Ta sala jest idealna dla tych, którzy lubią oglądać siebie ze wszystkich stron. Jest to dosyć duże pomieszczenie, na którego trzech ścianach zawieszone są przeróżne lustra – niektóre działają jak zwykłe lustra, inne zniekształcają sylwetkę. Pod ścianą niepokrytą lustrami, tą samą, w której znajdują się drzwi wejściowe, stoją kanapy i fotele, które można łatwo przemieścić i ustawić w dowolnym miejscu. A oświetlenie? Nie wiadomo skąd pochodzi. Gdy ktoś wchodzi do środka, pomieszczenie staje się jasne, jakby cały czas panował dzień. Idealne miejsce do ćwiczenia swoich tanecznych umiejętności.
***
Gabrielle, podekscytowana spotkaniem z przyjacielem z dzieciństwa, którego nie widziała przecież od tylu lat, szybko napisała notkę, która miała poinformować Pierre'a o tym, że czekała na niego. Najpierw pobiegła do sowiarni i wysłała ją, w niej zmieniając miejsce spotkania (w Salonie Wspólnym już ktoś był). Później szybko udała się do Sali, mając nadzieję, że nie spóźni się i że to ona nadejdzie tam pierwsza, tak, jak obiecała, a nie on. Na szczęście, gdy tylko weszła do pomieszczenia, okazało się, że nie było w nim nikogo oprócz niej. Także usiadła na jednym z foteli i czekała, przy okazji obserwując swe oblicza odbijające się w lustrach. A niektóre wyglądały prześmiesznie.
Autor
Wiadomość
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Trudno powiedzieć, jak długo siedział skulony w kłębek, pogrążony w myślach, atakowany przez własny umysł, który podsuwał mu setki obrazów na minutę. Czuł się bezbronny, obnażony, bo jak niby miałby walczyć z własną głową, która zdawała się pracować szybciej, niż chłopak był w stanie znieść. Natłok wspomnień przytłaczał go, miał bowiem wrażenie, że w jednej chwili otaczają go trzy tuziny wyjców, a każdy wykrzykuje zupełnie inne obelgi. Nigdy dotąd nie doświadczył czegoś podobnego, nie miał więc zielonego pojęcia, co powinien zrobić. Trudno było mu skupić się na tyle, by podjąć jakąkolwiek decyzje, jego uwagę przyciągało bowiem dwadzieścia różnych wątków, kłębiących się pod tą blond czupryną zdecydowanie zbyt długo, teraz bowiem stanowiły plątaninę nie do opanowania. Łapczywie nabierał powietrza z każdym wdechem, a mimo wszystko czuł bolesny ucisk w klatce piersiowej, jakby tlen wcale nie docierał do jego płuc. Pochylił głowę jeszcze bardziej, zanurzając palce we włosach i ciągnąc za nie tak mocno, jak tylko potrafił, w nadziei, że ból przyćmi poczucie osaczenia. Mogło minąć pięć minut lub pięć godzin - Terry nie był w stanie ocenić, ile czasu spędził samotnie na podłodze w sali lustrzanej. Czuł się odcięty od reszty świata niewidzialnym tumanem natrętnych myśli i choć gdzieś na pograniczu świadomości zarejestrował, że w pewnym momencie do komnaty ktoś wszedł, to nie był w stanie w żaden sposób na to zareagować. Nie panował nad własnym ciałem, które dygotało spazmatycznie, więc choćby nawet chciał wstać - a przecież o niczym innym nie marzył - to zwyczajnie nie mógł się do tego zmusić. W dotychczas pustej i cichej sali wypowiedziane przez przybysza słowa brzmią donośnie, jak kolejny wrzask tuż nad uchem, powodując grymas na i tak zdjętej bólem i przerażeniem twarzy Puchona. Na moment udało mu się podnieść głowę i spojrzeć pełnym paniki wzrokiem na rozmazaną sylwetkę Ślizgona. Oczy miał czerwone, podpuchnięte, a na piegowatych policzkach lśniły strumyczki łez. Chryste, nawet nie zauważył, kiedy zaczął płakać. Było mu wstyd, miał ochotę uciec, jednak przede wszystkim przepełniał go paraliżujący strach. - J..ja nie wiem, co się dzieje. - wyszeptał z trudem, nadal walcząc z nierównym oddechem. Nie miał pojęcia, co się z nim działo, a niewiedza tylko potęgowała i tak już przytłaczający lęk. Nie chciał, żeby ktokolwiek widział go w tym stanie, ale jeszcze bardziej nie chciał zostać sam. Pokręcił energicznie głową w odpowiedzi na zadane przez Daniila pytanie i bezwładnie osunął się prosto w jego wyciągnięte ramię, szukając jakiejkolwiek osłony przed… no właśnie przed czym? Przed własnym umysłem. Wiedział, że ich relacja była teraz co najmniej skomplikowana, że prawdopodobnie nie było najlepszym pomysłem spoufalanie się z chłopakiem, którego zaledwie kilkanaście dni temu impulsywnie pocałował, po czym został zasłużenie odtrącony, w tej chwili nie miało to jednak żadnego znaczenia, szesnastolatek czuł się bowiem tak bezbronny, że nie odmówiłby pomocy nawet młodego Dear’a. - P...przepraszam. - wyszeptał, nadal skulony jak embrion. Trudno powiedzieć, czy miał na myśli chwilę obecną, czy może ów pechową lekcję - a może oba te wydarzenia po trochu. - Przepraszam. - powtórzył jeszcze ciszej, czując jak powoli zaczyna opadać z sił.
