Miejsce powszechnie znane wśród mieszkańców wioski, jednak niezbyt często odwiedzane, w szczególności przez uczniów, traktujących ten las jako teren nieznany i niezbadany. Na pozór nie ma tu nic specjalnego, jednak chcący i zdeterminowani, mogą zawędrować wgłąb mini puszczy, gdzie wprost roi się od życia. Nie umiera ono nawet zimą - zawsze znajdzie się jakieś stworzenie, niekiedy przyjazne. Nie znaczy to jednak, że można beztrosko przemierzać ścieżki, gdyż istnieją tu także zwierzęta niebezpieczne. Jak w każdym podobnym miejscu należy uważać, aby nie zejść z ledwo widocznych dróżek, aby trafić z powrotem.
Autor
Wiadomość
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Jego czujność, rozwagę i ostrożność poddać można w wątpliwość. Zważał na otoczenie, oczywiście. Świadom był zagrożenia. Miał różdżkę skrytą pod ubraniem. Nie bał się jednak. Umysł pozostawał wolny od skażenia paniką, zanurzony w ekscytacji chwilą. Trzask gałązki sprawił, że odwrócił głowę w tamtą stronę. - And once she was in bed - szept opuścił jego pierś wśród skłębionej pary, rozmywając się w zimnie i ciszy lasu. Zwrócił na to uwagę już wcześniej, jak nienaturalnie było w tej części. Nic nie chrobotało, nic nie szeleściło pomiędzy gałązkami. Żadne kuny czy lisy nie skakały ponad korzeniami, szukając pożywienia. Cisza, przerywana jedynie poczynaniami Neirina oraz trzaskiem pojedynczej gałązki. - She said "What a fine night! What a good walk! I knew the wolf wouldn't find me" - głos miał miękki. Łagodny, opanowany. Nadawałby się do opowiadania bajek, gdyby tylko był w stanie włożyć w niego więcej emocji. Teraz jednak, w spokoju skąpanego w pełni lasu, ta aksamitność jego słów wślizgiwała się pomiędzy gałęzie, nie burząc harmonii otoczenia. - "Oh, but you must travel through those woods again and again" said a shadow at the window. "And you must be lucky to avoid the wolf every time..." - wodził wzrokiem po otoczeniu, kamyczek zaś potoczył się po zimnej ziemi. Spojrzenie chłopaka śledziło go, aż ten się nie zatrzymał, zanim Walijczyk nie wrócił wzrokiem w stronę, z którego został kopnięty. - "But the wolf... The wolf needs enough luck to find you once" - zakończył ledwie słyszalnie, zdawać by się mogło, że patrząc wprost w oczy skrytego wśród listowia Mefisto. Nie mógł jednak go dostrzec, ludzkie zmysły ograniczały chłopaka, nie pozwalając zaznać tego, co teraz czuł wilkołak. A jednak, kiedy tylko ostatnia głoska przebrzmiała i zapadła znów niepokojąca cisza, zerwał się z miejsca niby spłoszone zwierzę, wyrywając się pomiędzy drzewa.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Miał dobrą kryjówkę. Znalazł miejsce, w którym zagęszczenie drzew i krzewów było na tyle duże, by nawet srebrna poświata księżyca nie zdołała odegnać mroku. Mógł spoglądać na rudzielca, czając się płasko przy ziemi, bez martwienia się o zostanie rzeczywiście dostrzeżonym. Po tym jak pobawił się nieco otoczeniem, ściągając na siebie uwagę, tkwił już w bezruchu. Był zbyt ciekaw reakcji Neirina, aby już pokazać mu, kto się z nim drażni w ciemności. Chciał... chciał po prostu wiedzieć, jaki stopień szaleństwa chłopak osiągnął. Cóż, niepojęty. Słyszał go doskonale, ale nie było w tym nic nadzwyczajnego. Słyszał też bicie jego serca, a to wydawało się jakieś bardziej interesujące od jakichkolwiek wypowiadanych słów. Zresztą, zaczynało mu się nudzić bezczynne czekanie i miał wrażenie, że jeszcze kilka sekund, a skończy zabawę. Dusił w piersi ostrzegawczy warkot, ale kiedy Vaughn zerwał się do biegu, Mefisto odetchnął nieco głośniej, zamykając oczy. Puchon jakimś cudem wiedział, że to Nox, czy każdemu sprawiałby taką nagrodę? Nie musiał się wcale spieszyć, a zatem chwilę jeszcze stał w miejscu, jedynie nasłuchując oddalających się kroków i pociągając nosem za znajomym zapachem. W końcu doszedł do wniosku, że dał już chłopakowi wystarczająco dużo przewagi; nie mógł wytrzymać, zbyt podekscytowany tym, że mógł - hm, to brzmiało źle nawet w jego głowie - zapolować na przyjaciela. Był szybki, nadrabiał dzielącą ich odległość błyskawicznie, ale co chwilę zwalniał i pozwalał sobie na odrobinę zabawy. Raz czy dwa nawet Neirina wyprzedził, przemykając jako cień w gęstwinie, ale za każdym razem zaraz znikając, jak gdyby był jedynie nocną marą, wyobrażeniem złapanym kątem oka. Starał się nie być zbytnio widocznym, ale jednocześnie nie potrafił odebrać sobie zabawy z subtelnego zaznaczania swojej obecności. Czuł się tak dobrze... Ale nie powinni biec tak daleko, albo raczej - Puchon nie powinien. To nie był Zakazany Las, ale jednak czarodziejski, co oznaczało czyhające w oddali niebezpieczeństwo. Wilkołak w końcu postanowił wymusić postój, przyspieszając, wymijając nieco szerszym łukiem, pozwalając chłopakowi na chwilę myśleć, że jednak jest tutaj sam, a echo uderzających o ziemię łap to tylko twór szalejącej podczas pełni wyobraźni... Potem zaś zatrzymał się na drodze Neirina, przystając pomiędzy drzewami, wspinając się na tylne łapy i donośnym warknięciem informując, że wystarczy. Liczył na to, że Walijczyk po prostu się zatrzyma, rezygnując z prób wyminięcia likantropa, chociaż w tym świetle i ułożeniu chyba nie mógł na pierwszy rzut oka dostrzec czegokolwiek charakterystycznego u Ślizgona; obroża zatonęła w sierści, bardziej widoczna z bliska, niż oddali.
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Mary znów go prześladowały. Podążały za nimi krok w krok, nie dając spokoju. Oddech koszmaru na karku, jaki podnosił włosy i spinał mięśnie, wlewając w żyły adrenalinę. Ten jeden raz jej pragnął. Chciał czuć. Pożądał strachu, rozbawienia, smutku, złości, emocji jakiejkolwiek, byle tylko poruszyła myśli i wstrząsnęła fasadami umysłu. We własnym, chorym pragnieniu porzucił bezpieczeństwo szkoły, poszukując spotkania z wilkołakiem. Tańca ze śmiercią, który przybliżyłby jego ciało na skraj wytrzymałości, obdzierając z resztek poczytalności. Ciężko ocenić, jak wielką cenę zapłaci za to nierozważne życzenie. Póki co skupiał się na biegu, wiedząc jednak, że przeciwnik tylko się z nim bawi. Gdyby chciał, już dawno powaliłby Neirina, rozszarpując na strzępy ciało i rosząc ziemię gorącą posoką. Ale ta zabawa w kotka i myszkę odpowiadała obu stronom. Likantrop mógł zaspokoić pierwotny instynkt polowania, z kolei Walijczyk przekonać się, jak to jest czuć się prawdziwie osaczonym. Choroba jednak skutecznie tępiła to, czego tak pragnął. Strach nie był prawdziwą paniką, poruszenie nie było odbierające zmysły, wciąż mało, wciąż mdło i szaro. Coś błysnęło w ręku chłopaka, kiedy zbliżał się do blokującego drogę wilkołaka. Odbił się z lewej nogi wprost w prawą stronę. Ostrze obłożone Adolebit lupum wbiło się w brzuch przeciwnika, rozdzierając skryte pod grubym futrem tkanki. Z łatwością rozciął bok bestii, gęsta krew jęła moczyć sierść. Zaś Neirin wyminął likantropa, zatrzymując się dwa kroki za nim. Nóż trzymał pewnie, choć ściekająca po nim jucha zdążyła spłynąć na palce. Czuł jej gorąc, lepkość i obrzydliwą wilgoć. Uniósł wolno dłoń, przelotnie zerkając po zakrwawionych paliczkach, mocniej jednak szykując się na kolejny atak, kiedy tylko pierwszy szok u stworzenia minie.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Pewnie powinien jakoś uświadomić Neirina, że to on. To byłoby zdecydowanie bezpieczniejsze rozwiązanie względem obu stron... Puchon nie musiałby kombinować z atakowaniem wilkołaka, który w gruncie rzeczy nie pragnął zrobić mu krzywdy (albo raczej - zaskakująco umiejętnie to pragnienie blokował), z kolei Ślizgon nie zostałby narażony na jakieś gwałtowne ataki. Szkoda, że pozwolił, by głupia zachcianka aż tak bardzo zaćmiła mu umysł. Za bardzo podobało mu się to ganianie chłopaka, jakieś takie... realistyczne. Ostrzegawczy warkot nie ucichł do momentu, w którym Neirin nie znalazł się stanowczo zbyt blisko. Mefisto widział ostrze i widział, że chłopak nie planuje się zatrzymać; całkiem świadomie uparcie tkwił w miejscu na tylnych łapach, nieruchomy i odsłonięty. Przymknął oczy i zamilkł, przyjmując ten cios i - och, tu było coś więcej. Mógł domyślić się, że zostanie poczęstowany Adolebitem; zwykły nóż pewnie nie ugodziłby go tak dotkliwie. Pieczenie rozlało się po brzuchu wilkołaka. Miał wrażenie, że każda kropla krwi wypływająca z rany to lawa, przeżerająca się przez sierść. Pochylił się do pobliskiego drzewa, niby szukając oparcia - w rzeczywistości, odepchnął się od niego w stronę Neirina. Runął na osiemnastolatka dość niezgrabnie, zapominając o ostrożności i skupiając się na tym, żeby łapą odepchnąć ostrze. Brzuch zabolał jeszcze bardziej... Ty debilu. Nie chciał zostać sprowokowany do bardziej gwałtownej reakcji, bardziej nieprzemyślanej. Teraz jeszcze jakoś się trzymał, nawet odnajdując w dyskomforcie rany jakieś pozytywne aspekty - z pewnością rozjaśniała umysł, pozwalając na skoncentrowanie się jedynie na niej. Gorzej, że dopóki Puchon nie wiedział kogo atakuje, to mógł nie przestawać, a Mefisto... Cóż, nawet zraniony, dalej posiadał znaczną przewagę. Był szybszy, silniejszy i większy. To była tylko kwestia czasu, aż zirytuje się na tyle, żeby rękę z nożykiem po prostu odgryźć. Tego jednak wolałby uniknąć. Zsunął się na bok, odsłaniając szyję tak, aby w blasku księżyca zalśniły srebrne elementy obroży. Przeciągnął się, odsłaniając brzuch jak rozanielona psina; dopiero w pewnym momencie drgnął gwałtownie i spiął się, łapą chcąc jakoś dosięgnąć rany i - no, i tyle, bo za wiele z nią zrobić nie mógł. Zadowolony?
