się w pokojowe rozmowy, rywalizacja w pewnego rodzaju sojusz, czy wręcz przyjaźń. Chociaż słowne przekomarzanki potrafili wygrywać obaj, zwykle kończyło się na remisie i zawieszeniu broni, tylko po to, by zająć o niebo bardziej interesującym tematem... jak chociażby skończony idiotyzm któregoś kuzyna, który nie potrafił się zamknąć i zachowywał jak skończony palant, nawet wtedy, gdy otoczenie wyraźnie nie chciało go w swoim towarzystwie. W ogóle dopiero wtedy zaczął dostrzegać, ile czasu zmarnował bezskutecznie próbując dorównać komuś, kto był poniekąd poza jego zasięgiem. W wielu dziedzinach nauki Doweson radził sobie po prostu lepiej i miał troszkę większy zapał do nauki, bo chociaż Ślizgona z powodzeniem możemy nazwać molem książkowym, nigdy nie przykładał większej wagi do przedmiotów, które uważał za nudne albo nieprzydatne. Ewentualnie tych, które w żadnym stopniu nie zainteresowały go na samym początku. No nic, przynajmniej na miotle nie był aż takim beztalenciem, a czas pokazał, że i w potencjale magicznym wcale nie różnili się od siebie aż tak bardzo. Oczywiście pomiędzy sobą, bo co obchodziła ich reszta świata? Oj tak, tamta propozycja na dobrą metę zaskoczyła nie tylko Ethana, ale również matkę i ojca młodszego z chłopców. Casey raczej niechętnie opuszczał rezydencję, a żeby towarzyszyć komuś, z kim jeszcze nie tak dawno temu (zdawałoby się) darł koty i nie potrafił dojść do żadnego porozumienia? Zwłaszcza, gdy wizyta na dworcu wcale nie należała do przesadnie intrygujących. Bo co to takiego wielkiego? Przejść przez magiczną ścianę i zobaczyć zaczarowany Hogwart Express z jego czerwoną lokomotywą i wagonami, zdolnymi pomieścić wszystkich uczniów szkoły. Owszem, wuj był później na tyle dobry, by zabrać ośmiolatka na Pokątną, na lody i do księgarni, a dopiero później odstawił do domu, ale przecież to wcale nie stanowiło głównej atrakcji wycieczki. Chyba już wtedy Cas zaczynał zbliżać się do Ethana bardziej, niż przewidywały wszelkie normy społeczne, chociaż żaden nie zdawał sobie z tego sprawy. Ba! Tak naprawdę to stwierdzenie o odprowadzaniu starszego, na samiutkim początku, rzeczywiście miało być tylko żartem. Dopiero na języku przybrało niejako nowego znaczenia i wydźwięku, a gdy Doweson wyraził zgodę, wcale nie zamierzał się wycofywać. Mało tego, odczuwał coś na wzór radości, szczerząc się do niego jakby dostał najlepszy prezent gwiazdkowy na świecie. Cóż, jako maluch, Ślizgon niespecjalnie ukrywał te swoje radosne uśmiechy i w ogóle był niezwykle urokliwym dzieckiem, jeśli wierzyć zeznaniom naocznych świadków. Właściwie, musiał wtedy wyglądać dość zaskakująco, ściskając jedenastolatka za rękę i usiłując naśladować jego zachowania, z uwagą słuchając wszystkich jego słów. Zresztą, ta cecha została mu do dzisiaj - nigdy, przenigdy nie odważyłby się zignorować czegoś, co powiedział Doweson. Nie dlatego, że ten w jakiś sposób wyładowałby na nim swoją złość! Po prostu, życie nauczyło go, że o niebo lepiej słuchać i zapamiętywać wszystko, co przynajmniej pozornie wydaje się mieć jakąś minimalną wartość, a to, co mówił Ethan nie mogło okazać się bezsensem. Nigdy. Pomyśleć tylko, jakim autorytetem stał się Krukon po zakończeniu swojego pierwszego roku w Hogwarcie z wybitnymi wynikami Arterbury patrzył na niego jak na ósmy cud świata. Może i pytania ustąpiły, jednak wciąż spędził z nim na wakacjach naprawdę dużo czasu. O dziwo, odbywało się to w znacznej mierze w milczeniu, gdy z wielkim zainteresowaniem obserwował, jak starszy wypełnia swoim drobnym pismem kolejne arkusze pergaminu, pisząc eseje, zadane mu na wakacje i chyba wtedy po raz pierwszy odkryli też, że równie dobrze mogli rozmawiać ze sobą godzinami, jak i milczeć, tylko od czasu do czasu wymieniając rozbawione spojrzenia znad książkowych okładek. Co tu dużo mówić, potrafili bez najmniejszych problemów zrozumieć zarówno swoje potrzeby, jak i zachowania. Przecież taki Casey naprawdę dużo potrafił albo robić i nie mówić, albo mówić i nie robić. I później zgadnij, czy ta mała gnida tylko sobie żartowała, czy jednak była zupełnie poważna i naprawdę nie próbowała wprowadzić cię w krzaki. Doweson tak naprawdę od zawsze nie miał z tym problemów, ale to chyba właśnie przez to, jak blisko byli ze sobą i od jak dawna znał tę rozpieszczoną księżniczkę. Tak samo i Marvell wiedział, co wywoła jaką reakcję i na ile może sobie pozwolić, żeby przypadkiem nie przekroczyć pewnych granic. Ostatnim razem jego niewyparzony język o mało co nie spowodował tragedii, jednak takich sytuacji naprawdę nie było dużo. Wtedy na Syberii nie myślał jasno i zrobił coś, co nie powinno mieć miejsca, a on doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Było, minęło. Na pewno nie chciał przypominać o tym Ethanowi, wcale nie przez wzgląd na prababkę, a na to, co zdarzyło się parę sekund później i szok, jaki przeżył Krukon. W życiu