Nie jestem najlepszy w kontakty międzyludzkie, mam jednak coś, co daje mi w tej sytuacji przewagę – kilkoro młodszego rodzeństwa.Mogę wiele nie rozumieć, w wielu sytuacjach nie wiedzieć jak się zachować, mogę popełniać błędy i wpadać w dziesiątki niezręcznych sytuacji, mogę skrzywdzić kogoś, zupełnie nie zamierzając tego robić, ale jedno wychodzi mi dobrze i jest to pocieszanie. Chuchanie na stłuczone kolano, przeganianie potworów spod łóżka i z szafy, podawanie herbaty przy przeziębieniu i głaskanie po głowie, gdy żadne z rozwiązań nie działa. Milcząca obecność, kiedy matka wychodzi z domu i nigdy do niego nie wraca, biorące się nie wiadomo skąd siła i spokój, kiedy ojca wyprowadza magimilicja. Przytulanie, gdy patrzymy na dom rodzinny po raz ostatni na nie wiadomo jak długo. Dużo przytulania – gdy Londyn okazuje się przytłaczający, mieszkanie Agnes zbyt małe, a perspektywa zmiany szkoły przerażająca. Zwykle wolałbym nie wiedzieć o pocieszaniu tak wiele – ale teraz jestem wdzięczny losowi za to, że jest, jak jest. Że będąc tu przy nim teraz, nie paraliżuje mnie strach i bezsilność, że zamiast stać jak słup soli lub niezręcznie siedzieć obok, jestem w stanie objąć go ramieniem i przyciągnąć do siebie, a kiedy poddaje się temu gestowi, przysunąć się jeszcze trochę bliżej i przytulić go w milczeniu. — Jest okej. Wszystko będzie okej. Powtarzam te słowa od czasu do czasu, cicho, jak mantrę, ze spokojem, bo liczę, że mój spokój jakoś mu się udzieli. Wewnątrz wcale nie czuję się spokojny, jestem przerażony. Serce bije mi szybciej niż zwykle i trudno mi wysiedzieć w miejscu. Martwię się o niego, widok czerwonych, zapuchniętych oczu i mokrej od łez twarzy złamał mi serce. Jest ostatnią osobą, która zasługuje na cierpienie i źle mi z myślą, że nawet jemu nie udaje się go uniknąć. Waham się krótko, czy nie jest to przypadkiem za dużo, aż w końcu drugą dłoń unoszę do jego głowy, układając ją na zmierzwionych lokach, które zaczynam miarowo gładzić. Drugą wciąż obejmuję go mocno i stabilnie, tak bym nie miał wątpliwości, że czuje, że jestem obok. — Chcesz o tym porozmawiać? Nie jestem pewien, ile czasu mija, kiedy postanawiam się odezwać. Jak długo tu siedzimy? Próbuję dyskretnie zerknąć na tarczę zegarka, ale nie jestem w stanie. Jakie ma to zresztą znaczenie? Będziemy tu siedzieć dokładnie tak długo, jak trzeba, nie obchodzi mnie ani trening, ani śniadanie, ani nawet zajęcia, choć dziś zaczynam eliksirami. Nic nie jest w tym momencie ważniejsze od tego, żeby jakoś mu pomóc. — Ja też przepraszam. Dodaję cicho, w końcu mierząc się z tym, że mam za co.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
W tamtej chwili świat zdawał się pozbawiony wszelkich ram i zasad, które normalnie w nim obowiązywały; nic nie miało sensu, wszystkiego było za dużo, myśli przelatywały mu przez umysł zbyt szybko, a dookoła było jednocześnie za głośno i za cicho. Czuł się mały, mniejszy nawet niż na co dzień i bynajmniej nie wynikało to z pozycji, w której obecnie się znajdował – fakt, zwinął się w kłębek pod ścianą, ramionami oplatając ciasno podkulone nogi i chowając głowę między kolana, jednak to nie tu leżał problem. Chłopak miał wrażenie, że pomieszczenie, do którego wpadł bez zastanowienia falowało, rozszerzało się, to znów zmniejszało klaustrofobicznie, potęgując jedynie i tak już obecne poczucie odrealnienia, jakby świat na zewnątrz i świat w jego głowie oddzieliły się niespodziewanie od siebie i stanowiły teraz dwie niezależne rzeczywistości. Kto wie, może chłopak zapadłby się w tę otchłań bez dna wykreowaną przez swój własny zdradziecki umysł, gdyby nie Daniil, który w tamtym momencie był dla Puchona kotwicą, jedynym