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Plecy uderzyły o twardy grunt. Kilka korzeni wbiło się w żebra, zostawiając po sobie bolesne siniaki. To jednak było pożądane. Strach, adrenalina, pobudzenie, jakie niosła ze sobą walka. Nawet ból i cierpienie, jeśli tylko ożywi umysł i przyniesie mu tak upragnione emocje. Żadne zęby nie zanurzyły się w ciele. Żadne pazury nie rozdarły skóry. Ciężar stworzenia przygniótł do ziemi, nie pozwalając wziął głębszego wdechu; ręka dzierżąca nóż pchnięta została w bok, zanim wilkołak zsunął się z Neirina. Jasne światło Księżyca odbiło się od srebrnej sprzączki i zakuło w oczy. Źrenice rozszerzyły się w wyrazie zrozumienia, kiedy powietrze opuszczało płuca. Mięśnie z wolna rozluźniły się, pozwalając, aby nóż zsunął się na leśne podszycie. Przez ułamek sekundy ubodło go rozgoryczenie. Złość, że to nie to, czego szukał. Nie to, czego pragnął. Zęby zgrzytnęły o siebie, zanim wszystko przygasło. Nie było już nic. Ani niezadowolenia z powodu nieudanych łowów, ani złości do parszywego szczęścia, które wciąż podsuwało mu sytuacje pozwalające ujść z życiem. Kto wie, może przez kilka chwil pragnął umrzeć? Zakończyć to życie biegnąc po lesie, czując i prawdziwie żyjąc pierwszy raz od lat? Najważniejsze, że to wszystko zniknęło, przytłoczone apatią choroby. Wpatrywał się w Księżyc nad nimi, zanim umysł nie rozkazał ciału się podnieść. Należy opatrzyć Mefisto. Zaleczyć jego ranę. Spojrzał po Ślizgonie, zanurzając palce w gęstym, szorstkim futrze. Drapiąc go lekko po piersi niczym grzecznego psa. - Już. Nie ruszaj się chwilę, zaleczę to. Nie będziesz mógł dzisiaj zbytnio szaleć - po tych słowach dostał spod ubrania różdżkę, klękając obok stworzenia. Skupiając się na zaklęciu, jakie zatrzymało krwawienie i z wolna jęło zasklepiać tkanki. - Nie wiem, czy zostanie blizna. To nie była czarna magia, ale jednak coś szkodliwego dla wilkołaków - przesunął dłonią po świeżo zagojonym miejscu. Jak wcześniej można było dojrzeć w jego oczach iskierki emocji, kiedy stał pod drzewem i wyglądał zagrożenia wśród krzaków, teraz nie było w nich nic. Zrobiły się matowe. Niemalże martwe. - Guess you wouldn't care anyway. Just another one - palcami przesunął po nadgarstku i przedramieniu najbliższej, wilczej łapy, gdzie schowane pod futrem i tatuażami znajdowały się blizny po samookaleczaniu.
2
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
To z pewnością nie była normalna sytuacja, ale dla Mefisto wszystko zdawało się wychodzić na plus. Cieszył się, że Neirina nie złapał jakiś mniej świadomy wilkołak; że nie wydarzyła się tragedia, której nie dałoby się później w pełni naprostować. Nawet teraz, dumny ze swojej samokontroli i bezbłędnego efektu wywaru tojadowego, nie potrafił w pełni pozbyć się z głowy wizji własnych zębów, wbijanych w ciało chłopaka. Szczerze? Przyzwyczaił się. Z Vaughna byłby całkiem ciekawy wilkołak. Ślizgon nie miał pojęcia o tych poszukiwaniach adrenaliny, albo raczej - mógł się tylko domyślać, bazując na tym co widział. Nie dostawał konkretnych wyjaśnień i niezbyt ich też szukał. Może to i szkoda, bo w przeciwnym wypadku mógłby zapewnić Puchona, że po zdobyciu likantropii przynajmniej raz w miesiącu odczuwałby coś niezaprzeczalnie prawdziwego. Nox interesował się tematem, chociaż nie uchodził za żadnego eksperta... Zwyczajnie twierdził (ciężko powiedzieć, że niesłusznie), że magia potrafiła obejść najbardziej naturalne aspekty życia. Potworna "klątwa" mogłaby przynieść ból, który inne przypadłości eliminowały. A poza tym, można było robić za pieska salonowego! W lesie, ale jednak... Mefisto nie pokazał po sobie zadowolenia, kiedy został potraktowany jak grzeczny piesek. Czekał cierpliwie, licząc na jakieś fajne zaklęcie lecznicze, dzięki któremu nie miałby do końca popsutej nocy. Warknął jedynie na ostrzeżenie odnośnie braku szaleństw; ta, już widział, jak jakaś ranka go od tego powstrzymuje. Mhm. Poruszył łapą niespokojnie, wiedząc o czym Puchon myśli. Sam jednak dość szybko przekierował swoją uwagę na to, że humor (...humoropodobne coś) Neirina uległ zmianie. Ponoć gonienie króliczka jest najlepsze... czyżby to działało w obie strony? Podniósł się, usiadł. Nie odsuwał się, pozostając blisko i mając nadzieję, że rudzielec nie zauważy tego rozpaczliwego pociągania nosem; napawał się drażniącym nozdrza zapachem, jednocześnie powtarzając sobie, że "nie". Przechylił lekko łeb, wpatrując się w chłopaka zupełnie tak, jak gdyby chciał zadać mu pytanie. Jakieś pytanie. O co chodzi? Co ty tu robisz? Wszystko w porządku? Komunikację mieli odrobinkę utrudnioną.