nie zamierzał postawić go w podobnej sytuacji, chociażby dlatego, że zwyczajnie się o niego martwił. W tym również się zgadzali. Ciekawe co taki delikwent, próbujący namieszać im w głowach zrobiłby, gdyby skończył unieruchomiony i zakneblowany, pozostawiony na łasce tych dwóch sadystów. Okej, w porządku, kiedy przychodziło do relacji ze starszym, Casey niemalże idealnie wpasowywał się obraz masochisty, ale w gruncie rzeczy tylko Doweson potrafił nakręcać go właśnie zadając ból. Oczywiście w odpowiednich ilościach i zawsze okraszony ogromem przyjemności. Wracając jednak do głównego tematu, podszywacz naprawdę skończyłby poobijany i obolały, ku ogromnej uciesze i satysfakcji kochanków, bo owszem, Ślizgon byłby więcej niż chętny na udział w takiej zabawie. W końcu nikt nie lubi, gdy jego klon panoszy się po otoczeniu i próbuje zszargać opinię, na którą pracowało się od lat... nie wspominając o tym, że chłopak naprawdę nienawidził znacznej większości patafianów, jakie odważyły się chociaż spróbować dobrać do Krukona. Pomyśleć tylko, co działoby się, gdyby osobnik jeszcze dodatkowo użył jego autorytetu i wyglądu. Nic przyjemnego. Dziecko, samo w sobie nie byłoby problemem, przynajmniej z punktu widzenia Casey'a. W końcu i tak pozwalał Ethanowi pieprzyć się z innymi, sam niejednokrotnie również nie dochowując wierności (której zresztą od siebie nie wymagali), więc spłodzenie potomka nie byłoby problemem. Pewnie jakoś obeszliby problemy, ale skoro żaden nie poruszał wspomnianego tematu, to i plany nie miały racji bytu. Ślizgon na razie nie chciał nawet o tym myśleć, nawet jeśli zdawał sobie sprawę z tego, że znalezienie małżonki dla Krukona przez jego rodziców w końcu nastąpi. Tak samo jak w innych przypadkach, wolał milczeć, z pozoru beznamiętnie obserwując rozwój wypadków, w duchu przeklinając tę ich powaloną relację. A później wybuchnie, jak zawsze. Nie powinien winić ani Ethana, ani jego rodziny, doskonale o tym wiedział. Aranżowane małżeństwa, nacisk na przedłużenie rodu, to wszystko nie było mu obce. Przecież sam nosił arystokratyczne nazwisko, może chwilowo nieformalnie, ale jednak. Gdyby nie śmierć ojca i na nim spocząłby ten przymus. W tym jednym chyba powinien być wdzięczny matce. Nie, żeby kiedykolwiek to przyznał. Najgorsze w tym wszystkim jest chyba to, że chociaż Arterbury wiedział o uczuciach, jakie łączyły go z Dowesonem, o tej ich pokręconej, ale wyjątkowej i niezwykle trwałej więzi, nie potrafił przyjąć do wiadomości, że nawet po zaręczynach niewiele się zmieni. Wręcz przeciwnie. Sam zamierzał się odciąć, pozwalając Krukonowi w spokoju skupić się na partnerce, żeby przypadkiem nie zrobić Bogu ducha winnej dziewczynie krzywdy, kiedy skończy mu się cierpliwość, a jak wiadomo, zbyt dużych zasobów takowej nie posiadał. Mieli jeszcze kilka miesięcy czasu, prawda? Rok? Może trochę więcej? Casey wolał pozostawać głuchy na własny głos rozsądku, co prawie się nie zdarzało, i cieszyć się bliskością starszego, tak długo, jak mógł. Później nadejdzie ten moment, gdy rzeczywistość w końcu ich dogoni. Trudno. Czasami trzeba być ślepym, by móc wykorzystać chwilę w pełni. Teraz, gdy miał Krukona tylko dla siebie, Arterbury zdecydowanie nie chciał myśleć o innych ewentualnościach. Prychnął niezadowolony, na tę sugestię starszego. Gdyby jego ruchy nie były aktualnie skrępowane, prawdopodobnie zdzieliłby go w łeb za coś podobnego, oczywiście delikatnie i dla samego tylko gestu. Teraz zdecydował się lekko pociągnąć za ciemne kosmyki włosów kochanka, dając upust swojemu niezadowoleniu. Casey? Gryfonem? To naprawdę nie wchodziłoby w grę. Zbyt wiele cech charakteru przemawiało przeciwko temu, nie wspominając już nawet o zwykłej niechęci do uczniów wspomnianego domu, a może i nawet domu samego w sobie... Nie pasowałby do tej przyjaznej, ciepłej atmosfery i ciągłych wygłupów, no gdzie tam. Znając życie zabiłby pierwszą osobę, która odważyłaby się naruszyć jego przestrzeń osobistą. Zwłaszcza, gdyby miał do czynienia ze zdrajcą krwi. Naprawdę, Gryffindor nie był dla niego. - Jak to, że jesteś geniuszem, masz zupełnie idiotyczne teorie - warknął, chociaż straciło to troszkę werwy, w porównaniu z normalną tonacją w podobnych okolicznościach. Co zrobisz, że głos Ethana brzmiał, szczególnie w tym momencie, naprawdę stymulująco, rozpalając go od środka. Tak samo jak jego gorący oddech, który mógł czuć na swojej rozgrzanej skórze. Czegoś takiego jeszcze nie próbowali, to prawda, jednak relacje Casa nawet w tej chwili mówiły same za siebie - byłby zachwycony i sfrustrowany jednocześnie, a jego „prośbom” bliżej byłoby do siarczystych przekleństw i gróźb, dopiero z upływie czasu głos po prostu uwiązłby mu w gardle, a ciało zastrajkowało, odmawiając posłuszeństwa i tylko dopraszając się o więcej uwagi ze strony kochanka. Pragnąłby go jeszcze bardziej i pozwolił zrobić ze sobą absolutnie