pewnym i rzeczywistym elementem pośród wyniszczającego chaosu. Mimo wstydu, żalu i całej tej plątaniny emocji, które czuł w związku z siedzącym obok Ślizgonem, Terry był rad, że nie został sam z dobijającymi się o jego uwagę myślami. Świadomość, że miał obok siebie inną osobę, dawała mu złudne poczucie bezpieczeństwa, stanowiące co prawda kroplę w morzu wszystkich jego lęków, a jednak ułatwiające – choć odrobinę – powrót do zdrowych zmysłów. Już sam fakt, że pozwolono mu schować się w cudzych objęciach, zupełnie jakby Daniil był w stanie ukryć go przed jego własnymi demonami, byłby dla Puchona wystarczający, kiedy jednak chłopak zaczął dodatkowo gładzić go łagodnie po włosach, niewiele brakowało, a szesnastolatek całkowicie by się rozkleił. Tak czuły gest, niepodszyty żadną aluzją, żadnym ukrytym motywem, żadnym podtekstem… Terry nie pamiętał, kiedy ostatni raz ktoś dotykał go w ten sposób.
Powoli dochodził do siebie, najpierw opanowując drgawki, potem uspokajając oddech, aż wreszcie był w stanie skupić się na otaczającym go świecie bez obawy, że rzeczywistość za moment rozpadnie się jak domek z kart. Czuł się wycieńczony bardziej niż po jakimkolwiek treningu i gdyby okoliczności były bardziej sprzyjające, zapewne zamknąłby oczy i pozwolił, by głos Ślizgona ukołysał go do snu, taka ewentualność nie wchodziła jednak w grę – nie dziś, nie tutaj, nie w ramionach Daniila. Zrobił trzy głębokie wdechy, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że otaczała go najdziwniejsza mieszanina zapachów – ani to słodkie, ani ostre, w niczym nie przypominające cytrusowo-cynamonowych perfum, które śniły mu się po nocach. Drgnął i ostrożnie odsunął się z powrotem na rozsądną, bezpieczną odległość. Oparł potylicę o ścianę i przymknął oczy, z jednej strony ze zmęczenia, z drugiej po to, by nie widzieć wpatrujących się w niego z troską atramentowych oczu.
- Dzięki. – powiedział cicho, głosem zachrypniętym z emocji – Za wszystko. Nie wiem, co mi się stało, ale to było… - westchnął, próbując ubrać w słowa absolutną zgrozę, którą czuł, straciwszy kontrolę nad własnym ciałem i umysłem - …okropne. – dokończył. Przetarł dłońmi spocone czoło i mokre od łez policzki, próbując doprowadzić się do porządku na tyle, na ile był w stanie bez pomocy zaklęć, nie czuł się bowiem na siłach, by rzucać w tej chwili nawet najłatwiejsze uroki. Słysząc padające z ust Ślizgona pytanie zawahał się, ale tylko przez moment. Był mu winien wyjaśnienia. Tylko co właściwie mógł mu powiedzieć?
- Ja… ostatnio zawaliłem wiele spraw. – zaczął niepewnie, wykonując w powietrzu bliżej nieokreślony ruch dłonią – To wszystko… chyba po prostu się nawarstwiło, bo kiedy zacząłem o tym myśleć, to nie mogłem przestać i potem było już tylko gorzej i gorzej. – wypuścił powietrze z płuc i nabrał je ponownie, przypominając sobie o konieczności oddychania w stałym, normalnym tempie – Urgh, jestem beznadziejny. Najpierw Lockie, potem ten głupi trening, potem… potem odjebałem na DA. – zmusił się, by spojrzeć Daniilowi prosto w oczy – Naprawdę Cię przepraszam. Nie chciałem serio, to wszystko wyszło jakoś tak… - przygryzł policzek, zastanawiając się, jak to wszystko wytłumaczyć. Najłatwiej byłoby mu po prostu powiedzieć, ale… Z drugiej strony jaka była alternatywa? Wziął głęboki wdech i utkwił spojrzenie na własnych dłoniach. – Wiesz, w te wakacje poznałem kogoś. W Edynburgu. Nie mieliśmy wiele czasu, bo potem musiałem wrócić tutaj i… prychnął z pogardą - …i chyba rozum spłatał mi figla, kiedy… no wiesz. To był odruch, przysięgam, nawet nie jesteś w moim typie… - cholera, tego mógł nie mówić - …znaczy jesteś super i w ogóle, ale no… Sorry. Nie gniewaj się.