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Nikt nie powiedział, że ten króliczek nie lubi być goniony. A przynajmniej lubił parę chwil temu... Bo teraz byłoby mu to zgoła obojętne. Odsunął się, kiedy Mefisto wstawał, zbierając w tym czasie swoje rzeczy. Krew otarta została z noża, ostrze schowane do kieszeni. Kurtka naciągnięta prawidłowo na ramiona. Dopiero po tym uniósł spojrzenie na wilkołaka. Nić porozumienia w pewien niezrozumiały sposób stała się mocniejsza. Neirin zawsze miał łatwiej ze zwierzętami. Prościej mu zrozumieć umysły prymitywniejsze i rządzone instynktem aniżeli przerośniętych socjalnymi odruchami ludzi. Społeczeństwo jest dla niego chaosem niepojętych praw, zasad i reguł, z czego większość nie jest nawet spisana. Wyciągnął ręce, zanurzając je w gęstym, szorstkim futrze. Jął przeczesywać je, sunąć z piersi na szyję i policzki wilkołaka, kończąc na drapaniu go oburącz pod uszami. - Shh... Nic się nie dzieje - odezwał się cicho, nieco uspokajająco. Coś, czego Mefisto jeszcze nie słyszał. Specyficzny ton, niby równie wyprany z emocji, ale jednak cieplejszy w ten niezrozumiały sposób, jaki pojąć mogą chyba tylko zwierzęta. I zarezerwowany jedynie dla nich. - Boli coś jeszcze? - Gesty były zgoła troskliwe. Jedną rękę położył na jego szyi, kiedy drugą skupił się na drapaniu za uchem. Klęczał przy tym, inaczej zapewne nie byłby w stanie sięgnąć do łba. Znajdowali się jednak blisko. Tak, że aż korciło objąć Mefisto. Przytulić się, schować w jego futrze. Spojrzał na pysk stworzenia, jakby sprawdzając, czy nie przekroczy ten gest niewidzialnej granicy cierpliwości i tolerancji wilkołaka.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Trzeba przyznać, że trochę go zatkało - nawet trochę bardzo. Niby nie było to pierwsze spotkanie z Neirinem w tej Mefistofelesowej postaci, ale jednak to podejście nie mogło przestać go zaskakiwać. Nox wpatrywał się uważnie w chłopaka, dusząc w sobie wszystkie te instynkty, przez które ludzie zwykli nazywać go bestią. Teraz za to traktowany był zupełnie inaczej i jakimś cudem nawet nie uwłaczał mu fakt, że Nei zaczynał traktować go jak swojego pieska. Po prostu tkwił uparcie w bezruchu, nie spuszczając wzroku z szarych tęczówek chłopaka, z którego biła troska. Może nie było jej przesadnie dużo - nie, to dalej był Neirin. Nikt go w międzyczasie nie zdołał opętać i Mefisto rozpoznawał towarzysza, wcale nie uważając, że zachowuje się jak obca osoba. To Ślizgon był tutaj inny i właśnie ten czynnik sprawił, że tak jak on patrzył inaczej na Walijczyka, tak ten na niego. Dłonie Puchona przesuwały się w czułych gestach, w końcu zatrzymując się za uszami; Merlinie, to było przyjemne. Nox czuł się dziwnie z samym sobą, nie wiedząc czy podoba się to jemu, czy otumanionemu wywarem tojadowym wilkowi. Oblizał językiem pysk, śledząc trasę pokonaną przez dłonie Vaughna - uciekło mu też nieco cięższe sapnięcie. Nic nie bolało i chociaż nie miał jak jawnie tego zakomunikować, to rudzielec raczej widział bez problemu zadowolenie likantropa. Mefisto po prostu zacisnął mocniej szczęki, coby go nic głupiego nie kusiło, a także przymknął oczy z zadowoleniem. Łeb sam poleciał mu lekko pod kątem do przodu, by ostatecznie przysunąć się do chłopaka jeszcze bardziej i przylgnąć do niego. Cóż, w żadnej postaci nie odmawiał czułości... Oparł pysk o ramię Neirina, wydając z siebie coś przypominającego ciche mruknięcie.
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Nie spodziewał się czułości. Zwierzęta nie zawsze ją okazują, często nie tak, jak ludzie rozumieją. Psowate jednak mają tendencję do łaszenia się, kontaktu fizycznego i wtulania się w innych. Szczególnie te wilki, które wciąż zachowały ludzki umysł... Zamknął oczy, obejmując go mocniej i przytulając się. To uczucie było niezmiernie miłe. Szorstka sierść, pachnąca piżmem. Ciepło ciała. Dźwięk bijącego serca. Mógł niemalże schować się cały niczym dziecko pod miękkim kocem. Uciec od świata, którego nie rozumie w ten, którego pożąda - prostszy, milszy, bliższy. Westchnął, a oddech zmącił sierść wilkołaka. Ciężko powiedzieć, jak długo się tak przytulał. Czy nie przesadzał? Nie wystawiał cierpliwości Mefisto na próbę? Ale potrzebował tego. Tak przynajmniej mu się wydawało, biorąc pod uwagę, iż znów przez apatię jęło przebijać zadowolenie. Drgnął, odsuwając się wolno od stworzenia. - Sporo jeszcze nocy przed nami. Chcesz pobiegać? - Zaproponował, zanim wstał całkiem. Poprawił ubranie, przeczesał ręką włosy. A potem znów zerwał się do biegu, prosto w stronę serca lasu. Tym razem nie musiał obawiać się, że zostanie pojmany i rozszarpany. Tym razem tylko się bawili. Wygłupiali. Trochę beztrosko, trochę lekkomyślnie. Ale najważniejsze, że dla nich zabawnie.
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Czuł, że jeszcze trochę i oficjalnie zostanie maskotką Hufflepuffu; czy tam Hogwartu, bo Nei zdawał się go oswajać z zawrotną prędkością. Mefisto nie był pewien na czym to polegało. Wywar tojadowy załatwiał najtrudniejszą robotę, pozwalając mu na zachowanie trzeźwości myśli - największy problem polegał na tym, że Nox sam sobie nie ufał i nawet nie chciał. Rzecz w tym, że Neirin nieszczególnie mu na to pozwalał i wywalone miał do tego stopnia... że przechodziło to na Ślizgona. Starał się, jak mógł. Nie zamierzał pozwolić na nawet najdrobniejsze wpadki. Łatwo było mu skrzywdzić Puchona nawet przypadkiem, a potem miałby koszmarne wyrzuty sumienia. Wiedział, że ryzykują i wiedział, że w końcu tego cholernie pożałują... Ale teraz nie był w stanie się tym przejmować, samemu czerpiąc sporo przyjemności ze zwykłego przytulenia. Sam zapomniał, ile czasu spędzili w tej pozycji. Na samym początku jeszcze liczył, bazując na uderzeniach serca Walijczyka, tak pięknie hipnotyzującego. Dopiero potem, pomiędzy szelestem liści i urywaniem wypuszczanych oddechów, stracił poczucie czasu. Ze spokojem przyjął odsunięcie się, patrząc na rudzielca i czekając, czy to przypadkiem nie jest pożegnanie. Ale rzeczywiście, noc dalej trwała, a Neirinowi do zamku się nie spieszyło. Mefisto również się podniósł, wbijając mocniej pazury w ziemię. Czy chce pobiegać? Zawsze. Las posłużył za całkiem niezły plac zabaw. Można było przemykać pomiędzy drzewami, wyskakiwać spomiędzy krzaków i rozpryskiwać ziemię we wszystkie strony; bez tej nuty prawdziwego polowania wcale nie było wiele gorzej i Mefisto nie potrafił narzekać. Dopiero kiedy słońce zaczęło królować na niebie, a skowyt przemienił się w ludzkie jęki, przypomniał sobie o planach zbesztania Neirina. Fakt faktem, mógł sobie gadać o niebezpieczeństwie związanym z łażeniem gdziekolwiek w czasie pełni, ale ostatecznie i tak się uśmiechał pod nosem. - Nie testuj mojej cierpliwości, skarbie - dorzucił, stając przed chłopakiem w pełni ubrany. - Lepiej, żebym cię za miesiąc nigdzie nie spotkał. - I chociaż bardzo chciał, żeby brzmiało to jak groźba, to w rzeczywistości już teraz, podążając do Hogwartu, trzymał kciuki aby Neirina znowu podkusiło na durny spacerek.
Zaglądał tu systematycznie. Być może o innych porach niż większość znanych mu osób, ale pielęgnował tę tradycję. Obserwacja gwiazd kojarzyła mu się z domem i z matką, spokojnym i cichym domem oraz z niejasnych sobie powodów, z latem. Niestety, obecnie mieli grudzień i temperatury pozostawiały wiele do życzenia. Mimo to gdy dziś nawet książka nie była w stanie ułożyć go do snu Cecil uznał, że nie zaszkodzi mu spacer - skoro i tak marnotrawił czas na bezcelowym zaleganiu w łóżku. Znał konstelacje, wiedział wiele o gwiazdach, a niezliczoną ilość nocy miał mapy nieba przed oczami. Miał nimi obwieszony cały pokój i nawet po tylu latach nie zanosiło się, by miał z tego zrezygnować. Lubił nocne, zimowe powietrze i gdy cieniutka warstwa śniegu skrzypiała mu pod butami. Poza tym dookoła zalegała martwa cisza, co było mu na rękę. Był zmęczony hałasem i ludźmi, z którymi miał kontakt na co dzień, ale to chyba nic nowego; nigdy nie był ekstrawertykiem. O tej porze roku ciężko było spotkać kogoś po drodze, a dodatkowo zima miała jeszcze jedną zaletę - gwiazdy były świetnie widoczne. Było ich mrowie, i to do tego stopnia, że nawet on gubił się czasem, potrzebując chwili na odnalezienie pewnych układów.