wszystko. Głęboki głos Krukona był chyba nie do podrobienia i jeszcze nikt, z kim Arterbury miał okazję się spotykać, nie potrafił rozbudzić w nim tak wielu emocji, praktycznie nie dotykając. W końcu jak na razie nie zrobili dużo więcej niż pocałunki i ocieranie się o siebie. Im dalej zagłębiali się w tej bliskości, tym mniej Cassy przejmował się swoimi reakcjami. Arystokratyczna samokontrola i zachowania wpojone mu za młodu, które teraz były dlań zupełnie naturalne, odchodziły w zapomnienie pod wpływem palącego pożądania. Westchnienia, jęki, prośby... wróć, nawet błagania, to wszystko pojawiało się stopniowo i tylko przybierało na sile, a Marvell nie potrafił zrobić z tym absolutnie nic. Nie miał żadnego panowania nad swoimi odruchami i to, jak mocno Ethan na niego działał, manifestował całym sobą. Trzeba przyznać, że chociaż Ślizgon potrafił trzymać język za zębami i siedzieć cicho, to w chwilach takich jak ta, gdy byli tylko we dwóch, tracąc kontrolę, nie szczędził swojego głosu, także starszy spokojnie mógł nasłuchać się tych stłumionych słów i po raz kolejny uświadomić sobie, jak istotny jest dla osoby chłopaka pod nim, że nie posiada żadnej konkurencji. Zdarzało się też, że od razu wykładali karty na stół, bez żadnych krętactw i prób wymigiwania się. Tak jak chociażby dzisiaj. Przyszli do wieży w wiadomym celu, nie spodziewając się raczej zastać drugiego zakopanego w księgach. Skądże znowu, znali się na tyle, by wiedzieć, że kilka słów zapisanych eleganckim pismem na skrawku pergaminu oznaczało dokładnie coś takiego. Zwłaszcza, gdy od tak dawna nie mogli doświadczyć swojej namacalnej bliskości. Jeśli zaś chodzi o sprośne rozmowy, czasami przechodzili samych siebie. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że robili to bez najmniejszego skrępowania... mało tego, czasami konwersacja nie była aż taka oczywista i nawet w towarzystwie potrafili rozmawiać w taki sposób, że Arterbury po dłuższym czasie zaczynał wiercić się na swoim krześle bądź fotelu, nie mogąc wytrzymać. Kto w ogóle słyszał o czymś takim jak cierpliwość. Słysząc ten kaszel na bankiecie, jedynie uśmiechnął się kącikiem ust, niewinnie odwracając głowę w stronę starszego, by zapytać, czy wszystko z nim w porządku. Miał czelność nawet zawołać służbę, by dolała Ethanowi napoju, tak, jakby nie wiedział, co tak naprawdę kryło się za nagłym napadem duszności. Wszystko to w czasie, gdy jego palce niewinnie masowały ukrytą pod materiałem spodni skórę, w końcu kończąc na tym najbardziej wrażliwym punkcie. Doweson pozwolił mu na tyle swobody, także zamierzał korzystać, jednocześnie biorąc udział tej w jakże ciekawej konwersacji, podczas której od czasu do czasu zerkał na Krukona w dość dwuznaczny sposób. Dwuznaczny tylko dla osób, które wiedziały co dzieje się pod blatem stołu, cała reszta pozostawała ślepa na tę nutę rozbawienia i pragnienia w oczach młodszego. Po wszystkim, owszem, nie miał nawet ochoty się podnieść i Ethan był zmuszony wziąć go na ręce, ale przecież nie zdarzyło się to pierwszy i nie ostatni raz... a trzeba przyznać, że tamten seks naprawdę zapadał w pamięci, rzecz jasna będąc postrzeganym w stu procentowo pozytywnym świetle. Nic dziwnego, że Casey nie potraktował tego jak nauczkę i flirtowanie ze starszym wciąż stanowiło stały gwóźdź programu niektórych spotkań z arystokratami. - Jakżeby inaczej, jesteś profesjonalistą... w końcu mamy za sobą długoletnią współpracę, nieprawdaż? - Tak... może nie rozmawialiśmy już o widokach, tylko o czysto biznesowych relacjach partnerskich, ale to bynajmniej nie zmieniało wydźwięku istotnego dla nich. A w kwestii podziwiania błoni z wieży Ravenclawu, chyba oczywistym jest, że Marvell, podobnie jak Ethan, raczej tego nie odpuści. Na całe szczęście cierpiał tylko na lekką klaustrofobię, a nie na lęk wysokości, bo wtedy przekonanie go do wspomnianego pomysłu byłoby już odrobinkę trudniejsze. Oczywiście możliwe. Przecież najlepiej przezwyciężyć strach, spotykając się z nim oko w oko. Taka terapia implozywna z Ethanem u boku raczej nie powinna doprowadzić do ataku paniki. Zresztą, prędko zapomniałby o strachu, mając starszego tak blisko siebie. Przecież był on wszystkim, czego potrzebował i to właśnie jemu ufał bezgranicznie, niezależnie od tego, co by się nie działo. Jak na razie, nie miał powodów, by postępować inaczej. - Jestem tego w stu procentach pewny - oświadczył, zwieńczając to dość wyraźnym jękiem i mocniejszym dociśnięciem w dół, by jedynie spotęgować ogrom doznań. Udało mu się i ciężko było ten fakt przeoczyć, gdy odchylił głowę w tył, wyginając plecy w zgrabny łuk, kiedy przyjemność stała się zbyt wyraźna i przez to odrobinę trudniejsza do zniesienia. Sporo w tym było zasługi nie tylko uczucia ich męskości ocierających się o siebie, oddzielonych jedynie irytującym materiałem, ale również i obrazu, który miał przed sobą. Wciąż bowiem