Kręcę głową, gdy mi dziękuję. Nie powinien dziękować mi za coś tak oczywistego. Przyglądam mu się, ale niezbyt długo, nie chcę, by poczuł się źle pod naporem mojego spojrzenia, bo nawet ja nie umiem teraz opanować zmartwienia i strachu, które na pewno odbijają się i w moich oczach. Zerkam więc w lustro, przyglądam się naszym odbiciom, staram się, patrząc na siebie, doprowadzić twarz do neutralnego stanu. Daję mu czas, tylko to mogę mu teraz dać. — Domyślam się… — przyznaję z pewnością w głowie, bo wyglądało też okropnie, a wiem, że widziałem tylko część koszmaru, który rozgrywał się w jego głowie. Waham się, czy przyznawać się, że miewałem podobne stany po niektórych treningach i występach, o Durmstrangu nie wspominając, ale gryzę się w język. Ten moment nie jest o mnie; nie chcę tego zmieniać. Zastanawiam się również, czy pomóc mu się doprowadzić do ładu, ale z tego pomysłu również rezygnuję, nie chcę, żeby poczuł się jak dziecko. Na dłoni wciąż czuję miękkość jego włosów, mimo że wymknął się z moich objęć już przed momentem. Czuję się absolutnie bezsilny wobec problemów, które go dręczą. Dopóki go przytulałem, towarzyszyło mi przynajmniej poczucie, że jestem aktywnie przydatny. Że coś zmieniam. Teraz mogę tylko siedzieć i zastanawiać się, co powiedzieć. — Ty nie jest beznadziejny — przeczę bez wahania, od razu, tak jak od razu powinienem był wyjść za nim z sali — Jakby zawalanie spraw świadczyło o beznadziejności, to wsio ludzie są beznadziejni. I ja toże jest beznadziejny. Nie wiem szto się stało z Lockiem… ani na treningu. Ale jak masz ochotę, to ja będę rad wysłuchać. Mam ochotę powiedzieć wiele więcej, ale staram się wyczuć granice, by nie brzmieć na przemądrzałego, albo żeby nie prawić mu morałów, czy nie rzucać kliszami. Nie znam go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, co najlepiej mu pomoże. Milknę też dlatego, że widzę, że chce powiedzieć coś więcej, a najważniejsze jest to, by to on mówił. Prawdopodobnie mógłbym się nawet nie odzywać, pewnie nie ma to większego znaczenia. I tak co się nie odezwę, to brzmię głupio. Bariera językowa i brak tłumaczków pod ręką doskwiera mi teraz silniej niż kiedykolwiek indziej, chciałbym móc mówić do niego płynnie, bez zająknięć, bez błędów, które umniejszają sytuacji powagi. Wzdycham cichutko. Słucham go i w miarę jego słów przenoszę na niego zaskoczone spojrzenie. Odwracam je szybko. Po pierwsze nie chcę, by to, że kogoś poznał, wyglądało jak szczególnie szokująca rzecz do usłyszenia, po drugie nie wiem jak się zachować. Czemu w ogóle muszę się nad tym zastanawiać? Poznał tego. Normalna sprawa. — Mhm… Z jakiegoś powodu informacja, że nie jestem w jego typie – to w dodatku zaraz po tym, jak powiedział o kimś innym, kto w tym typie jest – jest dla mnie jak policzek. Jej uderzenie sprawia, że na twarzy rozlewa mi się gorąca czerwień, a żołądek z kolei kurczy się i zawiązuje do rozmiaru supełka, kiedy próbuję dojść do tego, czemu w ogóle mnie to obchodzi. Ostatecznie wnioskuję, że to moja próżność i chęć atencji sprawiają, że nie umiem znieść myśli, że komuś mogę się nie podobać. Nieważne w jakim sensie, nieważne czy to mężczyzna, czy kobieta, lubię być podziwiany. Na pewno chodzi właśnie o to. — Hej, nic się nie stało. Teril… — kładę rękę na jego dłoni i natycmiast żałuję tej decyzji. Cofam ją jak oparzony, jakbym dotknął rozgrzanego do czerwoności żelaza. Znów czuję, jak parzą mnie policzki i nic z tego nie rozumiem, to mi się nie zdarza, po prostu nie. Przełykam ślinę i staram się, by mój głos brzmiał normalnie. — To był przypadek. W tańcu to normalno, ludzie się dotykają. Jakby ty widział, gdzie czasem nużno złapać partnerkę w duecie, to byś zrozumiał. Poza tym… to bez znaczenia, bo ja i tak nie jestem taki. Gdybym był, to co innego. Chciałem pójść za tobą i to wyjaśnić, ale ktoś inny złapał mnie do tańca i ja nie zdążył. Mówię szybko, żeby jak najprędzej wyrzucić z siebie informacje. Miejscami naginam prawdę, miejscami kompletnie kłamię. Jest mi z tym źle, ale nie okłamuję go przecież bardziej niż siebie samego, zresztą ja sam nie wiem, gdzie leży granica kłamstwa. Wiem tylko, że nie mówię wszystkiego. Że nie chcę mówić. Nie chcę o tym nawet myśleć. — Ty jesteś dla mnie jak młodszy brat, Teril — dodaję. Znowu kłamstwo. Jest trochę młodszy, mam rodzeństwo w jego wieku, ale nigdy nie patrzyłem na niego w taki sposób. Jest dla mnie przyjacielem, uważam, że jest uroczy. To znaczy… miły, dobry, tak, oczywiście, że nie mam na myśli uroku osobistego, prawie go nie zauważam. Tylko czasem, kiedy złote loki budzą we mnie chęć zatopienia w nich dłoni. Poza tym wcale. Jesteśmy przecież kumplami. Te słowa pomagają mi podleczyć urażoną dumę.