Zatrzymał się przy skraju lasu, rozglądając za dogodnym miejscem na swoje obserwacje. Siadać nie zamierzał, jeszcze nie zgłupiał. Za to nisko pochylony konar wyglądał zachęcająco, i gdy tylko upewnił się, że nie wisi zbyt wysoko zaraz spróbował na nim zawisnąć. To był... błąd. Gałąź gruchnęła pod nim, była w środku spróchniała i wyraźnie nie zamierzała dźwigać jego ciężaru. Spadł razem z nią z krótkim okrzykiem zaskoczenia, po czym wreszcie dostał to, po co przyszedł - zobaczył te swoje gwiazdy.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nocne spacery. Pozwalały mu wyswobodzić myśli. Pozwalały zasięgnąć porady tam, gdzie jej zazwyczaj nie mógł znaleźć. Natura. Śpiewu ptaków już dawno nie było; zamiast tego płatki śniegu delikatnie wirowały w melancholii nadawanej przez zimny klimat panujący w Hogsmeade. Czy przeszkadzało to uzdrowicielowi? Otóż niezbyt. Kiedyś kochał lato, od kiedy zaś począł spędzać Święta samotnie, zima stała się jego jedynym sprzymierzeńcem; choć i ona wydawała się być zdradliwa. Zabójczo piękna - i to w najbardziej dosłownym znaczeniu; lato wydawało się być przyjaźniejsze, kiedy to promyki słońca padały delikatnie na skórę, zaś ludzie mogli bez problemu przemieszczać się od punktu do punktu. Tym razem - no cóż, nie każdy był przyzwyczajony do zimna; ubrany w ciepły, czarny płaszcz, mężczyzna nie mógł sobie pozwolić na dawne hasanie po takim śniegu bez konkretnego powodu w samej podkoszulce. Nie te czasy, nie ta chwila, nie ten wiek; kiedyś owszem, lecz teraz, nawet jeżeli był w jakikolwiek sposób osobą, która spędziła aż magiczne trzydzieści siedem wiosen bez konkretnego powodu na tej planecie, nie mógł sobie pozwolić na idiotyzm z własnej strony. Myślał, był człowiekiem rozumnym; nie miał zatem powodu do ignorowania przekazu pogodowego, kiedy to udał się na spacer w spokojny wieczór przemieniający się w typową noc - cichą, chłodną, pozbawioną krzty duszy ludzkiej. Idealnie, chciałoby się rzec, kiedy to banda psów przemierzała przez las; biały husky czuwał, uważał, starał się zachować odpowiednią rezerwę rozsądku. Sznaucer ostrożnie stąpał po śniegu, zapoznając się z nim prawdopodobnie pierwszy raz; strachliwy pies na szczęście nie uciekał, swobodnie wtykając nos w śnieżną pierzynę. Najbardziej dynamiczny i żądny przygody, wysunął się na prowadzenie; to on właśnie usłyszał trzask łamanej gałęzi, kiedy to niespodziewany gość postanowił chwycić się niefortunnie struktury drzewa. Braun, gdyż tak nazywał się wilczur wielkości owczarka niemieckiego, bez zastanowienia pobiegł w źródło miejsca hałasu, tudzież zaintrygowany, zaciekawiony. Zaraz za nim ruszył Blau; podobny do struktur krajobrazu zimowego czworonóg również postanowił sprawdzić, co się stało. - Blau! Braun! - powiedział, tudzież wykrzyknął, choć musiał pobiec wraz z nimi, aczkolwiek zwierzęta były o wiele szybsze. Powiedziawszy jedynie pod nosem typowe "Cholera", ruszył również w ich stronę, jednak ze znacznym opóźnieniem. Było przede wszystkim ciemno, nie mógł ryzykować nagłego zaintrygowania zwierzaków; nie teraz. Musiał uważać na kroki, musiał je ostrożnie stawiać, kiedy skrzypiący śnieg nie działał na korzyść przemierzania przez kolejne odmęty lasu. Ciche westchnięcie przedostało się z jego płuc przez wargi na zewnątrz, choć nie miał na to czasu; zwierzęta i tak były o niebo szybsze; wytropiły Krukona, dotarły do źródła dźwięku. Leżącego, oglądającego gwiazdy; jak to przystało, husky ostrożnie podszedł do młodzieńca, zachowując odpowiedni dystans, wydając jednomiarowe szczeknięcie w jego stronę; wilczur zaś, radosny oraz pozbawiony skrupułów, postanowił przekroczyć bezpieczną barierę oraz zwyczajnie liznąć młodzieńca po twarzy, merdając ogonem na lewo i prawo. O zgrozo.
Pies go lizał. W sensie, dosłownie lizał go pies. Prawdziwy pies, z krwi i kości, cholera jasna. Najpierw nie do końca przytomnie zamrugał, nie wiedząc, czy może to mu się śni, czy przy upadku z drzewa uderzył się zbyt mocno w głowę. Zimny, mokry język i nos były aż nadto rzeczywiste. Nie miał zielonego pojęcia skąd te diabły się tutaj wzięły, a w pierwszym odruchu wziął je za wilki. Dla niego to w sumie bez różnicy, bo obu bał się w równej mierze. Miał uraz do tych zwierząt i bał się ich jak mało czego w życiu. Stąd też poczuł się tak, jakby ktoś strzelił w niego drętwotą, a włosy z naturalnej bieli momentalnie przybrały barwę intensywnego fioletu. Przez chwilę słyszał bicie własnego serca, a potem do głowy przyszło mu, że może powinien był użyć zaklęcia? Różdżkę miał w kieszeni płaszcza. Z drugiej strony nie był pewien, czy da radę dobyć jej wystarczająco szybko. Poza tym zdał sobie sprawę, że nawet jeśli miałby za moment stracić rękę, nie chciałby skrzywdzić żadnego zwierzęcia. A psy, choć nadal przerażające i nieodstępujące go ani o krok, nadal nie rzuciły mu się jeszcze do gardła. - Zostaw - wychrypiał krótko, mrużąc oczy. Rozważał czy w ogóle ma dokąd uciec, kalkulował jak szybko biega i czy refleks pozwoli mu na sprawne wygrzebanie się spod gałęzi; za dużo niewiadomych. Krwiożercze bestie także nie sprawiały, że zadanie miałoby stać się łatwiejsze. Dlaczego to nie mogły być wiewiórki? Jakiś niuchacz, ewentualnie pufek? Liczył oddechy w spokoju, ta technika w większości przypadków była pomocna kiedy był o krok od napadu paniki. Czy one nie mogą po prostu zniknąć? Usłyszał czyjś głos. Gdzieś z głębi lasu, i chyba ktoś biegł w tym kierunku. Czyżby właściciel? Świetnie. Hollow był wściekły i gotowy wyrwać mu nogi z dupy jak tylko pozbędzie się tych cholernych psów. W głębi serca miał jednocześnie nadzieję, że facet pospieszy się i zrobi coś z tym furczącym, obśliniającym go problemem; ostatnią rzeczą o jakiej marzył, to mieć twarz wylizywaną przez wielkiego psa w środku nocy, na polanie koło lasu, w porywie chwili pod rozgwieżdżonym niebem. Nie tak wyobrażał sobie ten wieczór.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
No tak, osądzenia młodzieńca były jasne. Pies. Duży pies, pies o czekoladowej wręcz sierści, z delikatnymi czarnymi fragmentami, liznął go jeden raz. I ten jeden raz na szczęście wystarczył, by młody się obudził, a mieszaniec owczarka począł merdać jeszcze bardziej ogonem. No tak, typowy optymista sięgający po najbardziej skuteczne środki; proste liźnięcie, raz lub dwa, wetknięcie wilgotnego nosa w taki sposób, by pozostawić na policzku ślad, odsunięcie się tuż obok, gdy zauważył, że to coś się porusza, no i efekt końcowy - postawienie czterech szanownych liter w jednoprawnym miejscu, miejscu przepełnionym śniegiem. Hebanowe spojrzenie ślepi wbite było właśnie w stronę nieznajomego; który najwidoczniej zrobił sobie krzywdę; jakąś, aczkolwiek nie wiedział, jaką dokładnie. W sumie, nawet Braun nie nadawał się na magomedyka, jakim więc cudem był w stanie stwierdzić, przekręcając charakterystycznie, pytająco łebek, że coś jest nie tak, kiedy jedno ucho postanowiło przyklapnąć? Intuicja? Najwidoczniej. Szkoda tylko, że nie zachowywał odpowiedniego dystansu, niczym biały husky czujnie badający wzrokiem otoczenie; ewidentnie bardziej czujnego i ostrożnego towarzysza po prostu nie mógł mieć. Wyciąganie różdżki zaś wydawało się być czymś kompletnie niepotrzebnym, aczkolwiek zrozumiałym. Matthew nie spodziewał się, że ktoś postanowi o tej porze zakłócić nocną ciszę - mimo iż bardzo często w tych rewirach przebywał, tym razem jednak musiał uchylić się ku radości zrządzenia losu. Nieszczęście w nieszczęściu? Najwidoczniej; tym bardziej, że dopiero po kilkunastu sekundach od rozpoczęcia się tej całej sytuacji przybył mężczyzna, właściciel czworonogów. Zacmokał, charakterystycznie, przywołując do siebie wszystkie psy, które zdawały się znaleźć coś intrygującego. Przypiął je do odpowiednich smycz; smycz, które dzierżył na wszelki wypadek spotkania z pozostałymi ludźmi przekraczającymi granice poczucia czasu właśnie jak on; nie zamierzał ryzykować. Kiedy zbliżył się bardziej do drzewa, mógł zauważyć, używając latarki, którą ze sobą dzierżył, typowo mugolskiej, nieznajomego. Nieznajomy ten, no cóż, wyglądał trochę jak kupka nieszczęścia; nie wiedział, z czego to dokładnie wynikało, ale nie zamierzał odejść bez słowa. Nie walił zatem światłem po oczach; wiązka światła pojawiła się bardziej na jego odzieniu, tudzież kurtce. Dziwne, fioletowe włosy, zdawały się być niecodziennym widokiem. Czyżby fan zmieniania koloru fryzury każdego dnia? - W porządku? - zapytał, spoglądając na niego i kucając tym samym na jedno kolano, zastanawiając się, kim jest dokładnie ten jegomość. Wyglądał zaskakująco młodo; czyżby uciekinier ze strony Hogwartu? Jeżeli zechciał pomocy, dorosły mu jej zwyczajnie udzielił; choć zastanawiał się, zważywszy uwagę na obrażenia, które otrzymało żyjące oraz oddychające drzewo, czy Krukon przypadkiem nie zleciał z samej góry. Nie wiedział jeszcze, co go czeka; pozostawał neutralny, na jego twarzy nie malowały się żadne emocje. Zamknięty, choć zatroskany, skutecznie przywołał zwierzaki do porządku; obecnie obserwujące nieznajomego charakterystycznymi ślepiami.