nie odrywał spojrzenia błyszczących oczu od tych Dowesona, widząc w nich równie dużo pragnienia, ile musiało kryć się w jego własnych. Casey miał tylko mniej samokontroli i najchętniej przeszedłby już do rzeczy, jednocześnie będąc zdanym tylko na łaskę starszego. Nie narzekał, chociaż pokłady cierpliwości z każdą sekundą nieuchronnie zbliżały się do wykończenia. Może dlatego tak bardzo potrzebował kontroli, poczucia przynależności i podporządkowania do kogoś. Umożliwiało to przedłużenie tej chwili przyjemności i zupełne oddanie drugiej osobie. Bezwiednie skinął głową, nie bardzo mogąc zaprzeczyć słowom kochanka. Od zawsze był tylko jego, od samego początku. Nawet wtedy, gdy jako dzieci darli ze sobą koty. Chociaż na usta cisnęło mu się jakieś zapewnienie, mógł tylko oddychać ciężko, wbijając paznokcie w wewnętrzną część swoich dłoni, gdy głos Ethana brzmiał w taki sposób. Gdy te wargi składały obietnicę obezwładniającej przyjemności. Jęknął w usta kochanka, pozwalając mu zupełnie przejąc kontrolę nad pocałunkiem, a jednocześnie co rusz zaczepiając jego język swoim własnym, zachęcając go do spełniania pragnień ich obu. Zbyt szybko zaczęło mu brakować powietrza, więc musiał minimalnie odsunąć się, by dostarczyć płucom tlenu. Wciąż jednak nie pozwolił, by ich wargi dzieliło więcej niż kilka milimetrów, z nową werwą gwałtownie wpijając się w usta Dowesona. Zupełnie tak, jakby od zawsze pragnął poczuć ich smak i nigdy do tej pory nie miał ku temu okazji. Zamknął oczy, usiłując utrzymać równowagę, gdy poczuł ten mokry język w jednym z najwrażliwszych punktów. Odetchnął głębiej, chociaż nogi wciąż nieco mu się trzęsły, gdy wyraźnie zapomniał o jakimkolwiek panowaniu nad sobą. Stojąc przed Ethanem, zupełnie nagi i z niczym do ukrycia, miał wrażenie, że jest od niego jeszcze niższy, niż w rzeczywistości. To Krukon siedział na fotelu, teoretycznie znajdując się niżej, jednak młodszy wciąż miał wrażenie, że patrzy on na niego z góry, posiadając nieograniczoną władzę, co rzeczywiście było prawdą. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo - odparł, przysuwając się jeszcze bliżej, nawet jeśli kolana niemalże się pod nim ugięły, kiedy Doweson tak mocno oddziaływał na słuch, na dotyk, na wzrok, na wyobraźnię... - Weź mnie tak, że zapomnę o wszystkim innym, Ethan. Przecież uwielbiasz, kiedy tracę przez ciebie oddech, kochasz zagłębiać się we mnie, doprowadzać do szaleństwa... pieprz mnie tak, jakby to miał być nasz pierwszy i ostatni raz - poprosił w końcu, w wypowiedzi co rusz przerywanej z konieczności nabrania głębszego oddechu. Natychmiast wypchnął biodra w tył, jakby chcąc zagłębić go w sobie bardziej. Niczego nie potrzebował tak bardzo. Mruknął niezadowolony i spojrzał na niego z pewnego rodzaju wyrzutem, gdy sensacja zniknęła. Dopiero po chwili zorientował się, jaki plan miał kochanek i bez słowa sprzeciwu pozwolił mu wcielić go w życie. W skupieniu obserwował, jak jego palce znikają pomiędzy tymi wprawnymi wargami, a wolną dłoń zacisnął na ramieniu Ethana, na gwałt potrzebując jakiegoś oparcia. Nie odrywał od niego wzroku, w pełni skoncentrowany na słowach, których zrozumienie przychodziło jakoś wyjątkowo trudną. To naprawdę nie jego wina, że mózg przestawał prawidłowo funkcjonować! Poniżające? Być może z kimś innym. Z Ethanem? Nigdy. Przy Krukonie naprawdę zapominał o resztkach arystokratycznej godności i nie posiadał absolutnie żadnych zahamowań. Ani na moment nie zastanawiał się nad tym, co robi, przysuwając tę samą dłoń do swoich ust, by samemu przesunąć językiem po swoich palcach, zostawiając na nich odpowiednią ilość śliny, a jednocześnie po raz kolejny smakując Dowesona. Zamruczał zadowolony i odsunął się odrobinę, odwracając tyłem do kochanka, by dać mu to, dokładnie czego oczekiwał. Rozsunął swoje pośladki, pochylając się odrobinę do tyłu i od razu wsunął w siebie nie jeden, a dwa nawilżone tylko śliną palce. Po takim okresie abstynencji było to zdecydowanie zbyt dużo, jednak wydał z siebie zaledwie cichy syk, a później poruszył dłonią, pragnąc zagłębić się w ciasnym wnętrzu jeszcze dalej. Zły pomysł. Nawet nie zorientował się, kiedy utracił równowagę, a nogi rzeczywiście nie potrafiły utrzymać. Uderzył kolanami o chłodną posadzkę, tylko cudem zdążając w porę podeprzeć się wolną ręką. Przez ułamek sekundy zastygł w bezruchu, jednak gdy tylko doszedł do siebie, ponownie zaczął pracować w sobie palcami.