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Dorastanie w kochającej się rodzinie, wśród przyjaciół, którzy skoczyliby za nim w ogień było przywilejem, którego nie każdy miał okazję doświadczyć, jednak jak się teraz okazało, miało to też swoje wady. Nigdy w życiu nie doświadczywszy równie silnych rozstrojów emocjonalnych, kiedy już do nich doszło, Terry nie miał za krzty pomysłu, jak sobie z nimi poradzić. Gdyby nie Daniil, kto wie, ile by tak siedział zwinięty w kulkę, zapadając się coraz głębiej i głębiej we własne myśli. Choć Ślizgon w gruncie rzeczy nie zrobił wiele, to sama jego obecność i kojące słowa, pomogły chłopakowi odzyskać kontakt z rzeczywistością.
Czy poczułby się lepiej, dowiedziawszy się, że nie on jeden doświadczył podobnego ataku? Być może, póki co nie miał bowiem pojęcia dlaczego w pewnym momencie stracił panowanie nad własnym ciałem i rozumem, ani – co ważniejsze – co zrobić, żeby podobnym odlotom zapobiec. Wizja powtórki z dzisiejszego poranka napawała go lękiem gorszym, niż to co czuł obecnie względem któregokolwiek ze Ślizgonów.
- Może tak jest. – zaśmiał się, jednak próżno by szukać w tym śmiechu wesołości, tak przecież u niego częstej i naturalnej. Tym razem jednak z jego gardła wydobyło się coś, co przypominało bardziej nerwowe parsknięcie i nadało jego twarzy tym posępniejszego wyrazu – Może wszyscy są beznadziejni. Może wszystko jest beznadziejne. – dodał ciszej, uśmiechając się smutno, zapatrzony we własne prezentujące się żałośnie odbicie. Od kiedy zrobił się z niego taki fatalista? Przecież dotychczas w każdej napotkanej osobie starał się dostrzec człowieka, a każdą, nawet najgorszą sytuację próbował obrócić w ekscytującą przygodę. Teraz jednak brakowało mu sił, by szukać jakichkolwiek pozytywów, a wszystko dookoła wydawało mu się posępne i wrogo nastawione… Może z wyjątkiem Daniila, który nie zostawił go na pastwę własnych demonów, zaskarbiając sobie tym samym dożywotnią wdzięczność Puchona.
- Organizowałem ostatnio trening quidditcha, bo nie mamy w tym roku kapitana. – wzruszył ramionami – Jedna dziewczyna skończyła u pielęgniarki i jestem prawie pewien, że pierwszaki się mnie boją. – uśmiechnął się blado na wspomnienie wyczynów Yanki na miotle, prędko przypomniał sobie jednak jej zmartwione spojrzenie, kiedy Lily pociekła krew z nosa – A reszta Puchonów pewnie jest na mnie wściekła. – dodał, celowo omijając temat Lockiego i Gaela. Nie wiedział, co właściwie miałby Ślizgonowi powiedzieć, jak wytłumaczyć, że złość i zawód w oczach kogoś, kogo traktował jak starszego brata i kto był dla niego większym autorytetem niż jakikolwiek nauczyciel w Hogwarcie, stanowiła osobistą porażkę gorszą od niejednego policzka.
Kiedy już zaczął mówić, nieoczekiwanie zaczął wyrzucać z siebie zdecydowanie więcej informacji niżby chciał – informacji, o które nikt go nie pytał i które być może wcale nie powinny zostać wypowiedziane, szczególnie że nie wszystkie były do końca prawdziwe. Jęknął w duchu, kiedy bez zastanowienia ogłosił, jakoby Daniil nie był w jego typie. Gorszego kłamstwa nie mógł wymyślić, spędziwszy połowę ubiegłego roku wzdychając po cichu do Ślizgona i katując się za to w myślach. Zresztą jaki był jego typ? Miał w ogóle jakiś? Do tej pory ani razu się nad tym nie zastanawiał, nie będąc w położeniu umożliwiającym mu wybieranie partnerów. Prawdę powiedziawszy nadal nie dowierzał, jakim cudem Caelan zwrócił na niego uwagę i nie podejrzewał, by w najbliższym czasie los zamierzał się do niego ponownie uśmiechnąć.