Psy uspokoiły się, aczkolwiek w jego sytuacji i z taką fobią nie rozbiło to najmniejszej różnicy. Nadal były niepokojąco blisko i Cecil nie ufał im ani trochę. Po odgłosach skonstatował, że tak, oto zmierza ku niemu dumny właściciel tych rozpasanych bestii i chyba nawet wcale się nie spieszy. Psy oddaliły się, gdy gdzieś z tyłu dobiegł go odgłos cmokania, a potem ktoś podszedł i snop światła padł na jego płaszcz. Fan mugolskiej elektroniki, jeszcze lepiej. Chłopak wciąż był z lekka oszołomiony po upadku z drzewa wraz z felernym konarem, nadal dochodził do siebie po bliskim kontakcie z psami i póki co zbyt wiele myśli krążyło mu w głowie, by ułożyć je w coś sensownego i powiedzieć na głos. Przewrócił się na bok, potem na brzuch i powoli wypełzł spod gałęzi sprawdzając, czy da radę stanąć na nogach. Trochę bolały go żebra, przy czym "trochę" zamieniło się w "niech ktoś mnie dobije" gdy tylko spróbował się wyprostować. Zamroczyło go i znów mógł przez moment podziwiać Kasjopeję z pierwszej ręki. - W porządku? - wydyszał, na razie obierając sobie na ambit próbę skutecznego przejrzenia na oczy. Niech to diabli, przecież nie spadł znowu z tak wysoka. Czyżby uderzył głową o coś w trawie? Chyba by poczuł. Podpierając się na dłoni dla zachowania równowagi uniósł niespiesznie głowę, by spojrzeć nieznajomemu w oczy. Musiał zobaczyć twarz winowajcy zanim dokona mordu. Był wściekły, ale tego chyba nie musiał nikomu klarownie wykładać; momentalnie włosy zmieniły mu barwę na burgundową, ale po chwili jakby przygasła i wróciła do bieli. Starał się nad tym panować, ale ostatnio wciąż pakował się w kryzysowe sytuacje. - Twój pies wylizał mi twarz. Nie muszę chyba tłumaczyć, że to wątpliwa przyjemność? - powiedział w końcu, na razie odpuszczając bardziej skomplikowane ruchy. Złość mimo wszystko powoli z niego uchodziła, Hollow bardziej przestraszył się psów niż wściekł się na ich właściciela. W końcu plątał się tuż przy skraju lasu, czego mógł się spodziewać? Skrzywił się mimowolnie, gdy przy oddechu coś ukuło go w okolicach płuc. Ból po upadku przemijał, czuł, że nie jest już tak źle. Z pewnością zostanie soczysty siniak, ale mogło być gorzej. - Nie lubię psów - oświadczył chwilę później, jakby czuł potrzebę wytłumaczenia się z tego, co powiedział wcześniej. Sama istota sympatii do tych zwierząt nie była może kluczowa, bo tak naprawdę to Cecil się ich wyłącznie bał. Podziwiał je, ale na stosowną odległość. Taką, która zapewniała mu skuteczne salwowanie się ucieczką. Otrzepał sobie śnieg z płaszcza, przy okazji obiecując sobie w duchu, że następnym razem po prostu pójdzie do wieży astronomicznej. Musiałby mieć nieprawdopodobnego pecha, by i tam natknąć się na psa.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
To wszystko zahaczało o absurd. Pies liżący twarz nieznajomego, starający się jak najszybciej dotrzeć czarodziej oraz ostatecznie on - leżący pod gałęzią, w jakiejś warstwie śniegu, młodzieniec. Wiele razy miał do czynienia z tego typu sytuacjami, aczkolwiek każda z nich wymagała cząstki zrozumienia; cząstki czegoś, co jest po prostu zapomniane. Nie oceniał na razie w żaden sposób młodzieńca; nie starał się nawet, choć pierwsze wrażenie zawsze odgrywało główną rolę w relacjach, to jednak nie w jego przypadku. Ciche westchnięcie zasygnalizowało pozorną dezaprobatę, kiedy to wreszcie udało mu się przywołać do porządku psy. Psy, najróżniejsze, aczkolwiek głównie te duże, pozbawione swoistej łagodności, kojarzące się przede wszystkim z brutalnością. Nadal lepiej było je posiadać w tejże sytuacji niż przykładowo dobermana, który wcale do przyjemnych typków nie należy - przynajmniej z wyglądu. Mróz przeszywał jego czarny płaszcz, pod którym przechowywał różdżkę; czarne urządzenie, choć siebie fanem elektroniki mugolskiej nazwać nie mógł, wysyłało wiązkę światła na fałdy ubrań należące do różnokolorowego młodzieńca - pod względem włosów, oczywiście. Zastanowiło go to naprędce - być może specjalistą w zakresie transmutacji nie był, aczkolwiek przypadłości; były jego drobnym asem w rękawie. Czyżby metamorfomag? Po części go to zaciekawiło; aczkolwiek nadal żadna z emocji nie malowała się na jego twarzy. To samo spojrzenie oczu o różnej barwie w zależności od natężenia światła, ta sama mina, ta sama broda zdobiąca tak ładnie podbródek. Nic poza tym szczególnego. - Hej, hej. - poprosił go łagodnie, choć na razie pozostawał w swoim bezpiecznym dystansie, obserwując dalsze poczynania chłopaka. Jeżeli przy powstaniu poczuł ból, coś musiało być ewidentnie nie tak. I nie mógł tego tak pozostawić; nie był typem człowieka przechodzącym obojętnie obok kogoś bez ofiarowania pomocnej ręki. - Co Cię dokładnie boli? Kończyny? Klatka piersiowa? - zapytał się równie tym samym tonem głosu; podejście do pacjentów już miał wyćwiczone od wielu lat; nie mógł pozwolić tym samym na jakikolwiek dalszy ruch ze strony nieszczęśnika; choć nie zamierzam go zatrzymywać, starał się dowiedzieć, stworzyć wywiad. - Pojęcie względne.- byłby w stanie wzruszyć ramionami; używał wyjątkowo lakonicznej mowy. Sam lubił, gdy go psy po tej drapiącej mordce lizały, aczkolwiek rozumiał, że nie każdy za tym przepada; a tym bardziej czarodzieje. Tak samo za wszystkim, co mugolskie i trudne do zrozumienia; choć pewnego dnia Matthew stwierdził, iż technologia magiczna stoi daleko w tyle za technologią należącą do osób pozbawionych cząstki magii w swojej krwi. Rejestrował zmiany barw włosa; powracanie do białego koloru wydawało się być dobrą oznaką, neutralną, choć na razie nie wiedział, co to wszystko dokładnie oznacza. Zauważył jednak pewną niedogodność - powrócił do niej; nie chcąc pozostać bierną osobą w tym wszystkim, w jakiejś kwestii pomógł, aczkolwiek, widząc drugą oznakę bólu, prostym ruchem ręki poprosił o pozostanie w miejscu i zachowanie spokoju, choć wydawało się, że przez chwilę młodzieniec zdaje się tracić poczucie rzeczywistości. Dość mocno go to zaniepokoiło - zwrócił wzrok do góry, gdzie to właśnie zdawało się, że przebywał nieznajomy. Wcześniej, przed tym całym zdarzeniem. A fakt wzięcia wdechu przekonał go w tym, że problem jest rzeczywiście z żebrami. - Na Twoim miejscu pozostałbym tam, gdzie obecnie stoisz. - zapoznał go z własną opinią; obecnie nie mógł stwierdzić, co się dokładnie stało, choć po otrzymaniu zgody miał zamiar to zrobić. - Jeżeli doszło do pęknięcia żebra, wystarczy jeden gwałtowny ruch, by kość przebiła Twoje płuca i w najgorszym wypadku doprowadziło to do zgonu. - zapewnił go w tym, albowiem wiele razy ludzie oszukiwali samych siebie, powracając tym samym w o wiele gorszym stanie. Czy tego chciał właśnie on? Czy chciał zawitać w szeregi Świętego Munga ze znacznie gorszymi obrażeniami? - Mówię to jako uzdrowiciel. Mogę również sprawdzić, czy wszystko jest w porządku - to tylko jedno zaklęcie. - zapewnił.