Widać los tej dwójki został przypieczętowany już w na samym początku. Cóż nie będą narzekać. Ich rodziny też nie powinny. Co prawda ojciec Ethana na pewno nie liczył na aż tak rozbudowaną w ta stronę znajomość, ale z pewnością chciał by chłopcy się zaprzyjaźnili. Czy to nie byłoby wspaniałe? Synowie idą w ślad swoich rodziców. Wręcz nie mogło być lepiej. W sumie pewnie gdyby wiedzieli, że ta dwójka skończy tak jak teraz to i tak by ich nie powstrzymała. Gdyby tak miało być, jego ojciec już dawno by to uciął. Chociażby zabierając go do innej szkoły, lub inwestując w prywatną edukację. W końcu co to dal geniusza prywatny tok edukacji. A mimo to, ojciec pozwolił mu tu zostać dając nieme przyzwolenie na ten związek. Przynajmniej tak widział to Ethan. Prawdę mówiąc czuł się bardzo dumny, mogąc zabrać ze sobą Casa w tą pierwszą podróż na dworzec. Mógł mu wszystko pokazać, wyjaśnić, być mu przewodnikiem podświadomie już dając znak, że Cas jets jego i inni mają się trzymać od niego z daleka. To też dlatego, gdy gdy Arterbury wreszcie jechał na swój pierwszy rok do Hogwartu od razu został zgarnięty do przedziału starszego. Nie było innej możliwości jak po prostu nie pozwolić mu na samotną podróż. Musiał siedzieć obok niego, czy mu się to podobało czy nie. W drodze powrotnej mógł już robić co chce, ale ta pierwszą miał być z nim. Nie, nie skrzywdzi swojej narzeczonej. Nie oznaczało to jednak, że zamierza wchodzić w nią w jakąś cieplejszą relację. Zamierzał mieć z nią typowo poprawne, chłodne relacje. Jej jedynym zadaniem miało być spłodzenie syna. Wychowaniem zajmie się już on. Owszem będą normalnie rozmawiać, na zewnątrz będą tworzyć modelową, arystokratyczną rodzinę, ale gdy będą sami? Proszę was. Będzie dobrze, jeśli będą mieli wspólną sypialnię. To nieco przykre ale cóż. Nie jego wina, że sam sobie żony nie wybrał. Także Cas nie miał się o co obawiać. Ba byłoby nawet lepiej, gdyby dalej trwał u jego boku. Czemu? W końcu jeśli Ethan zbyt długo nie wiedział chłopaka, zaczynało mu odbijać. Robił się złośliwy, szorstki i w końcu niebezpieczny. Kto wie jak bardzo odbiłaby się na narzeczonej wiadomość o odejściu Marvella. Doweson nie potrafiłby sobie z tym poradzić, a frustrację, wyładowywałby na niej. Ewentualnie tym bardziej by ją ośmieszał puszczając się z kim popadnie. Tak przynajmniej ograniczyłby się tylko do osoby ex Ślizgona. Z reszta do cholery, Ethan nie pozwoli mu tak łatwo odejść. Nie po tym wszystkim co razem przeszli. Był od niego uzależniony, potrzebował go by normalnie funkcjonować, był dla niego niczym narkotyk, jego własna porcja najsłodszego leku na wszystko. I miałby to zostawić? Mowy nie ma. Był nawet skłony by w razie zmuszenia do małżeństwa, zaproponować, by Cas ze swoją partnerką zajęli oddzielne skrzydło willi. Ich żony miałby chociaż towarzystwo gdy ta dwójka zajmowałaby się sobą. W sumie to nie takie głupie i przynajmniej wyzbyliby się podejrzeń. Odchylił lekko głowę na to szarpniecie. Z jego ust jednak nie znikał bezczelny uśmieszek. Tak, Cas i gryfońskość to kompletne sprzeczności. Tak samo jak Ethan i puchatość Borsuków. Nikt mu jednak nie zabraniał się droczyć, zwłaszcza, że chłopak nie miał mu się jak fizycznie odgryźć. Nie żeby przypuszczał jakąś srogą i bolesną nauczke za takie porównania ale cóż. Zdecydowanie drażnienie Marvella było zabawniejsze, gdy był skrępowany – Każdy geniusz ma w sobie nutę szaleństwa – wymruczał. Taka prawda, pokażcie mu kogoś tak diabelnie inteligentnego, kto jest w pełni normalną osobą. W przypadku Ethana objawiało się to raczej sadyzmem i bezwzględnością, niż gadaniem od rzeczy i robieniu wokół siebie chaosu. Każdy ma jakiś ukryty talent. Naprawdę był ciekawy jak bardzo ta zabawa by ich wciągnęła. Zdecydowanie muszą tego spróbować. Pragnął takiej kontroli, stymulowania samym głosem, gdy Cas będzie jęczał domagając się choć najmniejszy dotyk, gest, pocałunek. Byłby na jego łasce w każdym calu. Sprawowanie aż takiej władzy było czymś czego pragnął. Prawdę mówiąc raczej nie odnalazłby się w sytuacji, w której to on miałby zostać zdominowany, aż do takiego stopnia. Owszem, czasem pozwalał przejąć inicjatywę chłopakowi, lecz nigdy nie posunęli się tak daleko. Mimo wszystko miałby problem z podporządkowaniem się i choć był cierpliwy, sam w którymś momencie przejąłby kontrolę nie mogąc wytrzymać. Cierpliwość cierpliwością, ale nie w takim momencie. Tak samo jak jeszcze nigdy nie zdecydował się na to, by spróbować być stroną pasywną. Owszem spotykał się i sypiał z innymi mężczyznami niż Ślizgon, ale i tak zawsze to on dominował. Z jednej strony był ciekawy jak to jest, z drugiej nie był przekonany, czy byłby w stanie komuś ulec do tego stopnia. Dobrze, zostawmy już kwestię widoków z zielone błonia i ten pamiętny bankiet. Lepiej skupmy się na tym co zdecydowanie ważniejsze. Doskonale wiedział, jak jego słowa zadziałają, na tą rozpuszczoną księżniczkę. Ich dirty talk zawsze działało i już dawno wyzbyli się w nich wszelkiego wstydu. Modli się w nie wczuć doskonale wiedząc, że większość z tych świństewek zostanie zrealizowana ku ich uciesze. Ta wizja była niezwykle podniecająca, a widząc reakcje chłopaka aż chciało się do razu przejść do działa. Pragnął by Cas znowu rozpłynął się w jego dłoniach zapominając o całym świecie. Już on o to zadba, sprawi by ich prośby stały się