Odetchnął z ulgą, słysząc, że Daniil nie gniewał się za tę okropną lekcję, a jednak chwilę później poczuł ukłucie – no właśnie, czego? Zawodu? Czy był zawiedziony, że ich krótki bo krótki, ale jednak pocałunek nic dla Ślizgona nie znaczył? Sam przejmował się nim aż za bardzo, wyrzucając sobie bezmyślność, a Daniil był do tego przyzwyczajony? Ot, normalny trening? No tak, ktoś z jego wyglądem na pewno całował się z setką dziewczyn, to Terry był głupi i niedoświadczony. Słysząc kolejne wypowiedziane przez chłopaka słowa, oddech na moment utknął w szesnastoletniej piersi, a piegowate policzki nabrały nieco intensywniejszej barwy.
Nie był taki.
Taki.
Zrozumiał, co miał na myśli i choć od dłuższego czasu był pogodzony ze swoją orientacją, to teraz po raz pierwszy od dawna poczuł nieprzyjemne ukłucie w klatce piersiowej. Wiedział, racjonalnie rzecz biorąc, że jego orientacja nie czyniła go w żaden sposób gorszym od innych, ale w tamtej chwili poczuł się gorszy. Naiwny. Niby podejrzewał, że Daniil może nie podzielać jego preferencji, a jednak jakaś cząstka chłopaka ślepo wierzyła, że może się mylił.. - Jasne że nie, w końcu ty i Cleo… - uśmiechnął się jak do kumpla, choć ostatnie, czego w tej chwili potrzebował, to rozmowa z Daniilem o dziewczynach. Merlinie, chyba by mu serce pękło, gdyby miał teraz wysłuchiwać o ich udanych związku, choć przecież życzył obojgu jak najlepiej.
Cóż, jak się okazało wcale nie musieli rozmawiać o związkach, by pękło mu serce. Jak młodszy brat. Zrobiło mu się niedobrze, gdy tylko te słowa opuściły usta rozmówcy. Jak młodszy brat. Miał ochotę na nowo się rozpłakać, tym razem z bezsilnej złości. Jak młodszy brat. Był młodszy, ale o ile, o rok? Dwa? Przecież to żadna różnica wieku. Świadomość, że Ślizgon traktował go jak młodsze rodzeństwo zabolała szesnastolatka bardziej, niż cokolwiek, co do tej pory od chłopaka usłyszał. Chryste, ale był głupi, wyobrażając sobie, że mógłby kiedykolwiek spodobać się komuś takiemu jak Daniil. Czując, jakby tysiąc sztyletów wbijało mu się w pierś, Terry wymusił uśmiech, spoglądając na Ślizgona smutnym wzrokiem. – Dzięki kumplu. – miał ochotę wypluć te słowa, jakby sprawiały mu one fizyczny dyskomfort. Z drugiej strony nie mógł mieć przecież do chłopaka wyrzutów o to, kto mu się podobał, a z dwojga złego wolał się z Daniilem przyjaźnić, niż całkowicie pogrzebać tę znajomość. Teraz przynajmniej oboje wiedzieli, na czym stoją.
Dopiero teraz spostrzegł leżącą obok torbę i sportowy strój chłopaka. - Chryste, przecież ty tu przyszedłeś ćwiczyć. – obrzucił wzrokiem salę, w której się znajdowali. Wpadł tu, nawet nie zastanawiając się, gdzie się znalazł, zbyt skupiony na tym, by zniknąć z korytarza, gdzie każdy mógł być świadkiem jego kompromitacji. – A ja ci przeszkadzam. – dodał i niezgrabnie spróbował podźwignąć się z podłogi.