Co dokładnie boli? Poza godnością i dumą? Wszystko. Żebra dawały mu się we znaki, ale póki co zakładał jeszcze, że jego twarde lądowanie skończy się co najwyżej barwnym siniakiem. Przywykł, często robił sobie przez przypadek krzywdę. Psy nadal sterczały nieopodal, co wcale nie sprawiało by czuł się bardziej komfortowo. Ich obecność tkwiła mu gdzieś nieprzyjemnie z tyłu głowy, jak upierdliwa drzazga. Być może w tej chwili były spokojne, może i nie zrobiły mu krzywdy a cała sytuacja z punktu widzenia ich właściciela jawiła się jako zabawny incydent, ale Cecil swoje wiedział; gdyby te diabły dostały odpowiednie polecenie, bez zawahania rzuciłyby mu się do gardła. Może więc z jego pozycji warto by było rozważyć bycie odrobinę milszym dla mężczyzny stojącego przed nim i przyglądającego mu się badawczo? Odrobina kurtuazji chyba nie zaszkodzi. - Wydaje mi się, że gdzieś koło wyrostka mieczykowatego. Ale promieniuje, więc pewności nie ma - zauważył rzeczowo, starając się przynajmniej klarownie przekazać informacje. Miał nikłe pojęcie o magii uzdrawiającej, jakkolwiek anatomię znał całkiem dobrze. Jego włosy wracały powoli do jaśniejszych odcieni, a Krukon uspokoił się już trochę po całym zajściu. Nadal był oczywiście zły na samego siebie, że zachciało mu się późnych włóczęg poza Hogsmeade; może jednak powinien był skupić się na tych zajęciach z wróżbiarstwa? Oparł się ostatecznie przedramieniem o powalony konar, który zaledwie chwilę temu bogu ducha winny przyrastał do drzewa. Kiedy adrenalina i pierwsze emocje opadły Cecil był już bardziej skłonny do słuchania racjonalnych argumentów i poleceń osoby, która bądź co bądź - wyglądała na starszą i taką, która ma pojęcie o czym mówi. - W porządku, nie wstaję - zaznaczył spolegliwie, wydając jeszcze ciche syknięcie gdy spróbował obrać wygodniejszą pozycję. Jego mobilność została w znacznym stopniu ograniczona i wcale mu to nie odpowiadało. Tak samo jak niezbyt podobał mu się fakt, że zupełnie nieznany mu człowiek napatoczył się tu z bandą psów i teraz jest od niego w jakiś sposób zależny. Nie, nie był na tyle głupi by lekceważyć ten rodzaj urazu. A skoro już mężczyzna wspomniał, że jest uzdrowicielem Cecilowi nie pozostawało nic innego, jak tylko pogodzić się z tym i pozwolić mu działać. - Nie będę dyskutował, ale jeśli mogę mieć prośbę, to... - Tu chłopak zerknął znacząco w stronę psów, póki co zajętych czymś innym. Wrócił spojrzeniem do ich właściciela i skrzywił się w jakimś bliżej nieokreślonym grymasie. - Mógłby pan trzymać je na dystans? Nigdy nie dogadywałem się z psowatymi. Był w stu procentach kociarzem, nigdy nie miał większej styczności z psami i nic nie wskazywało na to, by ten postulat miał się w przyszłości zmienić. Mógł te zwierzęta podziwiać, ale wyłącznie na stosowną odległość.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew wyjątkowo rzadko kiedy odczuwał ból fizyczny. Prędzej polegał on ma krzyczeniu na alarm przez komórki mózgowe, że coś się dzieje, że pewne hormony nie działają prawidłowo i nie pełnią swojej funkcji. Krzywdzeniem samego siebie starał się od czasu do czasu załagodzić to, do czego nie mógł normalnie, przy pomocy zaklęć, dosięgnąć. Torturował nie tylko samego siebie, lecz także najbliższych; choć ich miał zaskakująco niewielu, jeszcze nie był świadom tego, jak jego świat zawala się oraz kończy ostatecznie jako jedna, ogormna ruina. Jego kod, kod dzierżony w ciele, był zepsuty, posiadał zaskakująco dużo błędów, jakby ktoś zwyczajnie nie przyłożył do niego o wiele większej uwagi. Dumy już dawno nie miał, honoru również - a przynajmniej tak uważał, kiedy to powracał z prostych zanurkowań we własne myśli do świata rzeczywistego. Zauważył pewnego rodzaju niechęć - nie była ona do końca czystą niechęcią, aczkolwiek nadal, była czymś w rodzaju chęci zachowania dystansu. Dystansu wobec czego? Psy zdawały się być największym wrogiem mało znanego chłopaka, który przez swoją niezdarność i brak szczęścia zwyczajnie się podbijał. Westchnięcie wydobyło się z jego ust, choć nie oznaczało to, że nie ma nerwów do tego człowieka; zwyczajnie, potrzebował odświeżyć organ przy pomocy chłodnego, charakterystycznego powietrza. Zastanawiało go to nadal, co można robić o takiej godzinie samotnie - sam oczywiście posiadał jasny, określony powód - wyprowadzenie psow na spacer wydawało się być jednym z najważniejszych, kluczowych, kiedy to uzyskał odpowiedź ze strony młodzieńca. - Rozumiem. - wypowiedział jakże prosto, aczkolwiek skutecznie; takie informacje zawsze posiadały pewne odzwierciedlenie w dalszych akcjach ze strony uzdrowiciela. Wywiad był jedną z najważniejszych rzeczy, a skoro coś się stało, nie mógł sobie pozwolić ani na chwilę zwłoki; nawet jeżeli włosy jegomościa zdawały się mienić w kolorach tęczy, nawet jeżeli go nie znał - chciał udzielić mu pomocnej dłoni, zwyczajnie pozwolić ulżyć w bólu. Wiedział jednak, że ta sytuacja jest absurdalna i gdyby nie fakt, że nie zachowywał się jak dupek, zapewne skończyłaby się znacznie gorzej. No cóż, rzadko kiedy widzi się jakiegoś mniej znanego gościa, który bez powodu oferuje pomoc, jednak, całe szczęście - Cecil trafił w jak najbardziej odpowiednie ręce. - W porządku, nie ma problemu. - oznajmiwszy, postanowił przypiąć całą zgraję do oddalonego o kilka metrów kolejnego drzewa, tym razem zachowując odpowiedni dystans; taki który pozwalał im na obserwację, ale również nie pozwalał na jakiekolwiek przybliżenie. Prosty ruch dłoni zadziałał, by te zachowały spokój, znajdując w miarę przyjemne miejsce, choć nie spuszczając w żaden sposób swojego właściciela z oczu. - Wolisz koty? - zapytał, zagaił, zawsze było tak, że kociarze woleli koty, zaś psiarze - psy. I Matt zaliczał się bardziej do tych drugich, chociaż nie miał nic przeciwko istotom z piekła rodem. Długo jego rozmyślania na ten temat jednak nie trwały; trzeba było zająć się poszkodowanym. - Surexposition. - użył prostego zaklęcia, które następnie wydobyło z miejsca ukruszenia mostka żeber odpowiednie iskry. - Rzeczywiście, wyrostek mieczykowaty. - odpowiedział, zastanawiając się nad tym, co zrobić dalej. - Mogę spróbować użyć Episkey, aczkolwiek nie gwarantuję, że to zadziała; bardziej poleciłbym wizytę w Świętym Mungu.