prawdą. –Będę. Obiecuję ci że zobaczysz dziś gwiazdy. Będę cię pieprzył dopóki nie zemdlejesz, a na twoich kolanach nie pojawią się krwawe ślady. Nawet nie wiesz jak tego pragnę – Wymruczał na urwanym oddechu. I mówił to wszystko absolutnie poważnie. Skoro pragnie seksu jakby jutra miało nie być, to taki mu zaserwuje. Obserwował go pożądliwym wzrokiem gdy ssał jego palec. Wiedział jak to działa, a ten ciężki oddech i uginające się kolana były na to najlepszym dowodem. W sumie mógłby nawet zejść nieco niżej i zrobić to porządnie we właściwym miejscu, ale nie tak mieli się dzisiaj bawić. Casey odsunął się samemu przesuwając językiem po mokrym palcu. Ethan przełknął ślinę i zdecydowanie zrobiło mu się gorąco, gdy chłopak zaczął wykonywać polecenie. Właśnie na to liczył, doskonały widok, na to idealne ciało, gdy palce powoli zgłębiają się przygotowując go na coś znacznie większego. Chciał widzieć, jak Arterbury się stymuluje, jak oddech więźnie mu w gardle, a rozchylone wargi aż proszą się o pocałunek. Do tego męskość dumnie prężąca się z białą kroplą na czubku czekającą na uwolnienie. Tak, właśnie takiego show oczekiwał. Tyle że Cas postanowił wszystko zrobić znacznie szybciej. Ten pokaz nie mógł być długi, gdy jego rozpalony kochanek, chciał go w sobie najchętniej już tu i teraz. Ethan mimowolnie skrzywił się na ten upadek i choć jego widok na kolanach był diabelnie kuszący nie mógł pozwolić mu na dłuższe w nim trwanie. -Przestań. Chcę cię w pełni sprawnego, a jeszcze trochę i albo połamiesz sobie nogi albo rozerwiesz tyłek. Jak zawsze wszystko muszę robić sam. Wstań i uklęknij na siedzisku twarzą w stronę oparcia – rozkazał podnosząc się z miejsca. Jego męskość dumnie prężyła się wystając zza materiału bokserek, ale bynajmniej nie miał zamiaru tego zmieniać. Spojrzał na ziemię dostrzegając zielono srebrny krawat. W sumie. Gdy tylko Casey znalazł się na fotelu, Ethan podniósł materiał i w kilku sprawnych ruchach zawiązał krawat. –Nie ruszaj się – warknął władczo i wsunął mu pętle na szyje. Tyle że końcówka zamiast zwisać smętnie z przodu wylądowała na jego kręgosłupie – Rozsuń nogi spleć dłonie ze plecami – kolejny rozkaz połączony z klapsem. Swoim krawatem skrępował mu nadgarstki i sięgnął po końcówkę drugiego sznura – Do góry ręce – wymruczał zaraz też przywiązując materiał do węzłów na jego rękach. Nie mógł się ruszyć, choć trochę opuszczając ramiona, bo inaczej zielony krawat skutecznie zacznie utrudniać mu oddech. Sam go dusić nie zamierzał, ale ostatecznie skoro ostatnio mu się to tak podobało, niech sam decyduje, jak bardzo zamierza odciąć sobie dostęp do tlenu. Ethan stanął za nim, klękając na jednym kolanie. Naparł na jego ciało przyciskając do zakurzonego weluru fotela. – Mój, skrępowany, na mojej łasce. Przyznaj pragnąłeś tego - wymruczał Mu do ucha zaraz je przygryzając. Jednoczenie jego dłoń wsunęła się między nogi pieszcząc jądra. Tak bardzo odsłonięty i bezbronny. Druga dłoń sięgnęła do jego szczęki odwracając mu głowę w kierunku ust Ethana. Namiętny pocałunek miał być kolejnym przypieczętowaniem tej chwili. –Rozumiem, że wziąłeś lubrykant. Nawet nie drgnij – to nie było pytanie tylko stwierdzenie faktu. Krukon odsunął się od niego i niespiesznym krokiem podszedł do torby swojego partnera. W pomieszczeniu jedynymi dźwiękami były odgłosy kroków i płytki oddech należąc do Ślizgona. Idealnie. Student wyjął małe opakowanie i w kilku krokach znalazł się przy tej przebrzydłej gadzinie. –Teraz cię przygotujemy tak jak należy – wymruczał nabierając na palce sporo śliskiej mazi. –Nie ruszaj się – kolejny rozkaz przypieczętowany pocałunkiem na karku i wreszcie wsunął w niego pierwszy palec. Powoli, wręcz z przesadnie męczącymi ruchami, zaczął zataczać w nim niewielkie kręgi rozciągając go – Jak to jest Cassy, pieprzę cię od tak dawana, a twój tyłek jest wciąż tak rozkosznie ciasny- wydyszał przy jego uchu wykonując gwałtowny ruch by wsunąć się nieco dalej.
Może było w tym trochę racji. Przecież Casey większość wakacji spędzał właśnie w rezydencji Dowesonów i jeszcze nigdy rodzice Ethana nie odmówili mu tam pokoju. Fakt faktem, dość często zdarzały się nieprzyjemne rozmowy i spięcia, jednak w gruncie rzeczy, nigdy nie odczuwał potrzeby opuszczenia tego miejsca już teraz, zaraz, natychmiast. Podsumowując, nawet jeśli małżeństwo nie patrzyło na związek ich syna z synem przyjaciela przychylnie, nigdy nie zrobili nic, by ich od siebie odseparować. Nie, żeby Arterbury narzekał. Miało to naprawdę dużo plusów, bo chociaż za nic nie zrezygnowałby ze starszego przez opinię osób trzecich, to lepiej zakładać, że mimo wszystko mieli jakieś nieme przyzwolenie. Ślizgon przecież od małego przykładał wagę do słów własnego ojca, a gdy mężczyzny zabrakło... można powiedzieć, że najbliższą do jego obrazu osobą stał się właśnie najbliższy przyjaciel - nie kto inny, jak Anthony