— Czasem jest. Ale może nie zawsze? — podsuwam mu łagodnie; niepokoją mnie jego pesymistyczne, nihilistyczne wręcz zapędy. Nie chcę robić mu wykładów, ale nie mogę tak tego zostawić. Postanawiam więc zaryzykować i powiedzieć coś więcej. — Od Ciebie zależy, czy ty budziet gnębić siebie swoimi nieudaczaniami, czy ty postarajesz się wyciągnąć z nich coś dobrego. Dużo rzeczy na świecie jest beznadziejnych, ale to nie znaczy, szto nie ma dobrych. Ja wcale nie chciał jechać do Londynu, mnie niczego tu się nie podobało, słabo znał język i odstawał z nauką, ja dalej odstajam. Ale ja poznał nowe miejsce, nauczył się dużo, spotkał Ciebie. Pewno podumajesz, szto ja mówię tobie, żeby Ci było miło. Jeśli tak, to trudno, nie mam na to wpływu, ja znaju w czem prawda, ja wcześniej wcale nie miał znajomych. Chodzi mi o to, szto ja mógłby dumać o tym, szto jest nie tak, tego u mnie mnogo, ale wolę skupić się na tym, szto charaszo. Znaczy… dobrze. Mówiąc to, patrzę w odbiciu prosto na niego, próbując pochwycić jego spojrzenie. Bo ja wiem, co jest w tym wszystkim dobre, to co dobre siedzi obok mnie. Szkoda, że nie widzi siebie moimi oczami, gdyby tylko miał taką możliwość, zrozumiałby, dlaczego tak uważam. — Terril… jak ty dumajesz, jeśli ta dziewuszka wydziet na pole na meczu, to przeciwnicy będą oszczędzać ją, sztoby nie wystraszyć pierwszaków albo nie sprawić jej boli? W sensie… to Quidditch, da? To dumaju, wy znajesz, na szto się piszecie. Jeśli by mnie przyszło grać, ja by wolał, sztoby trening przygotował mnie na bóle. Wzdycham ciężko, mam tu tak wiele do powiedzenia, ale słowa kompletnie mi umykają i tworzy się z tego jeszcze gorsza rosyjsko-angielska papka, niż zwykle. Zerkam na niego z udręką, próbując wywnioskować, czy cokolwiek z tego rozumie. Ale się nie poddaję. Przykładam palce do lewej skroni i robię nimi delikatne kółka, tak jakby to miało mi w czymś pomóc. — Ty noś tłumaczki, jak ty by nosił ze sobą, to ja by ci wszystko powiedział jak trzeba. Dobra… spróbuję inaczej. Jeśli założymy, że taniec to sport, to ja Ci powiem jak sportowiec: skoro dała się uszkodzić, to jej trzeba ćwiczyć do tej pory, aż nie będą w stanie jej trafić. Eto zależy od niej, a nie od tebja. Jakby ja uczył się robić piruet, upadł i stłukł tyłek, to to wina moja, czy uczyciela? Przecież ty jej nie uderzył pięścią po nosu, da? Uśmiecham się i muszę powstrzymywać się, żeby nie parsknąć śmiechem na próby wyobrażenia sobie, jak Terry uderza w twarz jakąś Puchonkę. Słyszałem o bójce z Baxterem w tamtym roku, ale to co innego. Staram się jednak zachować względną powagę, bo to chyba jeszcze nie moment na śmiech, śmieją się więc tylko moje oczy, którymi uważnie analizuję twarz Puchona. — I ja nie sądzę, że reszta Puchonów jest na Ciebie wściekła. Ale jak ty najdziesz na to dowód, to mi powiedz, ja z nimi pogoworju — marszczę lekko brwi — pogadam. Mam na myśli pogadam. Nie lekceważę go, nie próbuję wszystkiego obrócić w żart, ale staram się delikatnie zarazić go optymizmem. Albo chociaż realizmem? A może powinienem zarazić sam siebie? Tak jak Terry myśli, że wszyscy go nienawidzą, tak ja przecież nie raz jestem przekonany, że wszyscy myślą, że jestem homo. Mam wyrobione przekonania na temat tego, jak odbierają mnie inni i często zagalopowuję się w nich tak daleko, że kompletnie zapominam, jakie są fakty. Skoro mnie jest tak trudno twardo stąpać po ziemi, to chyba nie mam prawa wymagać tego samego od Terry’ego. Pogrążony w swoich przemyśleniach, nie zauważam rumieńca na jego twarzy, kiedy zaprzeczam, jakoby miałbym woleć chłopców, czy w ogóle patrzeć na nich w ten sposób. Nie zastanawiam się nad tym, po której stronie w tym odwiecznym podziale stoi Terry, nie dociera do mnie, że właśnie powiedziałem coś, co zabrzmiało bardzo niedobrze. Tkwię w swoich zaściankowych poglądach rodem z durmstrangu, w swoim wstydzie i zaprzeczeniu, i jestem tym tak pochłonięty, że zapominam o nim. Jak zwykle najważniejsze jest to, by zaprzeczyć. Ważniejsze od prawdy, ważniejsze ode mnie, ważniejsze od wszystkiego wokół; liczy się tylko to, żeby wyprzeć się temu co niezaprzeczalne i przetrwać tak kolejny kwadrans, wieczór, dzień, tydzień, miesiąc, rok. Życie. Ile jeszcze tak