Był wdzięczny, że psy miały u niego posłuch. Kimkolwiek był nieznajomy, potrafił doprowadzić je do porządku i opanować. Teraz, gdy były już w akceptowalnej odległości, Cecil mógł wziąć głębszy oddech - no, prawie głębszy, żebra protestowały - i pozwolić mu na pospieszną diagnozę. Skoro był uzdrowicielem, Hollow nie zamierzał dyskutować, a w końcu im szybsza reakcja tym mniejsze ryzyko, że będzie musiał użerać się z późniejszymi powikłaniami. - Proszę bardzo. Myślę, że zaryzykuję - odparł ze zrezygnowaniem, pozwalając mu działać. Nie zaszkodziło spróbować z Episkey, jemu też przyszło to do głowy, ale na magii uzdrowicielskiej znał się tyle co nic. Przymknął oczy, starając się nie wyobrażać odczuć związanych z działaniem zaklęcia; nikt go nigdy na nim nie użył, a nie chciał się nastawiać ani negatywnie ani pozytywnie. Tak na wszelki wypadek. Jakkolwiek by nie odsuwał od siebie tych myśli, jakoś wątpił by miało to być przyjemne. Mrowienie nie było jeszcze takie najgorsze, do momentu, gdy poczuł jak coś przeskakuje mu w środku. Pobladł, chyba bardziej z nerwów niż faktycznego dyskomfortu, po czym rozkaszlał się jak rasowy gruźlik. Odczucie zniknęło równie szybko jak się pojawiło, co było niewątpliwym plusem. Wolałby tego nie powtarzać. - Nigdy. Więcej. - Hollow wyglądał, jakby właśnie zsiadł z kolejki górskiej. Nie tak wyobrażał sobie nocny spacer, póki co był on pasmem wypadków. Odetchnął na próbę, głębiej, ale wbrew temu czego się obawiał ciało nie odpowiedziało znajomym promieniującym bólem klatki piersiowej. Było znacznie lepiej. Nadal nieco skonsternowany podparł się o zwalony konar i dźwignął się na nogi. Wyprostował się powoli i uciekł spojrzeniem; jakoś nieswojo mu było po tym wszystkim, najpierw ofuczał gościa, a ten teraz tak zwyczajnie mu pomógł. Przecież wcale nie musiał. - Dziękuję za pomoc. I przepraszam za kłopot... chociaż w sumie to nadal mi się nie podoba, że te psy tak sobie samopas biegają. Chyba, że macie tu ustalony jakiś grafik, wtedy prosiłbym o kopię. Mógłbym was unikać - mruknął z przekąsem, choć nie bez nuty rozbawienia w głosie. Z boku całe to zajście musiało wyglądać komicznie, dopiero teraz, gdy mógł sprawnie oddychać był w stanie to zauważyć. I oczywiście choć Cecil unosił się nadal dumą - był wdzięczny za pomoc. To było miłe ze strony nieznajomego, niejeden machnąłby ręką i po prostu zostawił go w śniegu jak bałwana. Otrzepał płaszcz, dywagując w milczeniu nad tym, czy rano obudzi się z siniakami. Na pewno z katarem, ale na szczęście w skrzydle szpitalnym mieli doskonały eliksir pieprzowy. - Jak się pan nazywa? Nigdy tu nikogo nie spotkałem, to dla mnie pewne novum. Nauczyciel? Mieszkaniec? Na domiar wszystkiego była to mocno nietypowa pora na spacer ze zgrają psów.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew, mimo wszechobecnej opinii na temat psów porzuconych, psów skrzywdzonych, był w stanie doprowadzić je do powrotu tego samego błysku w ich tajemniczych ślepiach, do ponownego, prawidłowego funkcjonowania. Choć nie było to wyjątkowo łatwym zadaniem, dawał sobie z tym rady całkiem nieźle - być może nie do końca tak, jak niektórzy potrafiliby myśleć, aczkolwiek to właśnie różnorodność w zwierzętach bywała głównym czynnikiem, dlaczego chciał je poznawać. Oswajać. Nawet jeżeli czasami musiał ponosić odpowiednie koszty swoich działań, ostatecznie nie żałował własnych decyzji - a przede wszystkim nie obawiał się otwierać własnego serca. Wiedział jednak, że konieczne jest, dla zadowolenia obydwóch stron, by posłusznie wykonać pewną prośbę ze strony młodzieńca, z którym miał obecnie do czynienia. Zastanawiało go to, nadal spoglądał na niego, odwracając od czasu do czasu wzrok na futrzaki, które ze sobą przytargał. - Episkey. - powiedział, prawidłowo tym samym wykonując inkantację zaklęcia, które odniosło należyty, widoczny skutek; w postaci oczywiście rozkaszlenia u Cecila, na którym zostało ono użyte. Wiedział, że to nie jest zbyt przyjemne, wiedział - że to wymaga przede wszystkim odpowiednich przestawień w miejscu, gdzie znajdowało się uszkodzenie. - Już, w porządku. - wypowiedziawszy mimowolnie, wiedział, że to nie zawsze jest przyjemne uczucie - aczkolwiek w ostatecznym rozrachunku wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku, gdyż kaszel odszedł w zapomnienie, udał się w otchłań mimowolnego roztargnienia. Ból zniknął, przynajmniej tak zdołał na razie wywnioskować, kiedy to znalazł punkt zaczepienia - Surexposition nie było zatem w żaden sposób potrzebne. Charakterystyczne tęczówki jeszcze raz przeleciały przez sylwetkę metamorfomaga, starając się tym samym ogarnąć, co znajduje się w jego głowie - niezbyt koniecznie, aczkolwiek taki już był. Empatia w jego przypadku stanowiła najważniejsze narzędzie - a przynajmniej tak zdołał to określić, bo kiedy ją wyłączał, jakoś nie zważał na własne słowa; choć te dobierał niezwykle starannie, jakby wiedząc przy okazji, że mogą stać się znacznie ostrzejszym orężem niż nóż wbity w plecy. Pomoc w jego przypadku była uzasadniona - nie potrafiłby przejść obok człowieka, któremu życie odpowiedziało przez chwilę zrządzeniem losu, obojętnie. Nie poczuł się specjalnie ofuczony, zaś okres fochania się na lewo i prawo dawno w jego życiu przeminął - nawet nie miał okazji na to, by zwyczajnie nadejść. Matthew wyprostował się, poprawiając tym samym swój ubiór - śnieg był mu wysoce znajomy, aczkolwiek na pewno nie był przyjemny, kiedy to musiał go strzepywać z kończyn dolnych. - Nie ma problemu. - odpowiedział na pierwsze słowa należące do chłopaka, który najwidoczniej czuł się głupio z faktem prawdopodobnego przysporzenia problemu. No cóż, wypadki chodzą po ludziach, skąd on miał wiedzieć, że ta gałąź właśnie się zbuntuje i tym samym zdecyduje się na ostateczny krok złamania pod wpływem ciężaru ucznia Hogwartu? - Zazwyczaj tutaj nikogo nie ma, tudzież pozwalam im na odrobinę swobody. - rzucił na słowa metamorfomaga, który najwidoczniej się uspokoił na tyle, by móc prowadzić normalną rozmowę; co oczywiście Alexander odebrał za wystarczająco dobry znak. - Czasami zdarza mi się zawitać do Hogsmeade; Dolina Godryka wydaje się być bardziej odpowiednim miejscem. Mało kto też posiada psy. - powiedział, tym samym zapewniając go, że prawdopodobieństwo, iż spotka jakieś inne, mniej przyjazne osobniki, wynosi mniej niż jeden procent. Grafiku nie trzeba było zatem ustalać; chociaż należy przyznać, że dość ciekawym widokiem byłaby mina któregoś z mieszkańców, który zauważyłby tym samym biegająco samopas Rottweilera lub Dobermana - oczywiście Matthew nie puściłby tych psów bez opieki. A przede wszystkim bez świadomości, że ktoś może znajdować się w pobliżu; wystarczy chwila, wystarczy niedopilnowanie, wystarczy powrócenie pierwotnych, podbudowanych w starszych czasach cech, by mogło wydarzyć się nieszczęście. Prawidłowo nie powinien odpinać smyczy żadnemu z nich, aczkolwiek była to noc - może powinien myśleć o parę kroków do przodu, aczkolwiek ostatecznie te nie oddalą się bez powodu na odległość większą niż dziesięć metrów. - Matthew Alexander, wystarczy Matt. - odpowiedział prosto, choć nie zmierzał na tym kończyć. - Dla mnie to też jest novum. Rzadko kiedy zdarza mi się spotykać młodych czarodziejów o tej porze; rzadko kto kiedy lubi chodzić po nocach. - dodał, ośmielił się dorzucić parę słów od samego siebie, albowiem to rzeczywiście wyglądało odrobinę podejrzanie, aczkolwiek ostatecznie głębiej w to nie wnikał. - A Ty? - oczywiście chodziło o imię, bo się nie przedstawił.
Cały regulamin nielegalnych pojedynków czarodziei dostępny jest w tym miejscu. Tutaj zostają zawarte najważniejsze zasady, o których Twoja postać musi bezwzględnie pamiętać!
Sekundanci to NPC, zamaskowani, nie do rozpoznania przez nikogo. Zajmują się zdejmowaniem rzuconych przez uczestników pojedynków klątw, pilnowaniem przestrzegania ustalonych zasad, ect.
Wszyscy stają do pojedynku zamaskowani przez co nie ma możliwości, aby jeden uczestnik pojedynku rozpoznał drugiego, nawet jeśli jest to jego bliski znajomy. Maski nakładane przez postacie na czas pojedynku, modulują głos, skutecznie zasłaniają całą twarz. Dopiero w momencie pozbycia postaci maski, można odgadnąć z kim się pojedynkuje.
W czasie trwania pojedynku, po każdej zakończonej turze, będzie się pojawiał post od Mistrza Gry. Ten ma za zadanie podsumować dotychczasowe wydarzenia, dodać "urozmaicenia", coby pojedynki nie opierały się wyłącznie na rzucaniu kostek, ect.
Gracze mają 48h od momentu pojawienia się posta MG na przeprowadzenie całej tury. Jeśli nie wyrobią się w tym czasie, przegrywa ten, który zastopował kolejkę. Wyjątek stanowi zgłoszona w odpowiednim temacie nieobecność, bądź zasygnalizowany brak możliwości zrobienia odpisu w danym czasie przez gracza, do MG prowadzącego.
Atak
Atakująca postać rzuca trzema kostkami. Jeżeli suma kostek będzie wyższa bądź równa progowi, atak uznaje się za skuteczny, zaś przeciwnik może się przed nim bronić. Wynik rzutu na atak można zmodyfikować poprzez:
Wykonanie dodatkowego rzutu na koncentrację
Wykorzystanie przerzutów (1 przerzut = zmiana wyniku jednej kości)
Jeśli atak się powiódł (suma punktów zdobytych w rzutach kośćmi przekroczyła próg), przeciwnik musi spróbować się bronić. W innym wypadku, od razu przechodzi do kontrataku. Bez względu na wynik, gracz ma obowiązek na końcu, bądź początku swojego posta zamieścić poniższy kod:
Broniąca się postać rzuca trzema kostkami. Jeżeli suma kostek będzie wyższa bądź równa progowi, obronę uznaje się skuteczną i można przystąpić do kontrataku. Wyniki rzutu na obronę można zmodyfikować poprzez:
Wykonanie dodatkowego rzutu na koncentrację
Wykorzystanie przerzutów (1 przerzut = zmiana wyniku jednej kości)
W przypadku udanej, bądź nie udanej obrony, również należy użyć odpowiedniego kodu na początku, bądź na końcu posta:
Koncentracja nie jest obowiązkowym rzutem, ale już wyrzucona kostka musi być wliczona do tury. Rzuca się nią razem z kośćmi na atak/obronę.