Doweson. Mimo wszystko lepiej nie usłyszeć kategorycznej odmowy, czy czegoś w tym stylu. Gdyby jeszcze przyszło im trafić do tego samego domu, bo przecież Ravenclaw w gruncie rzeczy wcale nie był złym wyborem, prawdopodobnie ich relacja zbyt szybko stałaby się oczywista dla grona uczniowskiego. Ta pierwsza podróż, którą Cas przebył pogrążony w rozmowie ze swoim przyjacielem, chyba dostatecznie manifestowała ich przyjaźń. To, że wraz z upływem kolejnych tygodni, postanowili trochę się zdystansować zmyliło wielu i w dniu dzisiejszym nikt nie pamiętał początków albo po prostu nie chciał się w nie zagłębiać - tak czy owak, ich tajemnica pozostawała daleko poza zasięgiem otoczenia. O to, że Ethan skrzywdzi potencjalną małżonkę, Ślizgon bynajmniej się nie obawiał. Samokontrola starszego i jego podejście do sprawy musiałyby ulec drastycznej zmianie o sto osiemdziesiąt stopni, by brać coś podobnego pod uwagę. Marvell znał jednak siebie. A on niezaprzeczalnie miał problemy z panowaniem nad swoimi emocjami, szczególnie w takich momentach. Kobieta mogłaby poważnie ucierpieć, stanąwszy na drodze Casey'a, z kolei chłopak nie czułby się ani trochę winnym, nawet zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że takie zachowanie było więcej niż idiotyczne. Wiedział, że żona nie da Krukonowi tego, co mógł dać on. Był tego w stu procentach pewien. Zbyt długo przebywał z Ethanem i zbyt dobrze go rozumiał, żeby mieć jakiekolwiek wątpliwości. Problem w tym, że nawet przez taką durną Sonię pojawiała się zazdrość... pomyślmy więc, jak dużą reakcję zapalną wywoła oficjalna narzeczona! Nie przejmowałby się jej stanem zupełnie, a Doweson może byłby w stanie jeszcze się pohamować, zanim doprowadziłby do tragedii. Młodszy nie ufał sobie na tyle, żeby założyć, iż w porę przerwie. - Jak dla mnie to był namacalny przejaw głupoty - odpowiedział natychmiastowo, wciąż chyba odrobinkę urażony słowami swojego kochanka. Niby chodziło tylko o nazwisko jednego z czworga wielkich założycieli, ale jednak sugestia, że Casey pasowałby do domu przepełnionego zdrajcami krwi naprawdę trafiła w czuły punkt. Może nie tak, jak wypominanie mu oficjalnego nazwiska, które zmuszony został przyjąć, ale mimo wszystko. Zmrużył oczy. Nie podobał mu się ani ton, ani uśmieszek wciąż obecny na twarzy starszego... no, w porządku, ten pomruk może jednak nie był aż tak nieprzyjemny i wołający o pomstę do nieba. Co nie zmienia faktu, że miał ochotę Ethana uciszyć i to na tyle skutecznie, żeby temat domów został zapomniany, jednak związane ręce nieco utrudniały mu zadanie. Ostatecznie zrobił pierwsze, co przyszło mu na myśl, pochylając się do przodu, by zamknąć kochankowi usta w kolejnym pocałunku. Sposób dość niekonwencjonalny, ale skuteczny, prawda? Wpił się w jego wargi, wydając z siebie cichy pomruk - ostrzeżenie, manifestację wcześniejszej złości albo po prostu odgłos zadowolenia, gdy dane mu było znowu poczuć smak swojego kochanka. Poza tym, co tu dużo mówić, całowanie się z Dowesonem spokojnie można zaliczyć do ulubionych czynności Ślizgona, nawet jeśli robił to już tysiące razy. Casey i stuprocentowa uległość, dla każdego innego kochanka chłopaka mogło to brzmieć idiotycznie. Z Krukonem niemożliwe stawało się jednak możliwym. Czasami młodszy zastanawiał się, jakim cudem jest w stanie tak po prostu podporządkować się chłopakowi i robi to więcej, niż często. Musiał tylko przyznać, że taki układ nigdy nie wydawał mu się krzywdzący ani w jakiś sposób nieprzyjemny. O ile nikomu innemu nie pozwoliłby zrównać się z ziemią, związać i traktować jako poddanego, o tyle kiedy to Ethan odpowiadał za jego więzy, nie czuł najmniejszej potrzeby prawdziwego oporu. Kochał tę ich zależność i nawet wtedy, gdy czasami to on przejmował „stery”, dociskając starszego do materaca, nie próbował posunąć się za daleko. Więcej, niż chętnie współpracował z Krukonem, a świadomość, jak wiele jest on w stanie z nim zrobić... na samą myśl po plecach Ślizgona przeszedł przyjemny dreszcz. Podsumowując, tylko Doweson potrafił przemycić obezwładniającą przyjemność i satysfakcję w tym, czym inni wywołaliby tylko wściekłość i niezadowolenie. Piekące od zażenowania policzki przestawały przeszkadzać Marvellowi, kiedy to właśnie starszy był ich przyczyną. Prośby też przechodziły mu przez ściśnięte gardło jakoś wyjątkowo łatwo i nigdy, przenigdy nie chciał, by było inaczej. Kochał być zdanym na łaskę kochanka i chociaż wielu mogło to uważać za chore, ich zdanie przestawało mieć znaczenie. Zwłaszcza wtedy, gdy Ethan w końcu przechodził do rzeczy. Nie liczyło się absolutnie nic. Nic, poza ciepłem drugiego ciała i tym aksamitnym głosem, który składał tak realne obietnice i zapewnienia. Jęknął w odpowiedzi na ten pomruk, chyba dostatecznie dając Krukonowi do zrozumienia, jak bardzo podobała mu się jego propozycja. Zagryzł dolną wargę, próbując w jakiś sposób opanować