wytrzymam? Ile osób zranię, zanim pogodzę się sam ze sobą? Zaledwie chwilę temu próbowałem zarazić go optymizmem, a teraz sam w głowie mam coraz czarniejsze myśli. Cieszę się, że nie milczymy, jego głos pozwala mi wyswobodzić się z samodzielnie tkanej pętli, która coraz mocniej się na mnie zaciska. Jego głos, i to jaki niesie za sobą sens. Przez chwilę nic nie rozumiem – bo skąd w tej rozmowie nagle wzięła się Cleo? Terry urywa, a ja spodziewałem się, że dokończy zdanie, bo w tej formie ewidentnie nie ma żadnego sensu. — Ja i Cleo co? — powtarzam po nim i pytam zdezorientowany, nawet nie próbuję kryć swojego zaskoczenia. Patrzę na niego, na jego uśmiech i z wolna dociera do mnie, co ma na myśli. Macham pospiesznie rękami, układając je w jednoznacznie przeczącego wszystkiemu iksa – może trochę za szybko, jak na kogoś, kto podobno jest hetero. — Ty dumał, szto my z Cleo jesteśmy razem? — brzmi to tak absurdalnie, że aż chichoczę — no tak… Cleo jest miła i oczeń krasiwa, ale między nami niczego niet. Ja się nawet z nikim nie całował, odkąd tu przyjechałem. No, poza Tobą — chichoczę znowu — za wczesno? Przepraszam. Ja Ci zazdroszczę tej wakacyjnej miłości. Zazdroszczę. Zazdroszczę na wiele sposobów. Zazdroszczę, uczucia, zazdroszczę bliskości, zazdroszczę tego, że znalazł kogoś, z kim mógł spędzić czas. Ale zazdroszczę też tej osobie, kimkolwiek była, że spędzała czas z Terrym, że miała na własność jego uwagę, że… nie, nie mogę pozwolić swoim myślom zabrnąć za daleko. Skupiam się więc na Cleo, zastanawiam się nad tym, skąd wziął się u niego pomysł, że miałaby być moją dziewczyną. I nagle dociera do mnie, jakie to niezwykle wygodne – że wystarczyło, by w to wierzył, żeby uwierzył i mnie, kiedy mówiłem wbrew wszystkiemu co sobą reprezentuję, że jestem hetero. Gdyby każdy w to wierzył, nikt by mnie nie podejrzewał, nikt nie mówiłby o mnie podobnych oszczerstw. Może powinienem po prostu spróbować znaleźć sobie dziewczynę naprawdę? Z pewnością miło spędzilibyśmy czas, a przecież w związkach chyba nie chodzi o nic więcej… — Możesz na mnie liczyć… kumplu. Mam wrażenie, że słyszę w jego słowach nutę, która wcale nie jest pozytywna i ani trochę nie pasuje do tego, że są to podziękowania. Szybko wmawiam sobie jednak, że albo za bardzo to wszystko analizuję, albo wyszło tak przypadkiem, w końcu Rasputin jeden wie, jak długo siedział tu i wypłakiwał sobie oczy, zanim przyszedłem do sali. Po czymś takim ton głosu był sprawą drugorzędną. Z jakiegoś powodu moje słowa też nie brzmią tak lekko, jak chciałem. Odkrywam, że jego nazwanie mnie kumplem obudziło we mnie kolejną falę emocji, które wcale nie są pozytywne. Nie tego chcę? Znaleźć w Hogwarcie przyjaciół? Kumpli? Czy boli mnie to, że nie nazwał mnie przyjacielem? Może. Podświadomie jednak wiem, że gdyby użył tego słowa, wcale nie czułbym się lepiej. To, co padło tutaj między nami, było jak przypieczętowanie umowy, że do niczego więcej niż tamten przypadkowy pocałunek nie dojdzie. Powinienem się cieszyć, przekonałem osobę, która w dodatku wie o balecie, że jestem hetero, przecież tego właśnie chciałem od samego początku w Hogwarcie. — Chrzanić trening. Chodźmy do kuchni, zrobię Ci gorącej czekolady. Sam nie wierzę swoim słowom. Brałem pod uwagę opcję opuszczenia treningu i śniadania, ale kiedy wciąż był w beznadziejnym stanie. Teraz teoretycznie mogę zostawić go w spokoju bez obaw, że stanie się coś złego, a jednak wciąż nie jestem w stanie myśleć o treningu. Opuszczenie ćwiczeń to coś, czego nie zrobiłbym nawet dla rodzeństwa, gdybym absolutnie nie musiał. Trening to świętość – przede wszystkim ten z trenerem, ale po tylu latach tańca nawet te swoje prywatne traktuję z ogromną powagą. Jeśli nie jestem w stanie, który wymaga hospitalizacji, jeśli mogę się poruszać i nie robię sobie potężnej krzywdy, jeśli krzywda nie dzieje się nikomu innemu, przychodzę na trening i daję z siebie wszystko. Żadnych wymówek, żadnej taryfy ulgowej. A teraz mogę bez mrugnięcia okiem rzucić wszystko, żeby zrobić dwa kubki słodkiego napoju i wypić go w jego towarzystwie. Cierpliwie czekam, aż będzie gotowy podnieść się i znów stanąć twarzą w twarz z resztą świata, a kiedy to się dzieje, zabieram go do kuchni.