Wartości Koncentracji zostały opisane poniżej w zależności od rzutu kostek:
kostka 1 = koncentracja: +1
kostka 2 = koncentracja: –2
kostka 3 = koncentracja: +3
kostka 4 = koncentracja: –3
kostka 5 = koncentracja: +2
kostka 6 = koncentracja: –1
Wygrana tura
Tura zostaje zakończona w momencie gdy:
Zostanie przekroczony limit czasowy tury.
Tura zostaje wygrana przez jednego z graczy (osiągnięcie większej ilości punktów)
Organizacja
Za nadzór tego pojedynku odpowiedzialna jest @Harriette Wykeham. Wszelkie pytania, wątpliwości, skargi należy kierować właśnie do niej. Również ona rozstrzyga wszelkie kwestie sporne, w razie gdyby jakieś się pojawiły.
Warunki pogodowe wokół was zdecydowanie sprzyjały myśleniu. Wieczór nastał dosyć szybko, co pozwoliło wam wcześniej skryć się w jego objęciach i dotrzeć na miejsce pojedynku niezauważonym przez nikogo. Czy aby na pewno? To miało się okazać w najbliższym czasie. Pewne było jedno: każde z was ostrzyło sobie zęby na wygraną i zapewne żadne nie zamierzało ustąpić. Sekundancji wręczyli wam maski, które miały skutecznie skryć waszą tożsamość. Dokonali tego nim mieliście możliwość spojrzeć na swojego przeciwnika. Teraz stajecie naprzeciw siebie, twarzą w twarz (czy może raczej maską w maskę).
Bardzo proszę, aby w pierwszym poście zaznaczyć posiadanie przedmiotów dodających punkty do odpowiednich kategorii!
Anthony Selwyn: ILOŚĆ PUNKTÓW KUFERKOWYCH Z ZAKLĘĆ I OPCM: 10 ILOŚĆ PUNKTÓW KUFERKOWYCH Z CZARNEJ MAGII: 15 ILOŚĆ PUNKTÓW KUFERKOWYCH Z TRANSMUTACJI: 7 Liczba możliwych przerzutów (tylko punkty): 2
Jack Moment: ILOŚĆ PUNKTÓW KUFERKOWYCH Z ZAKLĘĆ I OPCM: 20 ILOŚĆ PUNKTÓW KUFERKOWYCH Z CZARNEJ MAGII: 4 ILOŚĆ PUNKTÓW KUFERKOWYCH Z TRANSMUTACJI: 12 Liczba możliwych przerzutów (tylko punkty): 3
Rzut kością decydującą o rozpoczęciu pojedynku: Nieparzyste – rozpoczyna Anthony Selwyn Parzyste – rozpoczyna Jack Moment
Cel miał jeden i niezwykle prosty, kiedy tylko usłyszał o tym wydarzeniu: wygrać. Nie przyjmował w ogóle do głowy innej myśli, jak ta, która obwieszczała jego wygraną w tym pojedynku. Nie zamierzał się rozczulać nad przeciwnikiem. Nie brał pod uwagę jakiejkolwiek taryfy ulgowej względem kogokolwiek. Postanowił, że bez względu na wszystko, pokaże na co go stać. Innej opcji nie przewidywał w tym wypadku. W odpowiedni dzień, o odpowiedniej godzinie, pojawił się w miejscu wskazanym mu w listownym zaproszeniu. Postępował zgodnie ze wszelkimi instrukcjami, które wcześniej otrzymał. Nim w ogóle cokolwiek się zaczęło, otrzymał od jednego z sekundantów maskę. Nałożył ją na twarz z zaskoczeniem rejestrując fakt, że wcale nie ograniczała widoczności, tak jak się spodziewał, że będzie to robiła. Za to doskonale zasłaniała każdy element jego twarzy, przez co dla przeciwnika musiał pozostać nierozpoznawalny. Sekundant zapewnił go również, że maski miały zdolność modulacji głosu, dzięki czemu na pojedynkach panowała całkowita anonimowość. Stanął we wskazanym miejscu i czekał na swojego przeciwnika. Kiedy go dostrzegł, wiedział, że nie będzie się w żaden sposób hamować. Wciąż pamiętał o swoim jednym, konkretnym celu: miał zwyciężyć. Dlatego szybko wymierzył różdżką w przeciwnika i ryknął: -Aquasudo! - na początku tak był zaskoczony swoim głosem, że mało by brakowało, a zaklęcie nie zadziałałoby prawidłowo. Jednak skupił się i z paskudną satysfakcją obserwował, jak leci ono prosto w przeciwnika. Jeśli by trafiło, z pewnością nie sprawiło by przyjemności.
Pojedynek 1
Zaklecie: Aquasudo Atak:6, 3, 6 Koncentracja: - czy odnosi skutek?: TAK
Zgłosił się tak dawno, że już sądził iż do niczego nie dojdzie. Te pojedynki to straszny kit. Głupia plotka roznoszona tu i ówdzie... a jednak. Szczerze się zdziwił gdy otrzymał list z zaproszeniem. Nie sadził też by ktokolwiek zadał sobie tyle trudu aby zwabić go na skraj lasu Hogsmade, wszyscy go nie lubili ale nikt nie nienawidził... także przyszedł owe miejsce sprawdzić. Uzbrojony w swoją nową różdżkę oraz amulet (+7pkt zaklęcia i OPCM) zbliżał się powoli do umówionego miejsca. Wieczorny las oraz malujące się w oddali długie cienie drzew idealnie utrzymywaly jego obecność w tajemnicy, a przynajmniej do czasu gdy to natknął się na jednego z sekundantów, który wręczył mu maskę po chwili samemu usuwając się w cień. Osobliwy przedmiot. Idealnie dopasowała się do twarzy Walijczyka. To było ważne. Co jeśli taka błahostka zaczęłaby go rozpraszać? Niemniej, ledwo stanął na przeciw swojego przeciwnika gdy zaklęcie wystrzeliło w jego stronę. -Protego! - Rzucił słysząc, swój zniekształcony głos. Maska działała. Nie to jednak powinno go w tej chwili interesować. Wszak mamy tutaj jakiegoś narwańca... ostro pogrywa. Dla Momenta to miała być tylko głupia zabawa i tak zamierzał ją traktować z początku. Zresztą wygrana to tylko dodatek, bonus który należy się najlepszym... bądź też tym najbardziej "zaradnym". Niemniej gdyby nie szybka reakcja, zapewne właśnie dławiłby się upadając na kolana przed nieznajomym oprawcą. Nie może mu pozostać dłużny. - Corrogo! - Niech nie myśli, że maska oraz złudna anonimowość jest automatycznym przyzwoleniem do używania czarnej magii.
Pojedynek 1
Zaklecie: Protego Obrona:1, 6, 5 Koncentracja: - czy odnosi skutek?: TAK
Pojedynek 1
Zaklecie: Corrogo Atak:6, 2, 5 Koncentracja: - czy odnosi skutek?: TAK
Fakt, jego zagranie z pewnością nie należało do najmilszych. Używanie od razu zaklęć czarno magicznych nie powinno mieć miejsca, nic jednak nie mógł poradzić na to, że nie mógł się powstrzymać. Może to przez te wszystkie ograniczenia, z którymi na co dzień miał do czynienia? W końcu tutaj, mogli sobie oboje pozwolić na cholernie dużo, jeśli tylko mieli na to ochotę. O tych pojedynkach nikt nie wiedział i nikt nie miał się dowiedzieć. Sekundanci zadbali o wszystko, nawet o kompletną anonimowość. Może właśnie dlatego poczuł się tak pewnie w tym pojedynku... Po obronie chłopaka, widział, że trafił mu się naprawdę dobry przeciwnik. Rzucona przez Selwyna klątwa, została przez niego z ogromną łatwością odbita. Celnie wymierzony kontratak, nie pozostawiał żadnych złudzeń: Anthony musiał się mieć na baczności. Teraz, dzięki swojemu perfidnemu zagraniu, wiedział, że nawet najmniejsza pomyłka może doprowadzić do przegranej w tym pojedynku. A tego sobie kompletnie nie życzył. Dlatego widząc, jak przeciwnik szykuje się do rzucenia zaklęcia przeciw niemu, od razu niewerblnie postanowił rzucić zaklęcie Barrera, którego zadaniem było ochronienie samego Selwyna oraz dodatkowe rozproszenie tego mężczyzny. Miał nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z jego planem. Różdżka pewnie trzymała się jego lewej dłoni, zaklęcie zostało idealnie wycelowane a jakoś do tej pory sprzyjało mu szczęście. Może wciąż tak będzie...
Pojedynek 1
Zaklecie:Barrera Obrona:12 Koncentracja: - czy odnosi skutek?: TAK