swoją żądzę i pragnienie, by po prostu wziąć w siebie starszego - bez żadnego wstępu, bez przygotowania... na koniec pozostawiony byłby sam sobie, z ogromnym uczuciem niedosytu i niezadowolenia, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, jednak miał ochotę błagać, by Doweson przestał to wszystko przedłużać. Gra wstępna oczywiście się mu podobała. Jakże mogłaby nie? Po prostu niecierpliwość w końcu wychodziła na powierzchnie, a męskość boleśnie przypominała o sobie, sprawiając, że niewiele brakowało, by Cas po prostu chwycił ją we własną dłoń, w zaledwie kilku ruchach doprowadzając na szczyt. Z całą pewnością nie brakowało mu wiele. Już teraz, pobudzony tylko tymi drobnymi gestami i małym pokazem, mógłby dojść. Nikt nie wywoływał u niego tak silnych reakcji. W głowie wręcz szumiało mu od krwi, pompowanej w zawrotnym tempie przez rozszalałe serce, a on sam chyba tylko cudem potrafił jeszcze logicznie myśleć, niczym robot, automatycznie wykonując polecenia kochanka. Ból trochę go otrzeźwił, wyrywając z chwilowego amoku. Uniósł głowę, spoglądając na starszego spod ciężkich powiek. Przecież nie zrobił sobie większej krzywdy i ten upadek z cała pewnością nie mógłby w żaden sposób wpłynąć na późniejszy rozwój sytuacji... a ostatnim czego Arterbury w tej chwili chciał była właśnie przerwa. Cholera jasna! On pragnął spełnienia. Już teraz. Autorytatywny ton Ethana zrobił swoje i Ślizgon grzecznie wysunął z siebie palce - nie bez jęku niezadowolenia - i podniósł z podłogi. - Nic by mi się nie stało. Dwa pale to nic - burknął, kątem oka obserwując poczynania starszego. Posłusznie przyjął odpowiednią pozycję, przynajmniej na moment, bo parę sekund później nie wytrzymał i po prostu odwrócił głowę, przekrzywiając cały tułów w bok, tak, żeby być w stanie spojrzeć już wprost na Dowesona. Tej desperacji, którą chłopak odczuwał nie sposób było przeoczyć. Rozszerzone źrenice, błyszczące oczy, rozchylone usta i knykcie zbielałe od kurczowego zaciskania dłoni na oparciu fotela. Nie podobały mu się uciekające sekundy. Frustracja z każdą chwilą potęgowała, a to, że Ethan wszystko przedłużał bynajmniej nie pomagało. Może dlatego pod adresem studenta padło kilka przekleństw, gdy dość brutalnie został odwrócony z powrotem w stronę fotela. Wszelki protest ucichł już chwilę później. Pomyśleć tylko, jak skrawek materiału potrafi wpłynąć na zdesperowanego Ślizgona... Przełknął ślinę, po kilku głębszych oddechach w końcu dochodząc do siebie. Podążanie za rozkazami Dowesona wcale nie było takie trudne, zwłaszcza, gdy ten wypowiadał je takim tonem. Z zamkniętymi oczyma ustawił się w odpowiedniej pozycji, stosunkowo szybko korygując swoją postawę w taki sposób, by nie tylko ułatwić starszemu zadanie, ale i prezentować się odpowiednio. Przecież więzy nie były tylko dla niego! Gdyby chodziło tylko o unieruchomienie, proste zaklęcie spokojnie by wystarczyło. Zadrżał, gdy Ethan znalazł się tuż za nim. Wygiął plecy odrobinę mocniej i odchylił głowę do tyłu tak, by wylądowała na ramieniu kochanka. Dopiero tutaj otworzył oczy, spoglądając na niego, przez moment zapominając nawet o palącym pragnieniu spełnienia. Uśmiechnął się słabo, a zanim zdążył odpowiedzieć, jego usta ponownie zostały odnalezione przez te, które tak doskonale do nich pasowały. Bez zastanowienia oddał pocałunek, powoli, z wyczuciem. Gest niesamowicie kontrastował z podnieceniem, które w tamtej chwili odczuwał, ale nie było w tym nic złego. Mieli czas. Już tak niewiele dzieliło ich od apogeum przyjemności, a Marvell bynajmniej nie chciał, żeby Ethan teraz się od niego odsunął. Kiedy język starszego badał jego usta, possał go, zaś gdy Krukon ponownie się odsunął, spotkało się to z najgłośniejszym tego dnia jękiem, pełnym niezadowolenia. Potrzebował go blisko, a odległość nawet kilkunastu centymetrów była niesamowicie irytująca. Już, już odwracał się, by, z imieniem kochanka na ustach, nadzorować jego poczynania, jednak zamilkł naprawdę szybko, opuszczając głowę w dół, tak, że grzywka zupełnie zasłoniła mu zamknięte oczy. Sam nie wiedział, co w danej chwili czuje. Mieszanka wszystkich emocji była nieznośna i nie do opanowania, a rozwój sytuacji zależał tylko od Krukona, któremu wyraźnie nie śpieszyło się, by ukrócić te niezwykle przyjemne cierpienia. Mógł skupić się tylko na nim, ale i to nie uśmierzało gorączki, która z każdą chwilą jednie przybierała na sile. Nie potrafił powstrzymać się przed wypchnięciem bioder w tył, przed wzięciem go w siebie głębiej. Rozkaz wyraźnie mu tego zabraniał, ale ciało działało wedle swojego własnego upodobania, a wbrew temu, co usilnie próbował przekazać mu mózg. - Ethan... Ethan... nie baw się, do cholery jasnej. Przecież wiesz, że mogę... więcej - praktycznie wyjęczał, nie mogąc zrobić nic więcej, poza rozsunięciem kolan jeszcze ciut szerzej. Był do reszty zdany na łaskę swojego kochanka.